Queen. Królewska historia - Mark Blake - ebook

Queen. Królewska historia ebook

Mark Blake

4,6

Opis

Biblia fanów Queen, manifest pokolenia, portret fenomenu

Niepublikowane wcześniej wspomnienia, zaskakujące anegdoty, intrygujące fakty.

Zagrożone losy zespołu, kiedy muzycy Genesis próbowali pozyskać do swojego składu Rogera Taylora. Śmierć Mercury’ego niedaleko miejsca, gdzie 21 lat wcześniej znaleziono ciało jego idola, Jimiego Hendrixa. Głęboka depresja Johna Deacona po stracie przyjaciela. Legendarna gitara Briana zbudowana domowym sposobem. Fascynacja zespołu scrabble’ami. Gdy Elton John usłyszał Bohemian Rhapsody, zapytał: „Czy wyście, k…a, oszaleli?”.

Mark Blake przez lata rozmawiał z trzema żyjącymi muzykami grupy, dotarł także do dziesiątków innych osób – zapomnianych basistów Queen czy szkolnych kolegów Freddiego. Po raz pierwszy możemy tak szczegółowo prześledzić bogatą karierę zespołu uwielbianego przez Michaela Jacksona i wiele innych gwiazd, przemianę nieśmiałego chłopca z Zanzibaru w najbardziej charyzmatyczną postać w historii rocka, a także późniejsze kariery pozostałych członków grupy.

Z wielką dumą prezentujemy polskim czytelnikom prawdziwą perłę na rynku biografii muzycznych – najlepszą historię Queen, jaka kiedykolwiek została napisana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 717

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (68 ocen)
46
17
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniasci

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze napisana, ciekawa książka.
00
Natalia_Aurelia

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita historia
00

Popularność




Wstęp do polskiego wydania

W kwietniu lub maju 1998 roku miałem przyjemność gościć w domu Briana Maya w Windlesham w angielskim hrabstwie Surrey. Przeżycie niezwykłe, rzadko się bowiem zdarza, by gwiazdy rocka, zwłaszcza gwiazdy tego formatu, zapraszały dziennikarzy do siebie. Wywiady organizuje się zazwyczaj w hotelach, ewentualnie w siedzibach firm płytowych albo w restauracjach czy klubach. Brian May, promując solową płytę Another World, postanowił nie ruszać się z domu. Nieliczni dziennikarze, z którymi zdecydował się pogadać, musieli pofatygować się do niego.

Był wśród nich Mark Blake, autor książki Queen. Królewska historia. Swoją wizytę w Windlesham opisał na jej kartach. „Pierwszą rzeczą, którą można zauważyć po przekroczeniu progu domu, są porozstawiane wszędzie gitary i wzmacniacze oraz brak czegoś, co projektanci wnętrz górnolotnie określiliby mianem kobiecej ręki”, napisał. Mogę to potwierdzić. W domu panował artystyczny nieład. W salonie trzeba się było przedzierać przez gąszcz instrumentów, jakby trwała próba, ale muzycy właśnie zrobili sobie przerwę na papierosa. W tym czasie żadne próby się tam jednak nie odbywały. Kilka tygodni wcześniej w wypadku samochodowym zginął Cozy Powell, perkusista zespołu Briana Maya, i rana po jego śmierci była zbyt świeża, by zacząć szukać następcy. „Nie jestem w stanie nawet złożyć zestawu Cozy’ego”, wyznał mi Brian.

W pokoju, do którego zaprosił mnie muzyk Queen, na krzesłach leżały nieuprasowane ubrania, a na dużym stole elementy rozłożonej na części gitary Red Special, którą zbudował sam z ojcem w początkach kariery i która służy mu wiernie do dziś. „Ogromnie żałuję, że tata nie mógł zobaczyć, dokąd mnie doprowadziła – powiedział. – Chociaż żył wystarczająco długo, by być świadkiem sukcesów Queen. Do najprzyjemniejszych chwil w życiu zaliczam te, kiedy mogłem zaprosić go na koncert zespołu: zafundować przelot, umieścić w luksusowym hotelu, zorganizować wszystko tak, by jak najlepiej się bawił. Pamiętam zwłaszcza pierwszą taką okazję, w grudniu 1977 roku, gdy ściągnąłem jego i mamę na nasze występy w Madison Square Garden w Nowym Jorku. To wtedy zrozumieli, że wybrałem właściwą drogę w życiu…”

Brian w pewnej chwili sięgnął po odłączony od Red Special gryf, podał mi go ostrożnie, jak bezcenną relikwię, i wyjaśnił: „Gitara wymagała restauracji. Była już bardzo zniszczona. Od trzydziestu lat wożę ją przecież po świecie. Nie przypuszczaliśmy z tatą, że będzie musiała aż tyle znieść!”. I dodał: „Dla mnie ta gitara to żywa istota, a nie jakiś przedmiot! Gdybym sam zachorował, wezwałbym lekarza. I tak jest też z gitarą – zaniemogła, musiał się więc zająć nią lekarz… Deska jest już u niego. A niebawem trafi tam też gryf. Spójrz, wszystkie progi są oryginalne, nigdy ich nie zmieniałem! Każdy trzeba wyjąć, odnowić i zainstalować z powrotem. Jedynie oznaczenia progowe, zrobione z macicy perłowej, zostaną zastąpione nowymi, bo te zupełnie już się starły…”.

Długo rozmawialiśmy o tej gitarze. Nie przerywałem Brianowi, widziałem bowiem, z jaką pasją o niej mówi. I może to sprawiło, że potraktował mnie niezwykle serdecznie, a spotkanie zaplanowane na trzydzieści minut trwało ponad godzinę.

Gadaliśmy nie tylko o płycie Another World i tym słynnym instrumencie. Gadaliśmy przede wszystkim o Queen – jednym z największych zespołów świata. O jego trudnych początkach i wielkich sukcesach. O niezapomnianych przebojach. I charyzmatycznym wokaliście – nieżyjącym już wtedy od kilku lat Freddiem Mercurym.

„Bardzo za nim tęsknię – wyznał mi Brian. – Freddie był kimś ogromnie zabawnym. Nieprzewidywalnym. I bardzo ciepłym. Troszczył się o nas. Chociaż dla innych nie miał aż tyle serca. Jeśli ktoś mu się naprzykrzał, po prostu wykreślał tego kogoś ze swojego życia. Nie znosił, gdy ktoś zakłócał jego prywatność. Najbardziej lubił spędzać czas w zaciszu swojego domu. A gdy zmogła go choroba, właściwie się w nim zamknął…”

Pić herbatę z Brianem Mayem i słuchać jego wspomnień to doświadczenie absolutnie niezapomniane i trochę nierealne, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak ja debiutował jako dziennikarz artykułem poświęconym właśnie Queen.

Nie wiem, od jakiego tematu zaczął swoją karierę Mark Blake. Nie wiem też, jak wspomina spotkania z muzykami słynnego zespołu. Wiem natomiast, że poświęcił wiele czasu i energii, by opowiedzieć nam jego dzieje w sposób, w jaki dotychczas opowiadane nie były. Książka Queen. Królewska historia to opowieść niezwykle drobiazgowa, obfitująca w mało znane fakty i epizody, smakowite anegdoty i intrygujące zwroty akcji. Napisana z nerwem, wciągająca od pierwszych stron.

Imponuje już obszerna część początkowa, poświęcona życiu przyszłych muzyków Queen przed utworzeniem zespołu. Autor dotarł do wielu osób, które stykały się z nimi wtedy i nigdy wcześniej nie dzieliły się swoimi wspomnieniami. Dzięki temu poznajemy lepiej przeszłość Freddiego Mercury’ego, Briana Maya, Rogera Taylora i Johna Deacona, dowiadujemy się, jak kształtowały się ich charaktery, odkrywamy ich wczesne fascynacje muzyczne, a wreszcie odtwarzamy wraz z autorem zawiłą drogę całej czwórki do Queen.

Nie mniej interesująca jest część poświęcona początkom działalności zespołu. Odkrywamy w niej bowiem postaci, które do tej pory pozostawały w cieniu, takie jak wczesny basista Queen, Douglas Bogie, w dotychczasowych publikacjach występujący jako Doug X, bo nikt nie mógł sobie przypomnieć, jak się nazywa. Mark Blake ustalił jego tożsamość. Co więcej, dotarł do niego i namówił na wspomnienia.

Zapewne dzięki wkładowi takich osób jak Douglas Bogie rozdziały opowiadające o pierwszych latach Queen obfitują w mało znane informacje. Dowiadujemy się na przykład, że grupa kupiła nagłośnienie od muzyków cenionego amerykańskiego zespołu Iron Butterfly. Że odrzuciła propozycję nagrań dla firmy B&C, działającej w ramach wytwórni Charisma, bo nie chciała konkurować z formacjami Van Der Graaf Generator, The Nice i Genesis, które miały z nią kontrakty. Że w 1972 roku zdesperowana dała do prasy ogłoszenie, które dziś brzmi rozpaczliwie („Queen! Potrzebują koncertów! Rock! Dzwonić do Rogera pod numer 428 5617 po godzinie 19”). Że jej przyszłość była zagrożona, bo muzycy Genesis i Sparks próbowali pozyskać Rogera Taylora i Briana Maya do swoich składów…

Smakowitych anegdot nie brakuje też w części poświęconej dojrzałym latom Queen. O wiele ważniejsze wydaje się jednak to, że autor naprawdę wnikliwie pokazuje w niej ewolucję zespołu, który zawsze był otwarty na przemiany zachodzące w muzyce popularnej i potrafił zasymilować w swojej twórczości elementy wielu gatunków i stylów. A zarazem nigdy nie przestał być sobą. I jeśli nawet doświadczał niepowodzeń, zawsze potrafił odbić się od dna, utrzeć nosa krytykom, potwierdzić swą klasę.

Przejmująco opisany został w książce trudny czas powstawania płyt The Miracle i Innuendo, kiedy Freddie Mercury zmagał się już ze śmiertelną chorobą. A nie zabrakło też omówienia okresu późniejszego, kiedy Brian May i Roger Taylor powracali na scenę z innymi wokalistami, Paulem Rodgersem i Adamem Lambertem.

Queen to dziś już legenda. Jedna z najbarwniejszych i najwspanialszych w historii rocka i muzyki popularnej. Bez wątpienia zasługująca na dociekliwość, której owocem jest książka Queen. Królewska historia.

Wiesław Weiss

ROZDZIAŁ PIERWSZYJESTEŚCIE PIĘKNI

„Powiedz temu staremu pedziowi, że to będzie największe wydarzenie w historii”

Bob Geldof namawiający zespół Queen do zagrania na Live Aid

„Witaj, świecie!”

Napis na jednym z banerów trzymanych przez publiczność na stadionie Wembley podczas Live Aid

„Muszę przekonać do siebie ludzi. To mój obowiązek. Mam potrzebę panowania nad sytuacją”

Freddie Mercury, 1985 rok

Jest 13 lipca 1985 roku, a dla lekko podstarzałych gwiazd rocka to niełatwy czas. Wielu z tych, którzy dorastali w latach 60. i 70., wciąż żyje sukcesami z przeszłości i liczy na sentyment fanów. Zjawisko rockmana na emeryturze jeszcze nie istnieje, a młodzieńcze hasło Pete’a Townshenda: „Obym umarł, nim się zestarzeję”, nagle zdaje się mocno nieprzemyślane.

Dzisiejsze koncerty Live Aid w Londynie i Filadelfii[1] zjednoczą muzyków wszystkich pokoleń. Głównym celem jest zebranie pieniędzy na walkę z głodem w Etiopii, ale chodzi też o coś więcej. Na samym londyńskim stadionie Wembley zebrało się ponad osiemdziesiąt tysięcy ludzi, a dzięki połączeniu satelitarnemu wykorzystywanemu w relacji telewizyjnej kolejne czterysta milionów w ponad pięćdziesięciu krajach na całym świecie będzie świadkami tego wydarzenia i wszystkich występów. Tych lepszych i tych gorszych. Podczas gdy widzowie przekażą sto pięćdziesiąt milionów dolarów na rzecz głodujących w Afryce, niektórzy wykonawcy zdobędą ogromny szacunek publiczności, inni zaś go stracą.

W ciągu następnych kilku godzin publiczność we wszystkich zakątkach świata obejrzy średnio przygotowanego Boba Dylana, mało imponujący występ Led Zeppelin, a także Micka Jaggera i Davida Bowiego stroszących przed sobą kolorowe piórka niczym dwa pawie. Live Aid okaże się punktem zwrotnym w karierach wciąż młodych U2 i Madonny, ale w żaden sposób nie pomoże Adamowi Antowi, Howardowi Jonesowi czy The Thompson Twins. Wszechobecni i sprzedający w tym czasie miliony płyt Dire Straits i Phil Collins są właśnie u szczytu kariery.

W tym jakże zróżnicowanym towarzystwie znalazła się grupa z czternastoletnim stażem. Ów składający się z multimilionerów zespół (jego muzycy zostali wymienieni w 1982 roku w Księdze Rekordów Guinnessa jako najlepiej zarabiający właściciele firmy w Wielkiej Brytanii) zaliczył powalającą serię przebojów i znakomicie sprzedających się albumów, grając muzykę, na którą składa się wybuchowa mieszanka rocka, popu, funku, heavy metalu, a nawet gospel. I choć cieszy się reputacją znakomitej grupy koncertowej, nawet najwierniejsi fani nie mogą przewidzieć, co się dzisiaj wydarzy.

O 18.44 dwaj komicy, Mel Smith i Griff Rhys Jones, zapowiadają grupę, która za chwilę pojawi się na scenie. Mel Smith gra rolę nieco nadgorliwego sierżanta policji, a Jones wciela się w ponurego posterunkowego. Scenariusz jest prosty: władza kontra „młodzież”. Para żartuje: „Otrzymujemy skargi w związku z hałasem… od kobiety z Belgii”. Dowcip nieco rozgrzewa tłum, choć komików dość skutecznie zagłusza ekipa techniczna, która za ich plecami dokonuje ostatnich poprawek. W końcu Smith zdejmuje swój policyjny hełm, wkłada go pod pachę i staje na baczność przed „Jej wysokością, Królową!”.

Podczas późniejszego wywiadu Bob Geldof, organizator Live Aid, spróbuje opisać wrodzoną niezwykłość tych czterech muzyków. Jak to ujął, kiedy wskakują na scenę „w życiu byś nie pomyślał, że grają w kapeli rockowej”.

John Deacon (według Geldofa: „powściągliwy basista”) zajmuje pozycję z tyłu sceny, w pobliżu podwyższenia, na którym stoi perkusja. Chociaż na głowie ma burzę loków, przypomina raczej elektronika, którym zapewne by został, gdyby kariera muzyczna nie wypaliła. Kilka godzin wcześniej, gdy cały zespół został zaproszony, by poznać goszczących na Live Aid przedstawicieli rodziny królewskiej, księcia i księżną Walii, tysiące fanów Queen oglądających to wydarzenie w telewizji zastanawiało się, czemu facet, który wygląda jak członek ekipy technicznej, zajął miejsce Johna Deacona. „Byłem zbyt nieśmiały, by iść tam i poznać księżną Dianę. Bałem się, że zrobię coś głupiego”, powiedział później, przyznając, że wysłał w zastępstwie Spidera, swojego technicznego.

Brian May, człowiek o fizjonomii modliszki i z plątaniną ciemnych loków na głowie („hipisowski gitarzysta”, jak opisuje go Geldof) niemal się nie zmienił od początku istnienia zespołu. Oszczędnie dawkuje pozy typowe dla bogów gitary. Dla tego absolwenta Wydziału Nauk Ścisłych i byłego nauczyciela gra na gitarze to poważna sprawa. W pierwszych latach działalności grupy May często mamrotał coś do siebie niczym tenisista nakręcający się przed ważnym serwem.

Możecie się zastanawiać, czy Roger Taylor nie jest nieco sfrustrowany tym, że całe życie zawodowe spędza ukryty za zestawem perkusyjnym. Ze swoją blond czupryną i drobną sylwetką (raz nawet zapuścił brodę, by ludzie przestali brać go za dziewczynę) oraz zamiłowaniem do sportowych wozów i modelek, Taylor jest najlepszym kandydatem na gwiazdę pop w tym zespole. Ostatnio bęben basowy w zestawie perkusyjnym zdobi zdjęcie przedstawiające jego twarz, widoczne nawet z miejsc najbardziej oddalonych od sceny. Być może trudno dostrzec Maya podczas występów, ale za to nie da się go nie słyszeć. Jego mocny szorstki głos jest niezwykle ważnym elementem brzmienia Queen.

Cokolwiek ci trzej koledzy Freddiego Mercury’ego zrobią przez kolejne dwadzieścia dwie minuty, trudno im będzie odwrócić uwagę ludzi od, jak nazywa go Geldof, „ekstrawaganckiego wokalisty”. Na samym początku Mercury był niczym glamrockowy kwiat. To już przeszłość. Teraz ma krótkie zaczesane na żel włosy. Satynowe kreacje Zandry Rhodes ustąpiły miejsca sportowemu podkoszulkowi i jasnym obcisłym dżinsom.

Mercury od lat bawi się z prasą w kotka i myszkę, jeśli chodzi o temat jego seksualności, ale obecny wizerunek jest wyraźnie inspirowany wyglądem typowym dla amerykańskich środowisk gejowskich. Dopełnia go nabita ćwiekami bransoleta na prawym bicepsie oraz gęste wąsy – znak rozpoznawczy Freddiego – prawie, choć niecałkowicie, zakrywające zbyt duże zęby. Gdy przemieszcza się po scenie swoim nieco teatralnym krokiem, wygląda jak tancerz baletowy biegnący na autobus.

Trudno wyobrazić sobie w XXI wieku jakiegokolwiek speca od marketingu muzycznego i wyławiania talentów, który postawiłby na to, że trzydziestoośmioletni Mercury może zostać wielką gwiazdą. A jednak, w kolejnych latach Freddie będzie miał więcej wspólnego z tymi, którzy obecnie próbują dostać się na szczyt, niż można by jeszcze w tym momencie – w połowie lat 80. – podejrzewać. Na długo przed Live Aid, jako student Wydziału Sztuki z muzycznymi ambicjami, człowiek, który urodził się jako Farrokh Bulsara, opowiadał każdemu, kto tylko chciał go słuchać, że „któregoś dnia będzie gwiazdą”. Niewielu wierzyło.

Pomimo niezachwianej wiary we własne możliwości, zespół zdaje sobie sprawę z tego, że nie każdy wśród publiczności zgromadzonej na stadionie jest fanem Queen. Nie może więc być mowy o niechlujstwie, które pojawiło się podczas występów części wykonawców. Ci muzycy poświęcili trzy dni na intensywne próby, podczas których zaplanowali swój dwudziestominutowy występ co do sekundy, dobierając utwory tak, by wywarły jak największe wrażenie. Po szybkim obejściu sceny Mercury siada z jej lewej strony, przy fortepianie. Publiczność szaleje, gdy Freddie gra pierwsze nuty Bohemian Rhapsody – wręcz wymarzony początek – niemal teatralnie krzyżując dłonie, by zagrać najwyższe dźwięki. Gdy śpiewa pierwsze słowa tekstu, publiczność zaczyna mu wtórować. Dramaturgii zawartej w utworze nie umniejsza fakt, że na fortepianie zamiast świec stoją kubki z pepsi i piwem. Niezrażony tym i wyraźnie wczuwający się w atmosferę Freddie śpiewa tak, jakby miał dla wszystkich przesłanie najwyższej wagi. Dzisiejszy koncert Live Aid będzie należał do Queen.

***

Reszta zespołu szybko do niego dołącza, na czele z Mayem, który serwuje widzom swoje wykwintne solo na gitarze. Nagle, zupełnie niespodziewanie Mercury wstaje, a Bohemian Rhapsody zostaje ucięte w momencie swojego pierwszego punktu kulminacyjnego, zanim publiczność ma szansę znudzić się tym utworem.

Pojawia się techniczny Freddiego, Peter Hince, który podaje wokaliście jego najbardziej rozpoznawalny rekwizyt – mikrofon z górną częścią statywu. Mercury swobodnie i z gracją przechadza się przy brzegu sceny, dynamicznie wymachując zaciśniętą pięścią i kokietując widownię. Za jego plecami Rober Taylor wybija rytm do Radio Ga Ga, które rok wcześniej dotarło do drugiego miejsca listy przebojów. Popularne syntezatory i elektroniczny podkład czynią z tego utworu antytezę Bohemian Rhapsody.

Tekst tej kompozycji jest pełnym oburzenia komentarzem na temat współczesnych stacji radiowych, a całość została okraszona refrenem idealnie nadającym się do wspólnego śpiewania. Lecz to teledysk, w którym wykorzystano sceny z pochodzącego z lat 20. filmu science fiction Metropolis, przyczynił się do tak wielkiej popularności piosenki. Dziś podczas pierwszego refrenu kilkadziesiąt tysięcy par rąk wyciągniętych ponad głowami klaszcze jednocześnie, naśladując jedną ze scen teledysku. „Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego”, przyzna później Brian May.

Od tego momentu grupa sprawia wrażenie wszechmogącej. Mercury rozgrzewa struny głosowe podczas zabawy z publicznością, która powtarza jego wokalizy. Następnie zapowiada Hammer to Fall. Nieco karykaturalne heavymetalowe brzmienie tego utworu idealnie pasuje do tak wielkich stadionów. Wyraźnie rozluźniony Brian May gra otwierający riff. Mercury zaczepia operatora kamery, zaglądając w obiektyw, a następnie podskakuje wokół gitarzysty niczym matador prowokujący byka. W końcu, gdy May się oddala, posyła widowni szelmowski uśmiech i bawi się statywem od mikrofonu wskazującym na okolice krocza.

Zespół Queen odniósł już wiele koncertowych sukcesów, ale poza sceną nie wszystko wyglądało tak różowo. Gdy w listopadzie 1984 roku wielcy, dobrzy i ci mniej dobrzy świata muzyki wspólnie nagrywali pod szyldem Band Aid charytatywną płytę, by wspomóc Etiopię, muzycy Queen nie dołączyli do tego towarzystwa. „Byliśmy w tym czasie porozrzucani po całym świecie”, tłumaczył później Mercury. W rzeczywistości zespół zrobił sobie przerwę i lizał rany po tym, jak został zmieszany z błotem za zagranie serii koncertów w południowoafrykańskim Sun City.

Napięcie pomiędzy członkami Queen często prowadziło do niezwykle kreatywnej pracy w studiu, ale jak wspomniał Roger Taylor, w 1985 roku muzycy „czuli się zmęczeni”. Co prawda perkusista szczerze przyznał, że „zespół przetrwał już dłużej niż niektóre z małżeństw jego członków”, nie znaczyło to jednak, że i w tym małżeństwie nie pojawiły się kryzysy. Lata grania koncertów, tworzenia muzyki i wzajemnego znoszenia swoich kaprysów musiały odcisnąć piętno na relacjach między muzykami.

Ostatnim albumem, The Works, zespół Queen odbudował część zaufania fanów, nadszarpniętego przez wydany w 1982 roku Hot Space, który – pełen tanecznych rytmów i ze znacznie mniejszą rolą gitary – okazał się zbyt daleko idącym eksperymentem. Gwiazda Queen nieco przygasła, zwłaszcza w Stanach. Powodów było wiele: utarczki z amerykańskim wydawcą, brak utworów zespołu w radiu, sprzeczne interesy ludzi z otoczenia Freddiego oraz teledysk promujący kompozycję I Want to Break Free, w którym zespół wystąpił w damskich ciuszkach (co spodobało się na Wyspach, ale znacznie mniej w Stanach).

May, Taylor i Mercury nagrali płyty solowe, ten ostatni wydał swój debiut ledwie dwa miesiące przed Live Aid. Żaden z nich nie zdołał jednak do tej pory wyrobić sobie marki artysty solowego, niezależnego od, jak mawiał Brian May, „statku bazy”. Plan był taki, że po Live Aid zespół miał zrobić sobie wolne i nie jechać w następną trasę przez przynajmniej pięć kolejnych lat, a może nawet nigdy.

Później Harvey Goldsmith, promotor Live Aid, doceni grupę za to, że nie walczyła o późniejszą porę występu. Ale od samego początku taki właśnie był plan. Wiele lat wcześniej Brian May widział, jak David Bowie odgrywa na scenie postać Ziggy’ego Stardusta i zastanawiał się z zazdrością, czy i grupa Queen doczeka się swoich chwil chwały. Później zespół musiał walczyć o uwagę menedżera, którego dzielił z Eltonem Johnem. Dziś zarówno Bowie, jak i Elton wystąpią po Queen, więc zespół ma wymarzoną okazję, by przyćmić obu muzyków. Wczesnowieczorna pora ich występu oznacza też, że koncert będzie pokazywany w amerykańskiej telewizji.

Po Hammer to Fall Mercury po raz pierwszy ma szansę złapać oddech. Zarzucając sobie na ramię pasek od gitary, zwraca się do tłumu przed sceną: „Ta piosenka jest zadedykowana pięknym ludziom na tym stadionie… czyli wam wszystkim. Świetnie, że przyszliście, bo to dzięki wam ten dzień stał się szczególny”.

Nastrój znów się zmienia. Po uprzednim zagraniu kolejno czegoś, co Brian May nazywa „parodią opery”, kawałka synthpopowego oraz heavy metalu, pora na rockabilly w postaci hitu z 1979 roku, Crazy Little Thing Called Love. Mercury twierdził, że napisał ten numer, siedząc w wannie. Pod koniec utworu Freddie nie uderza już nawet w struny. Przewiesza gitarę przez ramię i podbiega do krawędzi sceny, żeby podroczyć się z publicznością, jakby nie był w stanie nawet na kilka sekund o niej zapomnieć.

Idąc za ciosem, Roger Taylor wybija charakterystyczny motyw perkusyjny z We Will Rock You, a publiczność wyśpiewuje pierwszą część refrenu. Półtorej godziny wcześniej zespół U2 dał świetny występ, ale baner z nazwą tej grupy, trzymany przez jednego z fanów, wydaje się teraz zupełnie nieadekwatny do sytuacji. Solo gitarowe Maya zagrane na przesterze prowadzi We Will Rock You do szybkiego końca, a Mercury wraca w tym czasie do fortepianu.

We Are the Champions to utwór, który zawsze doprowadzał najbardziej zagorzałych przeciwników zespołu do białej gorączki. W 1977 roku jego bezwstydne przesłanie – więcej, lepiej i do diabła z przegranymi – stało w sprzeczności z obowiązującą wtedy w muzyce modą. W tamtym czasie młode zespoły punkowe, śpiewające o prawdziwych codziennych problemach, miały zrzucić zespoły takie jak Queen z muzycznego szczytu. Ale dla publiczności na Live Aid, której część z pewnością nigdy wcześniej nie uważała się za fanów tej grupy, nie miało to najmniejszego znaczenia. We Are the Champions to iście hollywoodzka piosenka, prawdziwie eskapistyczna bzdura, zupełnie jak nakręcony rok wcześniej Terminator czy Top Gun, który powstanie rok później. Nie było lepszego sposobu na zakończenie występu.

Bowie, Elton John i Paul McCartney spróbują pójść śladem Queen, ale bez skutku. W ciągu dwudziestu minut ten doskonały zespół rockowy zaprezentował niezwykłą różnorodność swojej twórczości: od rock opery przez electro pop i heavy metal po rockabilly i potężne ballady. Każdy z tych utworów, momentalnie rozpoznawany, aż kipiał energią i nie pozwalał wyrzucić się z głowy. To niezapomniany występ, który wpłynie na przyszłość grupy. „Live Aid było dla nas jak zastrzyk adrenaliny”, powiedział Roger Taylor. Wszelkie plany dotyczące odpoczynku i zbierania sił zostają wstrzymane. Małżeństwu już chyba nic nie grozi. Ale w końcu, jak przyznaje sam Freddie, „jeśli, tak jak ja, skosztowałeś tak cudownego sukcesu, nie chcesz z niego zbyt prędko rezygnować”.

[1] 13 lipca 1985 roku w Londynie i Filadelfii odbyły się dwa koncerty pod nazwą Live Aid, których głównymi organizatorami byli Bob Geldof i Midge Ure (wszystkie przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumacza).

Is This The Real Life?

The Untold Story of Queen

Copyright © 2010 Mark Blake

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2015

Copyright © for the Polish translation by Jakub Michalski 2015

Redakcja– Sonia Miniewicz

Korekta– Joanna Mika, Bartosz Żurawicz,

Magdalena Jarnotowska / Editor.net.pl

Opracowanie typograficzne i skład –Joanna Pelc

Okładka –Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracja na okładce –Mariusz Kula

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej cześć nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2015

ISBN EPUB: 978-83-7924-325-9

ISBN MOBI: 978-83-7924-324-2

Legenda Queen okiem technicznego kapeli – więcej niż biografia

Rockandrollowa opowieść z czasów świetności muzycznego szaleństwa, snuta ze sceny, zza kulis i ze studyjnego zacisza. Ten niepowtarzalny zapis autorstwa Petera Hince’a, który spędził z zespołem wiele lat jako członek ekipy technicznej, rzuca zupełnie nowe światło na Freddiego Mercury’ego, Briana Maya i ich kolegów z jednej z grup wszech czasów. Bardzo osobiste spojrzenie, wykraczające dalece poza monotonię zwyczajnej biografii.

Przepustkaaccess all areasdo muzycznej przygody życia!

Szukaj w dobrych księgarniach i na

www.labotiga.pl

www.wsqn.pl