Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Magia, tajemnica, wędrówka dusz, nawiązania do obyczajów środkowej Europy, a przede wszystkim niezwykły klimat, który sprawia, że niektóre sceny wywołują ciarki na plecach.
Rok 1575, młoda kobieta budzi się w nieznanym sobie miejscu, ciasnym, zimnym i przeraźliwie ciemnym. Próbuje się podnieść, wyprostować ręce, zgiąć kolana – nic z tego. Powoli dociera do niej świadomość, gdzie jest. W trumnie! Szamocze się, szarpie, wrzeszczy, ile sił, aż w końcu jej krzyk milknie na zawsze. Ale czy na pewno? Niektóre słowa mają moc tak niespotykaną, że ich pokłosie niesie się przez wieki. Te zbierać będą krwawe żniwo, aż dotrą do współczesnej Anglii, by swoim echem roztrzaskać w drobny mak życie pewnego śledczego.
Przysionek wieczności Łukasza Matysiaka to doskonale napisana powieść grozy, przypominająca swoim klimatem najlepsze książki Stephena Kinga. Istotą tej historii jest ciągłość między wydarzeniami sprzed 500 lat i współczesnością. Znajdziemy w niej fascynujących bohaterów, wątki okultystyczne, niesztampowy język i wartkie dialogi.
Notka o Autorze
Łukasz Matysiak ‒ ur. w 1984 roku we Wrocławiu, fan horrorów, thrillerów i powieści kryminalnych, wzorujący się na takich pisarzach, jak Masterton, Darda czy Chmielarz. Uwielbia zabawę formą. Swoistą radość odnajduje w tworzeniu powieści grozy, które dają możliwość kreowania sytuacji niemożliwych w realnym życiu. Przygodę z pisaniem rozpoczął od poezji, obecnie skupia się na tworzeniu krótkich form ‒ jedną z nich można przeczytać w zbiorze opowiadań Wydawnictwa Borgis pt. Opowieści naszych dni. Tom 1. Prywatnie ojciec małego rozbrykanego chłopca i opiekun jeszcze bardziej szalonego owczarka niemieckiego. Mieszka wraz z partnerką w Jelczu-Laskowicach, niewielkiej miejscowości pod Wrocławiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 224
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Agnieszka Wójtowicz-ZającMonika Bronowicz-Hossain
Korekta
Agnieszka Wójtowicz-ZającMonika Bronowicz-HossainAgata Czaplarska
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Projekt okładki
Aleksandra Sobieraj
© Copyright by Łukasz Matysiak 2023© Copyright by Borgis 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2023
ISBN 978-83-67642-30-9
ISBN (e-book) 978-83-67642-31-6
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Wcześniejczy później nawetnajsolidniejsza trumnamusi spróchnieći wpuścić życie,by karmiło się śmiercią.Stephen King„Czarna bezgwiezdna noc”Gdybyś kiedy we śnie poczuła, że oczy moje już nie patrząna ciebie z miłością, wiedz, żem żyć przestał...Stefan Żeromski„Syzyfowe prace”Książkę tę dedykujęAgnieszce Rodak
Spis treści
Prolog 9
Kramik z naiwnościami 15
Terra rossa 29
Kristopher 53
Cmentarka 75
Matylda 123
„Road trippin’” 135
Operacja wykopki 161
Carlos 197
Epilog 207
Posłowie 211
Prolog
Francja, obrzeża Montpellier,27 września 1575 roku, późny wieczór
Na początku nie wiedziałam, gdzie jestem ani co się dzieje. Było ciemno, duszno i ciasno, śmierdziało potem i zgnilizną, i chyba czymś jeszcze, moczem. Zęby szczękały mi z zimna. Było też cicho, tak cicho, że słyszałam własną krew rozpędzoną, rozbijającą się po cienkich żyłach, i szaleńcze bicie napędzającego ją serca. Byłam przerażona, piekielnie przerażona, mimo to teraz po prostu leżałam i czekałam, aż nadejdzie nieuniknione. Pogodzona? Zrezygnowana? Ściskałam w dłoni nerwowo swoją niewielką broszkę przedstawiającą głowę rumaka, którą kiedyś dostałam od brata, jakby miała mi ona przynieść zbawienie. Koń, biały, z perłowej masy – symbol podróży na drugi świat – nie wróżył niczego dobrego. Chyba przez chwilę nawet się modliłam.
Próbowałam sobie coś przypomnieć, cokolwiek, wyłowić z odmętów mroku jakiekolwiek szczegóły, nakreślić łańcuch zdarzeń, jednak w głowie miałam lukę, jakby ktoś rzucił na mnie klątwę, jakby sprawił, że moja pamięć zaszła mgłą, mgłą tak gęstą jak mleko naszych krów. Nie pamiętałam zupełnie nic, byłam totalnie zdezorientowana. Nie wiedziałam, nie przypuszczałam nawet, że ktoś postanowił zrobić mi coś tak strasznego, i szczerze wolałabym, żeby tak zostało. Wolałabym trwać w cholernej niewiedzy. Wolałabym myśleć, że to tylko jedna z rozgrywek z moim starszym bratem, kiedy jako dzieci bawiliśmy się w chowanego. Siadałam wtedy w ciemnej, starej szafie, zamykałam ją szczelnie i czekałam w kompletnej ciszy otulona niegroźną czernią. A teraz? Teraz ta sama czerń zżera mnie, wysysa ze mnie życie i napawa lękiem, dusi. Teraz nie mam już nawet na co czekać, chyba że na śmierć.
Teraz po prostu obudziłam się z bólem głowy w zupełnej ciemności i ciasnocie, bez możliwości choćby zwykłego wyciągnięcia rąk, kompletnie nie wiedząc nawet, dlaczego i przez kogo tu jestem. Mogłam się tylko domyślać, że ten ktoś posądził mnie o czary. Teraz, kiedy już wiem, kiedy dotarło do mnie, że prawda o moim położeniu nie może już chyba bardziej rozmijać się z wizją beztroskiej zabawy, nie ma to już żadnego znaczenia. Bo czy może mieć, te kilka stóp pod ziemią? W tym miejscu wszystko staje się jedną wielką nieistotnością. Kto, dlaczego, po co? – te pytania przestały się liczyć, liczyły się tylko czas, ubywające z każdą chwilą powietrze i bezlitosna, uwierająca ciasnota.
Teraz ważna jest tylko prawda, ta brutalna prawda, która nieustannie uderza w potylicę z ogromną siłą, która otumania. Ta, która przesypuje się cienkimi niteczkami między deskami, ma zapach ziemi, potu i popuszczonego moczu, jest zimna i przytłaczająco wąska. Czuję, jak wchłania mnie w głąb, jak oplata, zaciska się na krtani, na przegubach rąk, jak obezwładnia całe ciało, chwyta za nogi, paraliżuje. Pochłania kolory, dźwięki, a przede wszystkim życiodajny tlen.
Tu gdzie jestem, choć nie ma niczego, jest jednocześnie wszystko, każdy strach, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam, przemnożony przez niewyobrażalność. Są tu rozpacz, obłęd i złość, paranoja i zagubienie, wola i niemoc, szaleńcze emocje parzą się kazirodczo jak przebrzydłe wściekłe suki, gryzą najczulsze z nerwów, rozszarpują człowieczeństwo, degradują rozsądek, tocząc pianę z zaśmierdłych trzewi, rodzą skowyt zabijający wszelką ułudę. Tu jest mrok zaślepiający oczodoły, dusznota i to, co najgorsze – bezradność. Walę, ile sił, krzyczę, kopię, wszystko na nic, a mimo to cały czas jakaś siła każe mi walczyć, próbować. Zdarłam paznokcie, wydrapując chyba wszystkie drzazgi, ale to wciąż niczego nie daje. Kurwa, jak to piecze, niczym żar ognia piekielnego. Jak grube jest to wieko? Co będzie dalej, jeśli jakimś cudem wyłamię choć jedną deskę? Co? Zasypie mnie? Chciałabym się już poddać, nie mam siły wierzgać i obijać łokciami, kolanami, miednicą, zapieram się ledwo zgiętymi nogami, próbując je odepchnąć, cholerny instynkt.
A tam, na zewnątrz… czy w ogóle jest jeszcze jakieś „tam”? Ile czasu tu jestem, skoro już przestałam w nie wierzyć? Jeśli jest, to tam na pewno jest jasność, musi być, skoro istnieje tak przeraźliwa ciemność, to musi istnieć jej przeciwieństwo. A tu, tu, w tym jestestwie jest coś jeszcze, coś, co jest nawet gorsze niż rozpacz, co regularnie szarpie spazmatycznie całym moim ciałem, coś na wskroś odruchowego, niekontrolowanego, wypaczonego z sensu, zwichrowanego. Tu jest jeszcze pragnienie, choć zbrukane brakiem nadziei, jest, tli się i każe mi zapomnieć o krwi cieknącej po dłoniach, o siniakach, o bólu i o tym przeklętym piachu nade mną, który cały czas bezlitośnie, nieustannie, miarowo przypomina o sobie, sypiąc się na mnie cieniutkim strumieniem. Czuję go na brwiach, rzęsach, oczach i w suchych ustach. Wżera się swoim zapachem do wygłodniałych płuc.
Tu czasem pojawia się też rozsądek. Wtedy przypominam sobie, że muszę się uspokoić, znowu wrócić myślami do brata – widzę jego uśmiech, jego błyszczące źrenice, jego nierówne, wyszczerzone zęby. Tak, tak dobrze, muszę myśleć o nim. Już prawie tu jest, wydaje mi się, że mogłabym go dotknąć. Spokojnym niskim głosem mówi, że będzie dobrze. Uspokajam się, a przynajmniej się staram, by choć na chwilę wyrównać oddech, zyskać trochę czasu, trochę naiwności, że może… że wyjdę z tego, że uda mi się zebrać wystarczająco dużo siły. O niczym innym już nie marzę.
Oddycham płytko i wolno, uspokajam się. Zyskuję cenne oddechy i energię, którą sprzeniewierzę w kolejnym ataku. Zacznę krzyczeć i walić dłońmi w dekiel, aż piach spomiędzy dech wleci mi do oczu i gardła w takiej ilości, że zagłuszy, stłumi rozpacz. Jedyne, czego pragnę, to zaprzeć się i wypchać całą tę sypką rzeczywistość, aby zyskać przestrzeń, niestety bezskutecznie. Cokolwiek bym robiła, ziemia przenika przez szpary, grzebiąc mnie żywcem. Cokolwiek bym robiła, tylko tracę powietrze. Co jakiś czas mdleję, po to jedynie, aby za chwilę znów wrócić do żywych czy raczej konających. Kiedy wracam, otwieram oczy i odpluwam to, co naleciało mi do ust, i wiem, że to właściwie wszystko, co mogę zrobić, bo tak naprawdę to nawet nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, ile to już trwa, nie wiem już nic poza tym, że muszę walczyć.
Czasem w tej wąskiej przestrzeni pojawiają się obok mnie różni ludzie: matka, ojciec, jakiś wujek skądś tam, którego w ogóle nie powinnam pamiętać. Są, ale jakby nieobecni, poznaję ich po głosach. Sączą swoje modły jak jakieś zmory, mówią coś, ale nie rozumiem słów, może są już w piekle i czekają na mnie, a to jest jakaś przeklęta inicjacja.
Słyszę głos matki, poznaję wyraźnie, to jedyny głos, który rozumiem, nuci mi moją ulubioną kołysankę.
Na nocnych stworzeń swawole
A kiedy księżyc na niebo wyjrzy,
Srebrząc gwieździście kresu firmament,
Ułóż swą główkę na miękkie posłanie,
Niechaj ucichnie z dnia myśli zamęt.
Nie strachaj stworzeń nocnych swawoli,
Przeto cię barwa głosu matuli
W rytm kołysanki do snu poprowadzi
I swą ciepłotą szczelnie otuli.
A gdy się zrosi trawa nad ranem
I zamigota jasno jutrzenka,
Opowiesz mi, dziecię, w każdym szczególe
Sny wszystkie, które zdołasz spamiętać.
Może ona i cała reszta są tu tylko po to, abym zrozumiała, że już nigdy ich nie zobaczę, nie zobaczę nikogo, kogo kocham ani kogo nienawidzę. A może chcą pomóc? Może chcieliby, abym się wydostała. A ja? Czego ja chcę? Chcę, żeby to się skończyło, obojętnie jak, byleby teraz, już. Chcę choć na chwilę wyprostować ręce. Tak! Taka prosta czynność, wyciągnąć je przed siebie. Chcę odepchnąć wieko, chcę, pragnę móc zgiąć nogi, zyskać trochę przestrzeni. Chciałabym obrócić się na brzuch i wypchać je w końcu plecami, a kiedy to zrobię, ucieknę stąd jak najdalej, zostawię wszystko za sobą, bo tu i teraz zrozumiałam, że wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Jest coraz ciaśniej, ciemność zapada się, kurczy, choć może tylko mi się wydaje. Boże! Pozwól mi choć wyprostować ręce. Daj mi nadzieję. Spróbuję, spróbuję jeszcze raz.
– Ratunku! Pomocy!
Boże, pomóż mi. Boże, daj mi siłę. Pcham z całych sił, pcham, wierzgam i wiem, że znów zemdleję. Boże, pomóż.
– Nie! Nie, Boga tu nie ma. Posądzili mnie o czary, więc niech mają, ktokolwiek mi to zrobił, niech będzie przeklęty, on i cała jego rodzina! Przeklinam cię, przeklinam, a kiedy spotkam już diabła po drugiej stronie, i przed nim cię przeklnę po stokroć, skurwysynu!
Krzyczę na całe gardło, tu, w tym pieprzonym przedsionku piekła. Zaczynam walić łbem w wieko, aż jucha zaczyna ciec mi z czoła, nosa i uszu. To wieko jest jak brama piekielna oliwiona krwią grzeszników, skrzeczy głosami milionów cierpiących. W końcu znów zaczynam się dusić. Mdleję. Czy to ostatni raz?
Kramik z naiwnościami
Anglia, Darlington w hrabstwie Durham,27 września 2019 roku, godzina 23.00
Stała w kompletnej ciemności przy oknie w swojej sypialni. Kiedy pojawiła się tamta postać, wszystkie żarówki wystrzeliły, telefon też przestał działać, co jakiś czas gubił zasięg. Czuła, jak drżą jej dłonie, starała się opanować, ale nie była w stanie. Tępo wpatrywała się w latarnię na rogu ulic. W przyłożonym do ucha telefonie rozległ się kolejny przeciągły dźwięk, nie była pewna, czy to czwarty, czy piąty. Zresztą to już powoli przestawało mieć znaczenie, dzwoniła tyle razy, że była niemal pewna, że i tym razem brat nie odbierze. A jednak.
– Cześć – odezwał się mężczyzna po drugiej stronie słuchawki, zwykłe „cześć”, a po nim cisza, długa bezlitosna cisza.
Czego się spodziewała, nie rozmawiali od prawie dziesięciu lat.
– Cz-cz-cześć – próbowała odpowiedzieć, ale głos grzęzł jej w gardle. W końcu wzięła głęboki oddech. – Musisz przyjechać – wydusiła z siebie.
– Sara, już to przerabialiśmy.
– Nie! – krzyknęła. – Ty nic nie rozumiesz, tym razem…
– Co tym razem? Co się zmieniło, Sara?
– Wszystko, zmieniło się wszystko, odkryłam coś.
– Kurwa, który to już raz, Sara? Ciągle coś odkrywasz, ciągle wymyślasz. – Kobieta poczuła, że traci grunt pod stopami, musi go jakoś przekonać, tylko jak? – Rozmawiałem dziś z Edmundem, mówił, że będziesz dzwoniła, im też nie dajesz spokoju.
– Proszę cię, przyjedź, błagam, boję się. – Mówiąc to, obróciła się za siebie z niepokojem i spojrzała na drzwi sypialni. – Ona tu jest – dodała tak cicho, że ledwo mógł to usłyszeć.
– Nie! I nie próbuj grać na strach – zawyrokował krótko i odłożył telefon.
Sara była załamana, usiadła na łóżku i wpatrywała się bezwolnie w aparat, który wciąż trzymała w spoconej z nerwów dłoni. Kręciło jej się w głowie, myśli wirowały, jakby ktoś otworzył jej czaszkę i zmiksował mózg gigantycznym blenderem. Nie wiedziała, co robić, zadzwonić i próbować jeszcze raz go przekonać, uciekać, a może… wrócić do piwnicy?
***
Znów obudziła się zlana potem, znów miała ten sen. Spadała plecami do dołu szczelnie otulona gęstą smołą ciemności, nie takiej zwyczajnej, jaką znamy wszyscy, nie ciemnością pokoju skąpanego czernią nocy, mąconą przez uliczne, samotne latarnie lub przez światła leniwie snujących się nocnych taksówek, nie taką. Spowiła ją czerń absolutna, taka, jaką zobaczyć można tylko sześć stóp pod ziemią. Taka, która wżera się przez ślepe oczy do każdej komórki ciała i zabija je co do jednej.
– In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti… – męski starczy głos niczym mantrę powtarzał raz za razem słowa modlitwy, a za nim unisono niósł się śpiew setek zebranych.
W tle nieustannie słyszała też złowieszczo bijące dzwony oraz sztuczny, wyćwiczony lament żałobników.
– Pomocy, ja żyję – próbowała krzyczeć, jednak głos ginął gdzieś w ciemnościach, jak zamknięty w szczelnym pomieszczeniu, ginął rozbity o nicość i niemoc. Mimo to krzyczała, drapała i stukała w wieko, bez skutku, bez żadnego odzewu.
Po chwili usłyszała dźwięk piasku sypanego na wieko przez zebranych, następnie szczęk szpadla wbijanego w piach, a później… Później była już tylko cisza, wszechobecna, wieczna i przeraźliwie dojmująca cisza, i zrozumienie, że to już koniec, że nic się nie da zrobić, że umrze tutaj, zapomniana na zawsze, w zgniłej, ciasnej trumnie.
Kiedy tylko się obudziła, zerwała się na równe nogi. Musiała natychmiast rozprostować kości, wyciągnąć ręce, upewnić się, że jest oswobodzona. Jak zwykle po wszystkim miała wrażenie, jakby leżała w trumnie przez całą wieczność, bez poczucia czasu i rzeczywistości. Wzięła kilka głębokich wdechów, podeszła do okna i podciągnęła rolety. Było jasno, pięknie słonecznie jasno, zupełnie jak nie na Wyspach, i przede wszystkim nie czuła już wilgoci ani smrodu zgnilizny.
Wreszcie oczy przyzwyczaiły się do światła. Sara obróciła się i zerknęła na zegar stojący na szafce nocnej. Dochodziła jedenasta. Od kiedy mieszkała sama, borykała się z depresją, potrafiła przesypiać całe dnie, stroniła od ludzi, zawalała obowiązki w pracy, pożerała tony antydepresantów i tabletek nasennych, byle tylko nie czuć, nie myśleć, zapaść się w siebie i choć na chwilę nie istnieć. Ale nie dziś, dziś postanowiła, że ma tego dość. Zamierzała zrobić coś, przed czym była przestrzegana. Znała ryzyko i była gotowa je podjąć. Od lat walczyła z prześladującą ją zmorą i od lat nie przynosiło to żadnego efektu. Tym razem miała plan i zamierzała wprowadzić go w życie, potrzebowała jeszcze tylko kilku wskazówek, które spodziewała się uzyskać w pewnym tajemniczym miejscu w centrum miasta.
Podeszła do nocnego stolika, na którym obok zegarka leżał cienki, mocno wysłużony notatnik z niebieską okładką. Otworzyła go i zaczęła przeglądać. Dla laika nie było w nim niczego ciekawego, kilka pourywanych śladów, niedokończonych notatek, jakieś adresy, numery i to, co dziś uznała za najważniejsze – spisanych kilka rodzajów alfabetów tonicznych z różnych okresów, z tłumaczeniami, w tym węgierski, zwany rowaszem Madziarów, w którego mocy pokładała największe nadzieje. Poza nimi wśród notatek znajdowały się opisy różnych rytuałów, w tym rytuału przywołania. Kobieta chwilę przypatrywała się notatkom, przygotowując się psychicznie do tego, co zamierzała zrobić.
– Dobra, czas działać – powiedziała sama do siebie, wstała i poszła wziąć prysznic. Domyślała się, że wygląda strasznie, a resztki sił i poczucia kobiecości, tlące się gdzieś tam, w środku, kazały jej choć trochę doprowadzić się do porządku, nim wyjdzie z domu.
Była gotowa po niecałych trzech kwadransach. Szybka toaleta, śniadanie i już siedziała w aucie, kierując się w stronę najbliższego marketu budowlanego. Kupiła pędzle, średniej wielkości wiaderko krwistoczerwonej farby i kilka świec, a następnie udała się do centrum. To tam mieścił się cel jej wypadu, niewielki sklep z artykułami dla osób interesujących się czarną magią o wdzięcznej nazwie Sabat.
Zaparkowała w jednej z bocznych uliczek niedaleko sklepu i po przejściu kilkudziesięciu metrów widziała już jego stary, zabrudzony szyld. Wyglądał nieco tandetnie, ale powagi dodawał mu fakt, że na oko miał jakieś pięćdziesiąt lat. Sklep z tradycjami, pomyślała. Tuż przed wejściem zwróciła uwagę na rozstawione pod witryną dwie małe miski, jedną z wodą, a drugą z drobną suchą karmą.
Nacisnęła klamkę i pchnęła stare, masywne drzwi wejściowe. Zawiasy zaskrzypiały, a po chwili zawtórował im dźwięk dzwonków zawieszonych nad framugą, oznajmiający nadejście klienta. We wnętrzu panował półmrok, a w nozdrza uderzył ją zapach stęchlizny. Powietrze tu było tak gęste, że miała wrażenie, iż samo otwarcie przez nią drzwi i wpuszczenie choćby odrobiny świeżości i światła zburzy od dawna panujący tu ład, że kurz oblepiający regały i asortyment wżarł się w nie tak głęboko, że jakakolwiek ingerencja w powstałą w ten sposób formę unicestwi ją, sprawiając, iż wszystko nagle i nieodwracalnie rozsypie się w pył.
Tuż za progiem znajdowały się prowadzące w dół trzy kamienne schodki. Niepewnie zrobiła krok przed siebie i nagle usłyszała przeraźliwy, przeciągły skrzek. Cofnęła się, zobaczywszy przed sobą sylwetkę ogromnego ciemnego kota. W tym świetle nie była w stanie określić jego maści, ale dostrzeżenie wyszczerzonych zębów zwierzaka nie stanowiło żadnego problemu. Serce zabiło jej mocniej i już miała zacząć się wycofywać, kiedy z wnętrza usłyszała głos sprzedawcy.
– Lutek, zostaw! – zakomenderował tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Zwierzę syknęło, nie dając za wygraną.
Mężczyzna tupnął stanowczo i tyle starczyło, by kot uskoczył na bok, przepuszczając Sarę, i schował się gdzieś pomiędzy regałami. Ona jednak miała wrażenie, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
– Proszę, proszę się nie bać, zapraszam – zachęcał sprzedawca. Miał miły, melodyjny głos, pomyślała, że takim głosem mógłby ją zahipnotyzować i kazać jej zachowywać się jak ten kot, a ona biegałaby z Lutkiem pomiędzy regałami, nie zdając sobie nawet sprawy, że robi z siebie wariatkę. Zresztą określenie „wariatka” przylgnęło do niej już dawno, nie stanowiłoby więc żadnego novum. – Lucjan tak zawsze, niech się pani nie przejmuje, dzień dobry – dodał, a Sara skonstatowała w duchu, że to „zawsze” musi oznaczać raz na kilka miesięcy, a może nawet lat. Była ciekawa, jak taki sklep mógł się utrzymać w samym centrum, bo nie podejrzewała, że przychodziły tu tłumy klientów. W tym miejscu, zapomnianym przez Boga i przez wszystkie mary, pewnie ni żywej duszy, ni martwej się nie spotka.
– Dzień dobry – odparła cicho.
Kiedy oczy już się przyzwyczaiły do ciemności, spojrzała na mężczyznę. Jego kamienna, spokojna twarz dodała jej otuchy, uśmiechnęła się niepewnie i ruszyła w stronę lady, zza której rozległo się zaproszenie.
– Słucham, w czym mogę pomóc? – mówił ze wschodnioeuropejskim akcentem. – Pani się zastanawia nad moim pochodzeniem – dodał ani pytająco, ani twierdząco. Czyżby umiał czytać w myślach? Jego nieprzenikniona twarz miała w sobie coś, co wzbudzało zaufanie, przypominał jej grabarza z wieloletnim stażem, i choć było w niej sporo cynizmu, wyglądał na kogoś, kto umie zachować się stosownie do sytuacji.
– Ale jak… – Ugryzła się w język. Nie wiedząc czemu, stwierdziła, że lepiej będzie, jeśli nie da po sobie poznać zdziwienia. – W istocie – kontynuowała bez większych emocji – przeszło mi przez myśl, że mówi pan z akcentem.
Grabarz uśmiechnął się szeroko, ukazując światu rząd równych złotych zębów.
– Spokojnie, to nie telepatia – zaśmiał się – po prostu sporo osób mnie o to pyta. Pochodzę z miejsca, o którym krąży sporo mitów, niektórzy twierdzą, że z miejsca, od którego wszystko się zaczęło – przechwalał się. – A konkretnie z Rumunii – dodał, nie czekając na kolejne pytanie.
– Z Rumunii, powiada pan… – Sara nie wiedziała zbyt wiele o tym kraju, ale słyszała o jego mistycyzmie. – Więc być może będzie pan mógł mi pomóc, mam kilka pytań.
– Proszę się nie krępować, śmiało – ponaglił.
– Szukam czegoś… – Sara zawahała się, przebiegając pospiesznie wzrokiem po asortymencie. Wszystko wydało jej się sztuczne i tandetne, jak pamiątki sezonowe dla turystów. Czy dobrze trafiła? Czy będzie tak, jak jej się wydawało, że niczego tu nie kupi i że cała ta stylistyka to tylko tanie chwyty? Przyjrzała się sprzedawcy, facet wyglądał komicznie. Miał na sobie elegancki, dobrze skrojony czarny garnitur, był łysy, a jego twarz zdobiły drogie okulary ze złotymi oprawkami. Typowy ekscentryk, a zważywszy na otoczenie, jego ubiór stanowił książkowy przykład przerostu formy nad treścią. – Nie wiem, od czego by tu zacząć…
– Proponuję od początku – odparł mężczyzna i nachylił się do niej, dając tym samym znać, że poświęca jej całą swoją uwagę. Potrafił postawić się na czyimś miejscu, a teraz czuł, że ta drobna kobiecina stojąca przed nim bardzo potrzebuje wsparcia kogoś takiego jak on, kogoś znającego się na czarnej magii. Czuł, że nie jest zwykłą klientką, która zadowoli się miernej jakości tablicą Ouija i użyje jej raz, aby później rzucić w kąt. A może to nie była tylko kwestia empatii, lecz zwykła spostrzegawczość? Klientka była wystraszona, mówiła słabym, drżącym głosem, jakby bała się, że jakikolwiek głośniejszy dźwięk mógłby zniszczyć misternie utkaną konstrukcję tego oblepionego brudem kramu z naiwnościami.
– A gdybym powiedziała, że potrzebuję czegoś, co pomogłoby mi poradzić sobie z uporczywym duchem? – Bomba została zrzucona.
– Z duchem, powiada pani? – Spojrzał na nią w taki sposób, jakby jego wzrok miał wywiercić jej dziury w oczodołach.
– Z duchem – powtórzyła. Czemu facet się tak dziwi? Chyba w takim miejscu słowo „duch” pada równie często jak na mszy świętej? – I to w dodatku nie świętym – rzuciła niewybrednym żartem na rozluźnienie. – Ze złośliwym – dodała dla porządku, zauważywszy, że jej żart nie spotkał się z oczekiwaną reakcją.
– Ze złośliwym, mówi pani.
Mężczyzna mierzył ją wzrokiem z uwagą tak długo, aż znowu zaczęła tracić rezon.
– No, wie pan… ekspertką nie jestem, może to duch, a może coś innego.
– Innego?
– Będzie pan tak powtarzał bez końca? – zirytowała się.
Facet zesztywniał, nabrał powietrza i bez słowa wyszedł zza lady. Podszedł do drzwi, wyjrzał na zewnątrz przez umieszczoną w nich wąską szybkę, następnie włożył klucz do zamka i przekręcił go.
– Co pan? – Sara się przestraszyła.
– Proszę za mną. Jeśli chce się pani czegoś dowiedzieć.
Nie odpowiedziała, przełknęła tylko głośno ślinę, kiedy ten minął ją, kierując się w stronę wnętrza sklepu. W nozdrza uderzył ją intensywny zapach jego wody kolońskiej.
– Zapraszam tędy – rzucił i znikł za kotarą zakrywającą wejście na zaplecze. Przez chwilę się wahała, ale wreszcie ruszyła za nim.
Czy miała coś do stracenia? Jej życie, i tak już zniszczone, było ciągle zagrożone. Co za różnica czy załatwi ją zmora, czy sklepikarz z zapomnianego sklepiku z quasi-dewocjonaliami, pomyślała.
Idąc wąskim, niedoświetlonym, ciągnącym się prosto korytarzem, mijali różne pomieszczenia. Większość drzwi było zamkniętych, nieliczne lekko uchylone, jednak nie na tyle, żeby dało się zobaczyć, co jest za nimi. Było też cicho, niepokojąco cicho. Raptem z wnętrza jednego z pokojów dobiegło kilka głośnych chrząknięć. Sara wzdrygnęła się, szła jednak dalej krok za krokiem, cały czas rozglądając się z zaciekawieniem. Na ścianach zdobionych licznymi pęknięciami i bezbarwnymi plackami, z których zdążyła poodpadać złuszczona lata temu farba w kolorze mieszanego błota, wisiały różnej wielkości obrazy i ryciny, przedstawiające w większości makabryczne sceny rodem ze średniowiecza, z których zwisały obficie pajęcze sieci. Na niektórych widniały sceny z tortur, inne przedstawiały egzekucje, jeszcze inne jakieś demony lub pół bogów, pół ludzi ze zwierzęcymi głowami, przypominały trochę wizerunki znane ze starożytnych budowli egipskich. Te wydawały się jednak bardziej złowieszcze. Pod większością umieszczone były długie opisy, których nie rozumiała. Domyśliła się, że część z nich jest w języku łacińskim, jeszcze inne w greckim, kilku nie była w stanie określić. Podejrzewała, że mogą mieć związek z wierzeniami nordyckimi.
– Gdzie idziemy, o co chodzi?
Przewodnik obrócił się, spojrzał na Sarę i przyłożył palec do ust, dając jej w ten sposób znak, aby zachowała ciszę. Zatrzymali się przy ostatnich drzwiach po prawej stronie, tuż przed końcem korytarza. Mężczyzna zapukał mocno i zdecydowanie. Cisza. Ponowił pukanie. Sara przyglądała się jego nienagannej postawie. Był szczupły, stał prosto, sztywno, z piersią wypiętą jak przy wręczaniu medali. Jego trupio blada, chuda twarz zdobiona przez pieczołowicie wypielęgnowany wąsik nie zdradzała żadnych emocji.
– Wejść. – Zza drzwi padło polecenie.
Grabarz nacisnął klamkę, pchnął drzwi do środka, dał znać Sarze ręką, aby poczekała, a sam znikł za drzwiami.
– Proszę, madame Mara oczekuje. – oznajmił Grabarz gdy wrócił, stanął przed szeroko otwartymi drzwiami i rzucił okiem w stronę wnętrza, zachęcając klientkę do wejścia.
Ciekawość wzięła górę. Sara zrobiła krok w przód i weszła do pomieszczenia przy akompaniamencie skrzypiącej podłogi. Od razu zlustrowała wnętrze, wypełniały je liczne antyki, w większości były to solidne, zadbane meble z litego dębu zagospodarowane rzędami wiekowych grubych ksiąg oprawionych w zwierzęcą skórę, a ściany pokrywały wszechobecne obrazy, proporce i wypchane zwierzęta. Wszystko to scalone trwale grubą warstwą kurzu, skąpane słabym światłem konającej w odrapanym karniszu żarówki.
– Witam serdecznie. Co cię do nas sprowadza, moje dziecko?
Głos dochodził gdzieś z wnętrza pokoju.
– Dzień dobry, madame – odpowiedziała, wciąż wypatrując rozmówczyni.
Ta nie wyglądała najlepiej, miała przekrwione, zmęczone oczy i z racji wieku cała drżała. Sara pomyślała, że jej wygląd również pozostawia wiele do życzenia. Co prawda nałożyła makijaż i starała się, jak to mówią, trzymać fason, ale nie miała złudzeń, że nie najlepiej jej to wychodzi, nie po tych wszystkich lekach i nieprzespanych nocach. Miała wrażenie, że jej ciężka twarz odkleiła się od reszty niczym maska i teraz wisi tak, połączona niezliczoną ilością drobnych niteczek z rozciągniętego fluidu i żył.
Sara czuła, że kręci jej się w głowie, w powietrzu prócz stęchlizny dało się wyczuć zapach jakichś ziół, aromat przypraw korzennych uderzał w nos z niesamowitą intensywnością, miała wrażenie, jakby przechodziła przez hinduski bazar. Całe to pomieszczenie przytłaczało, ściany pozasłaniane gdzieniegdzie kolorowymi pstrokatymi proporcami zdawały się falować i mogła przysiąc, że te wszystkie powypychane zwierzęta się na nią patrzą, a kilka z nich sprawiało wrażenie, jakby się nieznacznie poruszało, subtelnie nabierając i wypuszczając powietrze.
– Constantin, mój mąż, za czasów młodości jeździł często na polowania. – Kobieta wyrosła przed nią jak spod ziemi. Była stara, bardzo stara, można było odnieść wrażenie, że za moment się rozpadnie na niepomierną ilość cząsteczek. – Tego bażanta upolował pod Bacău, dawno temu – ciągnęła, wskazując na jednego z ptaków.
Ona mówiła, a Sara przyglądała się uważnie jej twarzy, podziwiała, jak synchronicznie poruszają się wszystkie zmarszczki, i zastanawiała się, czy są już tak gęste, że nie grozi jej powstanie nowych. Kobieta mówiła z trudem, ledwo przepychając słowa przez stare, zasuszone gardło, mimo to Sara doskonale słyszała każde słowo.
Rozmawiały ponad godzinę. Sara wykładała swój problem, a kobieta słuchała z uwagą, wyłapując każdy niuans. Wielokrotnie dopytywała o szczegóły, parę razy musiała posiłkować się którąś ze swoich książek, pokazywała sylwetki i opisy znanych jej zjaw i demonów, przytaczała stare teksty traktujące o walce z ciemnymi mocami. Opowiadała o metodach, jakie niegdyś wykorzystywano, by strzec domów przed zmarłymi, o tym, jak ludzie zapychali szpary w drzwiach i wypaczonych oknach, jak palili świece przez całe noce lub smarowali progi domów odchodami, by stać się jak najmniej atrakcyjnym celem. Sara wyjęła swój niebieski notatnik i zaczęła zapisywać co ważniejsze informacje.
Następnie dyskutowały o wywoływaniu istot spoza tego globu, o tym, jak robiono to na przestrzeni dziejów w różnych regionach świata, staruszka przytoczyła kilka historii związanych z tablicą Ouija oraz wywoływaniem ducha przez lustro. Sara wyszła bogatsza o kilka rad, jeszcze więcej przestróg, trochę wody święconej i motywację, aby wreszcie rozprawić się z prześladującą ją zmorą, a także najważniejsze – o kontakt do pewnego francuskiego księdza, dawnego przyjaciela kobiety, który, jak ta obiecała, z pewnością pomoże.
***
Trzaśnięcie drzwi na dole przyprawiło ją o żywsze bicie serca. Kolejne. Aż podskoczyła. Nie było czasu, cisnęła telefonem w głąb pokoju i rzuciła się w stronę łóżka. Zerwała z niego narzutę, kołdrę i prześcieradło. Kolejne stuknięcie. Coś, co krążyło po domu, było coraz bliżej. Sara skoczyła w stronę drzwi i czym prędzej zaczęła upychać pościel pod progiem, aby zmora nie mogła się przedostać przez szparę. Znów stuknięcie, jeszcze bliżej. Dyszała ciężko, kiedy jej sprawne ręce uwijały się, aby jak najszybciej uszczelnić prześwit. W końcu opadła na podłogę, oparła się plecami o drzwi i nasłuchiwała. Cisza, słyszała tylko swój ciężki oddech i bicie rozpędzonego z przerażenia serca. Siedziała tak dłuższą chwilę, nasłuchując. Skrzypnięcie podłogi, potem drugie i znowu cisza. To coś było już nieco dalej. Może odpuściło, pomyślała.
Raptem z zewnątrz usłyszała przeciągły skrzek. Okna! Szybko skoczyła przed siebie, w biegu złapała prześcieradło i zaczęła uszczelniać prześwity we framudze okna, później drugiego. Skrzek ponownie się rozległ, a potem ucichł.
Wszystko uspokoiło się tak samo nagle, jak rozpoczęło. Sara mogła wreszcie odsapnąć. Po omacku podeszła do łóżka i położyła się w nim w ciemności na wznak. Leżała tak, myśląc o tym, co właśnie przeżyła. Zastanawiała się, co robić dalej. Wrócić do madame Mary, dzwonić do księdza, którego jej wskazała? Pytania kłębiły się, na żadne z nich nie znajdowała odpowiedzi. Rozmyślała tak jakiś czas o synu, o bracie, o tym, czy są bezpieczni, ściskając przy tym mocno swój naszyjnik z krzyżykiem, i chyba nawet przez chwilę się modliła. Czas wirował hipnotyzująco pod sufitem, sekundy z podejrzaną lekkością zamieniały się w minuty, te w godziny, ciągnące się w nieskończoność. Czuła, jak jej oczy się zamykają, jak zapada się pod siebie, w ciemność snu, gdy nagle przypomniało jej się: nie zapchała dziurki od klucza. Zerwała się na równe nogi i spojrzała w tamtą stronę. Było za późno, w ciemnicy dojrzała tylko jeszcze, jak przez otwór sączy się cienka nitka jasnej, białej mgły. Nic już nie mogła zrobić. Do jej uszu dobiegły jeszcze słowa kołysanki:
A kiedy księżyc na niebo wyjrzy,
Srebrząc gwieździście kresu firmament,
Ułóż swą główkę na miękkie posłanie,
Niechaj ucichnie z dnia myśli zamęt.
…