R.I.P - Mariusz Czubaj - ebook + audiobook + książka

R.I.P ebook

Mariusz Czubaj

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Połączenie czarnego kryminału z westernem.

Tyle, że tu nie ma walki dobra ze złem. Jest walka zła ze złem.

A więc czarny western.

Marcin Hłasko – ekspert w sprawach poszukiwań zaginionych i bezpieczeństwa w firmach – dostaje intratną propozycję: ma odnaleźć siostrzenicę wpływowej pani mecenas, Magdę Wolską. Ostatni ślad prowadził na Mazury, do Starych Kiejkut. Hłasko odrzuca ofertę, natrafia natomiast na nowy trop dotyczący zaginionego przed ćwierćwieczem ojca. Zaginięcie dziewczyny i Hłaski-seniora zdają się łączyć z tą samą osobą. Do Starych Kiejkut przybywa jednak ktoś jeszcze, by szukać odwetu za dawne występki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 372

Oceny
4,1 (216 ocen)
90
70
37
17
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

„Taki mamy western, jakie mamy czasy”. 😄 Świetna lektura.
10
Mike781

Z braku laku…

Chaos. Pierwsza część ciekawsza
00
Blazir

Nie oderwiesz się od lektury

Fajne!
00
darekso62

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ to jest petarda. Szkoda że nie da się tego szybko zapomnieć, bo bym w nieskończoność słuchał, zapominał,słuchał,zapominał słuchał...
00
AGNMARYNIAK

Nie oderwiesz się od lektury

fajne! czekam na dalsze przygody Hłaski!
00

Popularność




O książce

POŁĄCZENIE CZARNEGO KRYMINAŁU Z WESTERNEM

Tyle że tu nie ma walki dobra ze złem. Jest walka zła ze złem.A więc czarny western.

„– Nie uważasz, że w czasach opanowanych przez pośredników zemsta jest czymś, co nas uczłowiecza? Jeden na jednego. Nie sądzisz, Htasko?”.

Marcin Hłasko, były policjant, specjalista od spraw bezpieczeństwa i odnajdywania zaginionych, chyba nie miał dotąd powodów, żeby zastanawiać się nad tą kwestią.

Ale wyjazd na Mazury może to zmienić. I nie chodzi o zlecenie, w związku z którym się tam udaje – odnalezienie zaginionej przed rokiem dziewczyny. Raczej o sprawę, z powodu której to zlecenie przyjął: zaginięcie własnego ojca przed dwudziestu sześciu laty.

Mariusz Czubaj

Jeden z najbardziej cenionych polskich autorów kryminałów, tłumaczonych na angielski, niemiecki, ukraiński, włoski i turecki; profesor antropologii kultury; autor powieści kryminalnych: 21:37, Kołysanka dla mordercy, Zanim znów zabiję i Piąty Beatles. Wraz z Markiem Krajewskim stworzył postać komisarza Jarosława Patera, bohatera Alei samobójców i Róż cmentarnych.

Pisze nie tylko kryminały, lecz także opracowania poświęcone temu gatunkowi powieści (Krwawa setka. 100 najważniejszych powieści kryminalnych, napisana wspólnie z Wojciechem Bursztą, i Etnolog w Mieście Grzechu. Powieść kryminalna jako świadectwo antropologiczne) oraz innym obszarom kultury popularnej.

Zdobywca Nagrody Wielkiego Kalibru (i siedmiokrotnie do niej nominowany). Martwe popołudnie, pierwsza książka cyklu z Marcinem Hłasko, otrzymało nagrodę specjalną na festiwalu Kryminalna Piła za „wyjątkową formę narracyjną i publicystycznie odważny obraz współczesnej Polski”.

Tego autora

MARTWE POPOŁUDNIER.I.P.

Copyright © Mariusz Czubaj 2016All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2016

Redakcja: Filip Modrzejewski

Projekt graficzny okładki: Piotr Cieśliński|Dark Crayon

ISBN 978-83-7985-364-9

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Pierwszą rzeczą, do której myśliwy musi się dostosować, jest sztuka cichego poruszania się; bez nagłych ruchów – a dotyczy to tym bardziej myśliwego z aparatem fotograficznym. Myśliwi nie mogą chodzić według własnego widzimisię, muszą się stosować do wiatru, do barw i woni terenu, muszą też przybrać tempo takie samo jak całe otoczenie.

Karen Blixen, Pożegnanie z AfrykąPrzekład: Jerzy Giebułtowicz, Jadwiga Piątkowska

Tajemnica absolutna to tajemnica śmierci.

Igor Newerly, Wzgórze Błękitnego Snu

Prolog

Nie przypominał sobie takiego lata. Nikt sobie nie przypominał.

Siedział w barze sam. Żaden podróżny dziś się jeszcze nie zatrzymał. Nic dziwnego. Każdy, kto był zmuszony do podróży, chciał pokonać trasę jak najszybciej, zanim samochód zamieni się w rozgrzaną do czerwoności puszkę.

Spojrzał na kalendarz. W taki upał można stracić rachubę czasu. Zerknął, jakby jeszcze chciał się upewnić, na wyświetlacz telefonu. Zresztą nie miał nic lepszego do roboty. Był czwartek. Zbliżało się południe. Nie było czym oddychać.

Byle do jutra, pomyślał. Byle wytrwać jeszcze jeden dzień. I zacznie się szaleństwo. Ostatni weekend wakacji. Fala powrotów i rozwrzeszczanych dzieci, udręczonych matek i ponurych ojców, którzy zatrzymają się na ostatnią w sezonie mazurską rybkę. I pizzę. Z myślą o dzieciach poszerzył asortyment i nauczył się swoimi ogromnymi łapskami wyrabiać ciasto. Posłucha kilku drobnych sprzeczek i uciszy jedną większą awanturę.

Ale to się zacznie dopiero za jakieś dwadzieścia godzin. W takie dni, gdy powietrze stoi bez ruchu i miesza się z lepką nudą, muchy śpią w ukryciu, a każde stworzenie szuka schronienia, żałował, że przeniósł się z Wybrzeża. Tam nigdy nie czuł takiego skwaru. Andrzej Polak. Zapaśnik, waga ciężka, nawet dziś bez problemu znalazłby pracę w dowolnym klubie. Tak. Z takim doświadczeniem i wiedzą o nocnym życiu. Sięgnął po ścierkę i bardziej dla zabicia czasu niż z potrzeby przeleciał nią po kontuarze z drewna o kasztanowym odcieniu. Wspomniał stare dobre czasy, które nagle się skończyły. Pewnego dnia Andrzej Polak zwariował. Znaczy: zakochał się. Za kobietą pojechał. Przyjechał tutaj. I tu już zostali. Na dobre, na złe, a najczęściej przeciętne. I z tym barem szumnie zwanym karczmą. Czasami, prawda, zdarzała się inna robota. Ktoś prosił o pomoc. Właściwie zawsze ten sam człowiek. I wtedy przydawały się zapaśnicze umiejętności. Ale w ostatnich latach korzystano z jego usług coraz rzadziej. Zresztą co się dziwić. Może uznali, że się zestarzał. A poza tym do Wielbarka, gdzie mieszkał, kilka kilometrów, a do Szczytna to już kawałek. Jak trzeba, mają chłopaków na miejscu.

Radio cicho grało i podawali wiadomości. Kobiecy głos przypominał, żeby dbać o uzupełnianie płynów, a starszym ludziom zalecał pozostanie w domu. Rekordowe temperatury odnotowano w kolejnych województwach. Poziom wody w Wiśle nigdy nie był tak niski. Mówili, że są miejsca w Warszawie, gdzie można przejść przez rzekę. Z dna wydobywano kolejne znaleziska, zdaje się, że natrafili nawet na coś sprzed pierwszej wojny. Mnóstwo jakiegoś złomu. Akurat tu, w okolicach Wielbarka i Szczytna, było tak samo. Zawsze, odkąd pamiętał, szukano tu złotych monet i węszono za rublami generała Samsonowa, ale nigdy tak jak teraz. Takiej gorączki rosyjskiego złota nigdy nie było. Poszukiwacze czasem zajeżdżali tu do baru, z aparaturą do wykrywania metali, z którą nie rozstawali się na krok, podnieceni, niektórzy z obłędem w oczach, a jeszcze inni z pożółkłymi od słońca i powycieranymi do cna mapami z czasów pierwszej wojny. W lipcu zahaczyli tu rycerze spod Grunwaldu. Kawałek drogi. Teraz nazywają się grupami rekonstrukcyjnymi. Głupiej się nie da. Zresztą co to niby ma znaczyć. Dwa tygodnie po nich wąsaci kowboje udawali się na Piknik Country.

No, powiedzieć nie można, czasami i tu się coś działo. Ale nie w takie dni jak dziś. Teraz w radiu mówili o uchodźcach. W Austrii znaleziono ciężarówkę pełną trupów. Skrzywił się. Ci, co ją otworzyli, mieli niezły widok. I zapach pewno też. Na całe życie. Uznał, że dłużej nie wytrzyma. Odwrócił się i włączył wiatrak. I wtedy skrzypnęły drzwi.

Chwilę trwało, zanim podróżny przyzwyczaił się do panującego w środku mroku. Na zewnątrz oślepiało go słońce, tu było prawie jak w ciemni fotograficznej. Rozejrzał się. Wszystko w drewnie. Nieco jaśniejsze ławy i krzesła, ciemniejszy bar. Surowe wnętrze i prostota. Żadnych obrusów i kwiatków mających uprzyjemniać konsumpcję. Nikt takimi detalami tu się nie przejmował. Na ścianie kalendarz Węglozbytu, z potężnym frachtowcem, tuż obok płyty winylowej i koperty. Podszedł bliżej. Krzysztof Klenczon i Trzy Korony. Jak to szło? Wróćmy nad jeziora? To chyba on napisał. Tylko że z Czerwonymi Gitarami. Wjazd do Szczytna ozdobiono gitarą, podobizną muzyka i informacją, że to „miasto Klenczona”, więc wszystko się zgadzało.

Mężczyzna się nie spieszył. Był jedynym gościem. To już zdążył zauważyć. Odwrócił się i podszedł do baru. Spojrzał na barmana i przeniósł wzrok na menu w plastikowej koszulce.

– Ale upał, co? – usłyszał. – Jak pan to znosi, bo ja…

Karczmarz najwyraźniej był spragniony rozmowy. Inaczej niż podróżny.

– No dobrze, co dla pana, znaczy… przepraszam, dla księdza?

W pierwszej chwili nie spostrzegł koloratki. Dość dziwnie to wyglądało. Mężczyzna był niższy od niego o głowę, miał hiszpańską bródkę. Koszula khaki, bojówki, coś w stylu piasku pustyni, tak chyba na to mówią, i bejsbolówka. I koloratka. Dziwna kombinacja.

– Poproszę tyskie. Czy ja – mężczyzna wskazał na okno – mogę usiąść tam na zewnątrz pod parasolami? Czy to do konkurencji należy?

Andrzej Polak uśmiechnął się i położył na blacie potężne dłonie. Rozcapierzył palce i lekko się pochylił, jakby pragnął wyznać sekret.

– Tu już nie ma żadnej konkurencji. – Z naciskiem na „już”. Wyprostował się. – Może ksiądz tam, ale lepiej zostać w środku. Na powietrzu nie da się wytrzymać. Tam to już całkiem jak w Dolinie Śmierci.

Nalewając piwo, wyjrzał przez okno. Dziwne, pomyślał. Ksiądz, jedzie samochodem i pije. Samo w sobie nie jest to takie dziwne, przecież czarny też człowiek i napić się lubi, ale jeden browiec w taką pogodę to jak ze trzy w zwykły dzień. Człowiek jest ugotowany od razu. Dziwne było jednak to, że nie zauważył auta. Nie było go na podjeździe. Może postawił gdzie indziej? Bo jak by się tu dostał? Rowerem, jak księżulo z serialu? Wszystko jedno, przecież i tak nie ma tu skrawka cienia. Zresztą nie jego sprawa. Klient to klient. Nawet ksiądz.

Usłyszał zamówienie. Pizza z salami. Mówisz, masz.

Skinął głową. Tym razem się nie odezwał. Drogą przejechała ciężarówka wyładowana drewnem z wielbarskiego tartaku. W radiu piosenkarka obiecywała, że na ciele rozmaże z łez tatuaże. Taki przebój. Wart tyle, co i całe to lato. Łopatki wiatraka furczały, a ich odgłos skojarzył mu się z odgłosem wydawanym przez zastygłą w powietrzu ważkę.

Postawił pizzę przed księdzem.

– A o tych nowych podsłuchach słyszał ksiądz? – Nie wytrzymał jednak. – A co tam – machnął ręką – ksiądz to się swoje nasłucha. W konfesjonale.

Mężczyzna nie odpowiedział. Siedział z głową wspartą na rękach i wpatrywał się w stół.

– Smacznego – burknął karczmarz.

Wzruszył ramionami i ruszył za bar. Gbur. Znał takich. Siedzą cicho, a potem robią zadymę w lokalu i trzeba ich kopniakami wypraszać. Znów zerknął na wyświetlacz telefonu. A potem uniósł głowę. Popatrzył na pierwszego i jedynego tego dnia klienta. A następnie przeniósł wzrok na talerz z pizzą, który wylądował na kontuarze.

– Coś – wskazał palcem – z nią nie tak?

– Czy Henryk Koenig też jada tu pizzę? – usłyszał ciche pytanie. – Je za darmo?

– Kto?

– Jak to kto? Henryk Koenig. Przecież powiedział pan, że tu – ksiądz powiódł ręką – nie ma żadnej konkurencji. To znaczy, że tu wszystko musi należeć do Koeniga. Tu i tam. I tam za Szczytnem też.

Barman nie odpowiedział. Czuł, jak tężeje mu twarz. I mięśnie. Jak wieczorami w klubach na Wybrzeżu, gdy trzeba było zaprowadzić porządek.

Ksiądz sięgnął do bocznej kieszeni bojówek. Wyjął zawiniątko w serwetce, jaką dostaje się do hot doga na stacji benzynowej.

– A czy temu Koenigowi nie zaginęli ostatnio jacyś ludzie? Nie znikają tu wam ludzie?

Barman zamrugał. A następnie powoli wsunął rękę pod blat. Sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli. Nie było sensu czekać. Pod kontuarem trzymał kij bejsbolowy. I siekierę. Był pewien swojej siły i umiejętności, ale zawsze dobrze mieć coś przy sobie. Zacisnął palce na trzonku.

Ksiądz chrząknął. Bardziej była to oznaka dezaprobaty niż ostrzeżenie. Nieznacznie pokręcił głową. Wpatrywał się w karczmarza nieruchomymi brązowymi oczami.

Było w tym spojrzeniu coś, co sprawiło, że Andrzej Polak zmienił zamiar.

– Powiada święty Jakub, męczennik zresztą: „Jeżeli przeto zakładamy koniom wędzidła do pysków, by nam były posłuszne, to kierujemy całym ciałem”. I dalej mówi tak: „Języka natomiast nikt z ludzi nie potrafi okiełznać, to zło niestateczne, pełne zabójczego jadu”1. Przyznaję, też miałem kłopot, by się z tymi trzema dogadać.

Położył zawiniątko na pizzy.

– Więc gdy Koenig przyjedzie coś zjeść, podaj mu razem z tym. Nigdy czegoś takiego nie jadł. Zapewniam.

Ruszył do drzwi.

Andrzej Polak trwał bez ruchu za barem. Ubranie przylgnęło do ciała, a podmuch wiatraka spowodował, że pierwszy raz tego dnia poczuł chłód. Nie odczuł jednak ulgi.

Odpakował zawiniątko i wpatrywał się w zawartość.

Usłyszał odgłos odpalanego silnika.

Poczuł, że się trzęsie. Był górą mięśni, która w jednej chwili rozpadła się i przemieniła w galaretę.

Jak on to powiedział? „Zło niestateczne, pełne zabójczego jadu”.

Zrozumiał, co widzi przed sobą. Na serwetce leżał ludzki język.

Leżało coś, co kiedyś było ludzkim językiem, a stało się kawałkiem mięsa.

A potem sięgnął po telefon i przewinął wybieranie numerów do litery „K”.

Zbudził mnie jakiś odgłos. Leżałem bez ruchu.

W pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie jestem, ale w drugiej już tak. Poruszyłem głową i syknąłem. Zmrużyłem oczy, a ból przywrócił mi pamięć, choć nie powinien.

Wbrew temu, co sądzą specjaliści od duszenia, podtapiania i zrywania paznokci, tortury nie aktywizują hipokampu. Uaktywniają za to rdzeń, który odpowiada za instynkt przetrwania. Człowiek wymyśla niestworzone historie, byle tylko przeżyć i wydostać się z zaklętego kręgu bólu. Generuje fałszywe wspomnienia. Konfabuluje. A w tym akurat jestem dobry. Poza tym trzeba mieć odrobinę szczęścia i najwyraźniej miałem farta.

Przypomniałem sobie swój PESEL, imię i nazwisko. Marcin Hłasko. Urodzony pod szczęśliwą gwiazdą. Przynajmniej wiele na to wskazywało. Wielbiciel przygód ekstremalnych.

Pierwszą rzeczą, którą sprawdziłem, były ręce. Całe i nieskrępowane. Nóg też mi nie związali. Nie było źle. Mój powrót zza grobu musiał nawet na takich ludziach, a może zwłaszcza na nich, zrobić wrażenie. Na pewno byli ciekawi, dlaczego znów ładuję się w paszczę lwa. Przecież wszystko wskazywało, że będę martwy. Zdecydowanie martwy.

Powoli usiadłem. Wzrok się już nie rozjeżdżał, a mdłości ustąpiły. Rozejrzałem się wokół. Trafiałem już w miejsca o wyższym standardzie. Ułożono mnie w niedużym pokoju, na który przeznaczano resztki farby. Część zamalowano biało, spod kawałka ściany wyzierał seledyn, w innym miejscu zgniła zieleń. Na suficie jarzeniówka. W rogu umywalka, a nad nią nadtłuczone i zaśniedziałe lustro. Nade mną niewielkich rozmiarów okno. Nawet stąd widziałem, że jest wypaczone. Zimą musi tu hulać wiatr. Wszystko było tu jakieś stare, niedzisiejsze i sam czułem się tu jak rupieć. Rzucono mnie na coś, co w przypływie dobrej woli z dziesięć lat temu można by nazwać materacem. Poza tym w pomieszczeniu nie było nic. Musiało starczyć dla takich gości jak ja. Bo pewnie nie byłem tu pierwszy.

Usłyszałem ten sam dźwięk co poprzednio. Rżenie konia.

Zbudziło mnie rżenie koni.

Zwlokłem się z materaca i stanąłem przy oknie. Ciemnoczerwone smugi słońca wskazywały, że zbliżał się wieczór. Ile przeleżałem? Niepełną dobę? Dwa dni? Był wrzesień, ale jaki jest dzień. Wtorek? Czwartek? Straciłem rachubę czasu. Odruchowo spojrzałem na przegub lewej ręki. Mogłem podziwiać biały ślad w miejscu, gdzie zwykle znajdował się pasek zegarka. Pomacałem boczne kieszenie. Były puste. Telefon mi zabrali. Pistolet oczywiście też. Nawet jeśli przejrzeli komórkę, nic ciekawego tam nie znaleźli.

Szyba była upstrzona szczątkami owadów, których nikt nigdy nie zeskrobał i pewnie już tego nie zrobi. Okno wychodziło na wybieg dla koni. Chłopak prowadził masywnego siwka na lonży. Zdaje się, tak to się nazywa. Nie znam się na tym. Drugi mężczyzna, znacznie starszy, stał wsparty o ogrodzenie i przypatrywał się. Po wybiegu biegały jeszcze luzem dwa konie z czarnym umaszczeniem. Oba zbliżyły się do ogrodzenia i wysunęły łby w stronę starego, jakby spodziewały się nagrody. Podbiegł pies, ten sam, którego już widziałem, i zaczął się łasić do mężczyzny. Kilkadziesiąt metrów za ogrodzeniem, tam gdzie rozciągało się już pole, stało coś, co mogło być amboną myśliwską albo prowizoryczną wieżyczką strażniczą. Równie dobrze można stamtąd strzelać do dzika lub sarny, co ustrzelić nieproszonego gościa. Przy ambonie wygrodzono jeszcze jeden wybieg, ale ten był pusty. Wychyliłem się w prawo i zdaje się, że mignął mi brzeg jednego z jezior. Na wprost rozciągała się linia lasu. A potem zaczynał się bezkres drzew. Gdzieś tam miałem wczoraj umrzeć. A może jednak przedwczoraj.

Podszedłem do umywalki. Spojrzałem w resztki lustra. Szału nie było. Odkąd się tu znalazłem, nie kwalifikowałem się na okładkę „Esquire’a”. W najlepszym razie wziąłby mnie jakiś magazyn dla survivalowców. Podkrążone oczy. Grudki ziemi wczepione w brodę i włosy. W dwóch miejscach zarost sklejony krwią. Usta napuchnięte. Wyglądałem jak ofiara ataku całej rodzinki Mansona. Jakbym nagle postarzał się o piętnaście lat. Językiem sprawdziłem przednie zęby. Były całe i nienaruszone. Nos spuchł i bolał przy dotknięciu. Odkręciłem wodę. Coś zaszumiało, a potem trysnęła rdzawa maź. Poczekałem dobrą minutę, aż spłynie, i opłukałem twarz. Zdjąłem śmierdzący T-shirt, lepki od potu i strachu. Zarzuciłem na ciało flanelową koszulę, też nie pierwszej świeżości. Dłuższą chwilę stałem nieruchomo, aż uznałem, że jestem gotów zmierzyć się ze światem.

Otworzyłem drzwi. Korytarz był krótki. Po lewej stronie kończył się solidnymi drzwiami pokrytymi brązową farbą i zamkniętymi na jeszcze solidniejszą kłódkę. Po prawej, trzy kroki ode mnie, znajdowały się schody. Poruszałem się po ciemku w dół, naliczyłem osiem schodków, potem skręt w lewo i jeszcze siedem skrzypiących stopni. Umieścili mnie w bocznym, nieużywanym skrzydle, tyle wiedziałem. Oczy zdążyły przyzwyczaić się do mroku, zanim dotarłem do kolejnych drzwi. Nacisnąłem klamkę. Oślepiło mnie słońce. Zamknąłem oczy i znów łupnęło mi w głowie. Wziąłem kilka głębokich wdechów, sprowadziłem żołądek na właściwe miejsce i wciągnąłem w nozdrza zapach rozgrzanego powietrza.

Rozejrzałem się. Nie miałem powodu, by się spieszyć. Zresztą nie chciałem się spieszyć. A poza tym byłem pewny, że każdy mój krok jest obserwowany.

Trzy konie wciąż były na wybiegu. Tym razem wszystkie luzem. Zwróciły łby w moim kierunku. Siwy zarżał. Chłopaka i tego starego nie było. Zza węgła dobiegał inny dźwięk. Głuchy, rytmiczny odgłos rąbania drewna. Poszedłem w tamtą stroną. Raz jeszcze głęboko wciągnąłem powietrze. Zapach ziemi, palonego gdzieś ogniska i końskiego łajna. Idealne miejsce dla fanów agroturystyki. A jako bonus, drodzy państwo, nasz ośrodek proponuje uprowadzenia, talibańskie tortury i zakopywanie żywcem. Wszak jesteśmy w Starych Kiejkutach.

Splunąłem na ziemię. Jebać taki dom nad rozlewiskiem.

Mężczyzna stał plecami do mnie. Szczupły, żylasty, ani grama tłuszczu, krótkie siwe włosy. To ten starszy, którego widziałem przez okno. Naprzeciw górował sztapel drzewa, równiutko porąbanego, umieszczonego na drewnianych podkładkach, a od góry chronionego zadaszeniem. Pocięte, poukładane drewno przypominało armię podczas defilady. A na środku placu stał sam wielki wódz z pieńkiem i siekierą.

Podszedłem i staliśmy teraz w jednej linii, zwróceni w tę samą stronę. Obaj milczeliśmy.

– Jaki dziś mamy dzień? – zapytałem w końcu.

Nie przerwał pracy. Palce lewej ręki zaciśnięte na kłodzie, kciuk schowany, ruchy były wyćwiczone, prawa ręka unosiła się rytmicznie i opadała. Szczapy odłupanej brzozy nie odskakiwały chaotycznie na wszystkie strony, tylko lądowały blisko pieńka, i to też świadczyło o dużej wprawie. O wypracowanej latami ekonomii ruchów i wysiłku. Dało się wyczuć zapach rąbanego drewna, choć nie tak intensywny jak wiosną, gdy rozchodzi się woń soków albo żywicy.

Drwal oparł siekierę o pieniek, otarł pot z czoła i wyprostował się. Miał twarz pooraną bruzdami widocznymi pod ciemnym zarostem. Jak na faceta po sześćdziesiątce, tak go oceniłem, trzymał się świetnie. Chciałbym w jego wieku być w takiej formie. O ile dożyję.

– Taki dziś dzień jak i wczoraj. – Wpatrywał się we mnie uważnie. Podbiegł popielaty kundel, trącił mnie mokrym nosem i polizał w rękę. Pogłaskałem psa. Przynajmniej ten mi nic nie zrobi.

Twarz mężczyzny przecinał grymas ni to niechęci, ni akceptacji. On także pogłaskał psa, cmoknął, znów spojrzał na mnie i pokręcił głową.

– Wiem, że nie wyglądam najlepiej – powiedziałem – ale miałem trudny wieczór. Nie wiem tylko, czy ostatni, czy przedostatni…

– Nie wiem, jaki miał pan wczorajszy wieczór. Nie było mnie tu. Ale pewnie należało się panu. Tamtemu zresztą też – dodał ciszej.

A więc to było wczoraj. Wieści o nocnych wydarzeniach szybko się rozeszły. Nie zdziwiło mnie to za bardzo.

Wziął kolejne polano i postawił na pieńku. Sięgnął po siekierę. Spojrzał na mnie spode łba. Ten sam grymas co poprzednio, jakby facet dojrzewał do jakiejś decyzji. Wytarł obie dłonie o koszulę.

Ale najpierw poszedł do drewutni i wrócił z drugą siekierą. Pierwszy raz widziałem taką. Głowica przypominała dłuto zakończone z jednej strony jakimś dziwnym bolcem.

– W Finlandii takie cudo wynaleźli – wyjaśnił. – Szef kupił, bo powiedział, że trzeba mieć coś takiego. Ale to wszystko pic na wodę. Prawdziwa siekiera to ta. – Chwycił trzonek narzędzia, którego używał wcześniej. Wyglądał z nią jak mąż z żoną. Zgodne małżeństwo po pięćdziesięciu latach pożycia. – Wiesz, dlaczego rąbię teraz drzewo? Nie muszę. – Powiódł ręką po sztaplu. – Drewna pod dostatkiem. To nie jest pora na robienie składu i sezonowanie drzewa. – Nie czekał, aż odpowiem. – Rąbię, bo jest to najprostsza robota na świecie, która wyglądała tak samo tysiąc lat temu, dwieście, sto i tak samo wygląda teraz. – Przy każdym słowie odłupywał kawałek. – I tak będzie do końca świata. Bo to robi z nas ludzi. A nie to, co wy tu wszyscy robicie. – Wziął kolejną brzozę. – I nie ma bujania w obłokach. Uderzasz i – pokazał na szczapy – jest rozłupane. I już nie ma odwrotu. – Siekiera znów poszła w ruch. – Trzeba być sobą. A wy – spojrzał na mnie – udajecie. Wszyscy tu kogoś udajecie. To się źle skończy. – Przerwał rąbanie. Uniósł głowę. – Nie powinno tu pana być.

Usłyszałem czyjeś kroki i odwróciłem się.

Pięć metrów od nas stało dwóch osiłków. IQ trzy i IQ cztery. Ten o twarzy zdradzającej hemoroidalne cierpienia i podobny do niego mastodont.

– Zaczniemy od tego, że przywalicie mi na dzień dobry z lewej czy z prawej? Tylko sami widzieliście, jak się to kończy. – Ostrzegawczo uniosłem palec.

Nie odpowiedzieli. Wiedziałem, że dziś mnie nie uderzą. Mało tego. W ich zachowaniu dawało się wyczuć trochę dystansu i coś na kształt szacunku. To, co stało się z ich szefem, nawet na takich troglodytach musiało zrobić wrażenie. Nie podeszli do mnie bliżej niż na trzy kroki. Czuli, że muszą być ostrożni, bo mają do czynienia z psychopatą. Regularnym psycholem już nie na uwięzi, ale na wolności. W ich zachowaniu odczuwało się respekt i coś więcej. Niepewność i strach to kombinacja upokarzająca nawet dla takich palantów.

– Idziemy – powiedział IQ trzy. – Pan Koenig chce się z tobą widzieć.

Ruszyliśmy. Jeden szedł przede mną, drugi za mną. Gęsiego minęliśmy pomieszczenia gospodarcze kryte falistym dachem i jakąś rupieciarnię. I jeszcze murowany budynek, który mógł być wolno stojącym garażem. Przeszliśmy obok stajni. Trąciłem nogą walające się puste wiadro. Nie miało dna. Ten o hemoroidalnym obliczu odwrócił się w moją stronę.

Uśmiechnąłem się do niego szeroko.

– Błagam, nie patrz tak, bo cały się trzęsę. Poza tym bałagan tu w obejściu. Moglibyście posprzątać. Robota w sam raz dla takich parobków jak wy.

Resztę drogi pokonaliśmy w milczeniu. Zastanawiałem się, czego chce ode mnie Koenig. Jak to rozegra? Przeżyłem. I musiało go zastanowić, dlaczego zdecydowałem się na powrót. Powinienem był uciec i jak najszybciej zapomnieć, że kiedykolwiek tutaj byłem. Zafundować sobie terapię u najlepszego warszawskiego psychologa i wymazać z pamięci wczorajsze przeżycia. Tymczasem wróciłem. Z niecodziennym prezentem. I powiedziałem coś, co okazało się prawdziwą przynętą. Haczykiem, którego nie mógł nie chwycić.

Weszliśmy do domu. Minęliśmy kuchnię, jadalnię i dwa kolejne pomieszczenia. Drzwi do jednego z nich były uchylone. Pusta przestrzeń z rzeźniczym hakiem wbitym w kafelki. Czułem, że mięśnie znów mam napięte. Nie chciałem trafić tam jeszcze raz, tyle że w tej chwili zależało to ode mnie i tego, jak wszystko rozegram. Znajdowaliśmy się w dłuższym skrzydle. Liczyłem. Trzydzieści kroków w linii prostej. Jakby co, nie ma szans, by dobiec do drzwi bez kuli albo śrutu w plecach. Dobrze wiedzieć.

Koenig nie był sam.

Siedział rozparty w fotelu. Przy otwartym oknie stał mężczyzna. Od razu było widać, że coś jest z nim nie tak. Gdy nas zobaczył, zaczął się trząść. Wiek trudny do określenia. Są takie przypadki, że możesz dać takiemu trzydzieści, ale równie dobrze pięćdziesiąt lat. Płowe, przerzedzone włosy, trójkątna twarz, wytarte dżinsy i podkoszulek na anorektycznych ramionach. I wielkie przerażone oczy.

– Skoro już zostałeś z nami, Hłasko, to mam do ciebie dwie sprawy – zaczął Koenig. W palcach obracał szklankę z jakimś płynem.

– Jeśli chcesz, żebym pognał po mieszadełko z parasolką – wskazałem na drinka – to poślij któregoś z tych bystrzaków. – Kiwnąłem na dwóch jaskiniowców.

Wydął usta.

– Nie o to chodzi.

– To najpierw ja mam sprawę. Czy możesz oddać mi komórkę i zegarek? Nie jest dla ciebie wiele wart, a dla mnie, sam rozumiesz…

Upił łyk. Poruszył żuchwą w lewo i prawo, jakby ten ruch miał mu pomóc w podjęciu decyzji. Zza okna dobiegał uporczywy jazgot owadów. Dopiero teraz go usłyszałem.

– Komórka leży na stole. Zegarek… Wiesz gdzie. Idź, weź sobie.

Podszedłem do kredensu z rzeźbionymi myśliwskimi motywami. Raz jeszcze przebiegłem wzrokiem przedmioty, które Koenig nazwał wczoraj „skalpami”. Dłużej wpatrywałem się w jeden z nich, ten na półce w głębi po lewej stronie. Wstrzymałem oddech. I tak jak poprzednio, zakręciło mi się w głowie. A potem wziąłem mój zegarek marki Błonie z białym kiedyś cyferblatem. Zbliżała się siódma wieczorem. Sięgnąłem po telefon. Był rozładowany. Schowałem go do bocznej kieszeni.

Henryk Koenig przypatrywał się mi uważnie.

– Nie było między nami zgodności, co z tobą zrobić. Pewne względy – wykonał gest ręką, jakby brakło mu cierpliwości, żeby wszystko tłumaczyć – sprawiły, że podjąłem taką decyzję, a nie inną. O tym później. A teraz popatrz na niego. – Skinął na mężczyznę, który znów zaczął dygotać. – Mieszka pięćdziesiąt kilometrów stąd, nazywają go Przygłupem. A wiesz dlaczego? Bo to zwykły przygłup jest.

IQ trzy roześmiał się. Dopiero teraz zauważyłem, że nie ma górnej jedynki. Dwójka była ukruszona. Piękny Ząbek otwartą dłonią trzasnął Przygłupa w kark. Ten jęknął i osunął się na kolana.

– Więc Przygłup jest na tyle głupi, że postanowił podprowadzić ryby z mojego stawu. I dlatego tu jest. Podnieście go – zarządził Koenig. – Opowiedz, Przygłup, mojemu koledze, czym się zajmujesz?

– Pu-puszki zbieram. Z-złom też – wyjąkał Przygłup. – P-przy owocach pomagam. I jeszcze g-grzyby.

– I kra-kradniesz cudze ry-ryby – szydził Koenig.

– R-raz. Nie dla mnie. O-obiecałem komuś…

– Drugi raz! – warknął Koenig. – Za pierwszym razem moi chłopcy wyjaśnili ci, że tak nie wolno. Żonę i dzieci masz?

– Żo-żonę i s-syna. Podstawówkę kończy…

– To może wyjdzie na ludzi. Nie tak jak ty.

Odstawił szklankę na stoliczek i położył obie ręce na oparciu fotela. Delikatnie poruszał palcami, jakby grał koncert. Pamiętałem ten jego gest. Tak samo zachowywał się wczoraj. Patrzył na roztrzęsionego złodzieja, po czym przeniósł wzrok na mnie. Dwóch osiłków nie zaszczycił spojrzeniem.

– Zrobimy tak… – Odchrząknął. – Puszczę cię. Puszczę i masz pół godziny, by opuścić mój teren. Jeśli ci się uda, jesteś wolny. Co ty na to?

Mężczyzna poruszył się niespokojnie. Troglodyci chwycili go pod ręce.

– Gdy minie pół godziny, moi ludzie zaczną cię szukać. Tu albo w Lemanach. Albo w Szczytnie. Albo w Wielbarku. Taka forma polowania. I jak to bywa na polowaniu, może będziesz miał szczęście. Czasem nawet takim idiotom coś się trafia. Chociaż obstawiam, że jednak ci się nie uda. Wiesz, co się stanie, jeśli cię złapią?

Przygłup dyszał.

– N-nie… n-nie… Nie chcę.

– Nie chcesz? – Koenig wstał z fotela i podszedł do złodzieja. – Przecież masz w sobie żyłkę ryzykanta, skoro mnie okradasz… Więc jak to, nie chcesz? – Poklepał Przygłupa po policzku.

Podszedł do kredensu myśliwskiego i oparł dłonie na kolumnach z wyrzeźbionymi psami gończymi. Wpatrywał się w gromadzone przez lata trofea. Podziwiał swoją kolekcję, a ja kolejny raz wstrzymałem oddech. Potem wsparł się na komodzie, która stała obok. Była wykonana z jaśniejszego drewna i zdobiona rzeźbionymi strzelbami. Za pancernym szkłem naliczyłem osiem luf. Koenig miał pod ręką niezły arsenał.

– W takim razie… w takim razie mamy tylko jedno wyjście. – Wciąż stał plecami do nas. – Idź do Dziembały – nakazał Pięknemu Ząbkowi – i przynieś… Wiesz co. – Gdy osiłek wyszedł, zwrócił się do mnie: – Opowiem ci coś, Hłasko. To było w pięćdziesiątym piątym, nie, w pięćdziesiątym szóstym musiało to być, bo Gomułka doszedł już do władzy…

Znów rozsiadł się w fotelu.

Byliśmy w miejscu, gdzie nikt nigdzie się nie spieszył, wszystko toczyło się swoim rytmem, i nadszedł czas na pogawędki i wspomnienia. Przygłup stał przy przeszklonych drzwiach, które prowadziły na taras. Przygwożdżony spojrzeniem drugiego z jaskiniowców, nie ośmielił się ruszyć.

– Chodziłem do szkoły i nie byłem zbyt grzecznym uczniem. Zresztą tacy grzeczni daleko nie zajadą. Matka miała ze mną i moim bratem mnóstwo kłopotów…

Na chwilę umilkł i zapatrzył się w okno. Przez kilka długich sekund nie istniałem ani ja, ani Przygłup.

– Mieliśmy takiego nauczyciela. Wojtczak się nazywał. Zawsze przed lekcją z nami parzył sobie kawę. A że miał chory pęcherz, zostawiał nas i wychodził. Wiesz, co robiliśmy?

– Wiem – odpowiedziałem. – Pluliście mu do kawy. Też to robiłem.

Uśmiechnął się.

– Pluliśmy we trzech. Aż ktoś mu nakablował. Wiesz, co zrobił Wojtczak? Wziął nas na zaplecze, ściągnął pas, taki, co to w wojsku jeszcze pod Berlinem miał, i spuścił nam taki łomot, że przez tydzień nie mogłem usiąść na dupie. I wiesz, jaka z tego płynie nauka?

Trafił mi się Dzień Przypowieści, pomyślałem. Najpierw Dziembała, filozof z lasu, Jan Jakub Russo wśród drwali, a teraz ten.

– Ano taka – kontynuował – że za błędy trzeba płacić. A Wojtczaka zapamiętam do końca życia. Twardy zawodnik z niego był.

– A tamten? Jak tamten zapłacił?

– Który?

– Ten, co nakablował.

Przymknął oczy. Byłem pewien, że przed oczami stanęła mu kolejna scena z przeszłości.

– Myślisz, że zapłacił? No, było tak… – odchrząknął.

Nie wiem, czy chciał powiedzieć więcej, czy nie. W drzwiach stał Piękny Ząbek. Pod pachą trzymał pieniek. A w drugiej ręce siekierę.

– Postaw to przy wejściu – polecił Koenig. – Gdzie folia? Mam cię uczyć takich rzeczy?

Przygłup szarpnął się i w tej samej chwili otrzymał cios kolanem w podbrzusze. Krzyknął i zwinął się z bólu na podłodze. IQ trzy wymierzył mu kolejnego kopniaka i Przygłup zaczął charczeć.

A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Szelest białej folii malarskiej i krzyk mężczyzny. Jeszcze jeden kopniak. Ręka unieruchomiona w stawie i krótka walka, by wyprostować palce, które Przygłup zacisnął w pięść. Strach wyzwolił w nim taką siłę, że dwa osiłki musiały się nieźle natrudzić.

– Wskazujący – rozkazał Koenig.

Dwie potężne dłonie trzymały Przygłupa za przegub, aż wreszcie tylko jeden palec z długim brudnym paznokciem pozostał na pieńku. Hemoroidalny przyciskał kolanem głowę złodzieja do ziemi. Unieruchomił mu rękę. Przygłup krzyczał. Wiedziałem, dlaczego go nie zakneblowali. Ten krzyk miał być jeszcze jedną karą.

Nagle tak jakby opuściły go wszystkie siły. Przestał walczyć. Zamilkł, a potem rozległ się już tylko szloch i całe ciało zwiotczało.

Koenig wstał. Podszedł do drzwi prowadzących na werandę i przymknął je.

– Niosłoby po lesie… Straszyło zwierzęta…

Wziął siekierę i obejrzał ostrze pod światło. A potem mi ją podał. Zacisnął usta i skinął głową. Wszystko odbywało się w milczeniu. Nie mogłem niczego wyczytać z jego twarzy. Trwało to pół minuty. Może dłużej. Może krócej.

Chwyciłem za trzonek i podszedłem do pieńka.

Patrzyłem na palec.

Spojrzałem na szyję Koeniga.

Uniosłem siekierę.

Jeszcze jeden rzut oka na czerwone plamy na szyi.

Szloch mężczyzny.

Brudny paznokieć.

Moja spocona dłoń i wizg opadającego metalu.

Odczucie sprężynującego drewna, gdy ostrze wbijało się w pień.

Głuchy odgłos i wtórujący mu wrzask.

Odwróciłem się powoli. Twarz Koeniga wciąż była jak maska. Patrzył oczami przekrwionymi od alkoholu, a pewnie też od nieprzespanej nocy. Hemoroidalny i Piękny Ząbek patrzyli tępo to na szefa, to na mnie, nic nie rozumiejąc. Nie wiem, czy moja twarz zdradzała jakieś emocje. Miałem nadzieję, że nie. Przygłup szlochał.

Jak powiedział dziś ten drwal? „Uderzasz i jest rozłupane. I już nie ma odwrotu”.

– O ile pamiętam, miałeś dwie sprawy – powiedziałem. – Jedną mamy za sobą. Jaka jest druga?

W oddali usłyszał przeciągły skowyt. Dobrze niosło z lasu. Wilki. Podobno znowu się pojawiły. Teraz wilki są wszędzie. Na tym polega mądrość przyrody. Inteligentne gatunki przetrwają i zawsze sobie poradzą. Czy tak samo jest z jednostkami? Był tego pewien. Westchnął i wrócił do tego, czym zajmował się od godziny.

Była druga w nocy. Niebieska poświata z ekranu laptopa oświetlała jego twarz. Wyglądał teraz na jeszcze bardziej wyniszczonego niż w rzeczywistości. Zmęczonego. Ale nie zrezygnowanego. Co to, to nie.

Minął rok. I przez ten czas powinno się coś wydarzyć. Ale nic się nie stało. A skoro nic…

Przetarł oczy i wrócił do rozpoczętego wpisu.

Pytacie, co miałem na myśli, gdy napisałem, że największym naszym wyzwaniem i powinnością jest ograć czas. Właśnie. Ograć czas. Nie mogę jeszcze ujawnić wszystkiego. Przynajmniej nie teraz. W odpowiednim czasie dowiecie się, o co mi chodziło. Bądźcie pewni. A na razie pozwólcie na pewne przybliżenie.

Gdy minął rok od tamtego wydarzenia, podjął decyzję. Postanowił też pisać. Nigdy tego nie robił. Pisanie jest daniem na zimno. Opisać można amebę, ale nie ludzkie życie. Nie rozumiał tych wszystkich mędrców, którzy zostawiają potomnym dzienniki, rozproszone zapiski, enigmatyczne aforyzmy, które stają się przedmiotem interpretacji i kultu. To takie pretensjonalne i bezczelne. Nie tak się przechodzi do historii. Jednak gdy podjął decyzję, gdy wszystko zostało przemyślane i postanowione, zaczął pisać. Potraktował to jak jeszcze jedno ćwiczenie duchowe. Zachowywał przy tym ostrożność, żeby pozostać nierozpoznanym.

Czas jest naszą największą obsesją. Żyjemy w jego kleszczach. Popatrzcie na liczbę sentencji, które dotyczą przemijania, wypełniania czasu, upadku w czas i nadziei, jaką to daje. Ile tego naprodukowano! A są to same brednie. Dziś, gdy ludzie panicznie się boją, że czas przepływa im przez palce, że są jego niewolnikami, że mają tak dużo do zrobienia, że nie zdążą z tym albo tamtym, widać to jeszcze pełniej. Tak, staliśmy się niewolnikami. Zakładnikami pojęć, które sami wymyśliliśmy, żeby panować nad światem.

Zauważył, że jego wpisy są śledzone przez stałą grupkę czytelników. To dobrze, ale jemu nie chodziło o rozgłos. Niektórzy zamieszczali długaśne komentarze. Dwie, trzy osoby próbowały nawiązać bliższy kontakt. Chciały go poznać. Nie mógł sobie na to pozwolić. Cały plan wziąłby w łeb. Siedział przy laptopie dłuższą chwilę i poczuł, że drętwieją mu nogi. Powinien wstać, przejść się, pobudzić krążenie. Nie zrobił tego jednak. Ktoś mógłby się obudzić. Usłyszeć, że nie śpi. Chcieć porozmawiać. Zdecydował, że najpierw dokończy wpis. Jeszcze kilka zdań i starczy na dzisiaj.

Myślę jednak, że nie wszystko stracone. Możemy się wyzwolić i uniknąć losu niewolników. Trzeba tylko — właśnie — ograć czas. Nie, nie chodzi o samobójstwo jako akt wolnej woli, o jakieś prymitywne brednie w stylu książkowych bohaterów. Ograć czas można tylko w jeden sposób. Przeprowadzając wszystkich na drugą stronę.

Postawił kropkę i odetchnął. Jego wielki dzień się zbliżał. Czuł to. A on swoim wpisem wychodził naprzeciw temu, co miało się wydarzyć. Raz jeszcze przebiegł wzrokiem ostatni akapit. Nie spodobał mu się. Końcowe zdanie mogłoby niepotrzebnie zwrócić czyjąś uwagę. Zastanowił się jeszcze nad jednym słowem. Samobójstwo. Kilka uderzeń w klawiaturę. Popatrzył na przeredagowany akapit.

Myślę jednak, że nie wszystko stracone. Możemy się wyzwolić i uniknąć losu niewolników. Trzeba tylko — właśnie — ograć czas. A ograć czas można tylko w jeden sposób.

Przeczytał całość jeszcze raz, z aprobatą kiwnął głową i posłał wpis w cyfrową przestrzeń.

Podniósł się i rozmasował nogi. Podszedł do okna i otworzył je szerzej. Gorące powietrze wdarło się do środka. Przeciągłe wycie. Znowu wilki. Nawołują się. Podobno nie można rozróżnić, czy wyje samiec, czy samica. Bzdura. Można. On to potrafi. Był pewien, że usłyszał skowyt basiora.

Stanął plecami do okna. Ekran laptopa oświetlał drobną sylwetkę.

Patrzył na nagie ciało dziewczyny. Na piersi unoszące się w spokojnym, rytmicznym oddechu. Miała mocny sen. Gdy pisał, nie poruszyła się ani razu.

Myślał, jak przeprowadzić wszystkich na drugą stronę.

Część pierwsza

1

Dajmy na to Hibner, Kniewski, Rutkowski. Trzech kumpli od terroryzmu. Nie wiem, dlaczego sobie o nich przypomniałem.

Zwykle, zwłaszcza w wolny dzień, na Trakcie Królewskim roi się od biegaczy. Ale w pierwszy dzień nowego roku było inaczej. Biegłem sam. Siły ciemności i chaosu wciąż były górą nad zastępami porządku, a świadczyły o tym stosy puszek po piwie, butelki po tanim szampanie i wraki petard o wdzięcznych nazwach El Paso albo Texas.

Było sobotnie przedpołudnie, nieco dżdżyste i leniwe. Nieco wietrzne. Ani grama śniegu, temperatura lekko na plusie. Nosiło mnie.

Nie ma smutniejszego dnia niż sylwester. Trochę dlatego, że panuje wtedy dyktatura spontanicznej zabawy, miłości i harmonii. Ale przede wszystkim dlatego, że czujesz nieubłagane bicie zegara. Zbliżam się do pięćdziesiątki i nie jest mi do śmiechu. Przynajmniej nie tak często jak kiedyś. Mój ojciec mówił, że gdy nadchodzi siódmy krzyżyk, myśli się tylko o dwóch sprawach: by nie robić głupot i nie narobić pod siebie. Często to powtarzał, więc zapamiętałem. A pięćdziesiątka to jeszcze złoty czas.

Jak dla kogo.

Sylwestra spędziłem sam. Żadna z nieznanych kobiet nie chciała w ten dzień ze mną współpracować, a te, które znałem, tym bardziej trzymały się z daleka.

Ostatnią była Sylwia. Poznałem ją wczesną jesienią i tak zaczął się nasz związek, w sam raz na krótkie, podszyte depresją listopadowe dni. Miała liczne zalety i dwie wady, które szybko odkryłem. Wiecznie się odchudzała, choć nie miała z czego. Nieustannie oczyszczała organizm, odgrzybiała, odkwaszała i miało to symptomy paranoi. Poza tym była projektantką wnętrz. I zewnętrz. Właściwie była kimś w rodzaju zaborczej, kosmicznej, transcendentnej Wielkiej Projektantki, która chciała zacząć od siebie, ode mnie, a potem zająć się resztą świata. Powiedziałem jej, że nie nadaję się, że to trochę za dużo jak na moje możliwości. Więc czmychnęła. Tyle ją widziałem.

Miałem natomiast całkiem udany wieczór z Lesterem Nygaardem, nieudacznikiem, zahukanym, budzącym litość fatalnie ubranym sprzedawcą ubezpieczeń. Który zrządzeniem losu spotyka diabła. Bo Billy Bob Thornton gra diabła. Postać nie z tego świata. Jakby przybył do zapyziałego miasteczka z innego wymiaru, rzucony tam przez pomyłkę. I w tej krainie wiecznego śniegu wywołał lawinę zdarzeń. Sylwestra spędziłem z cateringiem, który zamówiłem w knajpie, z butelką dobrego wina i – że przypomnę – z pierwszym sezonem Fargo. Dziesięć odcinków. Dziesięć bitych godzin. A w godzinie dziewiątej, gdy Lorne Malvo, bo tak się nazywa Zły, mówi w windzie: „Chcesz tego, Lester?”, to jest mistrzostwo świata.

Zapamiętałem słowa jednego ze starszych kumpli. Zaczynałem pracę w policji, a on odchodził na emeryturę. Chcę odejść, powiedział, zanim napotkam diabła. Nie bardzo go wtedy rozumiałem. Ja nie spotkałem diabła, natknąłem się natomiast na szczupłego niepozornego trzydziestolatka. Pięciu złotych byście za niego nie dali i nigdy nie zapamiętali jego twarzy. Zabił sąsiada na parkingu, gdy ten zwrócił mu uwagę, że źle zaparkował samochód. Właściwie zrobił to hobbystycznie. Po godzinach. Bo poza tym wykonywał wyroki na zlecenie w gorących latach dziewięćdziesiątych, w czasach mafijnych porachunków. Dostaliśmy cynk, że przyjedzie do hotelu. Czekaliśmy trzy dni, zajadając pizzę i pijąc kawę z termosu. Armia ludzi uzbrojonych po zęby. A gdy było po wszystkim i przesłuchiwałem go, milczał. Przemówił dopiero na końcu. „O co to całe halo, Sherlocku?”, zapytał. Wycelował dwa palce w moją stronę. „Pif-paf!”. Nic więcej nie powiedział. Raz mi się przyśnił. Gdy przestałem pracować w policji, zacząłem działać na własny rachunek i specjalizować się w poszukiwaniu zaginionych, to już była inna robota. Szanse na spotkanie demona gwałtownie spadły. Tych, którzy znikają i ukrywają się, dopada syndrom ofiary. I na pewno nie ma w nich żadnych nieziemskich mocy. Jest kupa strachu. Czasem zwątpienia, rozczarowania.

Hibner, Kniewski, Rutkowski.

Dotarłem do Zgody i nagle sobie o nich przypomniałem. To chyba kwestia chandry i jak to mówią, dyspozycji dnia. Trzech komunistycznych terrorystów. Trzech świętych, którzy przed ćwierćwieczem mieli tu swoje ulice, a w nowych czasach, jak przystało na wrogich agentów, zostali zepchnięci w niebyt. Gdzieś tu Hibner, Kniewski i Rutkowski czekali na partyjnego konfidenta i mieli go zlikwidować. Coś poszło nie tak. Prowokator przeżył. A potem zaczęła się najbardziej widowiskowa strzelanina w mieście. Warszawa to nie Tombstone, ale bywało, że stawała się Dzikim Wschodem.

Skierowałem się do Żelaznej. Gdzieś tam wpakowali magazynek w budkę z warzywami. Tam też, zdaje się w jakimś składzie węgla, od których roiło się w okolicy, dopadła ich policja. Właściwie powinienem pobiec jeszcze na Żoliborz, do północnego krańca Cytadeli, do miejsca nazywanego „doliną skazańców”, ale już mi się nie chciało. Podobno pluton egzekucyjny spieprzył sprawę i oficer musiał dobijać terrorystów w piękny letni dzień. Tak przynajmniej głosiła miejska legenda.

Zawróciłem. Dotarłem do domu tą samą drogą. Przestało mżyć i na chwilę wyjrzało bladawe styczniowe słońce, ale nie poprawiło mi to nastroju. Czułem się tak samo parszywie jak godzinę wcześniej. Truchtałem jeszcze przed furtką, szukając kluczy. A potem zobaczyłem, że w skrzynce pocztowej tkwi koperta.