Rigor - Łukasz Śmigiel - ebook + książka

Rigor ebook

Łukasz Śmigiel,

4,3

Opis

Nie wierz w nic, co słyszysz, i tylko w połowę tego, co widzisz!

Przerażający strach na wróble w średniowiecznej Japonii, muzyk jazzowy na obcej planecie, szesnastowieczny lekarz detektyw i niezwykła przygoda Herberta George’a Wellsa. Łukasz Śmigiel to autor, którego wyobraźnia nie zna granic. Dbając o każdy szczegół, z łatwością kreuje światy i postacie, których się nie zapomina.

„Łukasz Śmigiel – czy tego chcesz, czy nie, wciągnie cię do pełnych grozy i wyobraźni, fantastycznych światów. Ich błyskotliwy realizm sprawi, że poczujesz się, jakbyś przeżył wycieczkę do piekła i z powrotem, i wyszedł z niej cało!” Graham Masterton

„Rigor” to kolejny po „Daemonie” zbiór mistrzowsko napisanych opowiadań z pogranicza fantastyki, grozy i thrillera. Zebrane razem, są jak sezon serialu, w którym każdy odcinek zaskakuje czymś innym.


Łukasz Śmigiel – pisarz, dziennikarz radiowy i prasowy. Publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Esensji”, „Science Fiction Fantasy i Horror”, „Fahrenheitcie”, a także w „Przekroju”, „Tyglu Kultury”, „Alfred Hitchcock Poleca”, „Schlock!” czy „Aphelion Magazine”. Pracownik Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr. Nominowany do Nagrody Warto w kategorii Literatura, laureat konkursu na opowiadanie kryminalne „Gazety Wrocławskiej”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 539

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zamiast wstępu

Witaj,

być może jest to pierwszy zbiór moich opowieści, który trzymasz w swoich rękach. A może nasze umysły połączą się za chwilę kolejny raz? Bez względu na dzielącą nas odległość i czas zapraszam Cię do mojego prywatnego kina-biblioteki. Przed Tobą szesnaście opowieści, które napisałem w różnych okresach życia. Starałem się ułożyć je tak, aby przypominały sezon telewizyjnego serialu w stylu The Twilight Zone. W każdej historii znajdziesz różne konwencje, światy i postacie. Jeżeli wcześniej spotkaliśmy się podczas lektury zbioru Daemon, przyjemność sprawi Ci zapewne kilka easter eggów i smaczków, które tu ukryłem. Na przykład grafika otwierająca tę książkę nawiązuje do jednego z opowiadań w Daemonie. W kilku tekstach pojawiają się również postacie i motywy, na które można było trafić już wcześniej. Niektórzy lubią takie śledztwa, niespodzianki i ciekawostki. Mam nadzieję, że nie tylko same opowiadania, lecz także te poutykane tu i ówdzie „drobiazgi” sprawią Ci przyjemność i pozytywnie zaskoczą.

Nie przedłużajmy już, zaczynajmy! Usiądź wygodnie, zapomnij o całym świecie i podaj mi rękę. Trzy, dwa, jeden! Bierzemy rozpęd i wskakujemy do króliczej nory!

Prawdziwa historia stracha na wróble

Jeśli głowa samuraja zostanie nagle odcięta,

powinien on i tak wykonać zdecydowanie jeszcze jedną czynność…

Jeśli ktoś stanie się jak duch zemsty i okaże wielką determinację, pomimo że jego głowa będzie obcięta, nie umrze.

Kodeks Bushidō

I

Chłopiec rozdzierał kawałki jasnego chleba, maczał je w miseczce z mlekiem, po czym pakował sobie do ust i z uśmiechem przeżuwał. Na dworze panował nieznośny upał i chłodne mleko było w tej chwili wszystkim, o czym malec marzył. Niewielki domek, w którym schronił się przed słońcem, wznosił się na łagodnym toskańskim zboczu, a otaczały go z każdej strony setki, jeśli nie tysiące oliwkowych drzewek Frantoio, które wyjątkowo obrodziły w roku pańskim 1302.

Domek wybudowano specjalnie po to, aby ludzie pracujący w oliwnych gajach mogli przeczekać w nim największy skwar letniego dnia, i kiedy tylko zrobi się chłodniej, wrócić spokojnie do zbiorów. Malec nazywał się Enzo i był najmłodszym wnukiem znanego posiadacza ziemskiego Giovanniego di Carpiniego, znakomitego ogrodnika i podróżnika. To właśnie stary Giovanni przyniósł małemu chleb z mlekiem i teraz sam, żując plasterek ulubionego sera, ułożył się w trawie pomiędzy domkiem letniskowym a studnią, z której wodę pobierało dziwaczne urządzenie do nawadniania. Terkocząca cicho maszyna puszczała strumień w dół ku równym rzędom oliwnych drzewek. Giovanni słynął z tego rodzaju niezwykłych rozwiązań, które udało mu się podpatrzyć podczas licznych podróży po dalekich krajach. Uwielbiał także snuć plany budowy kolejnych maszyn, choć jego eksperymenty nie zawsze kończyły się powodzeniem. Jedno z tych, jak zwykła o nich mawiać babka Enzo, piekielnych urządzeń, zrujnowało starszej pani pralnię, i teraz, aby uniknąć jej złości, obaj – dziadek i wnuk – skryli się w domku dla robotników, z dala od krzyków i gróźb pani Carpini, czwartej żony Giovanniego.

Enzo dojadł ostatni kawałek chleba, wypił duszkiem resztkę mleka, oblizując się przy tym zupełnie tak, jakby zjadł przed chwilą wykwintne danie, i cichutko beknął, wyznając swoją aprobatę. Potem wyszedł na palcach z domku i zakradł się do swego dziadka. Stary Giovanni, wciąż dość krzepki jak na swój wiek, dawno już przekroczył sześćdziesiątkę, ale ani na jego zwichrzonej czuprynie, ani na brodzie i wąsach nie można było dostrzec choćby jednego siwego włosa. O starości przypominały mu jedynie bóle w krzyżu, senne koszmary i niemożność wypicia takiej ilości wina, na jaką miał zwykle ochotę. Krzyż cierpiał od fizycznej pracy, którą kochały jego ręce. Głowę zaś prześladowały koszmary przeszłości, o których chciał zapomnieć, zalewając je winem.

Enzo oczywiście nie zdawał sobie sprawy z tego, co doskwierało jego dziadkowi, bowiem starszy pan, widząc się z wnukiem, zawsze łagodniał na twarzy, oczy mu rozbłyskiwały nową siłą, a problemy – jeśli w ogóle kiedykolwiek na dłużej zaprzątały mu głowę – opuszczały go jak ręką odjął. Giovanni twierdził, że wszystko dlatego, iż dostrzega w malcu taką samą energię i ciekawość świata, jaką i on nosił w sobie od urodzenia.

Chłopiec zbliżył się do niego, chcąc zrobić dziadkowi jakiegoś psikusa, ale kiedy tylko pochylił się nad Carpinim, oczy Giovanniego otwarły się, jakby w ogóle nie spał, i starszy pan porwał chłopca w ramiona, rozkoszując się jego śmiechem i dając wytarmosić po brodzie. Wreszcie gdy zasapani szamotaniną w trawie usiedli, opierając się o chłodne kamienie studni, chłopiec wbił spojrzenie brązowych oczu w dziadka i zrobiwszy nadąsaną minę, zawołał:

– A co z obietnicą? Dałeś słowo, Nonno! Nazbierałem oliwek i cały dzień pomagałem ci przycinać drzewa. Opowiedz mi historię, proszę, Nonno! Twoje racontte[1] są najlepsze!

– No pewnie, że tak. Ale którą historię chciałbyś usłyszeć, drogi Enzo? Opowiedziałem ci chyba wszystkie.

– Mówiłem już! Chcę historii, której zabrania mi słuchać ojciec. Opowiedz mi o wyprawie do krainy Nipponu, opowiedz mi o strachu na wróble!

– Hola, hola, drogi chłopcze. A co będzie, jeśli twój tato się o tym dowie?

– Potrafię dotrzymać tajemnicy – oburzył się chłopiec.

– Wiem, wiem, ale ta historia jest inna. Może cię przerazić, mój mały.

– Dziadku – Enzo zmarszczył się na twarzy – sam mi mówiłeś, jak to jest z bajkami.

– Tak?

– Bajki mogą nas czegoś nauczyć, bo wszystkie są prawdziwe.

– Tak mówiłem?

– Tak, wszystkie bajki są prawdziwe. Nawet te o smoku, bo…

– Bo bajki mówią, że smoka można pokonać – dokończyli razem.

– No cóż – westchnął Giovanni. – Sam kopię pod sobą dołki, opowiadając ci takie banialuki. Ale co tam. Do popołudnia jeszcze dużo czasu, a do domu i tak nie możemy jeszcze wrócić – to mówiąc, Giovanni rozsiadł się wygodnie. Wystawił na słońce stopy obute w sandały, a głowę schował w cieniu studni.

– Jeżeli będziesz miał koszmary jak ja, tylko nie idź na skargę do ojca.

– Daję słowo, Nonno. – Chłopiec uderzył się w pierś.

II

Historia ta zaczyna się, gdy miałem niewiele więcej lat niż ty teraz. Ojciec po śmierci mojej mamy, a twojej babci, zupełnie zapomniał o tym, czym jest ciekawość świata. Zamknął się w sobie i marzył tylko o niebie, poświęcając się wierze i kościołowi. Nie chciał słyszeć o niczym innym, a już w szczególności o mnie, bo najwyraźniej wciąż przypominałem mu ukochaną żonę. Aby bezboleśnie się mnie pozbyć, a jednocześnie przypodobać Bogu, twój pradziadek oddał mnie na nauki do klasztoru franciszkanów. Surowe klasztorne życie wzmocniło mój charakter, szybko też nauczyłem się pisać i czytać, a także mówić w kilku językach, co zresztą zawsze przychodziło mi bez trudu. Potrafiłem sprawnie posługiwać się w mowie egzotycznymi dialektami, zanim jeszcze poznałem sztukę ich zapisywania. W klasztorze spędziłem ponad dwa lata, nieustannie szukając możliwości poznania czegoś nowego. Jedna z wypraw ku temu, co nowe, a byłem wtedy przekonany, że takim miejscem musi być bez wątpienia klasztorna biblioteka, skończyłaby się dla mnie fatalnie, bo skradając się po nocy ze świecą w ręku, wywołałem w niej niewielki pożar. Kara mogła być sroga, ale z opresji wyratował mnie mój mistrz, brat Theodet, który pozostawał pod wrażeniem moich lingwistycznych zdolności. Theodet powrócił w tym czasie z wizyty u Ojca Świętego w Lyonie i jak się wkrótce okazało, nie przybył do klasztoru z pustymi rękoma. Papież postanowił bowiem wysłać go na misję z poselstwem do bardzo dalekiego kraju zwanego Mongolią. Chodziło o pozyskanie przychylności tamtejszego władcy w sprawie odzyskania Ziemi Świętej. Wraz z moim mistrzem na wyprawę mieli ruszyć jeszcze dwaj mnisi. Ostatecznie pojechałem na nią także ja.

W czasie naszej długiej podróży dotarliśmy drogą północną do Pragi, a następnie przybyliśmy na Śląsk, gdzie we Wrocławiu dołączył do nas brat Maurycy, który miał pełnić oficjalną rolę tłumacza, gdyż obok łaciny znał też język ruski, a w tamtym czasie w Mongolii przebywało wielu jeńców z tamtych ziem.

Zaopatrzeni w dary dla chana, którymi były bobrowe i borsucze futra, ruszyliśmy starym kupieckim szlakiem prowadzącym aż do Kijowa, gdzie nauczyłem się jeździć na szybkich niskich konikach. Brzegiem morza i przez rozwiane malownicze stepy Kumani dotarliśmy do Saraju, który był wówczas stolicą Złotej Ordy. Nigdy nie zapomnę tej wyprawy – pustynie, malownicze jeziora i przerażające szczyty gór malujące się na horyzoncie. Po wielu miesiącach wyprawy, której trudy wielokrotnie wystawiały nas na ciężką próbę, odnaleźliśmy złoty namiot chana, którym był wówczas groźny, nieobliczalny Gujuk, i usłyszeliśmy od niego krótkie zdecydowane: „nie”. I to wszystko. Sens całej wyprawy stanął pod znakiem zapytania. Trzeba nam było wracać, a ja na myśl o zakonnym życiu czułem przykrą niestrawność.

Na jednym z wieczornych spacerów nieopodal naszego obozowiska spotkałem chłopca, który zajmował się wypasem koni. Zapytałem go, czy za krainą wielkiego chana jest coś jeszcze, jakiś inny magiczny kraj. Chłopiec opowiedział mi wtedy o tajemniczym kraju położonym na wyspie, zwanym Nihon-koku, który Mongołowie już dwukrotnie usiłowali zdobyć, a który oparł się ich okrętom, broniony przez tajemniczego kamikaze, Boski Wiatr.

Po tej rozmowie nie mogłem usnąć. Moją głowę wypełniły wizje otoczonego chmurami i smaganego wiatrem niezwykłego Nihon-koku. Rankiem wiedziałem już, że muszę się tam dostać. Nieważne, ile mi to zajmie czasu i jak bardzo będzie ryzykowne. Nie wiedząc, co począć, opowiedziałem o swoich planach bratu Theodetowi.

– Idź – powiedział. – Zanieś im imię Chrystusa. Będę się za ciebie modlił. Wierzę, że tam właśnie spotkasz swoje przeznaczenie.

III

Tym, co najbardziej pamiętam z podróży do Kraju Wschodzącego Słońca, są chwile, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy. Wyłaniający się z mgieł, niesamowicie zielony brzeg. Linie lasu wznoszące się wyraźnymi piętrami i soczyście zielone drzewa, porastające szczyty poszarpanych klifów. Dalekie brunatne górskie szczyty, które przypominały mi grzbiety śpiących olbrzymów.

Nippon zdawał się niedostępnym dla nikogo rajem, który przyjął mnie zadziwiająco ciepło. Bardzo szybko trafiłem na dwór jednego z generałów, którzy sprawowali władzę wojskową nad poszczególnymi częściami kraju. Takich podlegających cesarzowi wodzów nazywano wtedy sei’i-taishōgun, czyli szogunami. Mój opiekun i chlebodawca, Yoritsune, władał siogunatem Kamakura.

Szogunowie dowodzili między innymi wojskiem, które brało udział w ekspedycjach przeciwko barbarzyńcom. Tym bardziej dziwił mnie z początku fakt, że dano mi szansę pozostania na dworze jednego z nich. Yoritsune, zwany także Mitora, czyli potrójny tygrys, gdyż urodził się w roku Tygrysa, w miesiącu Tygrysa i w dniu Tygrysa, rozkazał, aby posłano mnie na nauki. Ich podstawą było poznanie języka, który, choć trudny, wkrótce stał się moją obsesją, szczególnie jeśli chodzi o pismo.

Kiedy po niemal dwóch latach byłem w stanie bez problemu porozumiewać się z mieszkańcami stolicy i znałem już prawie dwa tysiące znaków kanji oraz dwa alfabety kana, Yoritsune zaprosił mnie do swojego ogrodu. Spacerując alejami porośniętymi kwitnącymi śliwami i bajkowo wyglądającymi wiśniami Shidare-zakura, które przyciągały mieszkańców na tradycyjne hanami, czyli oglądanie kwiatów, szogun chyba po raz setny wypytywał mnie o nauki świętego Franciszka i o to, co fascynowało go najbardziej – o klasztorną regułę. Później przez moment wędrowaliśmy w ciszy, aż wreszcie Yoritsune przystanął przed szczególnie pięknym drzewem moreli rosnącym w centrum ogrodu.

– Szybko uczysz się wszystkiego o naszym świecie, Sakaki-san – powiedział w zadumie. – Ciekaw jestem, czy wszyscy twoi pobratymcy są do ciebie podobni. Wiecznie żywi, wiecznie okryci zielenią jak drzewa, po których dostałeś imię. Powiedz mi, jakie jest twoje marzenie.

Pamiętając, że Yoritsune mniej więcej raz w miesiącu zadawał mi to samo pytanie, odparłem z niezachwianą pewnością siebie:

– Marzę o spisaniu losów samuraja, panie.

– Tak. Pamiętam. Zawsze odpowiadałem ci na tę prośbę odmownie, na wszystko bowiem jest swój czas. Tak jak na kwitnące Shidare-zakura. Odpowiedz mi teraz, co o nich myślisz, kiedy na nie patrzysz.

Wiedziałem, że to test, ale nie potrafiłem przejrzeć jego myśli.

– Gdyby na tym świecie nie było kwiatów moreli czy wiśni, jakże spokojne byłoby nasze serce na wiosnę – odparłem, używając słów klasyka.

– Nie widzę drzewa. Nie wiem, jakie to kwiaty pachną… – odpowiedział mi, cytując haiku, a później zupełnie niespodziewanie dodał: – Samuraj, którego losy opiszesz, oczekuje cię we wsi Yuutsu, niedaleko Yokohamy.

IV

Wieś Yuutsu wydawała się opustoszała. Zwróciłem na to uwagę dopiero wtedy, kiedy opuściłem bambusowy las, przez który niepotrzebnie urządziłem sobie skrót. Nikogo nie było nad rzeką. Nie słyszałem zwierząt ani bawiących się dzieci. Minąłem pierwszą linię zabudowań, która zdawała się wyrastać z zielonego pejzażu, i wtedy ich zobaczyłem…

Mieszkańcy wsi zgromadzili się dookoła głównego placu. Wszyscy stali w milczeniu i kiedy przeciskałem się przez tłum, aby zobaczyć, co jest powodem tego zbiegowiska, nikt nie odezwał się do mnie słowem. Od rana tego dnia zanosiło się na burzę i ciężkie powietrze potęgowało atmosferę milczącego napięcia.

Wreszcie znalazłem się w pierwszym rzędzie. Tłum wpatrywał się w budynek, przed którym leżały trzy ludzkie ciała. Ziemia zdążyła już nasiąknąć ich krwią, a dookoła krążył rój bzyczących much. Półokrąg milczących stał nieruchomo, jakby przed niewidzialną granicą, której nie wolno im było przekroczyć. Jedyną osobą wyłamującą się z tego schematu był niewidomy żebrak siedzący nieco z boku przy studni wybudowanej w centrum placu. Spojrzałem na osoby stojące najbliżej mnie i zdecydowałem się odezwać do mnicha, który miał przerzuconą przez plecy czterostrunową biwę.

– Co tu się dzieje? – zapytałem szeptem, niepotrzebnie ściągając na siebie uwagę reszty publiczności.

Mnich obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem, nic nie robiąc sobie z tego, że oto cudzoziemiec przemówił do niego w ojczystym języku.

– Wioskowy mędrzec, pan Otaku, zabił w szaleństwie trzech mężczyzn, z którymi rzekomo zdradziła go żona – odparł mnich. – Teraz trzyma ją jako zakładniczkę. Grozi, że zabije ją wraz z dzieckiem, które pani Otaku nosi w swoim łonie. Chwilę temu poprosił o konia, na którym chce razem z nią odjechać.

Jakby w odpowiedzi na słowa mnicha dał się słyszeć stukot kopyt uderzających o bambusowy mostek. Tłum rozstąpił się i pozwolił przejść chłopcu, który prowadził niewielkiego wierzchowca. Chłopiec minął studnię, zostawił zwierzę na środku placu i prędko wrócił do półkola. Dookoła znów zapanowała cisza, przerywana jedynie końskim rżeniem.

Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi chaty, przed którą leżeli pomordowani, i wyszedł z niej ogolony na łyso mężczyzna w średnim wieku, trzymający przed sobą brzemienną kobietę w podartym kimonie. Do szyi przykładał jej krótkie ostrze zwane tantō. Musiał trzymać je dość niepewnie, bo z kilku płytkich nacięć na skórze kobiety sączyła się krew.

– Hanareta! – wrzasnął. – Niech nikt nie waży się zbliżyć! Odjadę z moją żoną! Odjadę i zakończę to na grobie moich rodziców! – to mówiąc, pchnął kobietę w stronę konia, a kiedy ta wydarła się potwornie, brutalnie zamknął jej usta i jej krzyk zmienił się w histeryczny szloch. Nikt z tłumu nie śmiał się odezwać ani zrobić kroku naprzód.

Mężczyzna pociągnął kobietę w stronę konia, a ja zauważyłem ze zdziwieniem, że na dachu chaty naprzeciw studni bezszelestnie przysiadł żuraw z pięknym czerwonym pasem na czubku głowy. Ptak stanął na jednej nodze, drugą schował między skrzydłami. Kilka razy szybko poruszył głową i nagle znieruchomiał, tak że mogło się wydawać, iż nie jest prawdziwy. Pan Otaku na chwilę opuścił ostrze sztyletu i starał się posadzić swoją żonę na konia. Dokładnie w tej chwili żuraw wydał z siebie głośny klekot i wzbił się w powietrze, przelatując nad placem. Wszystko działo się bardzo szybko, ale zdążyłem jeszcze zauważyć, że ptak upuszcza coś w czasie lotu. Był to kamień, który jednak nie upadł, bo jeszcze w powietrzu uderzyła w niego stopa wyskakującego w górę niewidomego żebraka. Kamień zafurkotał i trafił pana Otaku w podstawę czaszki. Wszyscy usłyszeliśmy cichy trzask. Szaleniec wyprostował się, wypuszczając miecz z ręki. Otaku zrobił kilka chwiejnych kroków i dławiąc się, runął na ziemię, płosząc przy tym konia. Pani Otaku znowu potwornie się wydarła, a ja, zszokowany równie mocno co reszta oglądających to niecodzienne widowisko, wbiłem spojrzenie w żebraka, który uśmiechnął się szeroko, zadarł do góry głowę i zaklekotał na podobieństwo żurawia.

Jak na wezwanie ptak nadleciał szerokim łukiem od strony rzeki i opadł, lądując na brzegu studni. Żebrak odwrócił się do niego, wyjął coś z łachmanów i podał mu wprost do dzioba. Tłum zafalował i dając wyraz swoim emocjom, ruszył w końcu w stronę pani Otaku, która nadal zanosiła się płaczem.

Straciłem żebraka z oczu, ale już wtedy domyśliłem się, że to on musi być poszukiwanym przeze mnie mistrzem miecza, którego losy miałem spisać. Zamiast podążyć za gromadą, ruszyłem w pościg za żurawiem, który znowu wzbił się w powietrze. Ptak wyprowadził mnie ze wsi, po czym skierował się ku sosnowemu zagajnikowi porastającemu szczyt pobliskiego wzgórza. Wspinałem się mozolnie pod górę, aż w końcu dostrzegłem potężną sylwetkę schylającą się za jednym z pni.

Wkrótce stanąłem przed niewidomym mężczyzną, nie za bardzo wiedząc, czy jest sens wykonywać znane mi gesty powitania, których i tak nie mógł zobaczyć. Zdążył zdjąć z siebie wszystkie łachmany i został jedynie w przepasce biodrowej. Musiał mnie usłyszeć albo w jakiś inny sposób zarejestrować moją obecność swoimi wyostrzonymi zmysłami, bo zwrócił się w moim kierunku i powitał tak, jakby od razu wiedział, kim jestem:

– Ohayō gozaimasu.

– Kon’nichiwa, czy mam przyjemność z panem Yamamoto? – zapytałem zwyczajnie, po prostu i, przyznaję, nieco naiwnie.

Pucułowaty olbrzym uśmiechnął się ciepło i pamiętam, że nie mogłem uwierzyć, jak białe ma zęby.

– Nie, ja mam jedynie zaszczyt podążać jego drogą. Pan Yamamoto jest tam. – Wskazał przed siebie, jakby doskonale wiedział, co pokazuje.

Odwróciłem się prędko, gotów do kolejnego powitania, ale w pierwszej chwili, może oślepiony nieco słonecznymi promieniami, nikogo nie dostrzegłem. Dopiero gdy oczy przestały mi łzawić, zobaczyłem, że na gałęzi pobliskiego drzewa siedzi karzeł w białym kimonie, na które opadał misternie pleciony warkocz, i dynda sobie nogami.

– Witaj, cudzoziemcze – powiedział mocnym, męskim głosem. – Jestem Yamamoto, a mój towarzysz to pan Miyagi. Naszego wiernego ptasiego przyjaciela Tenshi już poznałeś. Pan Miyagi postanowił pomóc rozwiązać problem w pobliskiej wiosce. Musiał zostawić miecz pod moją opieką i udać się tam w przebraniu, inaczej nieszczęsny Otaku, który postradał zmysły, mógłby spełnić swe groźby.

Kiedy mówił, pan Miyagi akurat skończył się ubierać. Olbrzym podszedł do drzewa, zdjął z niego małego samuraja i podsadził sobie na plecach, na których miał już założony trzcinowy kosz.

– Skoro jesteśmy już w komplecie, możemy ruszać – zarządził Yamamoto. – Byłbym także niezwykle wdzięczny, Sakkai-san, gdybyś uzbroił się w cierpliwość i nie zadawał po drodze zbyt wielu pytań. Miejsce, do którego zmierzamy, może cię przerazić, a strach nie jest dobrym kompanem w czasie podróży. Dlatego nie ma potrzeby, aby zapraszać go do towarzystwa. Obserwuj więc i zapamiętuj to, co widzisz, bo świat to rzeka, a zdarzenie, w którym bierzemy udział, jest ledwie bańką na wodzie. Zniknie niczym rosa o poranku. Przetrwa tylko dobra historia, więc zacznijmy ją wreszcie pisać.

Kiedy tylko skończył mówić, żuraw, który siedział nieopodal, przestał czyścić swoje pióra, wzbił się w powietrze i cicho zaklekotał. Barczysty Miyagi-san oparł na ramieniu ukryty w pochwie długi miecz, wsparł się na solidnym bambusowym kiju i odpowiedział ptakowi w jego dzikim języku. I tak rozpoczęła się nasza wędrówka w stronę zakrywających horyzont czarnych burzowych chmur.

V

Wędrowaliśmy przez dwie doby, zatrzymując się za każdym razem, kiedy zaczynało padać. Chwilę przed tym, kiedy dosięgały nas pierwsze krople, na niebie pojawiał się żuraw Tenshi, który zlatywał w dół, klekocząc na przemian z panem Miyagi. Wieczorem drugiego dnia wędrówki obaj samurajowie poddali swoje ciała wielu higienicznym zabiegom. Układali sobie nawzajem włosy, czyścili paznokcie, ścierali nawet stwardniałą od chodzenia skórę na stopach. Później medytowali i modlili się, cicho przyklaskując i paląc kadzidła, a ja nie śmiałem o nic pytać.

Rankiem obudziło mnie sapanie pana Miyagi. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, jak olbrzym wykonuje długie kata o nieznanym mi układzie. Kilka metrów od niego, w trawie, stał na jednej nodze żuraw.

Samuraj zbliżył się do złamanego pnia dębu. Miecz z dziwnej stali, która mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, zalśnił w słońcu. Padł cios, a potem drugi. Miyagi znowu sapnął i na koniec wykonał pchnięcie, odrzucając na bok spory kawałek drzewa, wycięty ze środka pnia. Reszta dębu runęła na ziemię, a po ostrzu miecza przejechał kciuk samuraja i tęczowa klinga skryła się w pochwie.

Wiedziałem, że jego długa broń to potężny No-dachi – miecz przeznaczony do walki w polu, ale niezwykłe barwy ostrza przypomniały mi o czymś jeszcze. Chodziło o wierszyk, który dzieci na dworze szoguna recytowały w czasie szczególnie strasznych burz. Wytężyłem pamięć i słowa same znalazły drogę do moich ust:

– I zada cios potężnej chmurze, tęcza, która przegoni burzę – wyszeptałem.

Nie wiem, czy pan Miyagi mógł mnie usłyszeć, ale nagle odwrócił się w moją stronę, ukłonił i znowu obdarzył szerokim uśmiechem.

Później tego samego ranka zauważyłem pierwsze ciało. Trup był nabity na czubek sosny i zawieszony jakieś sto stóp nad ziemią. Ciało wyglądało na stare i nadpsute, a jednak nie objadały go ptaki. Posłałem panu Yamamoto pytające spojrzenie, ale mały samuraj całkowicie mnie zignorował. Potem było już tylko gorzej. Pod koniec dnia naliczyłem przeszło trzynaście ciał, które minęliśmy po drodze. Każde w innym miejscu, w innym układzie. Jakby rozrzuciła je po świecie jakaś ogromna siła.

Najgorsze było ciało, które znaleźliśmy tuż przed wieczorem, na rozstaju dróg. Mogłem je obejrzeć z bliska. Kiedyś z pewnością należało do kobiety. Jej sinofioletowe członki były pokryte setką malutkich nacięć. W kilku miejscach coś zrobiło ofierze dziury o regularnym, i jak mi się wydawało, opalonym na brzegach kształcie. Brakowało wielu elementów – oczu, paznokci, zębów, a także jednej piersi i kilku palców. Palec wskazujący był obcięty w połowie, zupełnie jakby przeorał go niezwykle ostry miecz. Najbardziej przerażały jednak wyrysowane na skórze wzory, których nie byłem w stanie odszyfrować.

Z zachodu nadciągnęły czarne deszczowe chmury, ale z nieba nie spadła tym razem ani jedna kropla. Obaj samurajowie od dłuższej już chwili nie odzywali się do mnie słowem. Wędrowaliśmy niespiesznie polną drogą, która opadała w dół, aby po chwili znowu wznosić się łagodnie i prowadzić nas zakolami ku nieznanemu. Naraz zerwał się wiatr. Uniosłem głowę do góry i zamiast chmur ujrzałem rosnące powoli, dalekie oko cyklonu. Chmury wirowały, tworząc piekielny lej, rozświetlany od czasu do czasu przez błyskawice, które zdawały się błyskać w przedziwnie zmyślny sposób. Nie mogłem oderwać wzroku od niezwykłego zjawiska. Wiatr przybrał na sile, a mnie obleciał strach, bo w głowie miałem kolejne wersy z Apokalipsy świętego Jana…

– Zanosi się na deszcz, Sakkai-san, i obawiam się, że burza, która nadciąga, przerazi cię bardziej niż jakakolwiek inna.

Kiedy to mówił, dotarliśmy do kolejnej niecki w dolinie; po obu stronach szlaku dostrzegłem ogromne przestrzenie zajęte przez pola ryżu. Wtedy właśnie zwróciłem uwagę na to, że atakujący nas ciepły wiatr wieje w stronę leja na niebie, zupełnie tak, jakby ktoś chciał go nam ukraść. Miałem zamiar podzielić się swoim odkryciem z towarzyszami, ale słowa uwięzły mi w gardle, bowiem gdzieś z lewej strony usłyszałem plusk, najpierw jeden, później drugi, i kolejne. Popatrzyłem w tamtą stronę i nie mogąc uwierzyć w to, co widzę, stanąłem jak wryty. Z nieba coś spadało. Z początku mój rozum wypierał prawdę o tym, co to takiego, ale koszmarny deszcz przybierał na sile i po chwili nie mogłem się już dłużej okłamywać. Z nieba spadali ludzie. Bezwładni niczym rzucane kamienie. Nie krzyczeli, nie wymachiwali rękoma. Po prostu kręcąc się lub wirując w powietrzu, spadali, uderzając w pola ryżu, a każde uderzenie wzbijało w górę fontanny pryskającej na boki wody. Miałem wrażenie, że tych ciał są dziesiątki. Nawet nie wiem, kiedy zacząłem krzyczeć. Z oczu pociekły mi łzy. Zacząłem wyć, tak jak wtedy, gdy jeden z zakonników zamykał mnie za karę w piwnicy na ziemniaki, strasząc, że czeka tam na mnie diabeł.

Pluski i uderzenia, szum wiatru i setki rozbłysków na niebie tworzyły szatański spektakl. Trzęsły mi się ręce, a głos zaczął się rwać.

Nagle wszystko się skończyło.

Stałem, lekko pochylony, wciągając ze świstem powietrze, a serce waliło mi jak po długim biegu. Wreszcie zdobyłem się na to, aby spojrzeć na samurajów. Pan Miyagi, niewzruszony, wsparł się na swoim bambusowym kiju i wpatrywał niewidzącymi oczyma w pola ryżu. Jego mały towarzysz także przez chwilę nie reagował, jakby pogrążony w medytacji.

– Dla wieśniaków susza oznacza śmierć, Sakkai-san – odezwał się w końcu. – Strach przed śmiercią sprawia, że często proszą oni o pomoc demony deszczu Ame-onna. Demony te to dobre istoty. Może nawet nie wiesz, że już gdzieś je widziałeś, idąc w deszczową noc i mając wrażenie, że w strugach deszczu mija cię piękna kobieta o długich mokrych włosach opadających jej na twarz. To właśnie Ame-onna, wyrozumiała Pani Deszczu. Niestety tak jak przeciwieństwem deszczu jest susza, a burzy – słoneczny dzień, tak i Ame-onna mają swoje przeciwieństwo. Nazywamy je Futakuchi-onna. To bardzo złe istoty. Demony o dwóch twarzach. Wiecznie głodne i mordercze. Łatwo pomylić je z Ame-onna, pod które lubią się podszywać. Czasami więc pomimo tego, że mieszkańcy modlą się jedynie o deszcz, razem z nim przychodzi coś jeszcze. Nastaje czas morderczego deszczu, czas Futakuchi-onna, które porywają ludzi do swojego podniebnego królestwa – to mówiąc, wskazał na ciemniejący wir unoszący się na horyzoncie. – A my przybyliśmy tu, aby je pokonać. Prawda, panie Miyagi?

– Hai – przytaknął krótko niewidomy samuraj.

– A ty, Sakkai-san, opiszesz to w swej księdze i zaniesiesz tę historię swoim pobratymcom. Taka jest wola sioguna Yoritsune. Czy rozumiesz już, jaki jest twój cel, Sakkai-san?

Nie mogłem mu odpowiedzieć. Zakręciło mi się w głowie, a zaraz potem padłem na kolana, zagłębiając się w błocie, i zacząłem wymiotować.

VI

Ostatniego dnia podróży dotarliśmy na niewielkie wzgórze, na którym znajdował się kamienny krąg. Pan Yamamoto powiedział, że najbliższej nocy będziemy mogli się w nim schronić. Jak się wkrótce dowiedziałem, święte kamienie były świadkiem wielu bitew, a samuraje wierzyli, że zamieszkują je duchy dzielnych wojowników. Pan Miyagi usiłował nawet nakłonić modlitwą mieszkające w kamieniach Kami do tego, aby przeszły na jego miecz.

Modlitwy trwały niemal do zmroku, a zaraz po nich pan Miyagi wymknął się z obozowiska, a ja postanowiłem dotrzymać towarzystwa małemu samurajowi, który zabrał się za przygotowanie skromnego posiłku. Pokrzepiwszy się nieco, na moment zapomniałem o strachu i udało mi się odsunąć od siebie wspomnienia koszmarnego deszczu. Tymczasem pan Yamamoto wyjął ze swojego tobołka dwie owinięte materiałem woskowe kule, do których wsypał ciemny błyszczący proszek. Już wcześniej na dworze szoguna widziałem podobne kule; wiedziałem, że tajemniczy proszek sprawia, iż wybuchają. Zafascynowany, obserwowałem, jak samuraj wkręca w nie dwa kawałki lontu i na powrót ostrożnie owija materiałem, po czym chowa do tobołka razem z krzesiwem. Dziesiątki nowych pytań cisnęło mi się na usta, ale zanim zdążyłem zadać choć jedno z nich, do obozu wrócił żuraw, a zaraz potem pojawił się pan Miyagi.

– Wszystko gotowe – oznajmił.

Yamamoto skinął głową na znak, że rozumie, i wyszedł z kamiennego kręgu. Ruszyłem za nim i po chwili obaj stanęliśmy na skraju wzgórza. W dole widziałem błyszczące pola ryżu. Poustawiano na nich bambusowe tyki, na których zawieszone były ciała zamordowanych chłopów.

Mały samuraj usadowił się wygodnie w trawie i przyjął pozycję do medytacji.

– Usiądź ze mną, Sakkai-san. Odrzuć strach i spróbuj się przespać. Wkrótce wszystko się skończy. Musimy teraz poczekać na drobny deszcz. On zawsze zapowiada przyjście demonów.

Właśnie wtedy puściły mi nerwy.

– Yamamoto-san – zacząłem łamiącym się głosem – nie jestem pewien, czy podołam…

– Sakkai-san, odwaga to robienie tego, co właściwe – odpowiedział spokojnie. – Nie jesteś wojownikiem, a zatem nie musisz znosić rzeczy nie do zniesienia. Możesz nas opuścić, ale wtedy przestaniesz być wiecznie zielonym drzewem. Twoją siłą nie jest odwaga czy honor. Ty jesteś Sakkai-san. Rozumiesz?

Nie odpowiedziałem. Skinąłem tylko na znak, że pojmuję, i usiadłem obok niego, a potem długo wpatrywaliśmy się w pola ryżu. Zacząłem robić się senny i głowa opadła mi na pierś, nie zasnąłem jednak, bo wraz z zapadającym mrokiem pojawił się deszcz. Uniosłem twarz do nieba i poczułem na niej setki ciepłych kropelek.

Yamamoto nadal był pogrążony w medytacji. Odwróciłem się i zobaczyłem, że pan Miyagi z opartym na ramieniu tęczowym mieczem ruszył krętą ścieżką w dół, w stronę pól ryżu. Lejący się z nieba kapuśniak rzeczywiście był ciepły i przyjemny. Przez chwilę walczyłem sam ze sobą, nie wiedząc, co robić. Wreszcie, mimo że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, wstałem i poszedłem w ślad za olbrzymem.

Nie odważyłem się iść błotnistą ścieżką. Zsuwałem się powoli po trawie w dół zbocza. Pan Miyagi co chwila znikał mi z oczu za wzniesieniem, ale zaraz pojawiał się znowu, idąc równym krokiem, chociaż za Boga nie wiedziałem, w jaki sposób domyśla się kolejnych zakrętów na swej drodze.

Wreszcie dotarł do pierwszego obsadzonego ryżem poletka. Na moment przystanął, ukłonił się zgodnie z ceremoniałem, tak jakby znalazł się przed nim wyzwany na pojedynek przeciwnik. Miyagi zdjął sandały i stanął na podmokłym gruncie pomiędzy koszmarnymi rzędami bambusowych tyczek, na których wisiały martwe ciała wyglądające jak lalki z ulicznych teatrzyków, którym podcięto podtrzymujące je linki.

Ja w tym czasie doczołgałem się do białego głazu, który wyznaczał granicę ryżowego pola. Gęsty kapuśniak ożywiał powierzchnię wody, którą zalane było pole. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Nad nami wisiała ta sama burzowa chmura, wewnątrz której powoli obracał się czarny wir.

Pan Miyagi nagle się poruszył. Przeszedł przez swój kwadrat pola – od grobli do grobli – zupełnie tak, jakby odmierzał odległość, po czym stanął mniej więcej pośrodku i wzniósł miecz w pozycji do zadania ciosu. Wtedy też gigantyczna chmura kilkakrotnie rozbłysła, rozświetlana bladym światłem błyskawic. Zadarłem głowę ku górze, kuląc się za kamieniem, i wtedy dostrzegłem coś dziwnego. Miałem wrażenie, jakby z chmury wyrosły nagle trzy kłębiące się macki. Macki opadały prędko w dół, aż nagle, uderzając w niewidzialną barierę, rozwiały się na boki niczym dym na wietrze. Zmrużyłem oczy, nie wiedząc, co o tym myśleć, lecz po chwili moją uwagę przykuły trzy jasne punkty, które wolno opadały, przypominając dmuchawce na wietrze.

Niewyraźne punkty rosły, nabierając konkretnych kształtów. Strach ścisnął mnie za gardło, bo po chwili byłem już pewien, że to, co ku nam opadało, musiało być demonami z opowieści pana Yamamoto. Czarne kimona rozdymał wiatr, a długie mokre włosy falowały w powietrzu niczym rozdwojony ogon latawca. Kiedy były już bardzo blisko, rozłożyły ręce skryte w furkoczących rękawach swych szat. Ten gest wyraźnie je spowolnił i demony na moment uniosły się ku górze. Potem zaczęły jednak spadać błyskawicznie, aż wreszcie wylądowały miękko na polu. Ujrzałem trzy bliźniaczo podobne do siebie blade, niemal białe kobiece twarze, których oblicza niczego nie wyrażały. Gdyby nie sięgające im do ud czarne pasma włosów, mógłbym przysiąc, że demony przypominają aktorów z teatru kabuki. Były nierzeczywiste i nieludzkie. Tylko oczy błyszczały im tym samym światłem co błyskawice skryte w wiszącej nad nami chmurze.

Demony otoczyły pana Miyagi, który nadal stał, nieruchomy, pośród zawieszonych na tyczkach ciał martwych wieśniaków. Trwał w swej pozie ze wzniesionym nad głową mieczem. Bestie zatrzymały się w połowie drogi do niego, przyjmując równocześnie taką samą, wojowniczą, postawę. Miałem wrażenie, że spod ich szat wychynęły, podobne do pajęczych, odnóża. Z trudem powstrzymałem okrzyk przerażenia, a wtedy oczy demonów rozbłysły niesamowitym światłem piorunów, który oświetlił całe pole, zupełnie jakby nagle nastał dzień. Odruchowo zamknąłem oczy i skuliłem się za kamieniem, ale nawet pomimo zaciśniętych powiek widziałem serie błysków jaśniejszych od jakiegokolwiek światła, jakie dotąd dane mi było oglądać.

Rozbłyski powtórzyły się jeszcze kilkakrotnie, a towarzyszył im trzask charakterystyczny dla burzowych wyładowań. Wreszcie wszystko zgasło i ucichło. Serce waliło mi jak oszalałe, a dłonie miałem zaciśnięte w pięści. Z oczu, które nagle strasznie mnie rozbolały, pociekły łzy. Nie wiem jakim cudem, ale przemogłem strach i ostrożnie wyjrzałem zza kamienia.

Pan Miyagi nadal trwał na swoim stanowisku – niewzruszony niczym posąg czy blok skalny. Wszędzie dookoła leżały połamane bambusowe tyczki i porozrzucane ludzkie zwłoki. Wtedy też demony natarły na samuraja. Nie równocześnie, lecz po kolei, przebierając szybko swymi odnóżami po bagnistym podłożu. Miyagi ciął. Trzy razy opadał miecz, po czym błyskawicznie się wznosił i przysiągłbym, że kiedy ostrze uderzyło w pierwszą bestię, posypały się iskry, które zgasły z sykiem w błotnistej wodzie. Tęczowy miecz przerąbał pierwszego demona na pół. Kolejny stracił głowę, ale trzeci otrzymał najdziwniejsze cięcie, jakie w życiu widziałem. Miyagi stanął na jednej nodze i wyprowadził pchnięcie. Jego miecz trącił czubek głowy Futakuchi-onna i demon znieruchomiał.

Z wrażenia przyciskałem pięści do kamienia tak bardzo, że aż zabolały mnie knykcie. Zaraz potem, przerażony, poczułem, jak coś delikatnie dotyka moich pleców i włosy stanęły mi dęba. Odwróciłem się, gotów, aby krzyknąć, ale słowa uwięzły mi w gardle, bo oto spojrzałem prosto w twarz demona. Futakuchi-onna pochylało się w moją stronę. Długie czarne włosy otaczały bladą twarz kobiety. W jej oczach igrały błyskawice. Zanim zdążyłem cokolwiek uczynić, jedna z pajęczych kończyn złapała mnie za gardło, owinęła ciasno wokół szyi i bez trudu uniosła do góry. Zadławiłem się, machając w powietrzu rękami i nogami. Czułem, że się duszę. Demon przyciągnął mnie do swej facjaty i wtedy jego głowa zaczęła się obracać, skręcając przy tym szyję pod nienaturalnym kątem. Zamiast tyłu głowy ujrzałem drugą twarz, która rozwarła szeroko usta, ułożone na kształt rozciągniętego rybiego pyska. Wpatrywała się we mnie para doskonale okrągłych błękitnych oczu. Jeszcze chwila i umarłbym w tym stalowym uścisku. Wtedy jednak na pajęcze ramię spadło ostrze miecza. Demon wydał z siebie dźwięk przypominający niezwykle głośne i wysokie cykanie konika polnego. Padłem na ziemię, ale kątem oka dostrzegłem jeszcze atakującego pana Miyagi. Jego miecz uderzył z góry. Rękojeść trzymał oburącz, przez co zwiększył siłę uderzenia. Demon został dosłownie przecięty na dwoje, a jego świergot urwał się tak samo szybko, jak się rozpoczął. Obie połowy istoty zwanej Futakuchi-onna runęły do wody.

Zrywałem z siebie strzępy wiotkiej już kończyny demona i łapałem oddech niczym karp wyrzucony na brzeg sadzawki. Odrzuciłem mackę możliwie daleko, dopiero po chwili rozumiejąc, że był to swego rodzaju techniczny twór, którego wnętrze przypominało wnętrze zegara – pełne współgrających ze sobą małych elementów.

Nie jestem pewien, kiedy dokładnie zemdlałem, ale ostatnim obrazem, jaki widziałem, była jak zwykle uśmiechnięta twarz pana Miyagi, któremu z oczu płynęły krwawe łzy.

Śniłem o klasztornych ogrodach, do których zakradaliśmy się, będąc dziećmi. Kiedyś w grupie tych dzieci dostrzegłem dziewczynę, której włosy kręciły się na podobieństwo długich jasnych sprężynek. Zauważyłem ją, gdy wyciągała ręce po dojrzałe jabłko. Ja siedziałem skryty za drzewami, z jedną z wykradzionych z biblioteki klasztornych ksiąg na kolanach, bo czytanie w zimnych murach przy świetle świecy nigdy nie sprawiało mi szczególnej radości. Pamiętam suknię tej dziewczyny – ciasną i mocno obciągniętą ku dołowi, tak że dekolt odsłaniał więcej, niż powinien. Pamiętam brzoskwiniowy odcień jej skóry, czerwone usta i palce małej dłoni, którymi muskała jabłko, nie mogąc go dosięgnąć. Do dziś wierzę, że tak właśnie wygląda miłość.

Obudził mnie deszcz. Otworzyłem oczy, zupełnie nieświadomy koszmaru, jaki wydarzył się kilka godzin temu. W głowie miałem wciąż twarz ślicznej dziewczyny. Rozejrzałem się dookoła. Leżałem pod drzewem. Ktoś uczynnie ułożył mnie pod rozłożystą gałęzią, której liście zastępowały parasol, przepuszczając tylko nieliczne krople deszczu. Panował półmrok i nie wiedziałem, czy jeszcze nie nadszedł ranek, czy też zaraz zacznie się noc.

Wreszcie moją uwagę zwróciła odwrócona do mnie plecami ciemna sylwetka. Rozpoznałem pana Miyagi, który kilkakrotnie wznosił i opuszczał ostrze krótkiego miecza, używanego najczęściej podczas seppuku. Poderwałem się z ziemi, ale wtedy stało się dla mnie jasne, że samuraj nie popełnia tradycyjnego samobójstwa, lecz zadaje ciosy czemuś, co przed nim leży. Podszedłem bliżej i rozpoznałem kształt. Mogłem teraz na spokojnie obejrzeć truchło bestii – demona Futakuchi-onna. Długie włosy leżały, rozrzucone na boki, a twarz kobiety obrócona bokiem i dziwnie zniekształcona. Miyagi rozpruwał szatę na jej ciele, w miejscu, w którym u normalnego człowieka znajduje się brzuch. Bestia nie miała jednak brzucha, a gruba warstwa tkaniny skrywała kształt walcowatego pojemnika wykonanego z przezroczystego materiału.

– Wystarczy, mój przyjacielu – odezwał się Yamamoto, który najwyraźniej cały czas stał w cieniu, nie chcąc zdradzać swojej obecności. – Widzisz, Sakaki-san? – zwrócił się do mnie. – Demony są podstępne. Zakładają maski przypominające nasze kobiety. Wszystko po to, aby nas omamić – to mówiąc, zdarł z głowy Futakuchi-onna kobiecą twarz i odrzucił ją na bok. Pod spodem zostały tylko gęste czarne włosy. – Widzisz? – mówił dalej mały samuraj – noszą maski z tyłu głowy, tak jak drwale, którzy nie chcą, by zaskoczył ich tygrys. Demony łapią ludzi i zabierają ich do swego królestwa, o tam, wysoko w chmurze. A kiedy pozbawią jeńców życia i wyrzucą ich truchła, tak jak my wyrzucamy zgniłe jabłka, wracają po resztę tego, co żywe. – Yamamoto podszedł do ciała demona i przez chwilę majstrował przy przezroczystej beczce, która zastępowała brzuch bestii. Nie wiem, czego dotknął, ale nagle część beczki rozwarła się i samuraj zaczął wyciągać ze środka grudy ziemi, kawałki roślin oraz kamienie. Dostrzegłem również resztki ptaków i myszy, a nawet stary sandał. Opróżnianie brzucha trwało sporą chwilę, aż wreszcie walec był pusty.

– Tu nasze drogi się rozchodzą i kończy się twoja przygoda, Sakkai-san. Wrócisz do Kamukury na dwór szoguna i zaczniesz spisywać moją historię. – Pan Yamamoto nisko mi się ukłonił.

Uśmiech nie znikał z pucułowatej twarzy pana Miyagi, który także wstał i ukłonił się dwornie. Zaraz potem karzeł naszykował sobie krzesiwo i dwie pokaźnych rozmiarów kule, z których wysypywał się czarny proszek. Zbliżył się do demona i jakby nigdy nic wszedł do ukrytego w jego brzuchu pojemnika, po czym zatrzasnął od środka przezroczyste wieko. Pan Miyagi zakrył walec strzępkami rozciętej szaty, po czym uniósł truchło demona i stękając, zarzucił je sobie na plecy.

– Tenshi śpi teraz w bezpiecznym miejscu. Przedtem ostrzegał nas przed możliwymi niebezpieczeństwami i był naszym przewodnikiem – powiedział z wysiłkiem. – Teraz jednak to ty musisz mi pomóc. Chodźmy na pole ryżu – zakomenderował, schylając się po pęczki bambusowych tyczek. – Mamy niewiele czasu.

Brocząc po kostki w wodzie, wbijaliśmy w miękkie podłoże bambusowe kije. Na pierwszym z nich pan Miyagi zawiesił truchło demona, w którego brzuchu został zamknięty pan Yamamoto. Gestami polecił mi uczynić to samo z pozostałymi resztkami demonów. Kiedy tylko skończyliśmy, zerwał się gorący wiatr. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że pośród wiru nakręcającego gigantyczną chmurę znowu pojawiły się znajome błyski, które nie wróżyły niczego dobrego.

– Musimy odejść stąd tak szybko, jak to tylko możliwe. – Miyagi złapał mnie za ramię.

Miałem nadzieję, że uda mi się jeszcze choć raz spojrzeć w twarz małego samuraja, ale zabrakło mi odwagi. Skinąłem głową, jakby przekonując sam siebie, że pora odejść z tego dziwnego miejsca, po czym obaj w pośpiechu zeszliśmy z pola ryżu.

Wiatr miotał coraz mocniej postrzępionymi połami szat demonów pokonanych przez niewidomego człowieka. W upiornym świetle błyskawic miałem wrażenie, że Futakuchi-onna i otaczające ich martwe ciała znowu się poruszają. Wir na niebie kręcił się coraz szybciej, zupełnie tak, jakby wrócił mu apetyt na wiatr. Demony wyciągnęły ku niemu rękawy swych czarnych szat. Ich włosy uniosły się do góry. Zobaczyłem, jak od ogromnej chmury ponownie odłącza się skłębiona macka dymu, która powoli opada w kierunku pola ryżu. Truchła demonów jak na komendę poderwały się w górę. Poleciały w powietrze, szybko oddalając się od ziemi, po czym skryły w kłębach dymu, a koszmarna macka, falując na lewo i prawo, zaczęła kurczyć się niczym sznur wciągany na pokład statku.

Pan Miyagi przyspieszył kroku.

– Musimy stąd odejść – powiedział zdecydowanie.

Ruszyliśmy żwawo, zatrzymując się na moment jedynie w naszym obozowisku. Pan Miyagi zabrał stamtąd swój miecz oraz torbę z rzeczami osobistymi małego samuraja. Później już biegliśmy, a ja czułem, że strach dodaje mi skrzydeł. Niewidomy samuraj także nie oszczędzał nóg. Błoto i woda pryskały na boki, a my gnaliśmy na przełaj, przez połacie łąk i mokradeł.

W dali przed nami zarysowała się linia lasu oblanego mlecznobiałą mgłą. Pamiętam, że byliśmy mniej więcej w połowie drogi do pierwszych drzew, kiedy nagle rozległ się najbardziej przerażający grzmot, jaki w życiu dane mi było słyszeć. Zadarłem głowę i zobaczyłem niesamowicie intensywny rozbłysk – jakby pęczniejący płomień świecy, który zgasł równie szybko, jak się zapalił. Wir poruszający potężną burzową chmurą zdecydowanie zmalał i zaczął kręcić się w drugą stronę.

– Czy to on? – zapytałem. – Czy zwyciężył?

– Hai – powiedział spokojnie Miyagi. – Był wielkim wojownikiem, a pamięć o jego czynach przetrwa wieki dzięki temu, co o nim napiszesz, Sakkai-san. Teraz demony odejdą z naszego świata, wiedząc, że wcale się ich nie boimy, że możemy zadać im cios. Upłynie sporo czasu, zanim zdecydują się ponownie nas nękać. Ale jeśli wrócą, my będziemy gotowi – to powiedziawszy, zaklekotał cicho i po chwili odpowiedziało mu bliźniacze klekotanie. Od strony lasu nadlatywał jego żuraw – symbol wiary, która pomogła pokonać nawet demony.

VII

Kiedy Giovanni skończył swą opowieść, gorące włoskie słońce przestało razić w oczy i przybrało barwę soczystej brzoskwini, przywodzącej na myśl skórę dziewczyny z klasztornego ogrodu. Wnuk starego podróżnika siedział nieruchomo w trawie, obejmując się za kolana, i wpatrywał w Giovanniego z rozdziawionymi ustami.

– Nie otwieraj tak szeroko buzi, bo ci mucha wleci i zamieszka w głowie – powiedział z uśmiechem starszy pan i przejechał ręką po bujnej czuprynie Enzo.

– To stąd wzięły się strachy na wróble? – zapytał z niedowierzaniem.

– No, może nie do końca, ale tam, w czasie moich przygód w królestwie Nipponu, widziałem je tak naprawdę po raz pierwszy.

Giovanni chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przerwał mu daleki odgłos bijącego dzwonu. Nasłuchując, podniósł się z trawy i osłaniając oczy dłonią, wpatrywał przez chwilę w czarną linię, która prowadziła do jego posiadłości. Drogą, wzbijając tłumy kurzu, pędził konny. Giovanni rozpoznał w nim Flavia Motena, najstarszego syna młynarza. Jeździec zbliżał się zdecydowanie w ich stronę, więc Giovanni, czując, jak strach przed złą wieścią powoli chwyta go za gardło, ruszył mu naprzeciw.

Koń w ostatniej chwili przeskoczył niskie ogrodzenie i wjechał na trawiastą dróżkę, która oddzielała dwa rzędy drzewek winnych. Flavio, młodzieniec o śniadej cerze i gęstych kręconych włosach, spiął wodze i zatrzymał się niecały metr od Giovanniego. Zasapany, przylgnął na chwilę do końskiego grzbietu, aż wreszcie złapał oddech i zeskakując z konia, wykrzyknął:

– Mistrzu! Nie mogłem cię znaleźć! Wzywają cię… wzywają na naradę.

– Spokojnie, drogi Flavio, spokojnie. Kto mnie wzywa, gdzie i po co? – Giovanni wziął się pod boki, obserwując młodzieńca uważnie.

– Wieści do miasta dotarły! Dziwne wieści!

– Co takiego? Mów.

– Pod Florencją… – zaczął chłopak, ale głos nieco mu się łamał. – Pod Florencją martwi ludzie spadają z nieba, mistrzu. Rajcy chcą, abyś wziął udział w naradzie…

[1]Racontto (wł.) – opowieść, opowiadanie.

Kozioł ofiarny

Oh, don’t talk to me of love

It’s obvious It’s not enough

Annihilation kill them all

Capitulation watch the mighty fall

The road to glory is lined in red

And trough the reason now It’s gone

The battle rages on.

Deep Purple, The Battle Rages On

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

P O L E C A M Y

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Zamiast wstępu
Prawdziwa historia stracha na wróble
Kozioł ofiarny
Ostatnia pieśń Słowika
Śledztwo
Omega
Constant
CZŁOWIEK, KTÓRY SZEDŁ NA SOLO
Opowieść wigilijna
Do samego końca
Noc wszystkich trupów
Rocznik 1866
Krąg
Za minutę północ

Copyright © Oficynka & Łukasz Śmigiel, Gdańsk 2021

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021

Redakcja: Monika Rucińska

Korekta: Anna Marzec

Projekt okładki: Studio Karandasz

Ilustracje © Katarzyna Hebda

Zdjęcie na okładce © Jakub Wilk

ISBN 978-83-66899-96-4

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek