Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historyczny kryminał z rzetelnie odmalowanym tłem historycznym i bohaterami wyjętymi ze średniowiecznych kronik.
24 lutego 1243 roku rozpoczyna się pierwszy w Polsce turniej rycerski. Na zaproszenie księcia Bolesława Rogatki do Lwówka Śląskiego ściągają walecznicy z całej Polski, aby wziąć udział w trzydniowych igrzyskach.
Tymczasem na zamku zostają odnalezione zwłoki bogatego dworzanina, a po mieście szybko roznosi się wieść, że nocą po ulicach grasuje sam Diabeł, który nadziewa grzeszników na rogi…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 680
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KSIĘGA I
Głowa Tatara
VI kalendy marca Roku Pańskiego 1243[1]
Rozdział 1
Wołali mnie, więc jestem.
Wyskoczyłem z nocnika obleczony nieczystością i wyciągnąłem swe pokraczne kulasy w kierunku kościoła w Löwenbergu. Nie wszedłem jednak do niego, bo gdybym to uczynił, zająłbym się ogniem, albo rozpuścił niczym wielki ślimak posypany solą, dokładnie nie wiem, wszak nigdy tego nie sprawdzałem, brało mnie obrzydzenie na samą myśl o świętych miejscach, każdych, zarówno krześcijańskich bożnicach, poganieckich chramach, jak i dębach pobłogosławionych błyskawicą Peruna. Zerknąłem do środka przez osadzone w kamiennym portalu drzwi, obecnie otwarte. Trwała poranna msza, w której uczestniczyli duxy i rycerze wystrojeni jak na bitwę, w lśniące kolczugi, barwne tuniki i płaszcze podbite gronostajem. Podobała mi się bijąca od nich obłuda, nie obdarzyłem ich jednak zbyt dużym baczeniem, tylko zacząłem się wspinać po czerwonym i żółtym piaskowcu, wydrapując szponami lód i zaprawę i wciskając pomarszczone, poskręcane palce w otwory między kamieniami. Poruszałem się niczym wielki kosmaty pająk albo cień, niewidoczny dla nikogo, ale jak najbardziej obecny na fasadzie tego trzynawowego budynku, świątyni fałszywej pobożności, którą wznoszono przez trzydzieści lat rękoma głodujących biedaków i za łupy wojenne xiędza Henryka Brodatego, a więc za skarby splamione krwią pogańców, Niemców i pobratymców z sąsiednich dzielnic. Przed ośmioma laty ukończoną i ostateczną formę kościoła poświęcił biskup Tomasz, oddając cyrkiew mieszczanom do wiecznego użytkowania i zarazem zatrzaskując mi drzwi przed nosem. Gbur jeden.
Przykucnąłem, uczepiając się szponiastymi palcami nóg i rąk skraju dachu i gniotąc łachę zmrożonego śniegu. Skierowałem szarą rzyć ku temu, co czyste, a pokraczne oblicze ku temu, co nieczyste. A zaiste szkaradną mam gębę, którą ciągle zmieniam. Natenczas była twarzą mężczyzny o szerokim, złośliwym uśmiechu i z wystającymi kłami, bo w ogóle to cały mój łeb jest wielce pokraczny, pokryty szarą i kręconą czupryną, a wyrasta z niego para kozich rogów. Moje wychudzone, garbate ciało też nie ma nic wspólnego z wrogim mi pięknem, pod szarą i nijaką skórą wyraźnie zarysowują się żebra, a patyczkowate nogi o wystających kolanach i nieharmonijnie długie ręce poskręcane, pomarszczone są niczym u starca.
Po obu mych stronach ku niebu celowały masywne, wieloboczne wieże zwieńczone spiczastymi drewnianymi czapkami, a zza moich pleców biła czerwona poświata wschodzącego słońca. W dole, pod kościołem, też stali rycerze, całe mrowie milites, pasowanych i niepasowanych, junaków z dobrych rodów, ale też służebnych włodyków o lichym pochodzeniu, żołnierzy doświadczonych, ale i młodzików, którzy jeszcze szczali na widok nieprzyjaciela, a towarzyszyły im całe rzesze ciur i sług wszelakich. Skoro msza, to nie mogło zabraknąć przedstawicieli ordo clericum w szarych i czarnych habitach lub jedwabnych szatach, którzy pokornie zwieszali głowy, choć skrycie złorzeczyli, że zabrakło dla nich miejsca w kościele i muszą się tłoczyć w ciżbie. Zjawili się i mieszczanie w barwnych kapturach i wełnianych płaszczach, ludzie monety noszący przy biedrzycy sakiewki miast miecza. Nadciągnęły kobiety różnego wieku i stanu, dziewczyny, mężyce, mateczki, żony i siostry, wystrojone jak na gody. Pojawili się nawet ludzie od lemiesza, zwani laborates albo po prostu gburami, którzy oderwali się od prac na gospodarstwie i łypali nieśmiało zza ścian chałup i kamiennych domów na jaśniepaństwo. A każdy z tego zgromadzenia, czy to w bożnicy, czy przed nią, zarówno możny pan, jak i skromny sługa, przybył tu w jednym celu.
W szóste kalendy marca 1243 roku od narodzin pięknego Krysta, w dniu świętego Macieja, we wtóry dzień tygodnia, czyli właśnie teraz, miał się zacząć w Löwenbergu turnamentum. Niewielu tu jeszcze wiedziało, co kryje się za tym słowem z lingua Latina, albowiem jeszcze nigdy w żadnej z dzielnic lechickich nie urządzano takich zabaw. Mój język ma jednak nieskończone rozwidlenia, co sprawia, że jestem mistrzem wszystkich mów człowieczych, dlatego znam jeszcze wiele określeń na turnamentum. Nad Sekwaną mówią na niego turnoi, a nad Renem turnei, a że xiądz Śląska i jego otoczenie tak rozmiłowało się w niemczyźnie, to właśnie to ostatnie pojęcie najczęściej powtarzano w Löwenbergu na określenie zbliżających się igrzysk rycerskich. Zawsze lubiłem krwawe igraszki. W dawnych czasach, kiedy Rzym władał światem, urządzano takie w kamiennych amfiteatrach, gdzie ludzie niewolni walczyli na śmierć i życie ku uciesze lepszych od siebie, a ja kroczyłem śladem tych i tamtych, zlizywałem posokę z pociętych ciał i chłonąłem brzydotę wykrzywionych w ekstazie twarzy. Te obecne zawody różniły się nieco od tych starożytnych, więcej w nich było udawania i ceremonii, ale essentia pozostała niezmienna – w jednych i drugich chodziło o zwycięstwo i pognębienie przeciwnika. Przy takich okazjach zawsze mnie chętnie wzywano. Robili to walecznicy łaknący bogactwa, żony marzące o wdowieństwie, żebracy domagający się sutego datku i wszelkiej maści nienawistnicy pragnący ściągnąć apokalipsę na lepszych od siebie, a ja ich wszystkich słuchałem i słuchać będę nadal, choć tylko nielicznych czynię wybrańcami.
Naraz dobiegł mnie krzyk, o wiele ciekawszy od pacierzy klepanych we wnętrzu kościoła. I gdy tylko pomyślałem o podróży, z garbu wystrzeliła mi para nietoperzych skrzydeł, a ja rozpostarłem je i odbiłem się od skraju dachu, strącając na głowy ludzi piach, pył i drobinki śniegu. Kilkoro ludzi spojrzało w górę, ale dostrzegło tylko rój much, który nie wzbudził ich podejrzeń, mimo swej nienaturalnej obecności w zimowym krajobrazie. Wzbiłem się nad miasto, wysoko, aż pod chmury, obejmując wzrokiem niedoskonałości jego usytuowania. Lwówieckie civitas nie dążyło w swym rozlokowaniu do ideału platońskiego koła, lecz ciągnęło się wzdłuż traktu handlowego prowadzącego od Złotoryi do Lubania, miało też podłużny rynek i nieregularną zabudowę z kamiennymi domami, które przytłaczały wizualnie liche chałupy, wręcz manifestując tak umiłowany przeze mnie ucisk bogatych nad biednymi. Zniżyłem lot i poszybowałem wzdłuż wałów i drewnianych wież bramnych, dostrzegając przy tym każdy ubytek. Szukałem nieczystości, lecz nie tych oczywistych w postaci gówna w fosie, ino tych bardziej wyszukanych dla mego długiego rozdwojonego jęzora, takich, jakie wytwarzają dla mnie rogate dusze, a krześcijanie zowią grzechami lub występkami. Nęcił mnie dźwięk przewracanych kubków z winem i złorzeczenia kostyrów, którzy minionej nocy przegrali majątek, zapraszał mnie szept rzezimieszków planujących kradzieże, wołały mnie jęki kochanków i sodomitów zdradzających małżonki zgodnie ze swą naturą lub wbrew niej. I choć łakomstwo jest mi bliskie, to poniechałem tych drobnych smakowitości, albowiem przybyłem tutaj na danie główne, nie na przystawki. Uczepiłem się krzyku, który poderwał mnie do lotu, i przemknąłem przez sam środek miasta, wzdłuż ulicy Złotoryjskiej, nad rozstawianymi kramami i nad domami, w których kobiety przygotowały poranną strawę dla mężczyzn, a bachory prały się ze sobą. Dotarłem do wewnętrznych obwarowań miasta, za którymi mieścił się zamek xiędza, nie skierowałem się jednak wcale do palatium, gdzie zawsze mnie gorąco witano, tylko zwróciłem się ku budynkom gospodarczym. Przysiadłem na dachu browaru, zaciekawiony mieszczącą się w pobliżu wędzarnią. Składała się z trzech zagłębionych w ziemi jam, szerokich na krok, a głębokich na trzy. Dwie z nich zasłaniała drewniana pokrywa, przez którą przedostawał się dym, niosący zapach wędzonych kiełbas i ryb. Wyczułem dziczyznę, karpie, okonie. Trzeci otwór pozostawał odkryty, a nad jego brzegiem pochylało się trzech synów Adama, zażarcie się o coś kłócąc. Oczy mam jak u smoka, z odległości stu kroków potrafię nimi dostrzec plewę w zbożu, wyciągnąłem więc swą gadzinowatą szyję i wejrzałem do dupy, to jest dziury, ale nie tej w rzyci, tylko w ziemi, jakże ja miłowałem wszelkie otwory, w nich zawsze kryło się coś ciekawego, choćby robactwo, albo skarb zakopany z chciwości bądź ze strachu, i tym razem też się nie zawiodłem, bowiem w jamie obklejonej gliną spoczywały zwłoki.
Po stroju od razu dało się poznać, że zmarły był osobą znaczną, a jedno wejrzenie w matowe oczy trupa pozwoliły mi poznać zastygłe na gałkach oblicze mordercy. Znałem jego imię, stan i pochodzenie, w ogóle wszystko o nim wiedziałem, albowiem jego rogata dusza niczego przede mną nie ukrywała. I pewnie w głowach przynajmniej niektórych z was zalągł się już chrobak ciekawości, który swymi maleńkimi nóżkami łaskocze wasze umysły i szepce: „No powiedz, powiedz, kim jest mężobójca z rogatą duszą”. Nie ze mną takie numery, na wasze błagania pozostanę głuchy, albowiem marnie snuje opowieść ten, kto u jej zarania zdradza zakończenie. Nader zaś wszystko miłuję waszą ciekawość, azali ona do mnie prowadzi, a ja u kresu naszej podróży będę czekał na was z otwartymi rękoma.
Rozdział 2
Drzemlik chuchnął w dłonie i potarł nimi jedna o drugą. Poczuł ciepło, ale nie zdołał na długo odegnać chłodu poranka. Poklepał się po ramionach, podskoczył, po czym schował dłonie pod pachy, by ogrzać palce w uścisku mięśni i wełnianej tuniki. Chętnie rozpaliłby ogień, ale w ptaszarni nie wchodziło to w grę, jeśli nie chciał, aby jej mieszkańcy w panice zaorali mu twarz.
Przyszedł tutaj skoro świt, aby wszystko przygotować. Przybytek xiędzowskich ptaków był małym budynkiem, właściwie zwykłą chatą zrębową z sosnowych, niedbale ociosanych belek i krytą strzechą, tyle że w środku, zamiast paleniska i sprzętów domowych, znajdowały się grzędy i wiklinowe klatki, które stały na półkach bądź zwisały na sznurkach uczepionych powały. W środku drewnianych więzień kręciły się kruki, sowy i sóweczki, większość ptaków zajmowało jednak grzędy, czyli drewniane pręty powbijane prosto w ścianę, albowiem stworzenia układane do polowań musiały mieć miejsce na swobodne rozkładanie skrzydeł. Obecny dux Silesiae, tak jak jego poprzednicy, uwielbiał polować, dlatego w swojej ptaszarni miał kilkadziesiąt sokołów i jastrzębi różniących się wiekiem i opierzeniem, a w swoim nienasyceniu wciąż pożądał kolejnych.
Lekko już rozgrzany sokolnik założył na lewą dłoń wełnianą rękawicę z dwoma palcami, po czym podszedł do grzędy, do której przywiązana była samiczka krogulca. Uwolnił ją od rzemienia przy nodze i posadził na rękawicy, czemu towarzyszył brzdęk blaszek uderzających o obrączkę. Pogłaskał pierzastą przyjaciółkę po głowie, szepcząc jej do ucha łagodne słowa, i podszedł pod jedyne okno, zasłonięte ramą z rozpiętym na niej pergaminem przepuszczającym słabą poświatę wschodzącego słońca. Ptak zdążył się już rozbudzić. Rozłożył skrzydła i pomachał nimi, jakby chciał się zerwać do lotu, po czym na powrót je złożył. Był to już niemal dorosły osobnik, chociaż jeszcze bez poprzecznych prążków na brązowym upierzeniu, za to z białawymi plamami na piersi i brzuchu. Podebrano go z gniazda późną wiosną zeszłego roku, w pierwszym miesiącu życia, gdy nauczył się już od matki rozszarpywać ranne wróble, ale nie miał jeszcze siły na samodzielne łowy. Początkowo zostawiono go w spokoju w zamkniętej chacie, razem z innymi gniazdownikami, aby nabrał krzepy i oswoił się z niewolą, i dopiero po Trzech Królach sokolnik zaszył mu powieki. Przez kolejne tygodnie krogulec stał się całkowicie zależny od swojego opiekuna i jadał wyłącznie z jego ręki. Młody ptak przyzwyczaił się też do odgłosów gospodarstwa i nie płoszyło go już byle szczekanie przydrożnego kundla. Drzemlik najchętniej potrzymałby go w ciemnicy aż do Wielkanocy, aby się upewnić, że poza domem dzikość nie zawróci mu w głowie, lecz xiądz wyraził się jasno – podczas turnei pragnie wypróbować nowych łowców, których potrzebował w ogromnej liczbie nie tylko dla siebie, ale i dla przybyłych panów rycerzy.
– Y cichaj, y cichaj, ma miła pani, szept niech ostanie w twej pięknej krtani – zanucił do krogulca, który dreptał po jego dłoni i zaciskał szpony tak mocno, że opiekun odczuwał ból nawet przez rękawicę. Równocześnie sokolnik sięgnął wolną ręką po wiszący na gwoździu gruby koc i jednym zwinnym ruchem zarzucił go na krogulca. Samiczka przestraszyła się tej niespodziewanej wrogości i zaczęła się szamotać, Drzemlik nic sobie jednak z tego nie robił: kilkakrotnie owinął zwierzę materiałem, po czym zaczął wywijać nad głową skręconym tobołkiem, aż jego zawartość przestała jazgotać. Następnie włożył zawiniątko pod pachę, odgarnął koc, odsłaniając ptasi łebek chwiejący się na zwiotczałej szyi, dobył zawieszonego przy biedrzycy nożyka i przystawił jego czubek do ptasiego oka. Oddałby wiele za lepsze światło, lecz zabieg przywrócenia wzroku należało wykonać w lichym oświetleniu, aby jastrząb mógł się powoli przyzwyczajać do jasności. Mężczyzna unieruchomił ptasią główkę między dwoma palcami rękawicy i szybkim ruchem przeciął szew łączący powieki, następnie zaś wyciągnął paznokciami nić, odsłaniając żółtą tęczówkę z czarną kropką. Oko wyglądało na lekko zamglone, ale całe. Do samiczki wracała świadomość, więc Drzemlik momentalnie przeniósł ostrze na drugą stronę, planując dokończyć dzieła. Przyłożył stal do powieki, lecz nagle drzwi rozwarły się z hukiem, wpuszczając światło dnia i zadyszanego człowieka. Wyrwana z otumanienia samiczka wyprężyła szyję, a kozik zamiast tylko musnąć nić, poszedł dalej i rozciął całą główkę aż po dziób. Krogulec pisnął, nastroszył pióra i zaczął się rozglądać, mierząc ślepiami wszystko dookoła. Inne ptaki też się rozbudziły, zaniepokojone hałasami, i same zaczęły jazgotać, piszczeć i skrzeczeć, rozkładając przy tym skrzydła i gubiąc pióra. Sokolnik, nie zważając na rzadkie gówno, które spadło mu na ramię, z lękiem przyjrzał się podopiecznej. Przez chwilę mierzył się wzrokiem z samiczką, lekce sobie ważąc ptasie trele i nieczystości, i w końcu przyznał się do porażki. Czerwonego od krwi oka nie dało się uratować i bez wątpienia ptak pozostanie na wpół ślepy, a przez to bezużyteczny podczas polowań. Drzemlika rozsierdziła jego własna niezdarność, lecz zaraz przeniósł gniew na umyślnego.
– Głupcze! – wskazał nożem zadyszanego gbura, który okazał się ledwie młodzieńcem. – Jak śmiesz wchodzić do ptaszarni xiędza bez pozwolenia?!
– Zmiłuj się nade mną, panie, tak mi...
– Zawrzyj!
Przybysz ściągnął wełnianą czapkę, spuścił głowę i stanął nieruchomo, w pokornym milczeniu.
– Drzwi, głąbie, nie gębę, drzwi mi zawrzyj!
Młodzian się zarumienił, lecz na szczęście nie okazał się powolny na umyśle i szybko naprawił swój błąd. Doskoczył do wyjścia, pociągnął za uchwyt i przymknął drzwi z cichym skrzypieniem. Wnętrze na powrót zalało się półmrokiem.
– Wybacz, panie, wzywają cię, panie – oznajmił, gdy już wrócił na swoje miejsce.
– Y cichaj, y cichaj...
Chłopak wziął to do siebie, choć Drzemlik zwracał się do samiczki. Schował nożyk do zwisającej przy boku pochewki, pogłaskał ptaka po szyi, ucałował go w czubek głowy, po czym jeszcze trzy razy wyszeptał jej do ucha: „Y cichaj, y cichaj, ma miła pani”. Krogulec rzeczywiście się uspokoił, przestał stroszyć pióra i zaczął się rozglądać na boki, już bez strachu, za to z zaciekawieniem chłonąc wracające doń kształty i barwy. Sokolnik podrapał go po piersi, wyciągnął zza pazuchy kawałek surowego mięsa, ułożył go sobie na dłoni i podstawił jastrzębiowi pod dziób, a ten bez zawahania pochwycił smakołyk i pożarł go, odchylając głowę do tyłu.
Mężczyzna widział kątem oka, jak młodzieniec mnie w rękach czapkę i stracha się o wiele mocniej, niż powinien po łagodnej naganie, którą otrzymał. Już zresztą samo naruszenie miru ptaszarni było niezwykłe, albowiem wszyscy w komorze wiedzieli, że nie należało przeszkadzać sokolnikowi, gdy ten pracuje ze swoimi płochliwymi podopiecznymi. Umyślny w istocie musiał mieć ważką wiadomość do przekazania. Drzemlik rozpoznał w nim sługę sędziego dworskiego Piotra, a cierpliwości takiego wielkiego pana, nie lża było wystawiać na próbę. Odstawił krogulca na grzędę, pogłaskał go na pożegnanie, zdjął rękawicę, schował ją za pazuchę, otrzepał się z piór, szmatką starł z tuniki nieczystości, sięgnął po zawieszony na gwoździu kaptur i wzuł go przez głowę, potem zaś zdjął płaszcz z wieszaka i zarzucił go sobie na ramiona. Niewiele to poprawiło jego lichy przyodziewek, najgorszy z posiadanych, ale taki właśnie wybrał dziś rano, albowiem dla ptaków nigdy się nie stroił.
– Pójdźmy.
Młodzieniec nie zwlekał ani chwili i wybiegając na zewnątrz, omal nie rąbnął głową o futrynę. Sokolnik pośpieszył za nim. Zgiął się w pas, aby przecisnąć się przez wąskie i niskie wyjście, po czym zamknął za sobą drzwi, naciągając wrzeciądz na skobel. Ruszyli wzdłuż wału oddzielającego zamek od miasta wydeptaną przez strażników ścieżką, na której zalegała śliska, lekko zmrożona breja ze śniegu i błota. Drzemlik wymarzł już w ptaszarni, więc teraz dygotał mimo woli. Wciągnął kaptur głęboko na głowę, tak że cień przysłonił mu twarz, opatulił się też opończą, której rąbek zdążył się już obkleić śniegiem. Zerknął na nadciągające od północy gęste chmury i pomyślał, że dzień zapowiada się iście parszywie. Nie zazdrościł ritterom, którzy mieli niebawem rozpocząć zmagania na turnei, choć z drugiej strony też im nie współczuł, albowiem zakute pały same sobie zgotowały ten los.
Nie uszli daleko, ledwo tylko minęli stajnię, psiarnię i przykryty śniegiem ogród warzywny, a przy jamach wędzarnianych ujrzeli grupkę ludzi. Drzemlik kojarzył każdego z nich, albowiem podobnie jak on pracowali na zamku, jeden jako kucharz, drugi i trzeci jako stajenni, a czwarty, ten najważniejszy, jako woźny sądowy. Cała czwórka obróciła się w stronę przybyszy i gdy tylko sokolnik napotkał ich wzrok, poznał, że stało się coś strasznego.
– Radnym cię widzieć, panie Raszko – przywitał go woźny.
Słysząc swoje prawdziwe imię, wypowiedziane poważnym i przejętym głosem, sokolnik poczuł niepokój. Większość ludzi wołała go Drzemlikiem, z rzadka młodym Drzemlikiem. Taki przydomek odziedziczył po ojcu, czyli po starym Drzemliku, albowiem z dziada pradziada mężowie w jego rodzinie zajmowali się układaniem sokołów i jastrzębi, choć akurat obecnie Raszko robił to tylko od czasu do czasu. Wzywano go już niemal wyłącznie do zaszywania lub rozcinania ptasich powiek, słynął bowiem z pewnej ręki, inne zaś obowiązki w ptaszarni przejęli jego ludzie. On od pięciu już lat piastował urząd podkomorzego, a zatem doglądał komory xiędza, co prawda nie całej, ale dużej jej części, mając pieczę nie tylko nad ptaszarnią, ale i psiarnią, wędzarnią oraz browarem, ponadto zdarzało mu się pomagać w sprawach sądowych.
– Y ja takoż radny wielce, panie Mojka. Cóż to się stało takiego, że przedkładasz rozmowę ze mną nad podpatrywanie dziewek wystrojonych na turnei?
Woźny Mojka był człekiem w sile wieku, ale krzepkim, z brzuchem snadnie zaokrąglonym, lecz nie grubym. Słynął z wielkiej pobożności i ograniczonej bystrości. Ta pierwsza cecha pozwoliła mu, dzięki łaskawości cnotliwego xiędza Henryka, dość szybko zdobyć posługę w dworskim sądzie, druga z kolei zablokowała mu możliwość ubiegania się o wyższe godności. W całej komorze powszechnie czyniono mu złośliwostki, czy nawet psoty z powodu jego nadmiernego, iście mniszego umiłowania spraw kościelnych, które łączyło się u niego z całkowitą obojętnością dla spraw miłosnych. Żarty z tego bezżennego ponuraka nasiliły się dwa lata temu, kiedy władzę w księstwie objął młody dux Bolesław, znany ze swawolności i umiłowania do wszelkiego kpiarstwa.
– Bicz Boży spadł na cne sługi xiędza, y trza nam tęgiej głowy, aby nas wywiodła z ciernistej doliny. Roztropność judexa Piotra przydałaby nam się teraz, lecz miły mój pan oddaje się modlitwie w świątyni y nie godzi się mu przeszkadzać. Niemniej czas nagli, a że znana jest mi nauka sędziego, aby w sprawach wyjątkowo odrażających radzić się człeka nawykłego do obcowania z gównem, tedy posłałem po ciebie.
Podkomorzy uśmiechnął się i strącił z rękawa zaschnięte ptasie odchody, których wcześniej nie zauważył.
– W istocie, często to właśnie w nieczystościach człeka kryje się prawda o nim, nie bez powodu w nocnikach takich świętych mężów jak pan woźny kwitną ino fiołki.
Stajenni prychnęli śmiechem, ale zaraz się uspokoili na widok karcącego spojrzenia Mojki. Woźny nie wyglądał jednak na rozgniewanego, a tylko oburzonego, że nie szanuje się powagi przynależnej jego urzędowi. Z reguły wszelkie przytyki przyjmował obojętnie, traktując je jako niewinne psoty głupców niewartych jego uwagi. Teraz przeżegnał się i oznajmił ponuro:
– Świt ukazał straszliwy crimen y pora, abyś y ty go ujrzał.
Na znak urzędnika stajenni odsunęli drewnianą pokrywę jamy wędzarnianej i się rozstąpili. Raszko Drzemlik postąpił dwa kroki naprzód i stanął na samym skraju otworu. W dole leżał trup, złożony w pół niczym nożyce, rzycią ku dołowi i z nogami uniesionymi tak wysoko, że czoło niemal dotykało kolan. Podkomorzy nie widział dokładnie twarzy mężczyzny, ale wydawało mu się, że go rozpoznaje. Sytuacja wyglądała nawet gorzej, niż się spodziewał, bynajmniej nie z powodu brzydkiego widoku, bo widywał gorsze, lecz przez imię ofiary, która niechybnie została zamordowana.
– Nie jest to knur, którego dux nakazał uwędzić na igrzyska.
– Nie, panie – wtrącił kucharz całkiem poważnie. – Knur został wczoraj porżnięty, dzisiaj chcieliśmy tu rozpalić ogień y wędzić udźce, szynkę y boczek.
– W imię Pana Krysta przestańcie wreszcie porównywać tego nieszczęśnika do świni – obruszył się pomocnik judexa. – Trza nam radzić, co począć, wszak ten w dole to Stanko ze Strzelina.
Sokolnik westchnął. Jego podejrzenia się potwierdziły. Stanko był klucznikiem Löwenberga, a więc osobą znaczną, poza tym wydatnie przyczynił się do organizacji turnei, więc jego zniknięcie rychło zostanie zauważone i pewnie wywoła zamieszanie, jakie z pewnością nie było na rękę xiędzu Bolesławowi. Tydzień temu władca wezwał do siebie wszystkich podkomorzych i oznajmił im wprost, że odpowiadają głową za porządek w komorze podczas igrzysk rycerskich, na które zjadą goście z całej Lechii. A trup zamiast szynki nijak nie pasował do wyobrażania o państwie bożym.
– Czy wysłałeś gońca do kogoś jeszcze? – Drzemlik zwrócił się do woźnego, lękając się, że ten zdążył już rozpuścić wieści i na zamku zaraz zrobi się tumult, za który porywczy xiądz z pewnością obwini podkomorzego. Wszak to on jeden spośród znacznych servientes został strzec komory, woląc układać jastrzębie i sokoły, niż wpatrywać się w pychę ritterów.
– Nie, wszyscy są w bożnicy.
Raszko odetchnął z ulgą. Chwycił się nadziej, że mimo wszystko zdoła opanować sytuację.
– Dobrze. W takim razie pora na oględziny.
– Jakże to? Wpierw trzeba posłać po któregoś z Zarębów. Stanko był od nich, więc to przedstawiciel tego rodu winien wnieść skargę do sądu y prosić o wszczęcie postępku.
– Przecie jeszcze nie wiemy, co się stało. Może Stanko sam jeden po pijaku wpadł do jamy y się połamał? – Podkomorzy sam w to nie wierzył, ale znał woźnego na tyle dobrze, aby wiedzieć, że urzędnika da się przekonać tylko wtedy, gdy wskaże mu się odpowiednie prawo lub zwyczaj. – Trzeba się wpierw wywiedzieć, czy to na pewno mężobójstwo. Nie ma przecie sądu bez występku. Nasz młody xiądz nie będzie zadowolony, jeśli panowie ze Strzelina wraz ze swoimi wiernymi sojusznikami Rawiczami rozpętają w mieście waśń rodową, a później się okaże, iż nawet nie było ku temu podstaw. Doświadczenie y wiedza pana woźnego może uratować życie wielu zacnym ritterom.
– In nomine Patre et Fili et Spiritus Sancti. – Woźny się przeżegnał. – Tak właśnie uczynimy. Wy dwaj – zwrócił się do stajennych – wyciągnijcie pana Stanka.
Posługacze niechętnie uklęknęli na ziemi pokrytej cienką warstwą śniegu i pochylili się nad otworem. Na szczęście jama nie była głęboka, więc z łatwością sięgnęli do zwłok. Jeden chwycił je pod pachy, drugi za łydki i zaczęli ciągnąć je do góry, prężąc się przy tym, stękając i czerwieniejąc, albowiem ciało zdążyło przymarznąć do oblepionych gliną ścian i solidnie zaklinowało się w dziurze. Po niedługim czasie udało im się wyrwać trupa z objęć podziemi, choć solidnie obtarli mu przy tym ubrania.
Woźny tkwił w miejscu i gapił się na nieżyjącego mężczyznę, jakby zupełnie nie wiedział, co czynić dalej. Raszko nie przypominał sobie, by Mojka kiedykolwiek zajmował się obdukcją, raczej kojarzył ponuraka z wręczania pozwów i ogłaszania wyroków poprzez głośne ich powtarzanie na rynku. Podkomorzy takoż nigdy wcześniej nie przewodził sądowym oględzinom, ale przynajmniej był obyty ze śmiercią, a podczas studiów we wrocławskiej szkole katedralnej poznał podstawy badań post mortem.
– Nasz mądry pan Mojka zapewne zechce wpierw obejrzeć tego nieszczęśnika od przodu, aby potwierdzić jego imię. Połóżcie go na wznak, o tam – zwrócił się do stajennych, wskazując im miejsce pod ścianą pobliskiego browaru, gdzie ziemia była twarda i pozbawiona błota, a budynek choć w części osłaniał ich przed oczyma postronnych.
Stajenni ponieśli zmarłego, jeden trzymając go za ręce, drugi za nogi. Sapali przy tym i stękali, ale nie wyrzekli słowa skargi, że zajmowanie się trupami i sądami nie należało do ich obowiązków, i jedyny bunt wyrazili niedbałością przy wykonaniu zadania, zwłaszcza kiedy bezceremonialnie rzucili zwłoki na ziemię.
– No tak – oznajmił woźny. – W imię Otca y Syna, y Sancti Ducha, potwierdziło się, iż Stanko ze Strzelina, z rodu Zarębów, padł ofiarą mężobójstwa.
Raszko dał sądowemu słudze czas do namysłu, lecz przeciągająca się cisza powiedziała mu, że ten uznał oględziny za skończone.
– Zimno dziś. – Podkomorzy roztarł ręce i chuchnął w nie trzy razy. Nadal odczuwał skutki porannego wymarznięcia w ptaszarni. – Chłód wszystkim daje nam się we znaki, ale stoimy tu, aby wspomóc naszego dobrego xiędza w utrzymaniu Pax Dei w tej oto komorze. Nie możemy też jednak pozwolić, aby mróz odjął głos najstarszemu spośród nas, albowiem któż inny będzie nam wtedy wskazywał niedostatki naszej pobożności y dawał przykład wzorowej służby dla naszego pana? Pozwólcie więc, zacni krześcijanie, iż użyczę głosu prawej ręce sędziego Piotra y rzeknę to, co w takiej chwili winno być powiedziane.
Woźny skinął głową, a w jego ponurej minie dało się odczytać coś na kształt wdzięczności.
– Cny nasz pan Mojka bierze na świadków podkomorzego Raszkę Drzemlika, kucharza Piskosza oraz stajennych Kołacza y Krzepisza, aby swoimi ustami mogli przed sądem potwierdzić wyniki obductio, to jest obdukcji, która została przeprowadzona przez woźnego sądu dworskiego. Po wstępnych oględzinach świadkowie potwierdzili, że zwłoki należą do Stanka ze Strzelina, piastującego urząd klucznika miasta Löwenberg. Zmarłego odnaleziono w jamie wędzarnianej w pozycji skrzywionej y niegodnej pobożnego męża. Po wyciągnięciu ciała na powierzchnię zauważono plamy zaschniętej krwi na ubraniu zmarłego y rozcięcia na jego tunice, które wskazują, iż padł on ofiarą mężobójstwa.
Drzemlik poszukał wzrokiem każdego ze zgromadzonych i wszyscy mu potwierdzili skinieniem głowy, że wypowiedziane słowa były słuszne i prawdziwe. Podkomorzy mógłby na tym poprzestać, albowiem sąd nigdy nie wymagał dogłębnego badania ofiary, jednak pomieszkująca w nim ciekawość nie dała mu spokoju, ciekawość, która była grzeszna, albowiem często dotyczyła tego, co martwe i odjęte od tego świata, ciekawość, która domagała się poznania natury każdego stworzenia i przyczyny jego popsucia. Kęs czasu temu uszkodzony został krogulec i chociaż napawało to Drzemlika smutkiem, to jednak potrafił osiągnąć wewnętrzy spokój, znając osobę, która popełniła błąd i towarzyszące temu okoliczności. Na tego ludzkiego trupa spozierał podobnie jak na jastrzębia – w jednym i drugim widział popsute stworzenie – teraz jednakże czuł jeszcze niepokój biorący się z braku zrozumienia tej zbrodni. Przyklęknął przy ofierze, lekceważąc westchnienie Mojki i ciche narzekania kucharza, któremu śpieszyło się do paleniska. Nieszczęśnik nie miał płaszcza i nosił lekki przyodziewek, nieprzystający do warunków panujących podczas zimowej nocy, nadto straszliwie dziurawy i brudny od błota i zaschniętej krwi. Miał zapadnięte policzki, a usta sine od mrozu, lecz skostniałe oblicze wyglądało na spokojne, jakby mężczyzna umarł we śnie. Należało do młodego jeszcze człeka, między drugim a trzecim krzyżykiem żywota, męża zdrowego i silnego, o smukłej, choć nazbyt może chłopięcej sylwetce. Drzemlik sprawdził jego szyję i dostrzegł biegnącą dookoła niej czerwoną pręgę, mogącą być śladem po sznurze. Sięgnął po nożyk, którym przywracał wzrok jastrzębiom, zbliżył ostrze do krtani zabitego i pociągnął nim w dół, rozcinając wełnianą tunikę aż do skórzanego, ozdobionego srebrnymi liśćmi pasa.
– Panie Drzemliku! – oburzył się woźny. – Okaż cześć ciału panu wielmoży y nie ukazuj nam jego wstydu!
– Proch to już jeno, jak nasz plebanus kazi przy ołtarzu, a nam wiedzieć trza więcej o naturze tego maleficium. Czcigodny woźny zgodzi się przecie, że miłościwie nam panujący xiądz Bolesław zechce poznać wszelkie okoliczności tej najcięższej zbrodni wymierzonej w jego mir y ustanowiony przez Pana Krysta porządek świata.
Woźny burknął coś pod nosem, a że nie wyraził otwartego sprzeciwu, podkomorzy wziął to za zgodę i rozcinał oraz pruł dalej, nie tylko tunikę, ale i spodnią koszulę, gacie oraz rzemienie nogawic, aż całkiem odsłonił tors i uda zamordowanego. Ukazały mu się rany, dziesiątki ran rozsianych na piersi, brzuchu, a nawet w okolicach długiego, oklapniętego na bok kusia, a wszystkie cechowały się płytkością i znaczną szerokością. Podkomorzy nie potrafił orzec, czy to któreś z obrażeń spowodowało zgon, czy może żadne, albo wszystkie na raz, robiąc z ciała sito, przez które przeciekło zbyt wiele krwi, miał jednak pewność, że wgłębień nie zrobiono nożem, a raczej czymś tępym, co ledwo przebijało ciało. Przeczuwając sprzeciw stajennych, sam przetoczył zamordowanego na brzuch, po czym rozciął mu ubranie na plecach. Tam sytuacja wyglądała podobnie – wzdłuż grzbietu rozsiane były rany jeszcze nawet płytsze niż na przedzie ciała, za to dłuższe, przypominające pręgi, jakby ktoś kilkakrotnie pociągnął po żebrach tępym narzędziem, ledwo przecinając skórę. Drzemlik wstał i rozejrzał się w nadziei, że morderca porzucił gdzieś w pobliżu narzędzie, którym dokonał owego łotrostwa. Niczego takiego nie dostrzegł, wrócił więc do jamy wędzarnianej, ściągnął płaszcz, aby go jeszcze bardziej nie ubrudzić, po czym usiadł na skraju otworu i zeskoczył do środka. Wylądował na kościach, zgliszczach i nadpalonych polanach, które zostały po poprzednim wędzeniu. W ciasnej jamie, której brzegi sięgały mu teraz do piersi, ledwo zdołał kucnąć, ale w końcu udało mu się sięgnąć podłoża i zaczął w nim grzebać. Niemal od razu natrafił palcami na dwa ciekawe przedmioty. Podniósł je, obtarł z sadzy i uważnie się nim przyjrzał. Była to para okazałych kozich rogów, zapewne ściągniętych z łba jakiegoś starego capa. Podkomorzy wyszedł z jamy, zbliżył się do trupa i przyłożył znaleziska do ran. Uznał, że mogły odpowiadać przynajmmniej za część skaleczeń, tym bardziej że na porożu widniały ślady krwi.
– Y po cóż nam śmieci nanosisz? – zapytał woźny, wciąż nie dostrzegając tego, co powinien.
– Co teraz w jamie leży, wcześniej mogło służyć mordercy.
– Więc sądzisz, panie Drzemlik, że to koza jest mężobójcą? – odpowiedział Mojka, nie kryjąc drwiny.
Podkomorzego zdenerwował wyniosły ton woźnego, a przede wszystkim jego ślepota, próżniactwo i niedbałość, których to cech nie potrafił znieść u servientes, powołanych przecie przez władcę do pilnowania porządku nie tylko w komorze, ale i w całym xięstwie.
– Raczej sam diabeł – odburknął i zaraz tego pożałował. Sianie strachu było ostatnią potrzebną mu rzeczą, ale ziarno padło już na podatny grunt i natychmiast zakiełkowało. Stajenni spojrzeli po sobie z przerażeniem, a kucharz się przeżegnał.
– Oczywiście nie własnoręcznie – dodał szybko Raszko, aby naprawić sytuację. – Xiądz piekieł działał tu zapewne za sprawą podszeptów, którymi zwiódł grzesznika na pokuszenie. Cni świadkowie, wieńcząc już powoli te sądowe oględziny, stwierdzić należy, iż po obnażeniu ofiary na jej ciele dostrzeżono ślady duszenia y liczne rany, które mężobójca mógł zadać rogiem, przysparzając panu Stankowi dodatkowej męki. Wszyscy winniśmy odmówić pacierz za duszę pana klucznika, azali naglą nas sprawy doraźne. Nie lża nam dopuścić, aby w komorze zapanował bałagan. Kołacz y Krzepisz! Wy otulcie zwłoki derką y złóżcie je w tej szopie przy browarze, aby tam czekały, aż nasz xiądz wraz z sędzią Piotrem pouczą nas, co czynić dalej.
Stajenni usłuchali go i przez strach zapomnieli nawet o marudzeniu, natomiast kucharz skorzystał ze sposobności, że nikt nie wyznaczył mu zadania, i czmychnął, gdy tylko podkomorzy obrócił się do niego plecami. Naburmuszony Mojka przejął obowiązek doglądania stajennych, a kiedy ci skończyli pracę, udał się w kierunku świątyni, zapewne, aby osobiście poszukać sędziego. Msza musiała dobiec końca i tłum wiernych przemieścił się na przykościelny plac, gdyż wyraźnie już słyszeli psalmy. Drzemlik ocenił, że ma jeszcze kapkę czasu, aby się oczyścić i zjeść śniadanie. Podniósł i otrzepał płaszcz ze śniegu, po czym ruszył do domu.
Przypisy końcowe
[1] Datę podano zgodnie z obowiązującym wtedy kalendarzem rzymskim. W przeliczniku na obecnie dziś stosowany kalendarz gregoriański turniej rycerski w Lwówku Śląskim rozpoczął się dokładnie 24 lutego 1243 roku.