Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To spotkanie nigdy nie powinno mieć miejsca
Jin, koreański polityk, przyjeżdża do Polski, rodzinnego kraju matki, by uciec przed tajemniczym prześladowcą. Tu przeznaczenie stawia na jego drodze Annę.
Młoda kobieta od lat jest dręczona przez przerażający sen i złe przeczucia, których nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć. Nie wie jeszcze, że to właśnie koreański polityk może pomóc jej w rozwiązaniu zagadki.
Przypadkowe spotkanie tej dwójki niespodziewanie uruchamia lawinę tragicznych wydarzeń. Już wkrótce Jin i Anna będą musieli stawić czoła tajemnicom, których korzenie sięgają głęboko w przeszłość. Niebezpieczeństwo czai się jednak na każdym kroku, a sojuszników ubywa… Czy uda im się odkryć prawdę i jednocześnie zrozumieć uczucie, które zaczyna między nimi kiełkować?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Małgorzata Kołodziejczak
Roller Coaster
W ten zimny marcowy wieczór las uginał się od naporu wiatru, który testował na nim swoją siłę. Zanosiło się na ulewę. Pierwsze krople deszczu spadły na dłoń mężczyzny. Ten spojrzał w górę, by ocenić, ile ma jeszcze czasu, zanim rozpada się na dobre. Po raz ostatni wycelował aparatem w rozświetlone okna domu, starając się jak najlepiej uchwycić twarz kobiety, która sprzątała ze stołów, podrygując w takt muzyki. Po zrobieniu zdjęcia rozejrzał się dokładnie, sprawdzając, czy nie został przez nikogo dostrzeżony, i wszedł w głąb lasu. Po kilku minutach dotarł do terenowego auta zaparkowanego na leśnej drodze. Ledwie zdążył wsiąść, kiedy panującą w środku ciszę zastąpił szum rozbijających się na masce samochodu kropli. Mężczyzna ściągnął z głowy kaptur i uruchomił laptopa leżącego na siedzeniu obok, umieścił kartę pamięci w czytniku. Załączył najlepsze ze zdjęć i wysłał do swojego zleceniodawcy maila z krótką informacją: „Brak nowych istotnych kontaktów”.
***
W pogrążonym w ciszy domu zawibrował telefon, kobieca dłoń podniosła go i odczytała wiadomość, która jak co miesiąc przynosiła jej ulgę…
Elegancko ubrany mężczyzna, siedzący na tylnej kanapie luksusowej limuzyny, obserwował tętniące życiem ulice Seulu. Jego przystojna twarz o azjatyckich rysach wyrażała niebywałe skupienie przed starciem, na które szykował się od tygodni. Jego telefon zawibrował. Nie musiał sprawdzać, kto dzwoni, bo nieliczni znali ten numer, a tylko jedna osoba mogła go teraz bezkarnie niepokoić. Odebrał połączenie bez pośpiechu.
– Miejsce zabezpieczone – posumował znajomy głos, by po chwili dodać: – Proszę, nie zmieniaj programu wystąpienia. – Gi, jego szef ochrony i przyjaciel zarazem, jako jeden z niewielu mógł go tak instruować.
– Dziękuję – padła odpowiedź i mężczyzna się rozłączył.
Po chwili auto skręciło w mniej uczęszczaną ulicę, pełną nowoczesnych szklanych wieżowców. Bezpośrednio za limuzyną podążał samochód ochrony. Kierowca jechał teraz zdecydowanie wolniej, uważając na gęstniejący tłum. Ludzie, których mijali, byli zwolennikami jego przyrodniego brata. Nie mogli go zobaczyć za przyciemnionymi szybami auta, ale on dokładnie widział ich niezadowolone twarze, na szczęście był tak skupiony, że nie słyszał tego, co wykrzykiwali. Po chwili pozostawili za sobą cały ten tłum, który może nie był liczny, ale za to skutecznie skupiał na sobie zainteresowanie mediów. Było pewne, że dla prasy najciekawsze będzie opisywanie i eskalowanie jego stosunków z przyrodnim bratem oraz podkreślanie, że to nie on, pierworodny syn, startuje z ramienia partii swojego zmarłego ojca.
Nawet przed śmiercią głowy rodziny, sześć lat temu, jego macocha zawsze starała się trzymać go na uboczu i robiła wszystko, by tylko jej syn, a jego młodszy brat, błyszczał. Nigdy nie obdarzyła pasierba miłością, której tak bardzo potrzebował po stracie matki… To ona namówiła ojca do rozpoczęcia kariery politycznej. Teraz, patrząc z perspektywy czasu, był pewny, że to rodzinny majątek skłonił ją do małżeństwa, to pieniądze miały dać jej dziecku zaplecze do odzyskania – jak często powtarzała – należnej pozycji w społeczeństwie. Przed śmiercią ojca tolerowała go i traktowała tak, jak całą resztę, czyli jak kogoś niegodnego przebywania w jej pobliżu. Nie pomagało również to, że jego matka była cudzoziemką o koreańskim pochodzeniu. Jedynym plusem emigracyjnej historii rodziny był powód opuszczenia Korei. Jego pradziadek ze strony matki uciekł z kraju na początku dwudziestego wieku, gdyż jego syn, a brat dziadka Jina, został oskarżony i skazany na śmierć za zamach na japońskiego gubernatora. Przeciwstawienie się okupantowi było odbierane jako patriotyczna walka na rzecz narodu, za co rodzina była szanowana, więc tę gorzką pigułkę macocha musiała przełknąć. Jednak nic nie zmieniło faktu, że dla niej był odmieńcem, dzieckiem nieczystej krwi. Nieraz od niej słyszał, że jest co prawda bratem jej syna, ale nawet cesarz miał rodzeństwo z nieprawego łoża i to nigdy nie umniejszało jego godności.
Po odczytaniu testamentu jej obojętność i wyniosłość zmieniły się w nienawiść. Dla niej był to dzień największej klęski od lat, a dla niego jeden z najważniejszych i dających siłę na całe życie. Ojciec podzielił majątek między synów po równo! Kochał ich tak samo! Jin o majątku wtedy nawet nie myślał, ale świadomość, że ojciec potraktował go tak samo jak młodszego brata, była najwspanialszą informacją, jaką z zaświatów mógł mu przekazać. Pamiętał o jego istnieniu, choć Jin całe swoje dzieciństwo spędził poza domem, w szkole z internatem. Widywali się tylko wtedy, gdy macocha nie mogła znaleźć żadnego wytłumaczenia dla jego nieobecności. Otrzymaną od ojca w spadku stocznię zmodernizował i zgromadził środki, by zakupić drugą. Spadek był jego dumą i dowodem pokładanego w nim zaufania. W wyborach wziął udział tylko po to, by odpłacić jej za odebranie mu ojca i dzieciństwa. Był pewny, że uderza tam, gdzie najbardziej zaboli, a gdyby udało mu się wygrać te wybory, jego zemsta byłaby doskonała.
Jednak zawód polityka ściągnął na niego same nieszczęśliwe wypadki, do czego – był pewien, choć nie miał dowodów – przyłożyła rękę jego cudowna macocha. Najpierw w czasie przemówienia rozległy się odgłosy wystrzałów, które spowodowały olbrzymią panikę wśród zebranych ludzi. Policja, niestety, nie zdołała niczego ustalić. Prawie w tym samym czasie do jego biura zaczęły napływać listy wróżące mu rychłą śmierć. Zawierały jego imię i nazwisko napisane czerwonym atramentem, co dla Koreańczyka było jednoznaczne z życzeniem śmierci, gdyż napisy w tym kolorze spotyka się tu wyłącznie na nagrobkach. Jest to jeden z silnie zakorzenionych przesądów, tak jak pomijanie cyfry cztery w numeracji mieszkań czy pięter, bo wypowiada się ją tak samo jak słowo śmierć. Przerażone twarze pracowników biura skłoniły go do poproszenia o pomoc Gi, który został szefem jego ochrony. Był on jedną z nielicznych osób, którym Jin ufał. To z nim spędził najlepsze chwile swojego dzieciństwa, przebywając na wygnaniu w szkole z internatem. To on był dla niego jak brat i razem psocili na potęgę, a potem nie raz wspólnie ponosili karę za swoje szalone wybryki. Gi przez pewien czas pracował w wydziale śledczym policji w Seulu, ale papierologia i niewydolność przepisów przy ściganiu przestępców tak zaczęły go męczyć, że odszedł i zdecydował się na prowadzenie własnej firmy detektywistycznej. Gdy niespełna dwa tygodnie po symulowanym wystrzale ciężarówka zmieniająca pas omal nie zepchnęła go z drogi, sam nie był już pewny, czy kierowca go po prostu nie zauważył, czy działał celowo. Jednak po tym zdarzeniu Gi i dobry przyjaciel jego ojca, Dung, nie odpuścili i wręcz zmusili go do wzmocnienia ochrony. Gdyby wiedział, jak to się skończy, nawet by nie wspomniał o zdarzeniu na autostradzie. Do wyborów zostały jeszcze cztery miesiące, tak naprawdę kampania się dopiero rozpoczynała, a jego przyrodni brat już miesiąc wcześniej spoglądał na niego z każdego zakątka Seulu. I to chyba te bilbordy przepełniły czarę goryczy, bo już dawno obiecał sobie, że nigdy nie ustąpi mu pola.
Za jakieś sto metrów sytuacja diametralnie się zmieniła, tu wszyscy wiwatowali i oczekiwali jego przybycia. Gdy zbliżyli się do budynku biblioteki, w którym Jin miał wystąpienie, ustawione bramki wraz z ochroną spełniły swoje zadanie i zatrzymały napierających zwolenników. Odetchnął głęboko, auto zatrzymało się w pobliżu wejścia do Starfield Coex Mall, najnowocześniejszej biblioteki w Seulu. Jest ona niesamowitym miastem książek. Ustawione na regałach okładką do przodu, tworzą jakby budowle, wznoszące się kilka metrów wzwyż, aż pod szklany sufit. Swą geometrią stwarzają wrażenie rzeczywistych okien w wieżowcach-regałach biblioteki. Miejsce to znajduje się w najbardziej prestiżowej dzielnicy Seulu, Gangnam. Słynącej z luksusu, ale też będącej, co było dla niego istotne, największym ośrodkiem naukowym nie tylko miasta, ale i całego państwa. To ostatnie skłoniło Jina do rozpoczęcia oficjalnych wystąpień właśnie tu. Do samochodu od strony głównego wejścia zbliżył się jego szef ochrony, który idąc, dawał swoim współpracownikom ostatnie instrukcje przez komunikator. Gi stanął przy drzwiach i po raz ostatni sprawdził wzrokiem otoczenie, a następnie otworzył drzwi. Jo Jin wysiadł, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie ze swoim przyjacielem.
– Opuścił auto – padła z ust Gi krótka informacja do komunikatora.
Jin odwrócił się do wyborców, uśmiechając się, uniósł dłoń i przywitał się z nimi, po czym ruszył w stronę wejścia do budynku. Niesamowita atmosfera, która wypełniła całe zgromadzenie, dała mu ogromny zastrzyk energii, tak potrzebny w czasie wystąpienia. Po chwili znaleźli się we wnętrzu biblioteki, gdzie zaraz rozbrzmiały oklaski, a ludzie starali się zrobić mu zdjęcie. Skierował się, tak jak obiecał Gi, prosto na ruchome schody, do miejsca na pierwszej kondygnacji, z którego miał wygłosić mowę. Kiedy stanął tam uśmiechnięty, gestem dłoni uciszył skandujący tłum.
– Witam wszystkich i dziękuję za przybycie tym, którzy rozumieją, że przy obecnym stopniu urbanizacji rozwój naszego miasta musi służyć naturze – zaczął swoje przemówienie. – Nie możemy się bać szukania rozwiązań, które pozwolą rozwijać naszą stolicę i przyniosą pożytek ludziom oraz przyrodzie. Nowoczesność musi służyć ekosystemowi, a cała aglomeracja musi ewaluować i minimalizować negatywny wpływ na środowisko naturalne – kontynuował wśród owacji zebranych.
Gdy tylko objął wzrokiem salę, od razu ją zauważył. Ubrana była w czerwony kostium, który wyróżniał ją spośród zebranych w bibliotece ludzi. Stała po drugiej stronie auli, naprzeciwko niego. Jej obecność nie wytrąciła go z równowagi, ale pełen satysfakcji wyraz jej twarzy uruchomił w jego głowie dzwonki alarmowe. Nie zmieniła się wcale, nawet fryzura pozostała ta sama, ciemne włosy, sięgające ramion, osłaniały szyję i policzki. Gdy kątem oka spojrzał na szefa swojej ochrony, był pewny, że zdążył on już zauważyć obecność jego macochy. Stała tak przez całe przemówienie, mając chyba nadzieję, że zniweczy cały wysiłek, jaki włożył w otwarcie swojej kampanii. Jednak on nie był już dzieckiem, które można było łatwo zastraszyć. Dopiero pod koniec z wyrazu jej twarzy można było odczytać pogardę lub wręcz obrzydzenie. Wtedy po jego plecach przeszedł zimny dreszcz. Spojrzał na Gi, a ten kiwnął głową, potwierdzając, że wszystko jest pod kontrolą. Pomogło mu się to nieco odprężyć i zakończyć przemówienie lekko i z uśmiechem.
– Gdy przyjmiemy do realizacji cele, takie jak elektromobilność czy tworzenie zieleni miejskiej – mówił silnym i pewnym głosem – to wystarczy tylko czekać na efekty naszych działań. Będziemy w sposób spójny i właściwy kierować rozwojem tego miasta, które jest naszym dobrem wspólnym. Sprawmy, by Seul stał się jak to miejsce… symbolem nowej myśli i naszym oknem na świat.
Został nagrodzony brawami, ukłonił się w geście podziękowania i gdy ponownie spojrzał tam, gdzie stała, już jej nie dostrzegł. Po co w ogóle tu przyszła? Wiedział, że powinien skierować się do bocznego wyjścia, aby opuścić aulę, jak to wcześniej uzgodnili w sztabie, ale widząc tyle życzliwych mu twarzy, zrezygnował z przestrzegania przyjętych zasad bezpieczeństwa i skierował się z powrotem na ruchome schody. Gi był za daleko, by zablokować mu drogę, patrzył tylko wściekle w jego stronę, podając nowe informacje przez komunikator, i już po chwili za jego plecami stało dwóch ochroniarzy, a dwóch kolejnych czekało na niego na dole. Przejście przez całą bibliotekę do wyjścia głównego i zamienienie po kilka słów z wybranymi osobami zajęło mu trochę czasu. Tu, na zewnątrz, było mniej ludzi. Po drugiej stronie placu już czekał na niego samochód, a przy nim Gi, rozglądając się czujnie. Jin spokojnym krokiem ruszył w tamtym kierunku, ale gdy coraz więcej ludzi zaczęło wychodzić na zewnątrz, przyjaciel użył swojego komunikatora i po chwili jeden z ochroniarzy przekazał mu jego słowa.
– Proszę pana, jest prośba o natychmiastowe opuszczenie tego miejsca. – Młody mężczyzna najwidoczniej usłyszał coś w słuchawce, bo spojrzał na Gi i kiwnął głową.
Jin odetchnął i ruszył szybkim krokiem w stronę auta, by nie nadwyrężać cierpliwości swojego przyjaciela. Nagle pod jego nogami rozpadła się jedna z płytek chodnika, wznosząc drobinki pyłu, aż do jego twarzy. Przystanął, mocno zdziwiony, i spojrzał na Gi, który już pędził do niego z bronią w ręku. W tym samym momencie ochroniarz zachwiał się i osunął na niego. Jin podtrzymał mężczyznę, nie zdając sobie sprawy z tego, co się wokół niego dzieje. Stałby pewnie tak oszołomiony, gdyby nie Gi, który chwycił go pod ramię i rzucił się wraz z obydwoma w kierunku pobliskiego murku. Przywarli do niego, a po chwili znów rozległ się głuchy dźwięk, po którym drobinki betonu posypały się im na głowy. Jin poczuł lepką, gorącą ciecz na dłoniach, jego serce biło jak oszalałe. Spojrzał na ochroniarza trzymającego się za krwawiące ramię, był pewny, że to tylko dzięki adrenalinie wyglądał dość przytomnie. Pozostała część ochrony ukryła się na placu z bronią w pogotowiu i wypatrywała napastnika.
– To…? – zaczął mówić Jin.
– …się dzieje, gdy ktoś zmienia plany – dokończył z wściekłością Gi.
– …zamach? – dokończył naprawdę zdziwiony Jin.
Zamachowiec musiał strzelać z daleka, gdyż samego wystrzału nie było słychać, a jedynie głuche uderzenia nabojów, które rozrywały beton. Ludzie, nieświadomi zagrożenia, wychodzili tłumnie z budynku. Snajper oddał strzał na środek placu, na co opuszczający bibliotekę nie zwrócili uwagi. Wszyscy kierowali się ślepo naprzód i za kilka sekund znaleźliby się w zasięgu strzału. Gi wyciągnął broń w górę i wystrzelił w powietrze. Zamierzone działanie przyniosło oczekiwany skutek, ludzie zaczęli w panice uciekać w drugą stronę. Gi nakazał iść wszystkim wzdłuż muru, który ich osłaniał. Jin z jednym z ochroniarzy pomagali postrzelonemu sprawnie przemieszczać się w kierunku budynku, poza zasięg wzroku snajpera.
– Mamy rannego. Miejsce odbioru C. Zawiadomić służby – przekazał krótkie informacje do słuchawki Gi.
Po kilkunastu ciągnących się w nieskończoność sekundach znaleźli się pod osłoną budynku.
– Zostańcie tu i pilnujcie, by nikt nie zbliżył się do placu – nakazał dwóm ochroniarzom Jin, a jego szef ochrony tylko kiwnął na potwierdzenie, nie zwalniając nawet na chwilę.
Pędzili dalej za Gi, dosłownie przedarli się przez budynek, wybiegając z drugiej strony wprost na czekające na nich auta. Rannemu pomogli wejść do samochodu ochrony, który skierował się do najbliższego szpitala. Dwa auta czekały na Jina.
– Poczekam na policję, przyjadę, gdy się ze wszystkim uporam – powiedział skupiony Gi do wsiadającego do limuzyny przyjaciela.
Kierowca ruszył, Jin poluzował krawat i opadł na fotel, nie miał siły nawet myśleć. Dotarłszy do domu u podnóża góry Gwanaksan, stwierdził, że Gi umieścił ochronę przed domem, tym razem nie czekając na jego zgodę. Jin przeprowadził się tutaj, bo czuł się w tej okolicy wspaniale, zauroczony tym, jak natura współgrała tu z architekturą. Nowoczesny budynek był wspaniale wkomponowany w znajdujące się obok formacje skalne i znajdującą się w otoczeniu zieleń. Jednak dziś nie był w stanie dostrzec niczego. Jedyne, co czuł, to zapach krwi i rozgrzanych drobinek betonu, którymi był pokryty.
Wysiadł z auta i udał się z podjazdu wprost do drzwi wejściowych. Zanim do nich doszedł, pan Van, jego lokaj, otworzył je i drgnął przerażony, widząc jego zakrwawiony garnitur. Jedno spojrzenie na spokojną i skupioną twarz młodego mężczyzny wystarczyło, by się upewnił, że jego pracodawcy nic nie jest, przynajmniej fizycznie, bo jego wzrok był nieobecny. Van był z nim od zawsze. Jeszcze za życia jego matki pracował w domu ojca, był jak członek rodziny. Jin, wciąż zszokowany tym, co się wydarzyło, minął go, nie zwracając na niego uwagi. Teraz jedyne, o czym marzył, to to, by wszystko z siebie zmyć.
Dopiero po godzinie siedział w fotelu, popijając soju, i jak w transie analizował przebieg wcześniejszych wydarzeń. Rześki smak tradycyjnego, bez mała czterdziestoprocentowego alkoholu pozwolił mu się odprężyć, jednak pił go bardzo powoli, by nie zabił jasności myślenia i pozwolił mu wszystko przeanalizować. Już ze sto razy chciał prosić Vana, aby zadzwonił do Gi. Kiedy w końcu lokaj to zrobił, jedyne, czego się dowiedział, to to, że życiu postrzelonego ochroniarza nic nie zagraża. Jin zamknął oczy i dziękował Bogu, że nikomu nic się nie stało. Poczuł niesamowitą ulgę, cała sytuacja wyglądała niezwykle poważnie, a to, że obeszło się bez ofiar, uważał za cud. Chciał mieć pewność, że jego macocha, choćby tylko ze względu na pamięć ojca lub z obawy przed wmieszaniem się w skandal, nie miała z tym nic wspólnego. Jednak nie znał nikogo innego, kto by go tak bardzo nienawidził, żeby chcieć jego śmierci. Dużo później ponure rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi. Wstał i poszedł po kieliszki, po chwili w holu rozbrzmiały odgłosy kroków. Drzwi się otworzyły i Van zaanonsował gości.
– Pan Dung i pan Gi do pana. – Przepuścił przybyłych. – Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?
– Nie, dziękuję, zostaw nas samych. – Gdy drzwi się zamknęły, nalał obecnym soju, poczęstował Dunga i odwrócił się w stronę swojego szefa ochrony.
– Nie będę już nigdy zmieniał ustaleń ochrony, słowo honoru – mówił, podając mu alkohol. Gi wziął go, co było równoznaczne z przyjęciem przeprosin, jednak ciągle miał wzburzony wyraz twarzy. Wypił zawartość i usiadł naprzeciwko pozostałych dwóch mężczyzn.
– To, co się wydarzyło, nigdy nie powinno mieć miejsca – pierwszy odezwał się Dung. – Dobrze, że nikomu nic się nie stało.
– Gdybyś mnie posłuchał… – zaczął Gi.
– …to nic złego by się nie wydarzyło – dokończył za niego Jin, mając w pamięci postrzelonego pracownika.
– …tobyśmy nie wiedzieli, że coś takiego może ci zagrażać – dokończył Gi z kwaśnym uśmiechem.
– Musisz być teraz bardziej ostrożny – powiedział spokojnie Dung.
– Zatrudnię więcej ludzi… – zaczął Jin.
– Oni oczywiście będą w stanie ochronić ciebie, ale wyborców czy osób postronnych już nie – mówił Gi – dlatego trzeba dać policji czas na wyjaśnienie tej sprawy, na sprawdzenie ewentualnych tropów. Ja też spróbuję się czegoś dowiedzieć, a ty powinieneś na trochę zniknąć.
– Nie rozumiem. Jak to zniknąć? – zapytał Jin z wyraźną niechęcią. Dung też wydawał się zdziwiony.
– Kiedy ostatnio byłeś na urlopie? – zapytał Gi.
– Nie ma mowy!
– Dwa tygodnie nic nie zmienią, do wyborów jeszcze daleko. – Dung wyglądał, jakby pomysł przypadł mu do gustu, ale widząc minę Jina, dodał z dezaprobatą: – Chyba nie masz zamiaru narażać życia innych dla chęci wygranej?
– Tym razem jej nie odpuszczę, będę walczyć… – zaczął Jin, mając przed oczyma twarz macochy.
– To ustalenie ochrony, a ty dałeś słowo – stwierdził z chytrym uśmiechem Gi, na co Jin poderwał się z fotela. – Jutro, po złożeniu zeznań na komisariacie, dla własnego bezpieczeństwa… – widząc bunt w oczach przyjaciela, dodał: – i swoich zwolenników, musisz zniknąć… na trochę.
– Twój ojciec by mi nie wybaczył, gdyby coś złego ci się stało! Jeśli chcesz mieć mnie w swoim sztabie, podporządkujesz się ustaleniom ochrony – zagroził mu z grobową miną Dung.
– Ustalenia ochrony dotyczą wystąpień publicznych… – próbował się jeszcze bronić Jin.
– Ustalenia ochrony dotyczą ogólnie pojętego bezpieczeństwa – przerwał mu Gi. – Przez te dwa tygodnie na pewno czegoś się dowiemy i będzie bezpieczniej.
– Dwa tygodnie?! – wysyczał wściekle Jin, a w myślach powtarzał tylko: Dałem słowo, dałem słowo! – Dobrze, ale ja wybieram, dokąd jadę.
– Nie. Właśnie stałeś się sensacją dnia w całej Korei, w kraju nie ma miejsca, gdzie nie byłbyś rozpoznany. – Gi się uśmiechnął, pierwszy raz tego popołudnia, i dodał tajemniczo: – Wyślę cię tam, gdzie na pewno nikt cię nie zna.
– Gdzie? – zapytał Jin, nie mając pojęcia, co planuje kolega.
– Słowo się rzekło – powiedział już całkiem poważnie Gi i dodał: – Jesteś mi to winien.
Mężczyźni mierzyli się wzrokiem jeszcze przez chwilę, jednak Jin nie miał wyjścia. Nie chciał narażać osób postronnych na niebezpieczeństwo i to przypieczętowało jego decyzję.
– Dobrze – odpowiedział po dłuższej chwili i usiadł zrezygnowany – ale dwa tygodnie i ani dnia dłużej.
***
Pomieszczenie spowijał mrok, blade światło księżyca igrało z bursztynowym alkoholem, który piła osoba stojąca w ciemnościach. Wcześniejsze porażki można złożyć na poczet nieprzygotowania, ale tym razem… Czas uciekał, a utrata należytego miejsca bolała ciągle tak samo. Jego życie to seria zdrad, a za każdą z nich stoi właśnie on. Nie ma innego wyjścia, musi zginąć…
***
Na komisariacie spędził prawie cały dzień. Pytali go nie tylko o samo zdarzenie, ale i o to, co działo się wcześniej, o niby-wystrzał na jednym z wystąpień, próbę zepchnięcia go z drogi, o listy z groźbami i o to, czy widział kogoś, kto zwrócił jego uwagę, i czy może kogoś podejrzewa. Było tyle pytań bez odpowiedzi, że wrócił jeszcze bardziej skołowany niż przedtem. Gdy dotarł do domu, był głodny i zły. Humoru nie poprawił mu czekający na niego bilet lotniczy, na którym leżał nowy telefon z kartą. Gdy zobaczył cel podróży, od razu zadzwonił do szefa ochrony.
– Nie mogłem lecieć dalej?
– Tam nikt cię nie zna, będziesz całkowicie incognito… Używaj nowego telefonu, ale tylko w razie konieczności, a, i płać tylko gotówką – podawał mu instrukcje Gi, zupełnie nie przejmując się jego złością. – Nikt poza mną nie wie, dokąd lecisz – kontynuował spokojnie. – Poznasz kraj przodków… – Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo rozmówca się rozłączył.
Jin nalał sobie soju i usiadł w głębokim fotelu. Wziął leżący na stoliku telefon i włączył nagłośnienie. Muzyka rozbrzmiała delikatnie w całym domu. Poprzedni właściciel wydał na nie fortunę, nawet ogród był usiany głośnikami. Gi bawił się nim bezustannie podczas wizyt u niego. Jin preferował ciszę, ale dziś musiał zająć czymś umysł i to był dobry wybór. Delikatne tony podziałały na niego odprężająco.
***
Letnie promienie słońca zaglądały przez okna do znajdującego się na skraju lasu domu. Był on pierwszym budynkiem na osiedlu, znajdującym się zaraz przy głównej drodze. Dwie młode kobiety krzątały się w środku, przygotowując lokal do otwarcia. Zaadaptowany na cukiernię budynek na piętrze mieścił całkiem sporych rozmiarów mieszkanie, a cały parter zajmował niewielki lokal z kilkoma stolikami oraz kuchnia, która była królestwem właścicielki. Kobiety, choć były siostrami, różniły się od siebie jak dzień i noc. Młodsza była blondynką o niebieskich oczach, które śmiały się bez przerwy, starsza miała ciemne włosy i brązowe oczy, z których biła powaga.
– Dwudzieste szóste urodziny to musi być coś… – mówiła rozentuzjazmowana blondynka.
– Zuza, mam mnóstwo roboty, a ty nie pomagasz – powiedziała do młodszej siostry Anna.
– Ty też nie jesteś skora do współpracy – odparła obrażona Zuza. – Obiecałaś mi, że spędzimy urodziny razem i że będę mogła je zaplanować.
– No dobrze – westchnęła Anka i odwróciła się w stronę siostry – skoro obiecałam, to spędzimy je razem, tylko pomóż mi to wszystko ogarnąć, bo zostało niewiele czasu do otwarcia.
– Umowa stoi – uśmiechnęła się Zuza. – Idę ci na rękę, bo ruszamy w poniedziałek rano.
– Ruszamy? Coś ty wymyśliła? – zapytała zdziwiona.
– Zarezerwuj sobie cały dzień, to będzie niespodzianka – uśmiechnęła się tajemniczo.
Anka musiała się zgodzić. Siostra, tak jak powiedziała, poszła jej na rękę i pozwoliła przepracować weekend w cukierni, podczas którego zjawiało się najwięcej klientów. Była prawie pewna, że w niespodziankę zostały wtajemniczone obie jej koleżanki, Marta i Ala. Z Alą znają się od dziecka… odkąd sięga pamięcią, przyjaźniła się ze swoją sąsiadką. Natomiast Marta studiuje w Warszawie, jakieś dwa lata temu zaczęła wynajmować od niej pokój nad cukiernią, a teraz jest jej przyjaciółką, która pracuje z nią w każdej wolnej chwili.
***
Weekend minął pracowicie. Torty, ciasta, słodkie babeczki i oczywiście ulubione pierniczki Zuzy o smakach: miodowym, chili, czekoladowym oraz jabłkowym. To one były hitem okolicy. Biznes kwitł, co cieszyło nie tylko Ankę, ale także jej rodziców, którzy byli z niej niezmiernie dumni. Oboje często do niej zaglądali, gdyż od rodzinnego domu dzieliło ją może dziesięć minut pieszo. Na niedzielne popołudnie, po zamknięciu cukierni, zaprosiła najbliższych na tort urodzinowy.
– Cześć, kochanie! – zawołała od progu mama.
– Cześć! Zapraszam na torcik malinowy! – odkrzyknęła z głębi Anka i ruszyła, by przywitać rodziców.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – Mama ucałowała ją, a tata wyjął zza pleców pudełko obłożone różowym błyszczącym papierem.
– Och, dziękuję! – Roześmiała się, przyglądając się ciekawie prezentowi. – Co to jest? – Przyjęła podarunek od taty. – Ciężkie – stwierdziła i zapraszającym gestem wskazała im jeden z stolików. – Zaraz powinny być dziewczyny.
– Mam nadzieję, że trafiliśmy z prezentem – powiedział tajemniczo tata.
– Cześć, już jestem – przywitała się od progu Zuza. Słychać było, jak ściąga buty i prawie biegiem kieruje się w ich stronę. – Chyba nie zjedliście jeszcze tortu. – Ucałowała całą trójkę po kolei. – Mój prezent będzie cię cieszył jutro – powiedziała z uśmiechem.
– Już się boję – odpowiedziała żartem Anka.
– Ruszamy o szóstej rano – zarządziła Zuza. – Spakuj się, uwzględniając nocleg. Nigdy nie wiadomo, co się przydarzy. – Widząc minę siostry, dodała: – To jest prezent, więc musisz go przyjąć. – Podkreśliła, by nie było wątpliwości.
– Zuziu, tylko bądźcie… – Widać było, że tata szuka odpowiedniego słowa. – Bądźcie odpowiedzialne, ostrożne i…
– Tato, wy wiecie, o co chodzi? – Ania spojrzała na oboje rodziców z ciekawością. Tata tylko się uśmiechnął i spojrzał na mamę, która uciszyła go ręką, by się nie zdradził.
– Będzie fajnie! Gdzie Marta? – zawołała Zuza, bo jak na zawołanie do domu dotarli ostatni goście.
– O, właśnie wróciła, pojechała po Alę, pójdę się przywitać. – Gdy się oddalała, widziała, jak jej młodsza siostra podchodzi do rodziców, zakazując im mówić czegokolwiek o niespodziance.
– Cześć! – przywitała się Anka.
– Witaj, solenizantko! – Ala uścisnęła ją na dzień dobry i roześmiane dziewczyny weszły do sali.
– Dzień dobry – przywitały się ze wszystkimi.
– Dzień dobry, dawno się nie widzieliśmy, Alu – przywitała się mama Ani.
– Mnie też bardzo miło państwa spotkać – odpowiedziała Ala. – U mnie praca – dom, dom – praca i… bywa, że cukiernia – dodała z uśmiechem.
– Kochani, kawy, herbaty? – zapytała Zuza. – Siostra, ty siadaj, ja się wszystkim zajmę.
Wszyscy zajęli miejsca przy stole i w miłej atmosferze wspominali pierwsze kroki Anki przy otwieraniu cukierni, cudowny czas dopracowywania przepisów, których efekty testowała na wszystkich obecnych. Te najpiękniejsze i najbardziej efektowne aranżacje tortowe i takie totalne klapy jak koń bez nóg czy tort ze smoczkiem dostarczony na czterdziestkę, co akurat stało się hitem imprezy, ale przy samym dostarczeniu zamówienia nim nie było. Wieczór wypełniony był mnóstwem śmiechu i wspomnień. Tort, który przygotowała dla najbliższych, był wspaniałą namiastką wiosny w pełnym rozkwicie – czekoladowy kosz, wypełniony kremowymi kwiatami. Wszyscy odśpiewali Sto lat. Zuza szalała z aparatem, by uwiecznić każdą chwilę.
– Skarbie, teraz czas na prezenty! – podpowiedział tata, podając różowy pakunek.
– Dziękuję – odpowiedziała Ania, przyjmując go i rozpakowując delikatnie. – Co to może być? – Po chwili jej oczom ukazał się podgrzewacz do temperowania czekolady. – Wow! Dziękuję! Widzę, że mieliście dobrego szpiega, który doniósł, czego mi najbardziej brakuje w ostatnim czasie. – Przy tych słowach wymownie spojrzała na Martę.
– Mam nadzieję, że polewy czekoladowe to teraz będzie pikuś – zaśmiała się mama.
– Dziękuję, jesteście kochani! Powstrzymam się i wypróbuję go dopiero w poniedziałek – powiedziała ze śmiechem Anka.
– We wtorek, bo poniedziałek jest zarezerwowany dla mojego prezentu! – od razu wtrąciła Zuza. – Dziewczyny jadą z nami, więc będzie wesoło!
– Oki, oki – zaśmiała się Ania.
– A teraz prezent od nas. – Ala z Martą wręczyły jej niewielką torebkę, z której wyjęła małe czerwone pudełeczko. Spojrzała zdziwiona na przyjaciółki i pomału je otworzyła, a jej oczom ukazały się kolczyki.
– Jakie piękne! – wykrzyknęła zachwycona. – Tato, mamo, zobaczcie! – dodała oniemiała, pokazując im biżuterię. Rodzice zamarli, ale jakby nie z zachwytu, raczej z olbrzymiego zaskoczenia. Pierwsza oprzytomniała mama, widząc zdziwienie wstępujące na twarz córki.
– Niezwykle piękne. – Uśmiechnęła się, szukając odpowiednich słów. – Skąd… taki pomysł? – zapytała Alę.
– Ania uwielbia ten naszyjnik od was i się z nim nie rozstaje, więc chciałyśmy dać jej coś z tym samym motywem kwiatowym. – Dumnie dodała jeszcze: – Zrobione na zamówienie, podobają ci się?
– Bardzo – odpowiedziała solenizantka, przyglądając się kolczykom. Po chwili podniosła do góry naszyjnik, który nosiła na długim łańcuszku, i zaczęła porównywać z kolczykami. Patrzyła na piękny złoty kwiat o pięciu owalnych płatkach. Na każdym z nich znajdowały się trzy pręciki kwiatowe. Kolczyki były prawie identyczne, tylko o wiele mniejsze, różniły się środkiem kwiatu. W naszyjniku było widać, że się składa z dwóch części, jakby przytulonych do siebie dwóch kropli, podobnie jak w chińskim symbolu równowagi. Kolczyki, choć nie identyczne, i tak były zachwycająco piękne. Gdy dziewczyny oglądały kolczyki, tato wstał i wyszedł bez słowa do kuchni. Ania spojrzała pytająco na mamę.
– Kochanie, jest po prostu wzruszony, że takim sentymentem darzysz ten naszyjnik – odpowiedziała mama i poszła za mężem.
Poza tym dziwnym zachowaniem taty pozostała część urodzin przebiegała w niezmąconej atmosferze. Zuza bawiła wszystkich swoimi szalonymi pomysłami, tata opowiadał ostatnio zasłyszane dowcipy, paląc chyba co drugi. Dziewczyny żyły poniedziałkową niespodzianką Zuzy, ale nie zdradziły się nawet odrobinkę. Wieczór minął tak szybko, że żal się było rozstawać, jednak ze względu na jutrzejsze plany musiały się wyspać. Zuza jeszcze przed wyjściem ustawiła siostrze budzik na piątą i poprosiła Martę, by były gotowe, kiedy zjawi się rano.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Roller Coaster
ISBN: 978-83-8373-168-1
© Małgorzata Kołodziejczak i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Agata Sawicka-Korgol
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek