Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mężczyzno
myślisz, że ciebie to nie dotyczy? Tak myślał każdy facet, który:
stracił WŁASNE mieszkanie - pomówiony o przemoc
nie widuje się z DZIEĆMI, choć tego chce i ma do tego prawo
zbankrutował, bo nie stać go na ALIMENTY, także na byłą żonę
trafił do WIĘZIENIA-niesłusznie oskarżony, np. o pedofilię
stracił ZDROWIE, rodzinę, majątek, mnóstwo czasu i dobre imię
TATO,
czy wiesz, że kobiety często całymi miesiącami, a nawet latami przygotowują się do rozstań o czym ich partnerzy nie mają bladego pojęcia i gdy dostają pozwy są kompletnie zaskoczeni, bezradni i skazani na porażki.
Sięgnij po Rozwód - Poradnik dla mężczyzn", dzięki czemu w zaledwie 7-9 godzin czytania (lub słuchania) dowiesz się, jak
jak kobiety przygotowują się do rozstań,
co robić, A ZWŁASZCZA czego nie robić, aby uniknąć cierpień i strat.
Tak, w zaledwie 7-9 - godzin UZBROISZ się w cenną, praktyczną wiedzę, dowiadując się m.in.::
I wiele, wiele innych.
Masz potężną wiedzę w zasięgu ręki, i możesz ją zdobyć bardzo szybko, nie wydając tysięcy złotych na prawników.
Zdobądź ją, nie daj się zaskoczyć, nie przegraj ŻYCIA!
Kim jestem? I dlaczego możesz mi zaufać?
- Przez 20 lat pracy jako dziennikarz sądowy i śledczy od podszewki poznałem ponurą rzeczywistość polskich sądów. Sam też za swoje publikacje śledcze byłem sądzony, wszystkie procesy o rzekome zniesławienie wygrałem!
- Z wykształcenia jestem prawnikiem, ale nie nosiłem i nie założę togi, dlatego mogłem napisać szczerą prawdę. Bez obawy, że koledzy po fachu, np. adwokaci lub sędziowie, postawią mnie przed sądem dyscyplinarnym albo przestaną odpowiadać na moje „dzień dobry”.
- Sam przeszedłem przez trudny rozwód, i wiem, że gdybym wówczas mógł zdobyć wiedzę z tej książki, nie popełniłbym wielu błędów i oszczędziłbym sobie mnóstwo nerwów, czasu, zdrowia i pieniędzy.
Wojciech Malicki, autor
Opinie o książce
- To lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy nie chcą marnotrawić najlepszych lat życia na bezsensownej walce, która pustoszy ciało, psychikę i portfel. Świetna książka!
Paweł Żmuda-Trzebiatowski, prawnik-notariusz
- Wojtek z chirurgiczną precyzją przedstawia czytelnikowi, punkt po punkcie, na co trzeba zwracać uwagę , co jest istotne, i jakie priorytety obrać. To poradnik doskonałej jakości, dlatego z całych sił zachęcam do lektury.
Michał Jasiewicz, szef gdańskiej Fundacji "Kocham Cię Tato"
– Uważam się za starego wyjadacza sądowego, ale po lekturze książki myślę, że będzie bardzo przydatna właściwie dla wszystkich mężczyzn mierzących się z rozwodem. Nawet bardzo doświadczonych.
Marcin Tłustochowicz, przedsiębiorca
- Brawo za zrozumiały język treść wolną od "mądrzenia się". Doskonale się czyta!
Iwona Trzeciak, radca prawny
Ponad 10 tysięcy sprzedanych egzemplarzy - najlepszy dowód, że wiedza z tej książki ratuje relacje, nerwy, czas, pieniądze, zdrowie, a nawet ŻYCIE.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 660
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Od autora
Szanowny czytelniku,
nie znam nikogo, kto chciałby przeżyć trudny rozwód lub nieformalne rozstanie, poharatać się na frontach sądowych wojen czy pragnął tracić pieniądze na adwokatów, biegłych i koszty procesowe. Nie słyszałem też o kimś, kto snułby plany uczynienia swoim największym wrogiem osobę, której wyznawał miłość. Nie mam pojęcia, czy jest ktoś, kto chciałby marnować najlepsze lata życia na bezsensownej walce, która pustoszy ciało, psychikę i portfel. A jednak, codziennie polskie sądy, prokuratury i komendy policji są areną zażartych batalii, w których małżonkowie lub konkubenci są tak zajadłymi wrogami, że nie istnieje świństwo, jakiego by nie byli w stanie sobie wyrządzić. Znam setki przypadków zaciekłych, wyniszczających wojen rozstaniowych, dlatego wiem, że różnią się między sobą tylko szczegółami, bo w schemacie i skutkach są zwykle takie same:
– zaczynają się niewinnie i niepostrzeżenie, ale bardzo szybko zaogniają się przechodząc przez ostrą fazę, w której rękoczyny są na porządku dziennym, a wojna staje się totalna. Walczą w niej, często całymi latami, nie tylko rozstające się pary, ale także całe obozy, które tworzą członkowie rodziny, ale też znajomi, koledzy z pracy, sąsiedzi itd.;
– bez względu na rozstrzygnięcia sądowe, czyli formalne zwycięstwo (a) jednej strony, sądowe batalie rozwodowe kończą się tak samo: obopólną klęską, a ich największymi ofiarami zawsze są dzieci.
Inną regułą polskich rozstań jest to, że mężczyźni już na starcie procesów okołorozwodowych są dużo gorszej pozycji wyjściowej od swoich partnerek. Bo nasze sądy są bardzo mocno sfeminizowane, a orzekające w nich sędzie-kobiety nierzadko kierują się żeńską solidarnością i mentalnie wciąż tkwią w epoce pańszczyzny, czyli rodzimej odmiany niewolnictwa, wyznając niepisaną zasadę, że lepsza najgorsza matka niż najlepszy ojciec.
I to są właśnie najważniejsze przyczyny napisania tej książki, chcę ci uświadomić, że:
– mnóstwo mężczyzn o tym, z kim tak naprawdę przez lata żyło pod jednym dachem dowiaduje się dopiero w momencie rozstania,
– nieważne, jaka jest twoja pozycja społeczna, masz wielką szansę uwikłać się w wojnę rozwodową, która błyskawiczne wciąga i pochłania bez reszty, a skutkuje tym, że nawet rozsądni, poukładani i odporni psychicznie mężczyźni tracą zdrowy rozsądek i wkraczają na drogę autodestrukcji,
– wojna rozwodowa wyzwala w ludziach najbardziej plugawe cechy,
– w realiach polskiego wymiaru sprawiedliwości, twoja sytuacja będzie trudna, a czasem wręcz beznadziejna.
Po tych słowach już zapewne domyślasz się, że bardzo chcę cię tą książką uchronić przed wojną rozwodową i przekonać, żebyś nawet za dużą cenę (choć nie za wszelką) unikał polskich sądów, które są bezdusznymi fabrykami wyroków. A jeżeli nie da się inaczej, to przeprowadzę cię przez prawne meandry rozwodu i bagno polskiego wymiaru sprawiedliwości. Wystarczy, że spojrzysz na spis treści, a zorientujesz się, że poradnik pomoże ci odnaleźć się nawet w najtrudniejszych sytuacjach jak: alienacja rodzicielska, wrabianie w przemoc domową i molestowanie dzieci.
Tą książką chcę wyrównać wspomniane nierówne szanse mężczyzn i kobiet, dlatego trzymam się faktów, pokazuję nagą prawdę, bez żadnych kompromisów, ale z założenia nie kierowałem się tak modnymi ostatnio postulatami symetryzmu czy poprawności politycznej.
Rozwód jest jak operacja chirurgiczna. Mądrze przeprowadzony, choć jak każdy zabieg pozostawi po sobie bliznę, pozwoli ci nadal cieszyć się życiem. Ale mądrość to nie tylko dobre chęci, dążenie do porozumienia, to przede wszystkim wiedza i doświadczenie. W tej książce znajdziesz nie tylko mnóstwo praktycznych informacji i fachowych porad, ale także wiele prawdziwych historii rozwodowych mężczyzn. Skorzystaj z ich doświadczeń, ucz się na cudzych błędach, dzięki czemu sam unikniesz kosztownych pomyłek.
I jeszcze jedno, im wcześniej tę książkę przeczytasz, tym lepiej, bo zapobiegać jest zawsze korzystniej niż leczyć. A jeśli chcesz pokoju, do czego cię na kartach poradnika wielokrotnie namawiam, to musisz – jak rzekł rzymski historyk Wegecjusz – przygotowywać się do wojny.
Z uszanowaniem,
Wojciech Malicki
PS Jeżeli zamykając ostatnią stronę książki uznasz, że warto było poświęcić jej swój cenny czas, poleć ją innym mężczyznom, a być może wspólnie uratujemy komuś życie. Jeżeli uważasz, że coś należy w niej zmienić, poprawić, uzupełnić lub po prostu chcesz się podzielić swoją opinią, napisz do mnie: [email protected]
Wyobraź sobie taką historię – idziesz w nocy, pustą ulicą w nieznanej okolicy, znienacka podbiega jakiś typ, wali cię butelką w głowę i zabiera z kieszeni portfel. Straciłeś dokumenty i kilkaset złotych. Z rany leci ci strużka krwi. Reagujesz tak:
Sięgasz do kieszeni kurtki po telefon. Jest.
– Żyję, nie mam poważniejszych obrażeń. Dobrze, że przynajmniej komórkę mi zostawił. Sam aparat i mnóstwo kontaktów są cenniejsze niż tych kilka stówek w portfelu – myślisz cierpko.
Ale, co ważne, zaczynasz dostrzegać pozytywy w tej nieciekawej sytuacji. Zawiadamiasz policję i pogotowie. Przyjeżdżają po niecałym kwadransie, jesteś bezpieczny. W szpitalu zszywają ci ranę na głowie, lekarz po prześwietleniu stwierdza, że będzie dobrze. Po dwóch godzinach od zdarzenia jesteś w swoim domu, gdzie złość opada, wypijasz herbatę i kładziesz się w swoim ciepłym łóżku. Po kilku dniach zapominasz o zdarzeniu.
Myślisz: odrobiłem kolejną lekcję życia, teraz będę ostrożniejszy, nie będę łaził po nocy w niebezpiecznych miejscach, tylko wezmę taksówkę. Każda nauka kosztuje, a ta nie była aż tak droga…
Ale możesz zareagować zupełnie inaczej.
Nie czujesz bólu, bo skoczyła ci adrenalina, chcesz odzyskać ciężko zarobione pieniądze i dopaść bandziora. Czujesz się mocny, racja jest ewidentnie po twojej stronie, dlatego rzucasz się za nim w pogoń. Ile sił w nogach gonisz po ciemnej, nieznanej ulicy – nie zwracając uwagi, że krew z rany zalewa ci twarz, plami ubranie itd. Choć widzisz przed sobą tylko niewyraźny cień, zaciskasz zęby i starasz się biec jeszcze szybciej. Nagle, potykasz się na nierównej drodze, upadasz i szorujesz twarzą o asfalt. Teraz krew buzuje ci także z poranionego policzka i nosa. Jeszcze gorzej, że nie możesz zgiąć ręki w łokciu, o czym przekonujesz się próbując sięgnąć do kieszeni po telefon. Nie ma go, wypadł podczas pościgu. Stoisz na jakimś pustkowiu, strzępek nerwów, podarte ubranie, cały w zaschniętej krwi. Mija dobre pół godziny, zanim jakiś przechodzień ulituje się nad tobą i wezwie karetkę. W szpitalu diagnoza niewesoła: straciłeś dużo krwi, masz wstrząs mózgu, złamany nos, ale najgorszy jest uszkodzony staw łokciowy. Czeka cię skomplikowana operacja i długa rehabilitacja. Czyli przynajmniej dwumiesięczna nieobecność w pracy, akurat teraz, kiedy miałeś praktycznie pewny awans i związaną z nim podwyżkę. Oczywiście, szef dzwoni, i bardzo ci współczuje, ale sam rozumiesz, że życie nie znosi próżni i zamiast ciebie awansuje kolega z działu. O takich drobnostkach jak to, że ubranie nadaje się do kosza, a drogi telefon z setkami ważnych kontaktów, szlag trafił, nie ma co wspominać. Miną długie miesiące zanim fizycznie i psychicznie dojdziesz do siebie, ale straconej szansy na awans i związanych z tym konkretnych pieniędzy, nigdy nie odzyskasz.
Prawda nie jest oczywista
Wniosek z obu finałów tej samej historii jest taki: nasza reakcja na krzywdę, która nas spotyka, często szkodzi nam dużo bardziej niż… sama krzywda. To niezwykle ważna, jeśli nie najważniejsza prawda życiowa w sprawach okołorozwodowych. Prawda, której poświęcam dużo miejsca, dlatego jeśli przeczytasz o niej w wielu miejscach, to nie dlatego, że redaktor tej książki przeoczył powtórzenia, bo jest to celowy zabieg. Ta prawda może ci uratować nie tylko nerwy, zdrowie i pieniądze. Ta prawda może ci ocalić życie. I to nie w sensie symbolicznym, tylko w dosłownym. Dziś zawały i wylewy u trzydziesto-czterdziestolatków nikogo nie dziwią, a w każdej dziesiątce osób, które odbierają sobie życie, mężczyźni stanowią przeszło… osiem!
Zanim rozwinę temat, poznaj prawdziwą historię – typową dla mężczyzn, których wciąga i pochłania bez reszty wojna rozwodowa. Świetnie opisuje mechanizm, który często uruchamia się w głowie normalnych facetów, a skutkuje tym, że tracą zdrowy rozsądek i ze sztandarem sprawiedliwości wkraczają na drogę pieniactwa, głupoty i autodestrukcji.
Historia prawdziwa
Historię tę opisał znakomity dziennikarz Jacek Hugo-Bader w książce „Skucha” – poświęconej losom dawnych swoich kolegów z Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego NSZZ Solidarność. Jednym z nich jest Janek Mojka, którego reporter na wstępie rozmowy pyta:
– Na czym ci zeszło dwadzieścia sześć ostatnich lat?
– Sprawa IIIc 1624/91 – recytuje numer sygnatury sądowej Janek – Rozwodziłem się.
– Przez dwadzieścia sześć lat? – pyta zdziwiony Hugo- Bader.
– Tak jakby – mówi – i opowiada swoją historię wojny rozwodowej z żoną, kobietami-sędziami, walki przy podziale majątku dorobkowego, prokuratorami, urzędnikami itd. O tym, jak żona z adwokatami preparuje dowody, m.in. obdukcję o rzekomym pobiciu, wielokrotnie wzywa policję do byłego męża awanturującego się po pijaku (choć on w ogóle nie pije), notorycznie kłamie, podstawia lipnych świadków, a sąd fałszuje protokoły. Janek czuje się skrzywdzony, a to przez „francę sędzinę”, a to przez „młodziutką asesor, którą rządzi stara, wyszczekana papuga, czyli adwokatka byłej żony”, ale nie odpuszcza ani o milimetr, tylko twardo przez lata toczy kolejne batalie przed różnymi sądami. Wreszcie sąd postanawia, że mieszkanie, z którego bezpodstawnie usiłowała go wysiudać była żona, należy się jemu, ale ma zapłacić swojej „eks” pięć tysięcy złotych za ruchome składniki majątku i sto dziewiętnaście złotych kosztów rozprawy.
– W życiu! – postanawia Janek, i nie płaci.
Pięć lat przed rozmową z reporterem osiąga wiek emerytalny i odchodzi z pracy, ale nie składa papierów o emeryturę. Przez sześćdziesiąt miesięcy nie pobiera z ZUS-u ani grosza, choć należy mu się miesięcznie przynajmniej dwa i pół tysiąca złotych na rękę. Powód? Gdyby na konto wpłynęły pieniądze, komornik zająłby pięć tysięcy dla żony i sto dziewiętnaście złotych kosztów rozprawy – dla sądu. Woli stracić przez te lata około sto pięćdziesiąt tysięcy, niż zapłacić żonie.
– Nie dam tej piątki. Ani stu dziewiętnastu złotych. W jednym z pism do sądu piszę nawet, że gdyby moje koszty wycenili na jeden grosz i on zostanie rozłożony na raty, to ja i tak nie zapłacę – opowiada reporterowi.
Woli klepać biedę i składać kolejne odwołania, gromadzić dowody przestępstwa sądów, niż normalnie żyć.1
Przypadek Janka jest skrajny, ale mechanizm bardzo powszechny. To system-pułapka, w którą nieświadomie wpada mnóstwo mężczyzn, bo wynika to z ich męskiej natury, wychowania, polskiej tradycji i historii, czy archetypu, że w imię honoru, sprawiedliwości, dumy należy walczyć do ostatniej kropli krwi. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, nie licząc się z konsekwencjami, nie przyjmując do wiadomości, że straty znacznie przewyższają zyski lub, częściej, że nie ma żadnych zysków, tylko same straty. Taka bezsensowna walka dla samej walki, to typowo polska przypadłość, przecież od dziecka jesteśmy karmieni szkodliwymi mitami, że od przetrwania ważniejszy jest honor i pieśniami patriotycznymi opowiadającymi, iż od śmierci silniejszy jest gniew. Zatem, klapki na oczy i nie odpuszczę! Zginę, ale nie ustąpię. Bo z walki rezygnują tylko mięczaki, słabeusze i tchórze. A ja nie, bo ja:
– mam rację
– jestem twardy
– chcę tylko tego, co mi się prawnie należy
– mówię prawdę
– jestem uczciwy
– jestem honorowy.
I ja jestem skrzywdzony, bo to ona, jej mamusia, rodzina, koleżanki, chcą mnie kłamstwami, manipulacjami, spreparowanymi dowodami, okraść, skompromitować, zniszczyć. Taka mieszanka męskiej dumy, poczucia krzywdy, przekonanie o swojej racji jest tak mocna i toksyczna, że nawet najrozsądniejsi mężczyźni tracą poczucie rzeczywistości i zdrowego rozsądku, a wraz nimi tracą zdrowie, pieniądze i życie. Zamiast żyć swoim życiem, żyją życiem wroga. Sytuację taką świetnie opisał guru zarządzania i rozwoju osobistego Stephen Covey w swojej kultowej książce „Siedem nawyków skutecznego działania” – podkreślając, że stawianie wroga w centrum swojego życia – większości ludzi nie przychodzi do głowy i chyba nikt nie zgodziłby się na to świadomie. A jednak koncentracja na wrogu jest bardzo powszechna, szczególnie w sytuacji, kiedy ludzie – mimo konfliktu, jaki pomiędzy nimi istnieje – są zmuszeni do wzajemnych kontaktów np. dlatego, że mają wspólne dzieci.
– Jeśli ktoś uważa, że został skrzywdzony przez ważną dla niego emocjonalnie lub społecznie osobę, rozpamiętuje tę niesprawiedliwość, a jej sprawcę ustawia w centrum własnego życia. W rzeczywistości jest głęboko uzależniony od osoby, przeciwko której ten sprzeciw jest kierowany. Wiele rozwiedzionych par popada w taki schemat. Ciągle zżera ich gniew, gorycz i samousprawiedliwianie. Z psychologicznego punktu widzenia wciąż są małżeństwem… – uważa Covey.2
Wzorcowym przykładem mechanizmu opisanego przez doktora Coveya jest wspólnie zamieszkiwanie w trakcie lub po rozwodzie. Oczekiwanie na sądowy podział majątku dorobkowego w realiach polskich sądów często trwa wiele lat. Są to stracone, często najgorsze lata w życiu, dla obojga rozstających się partnerów. A szczególnie dla ich dzieci, które często nigdy nie wyzwolą się z tej traumy i potem przeniosą konflikty na własne małżeństwa. Bo wychowały się w nieustannym konflikcie. Uprzedzam cię już na początku książki, że w tej wyniszczającej wojnie domowej, kobiety dysponują szerszym arsenałem broni, i nigdy nie wahają się jej użyć. Znam takich historii setki, wszystkie są praktycznie takie same, różnią się tylko mniej lub bardziej drastycznymi szczegółami. Wojny zaczynają się niepozornie, niepostrzeżenie, ale szybko zaogniają się i determinują życie całej rodziny. Taką historię przeżył Waldek (40 lat, z zawodu urzędnik).
Historia prawdziwa
Nie dogadywaliśmy się. Kłótnie, coraz częstsze ciche dni, potem osobne łóżka, osobna kasa. Dwa oddzielne życia pod jednym dachem. Miłość dawno wygasła, nawet przestaliśmy się lubić. Typowa małżeńska degrengolada, do której przyłożyły się obie strony. Ale nie było między nami nienawiści, a w ważnych sprawach dotyczących dwójki naszych dzieci potrafiliśmy usiąść przy kawie i się dogadać. Udało nam się także umówić, że rozstaniemy się pokojowo, nie wywlekamy brudów, nie ranimy się, tylko zachowujemy jak rozsądni, odpowiedzialni ludzie. I tak się stało. Sąd orzekł rozwód bez orzekania o winie. Prosiłem ślubną wielokrotnie, by w wyroku rozwodowym uregulować także kwestię podziału majątku wspólnego. Nie zgodziła się, mówiąc, że musimy to bez pośpiechu przegadać i załatwimy wszystko poza sądem, u notariusza. Do tego czasu mieliśmy mieszkać wspólnie z dziećmi w naszym domu, gdzie wyznaczyliśmy swoje strefy, łącznie z tym, która półka jest czyja w lodówce. Dom był duży, dlatego byłem przekonany, że przy odrobinie dobrej woli i szacunku, będziemy egzystować niemalże bezkolizyjnie. I to się przez parę tygodni udawało, do tego stopnia, że od czasu do czasu nie odmawialiśmy sobie nawet drobnych uprzejmości, jak wyręczanie w zakupach czy częstowanie jedzeniem. Minęło półtora miesiąca, wracam do domu z pracy i… nie mogę otworzyć drzwi, bo moje klucze nie pasują do zamków. Dzwonię, pukam, i słyszę zza drzwi, że już tu nie mieszkam, a moje rzeczy spakowane w walizki są w samochodzie.
– Dlaczego? Przecież się umawialiśmy – pytam.
– Tak, ale zmieniłam zdanie i już nie będę się z tobą męczyć pod jednym dachem – odpowiada, i radzi mi, żebym coś sobie wynajął albo zamieszkał u swoich rodziców.
Ledwie łapiąc oddech, próbuję zebrać myśli. Pierwsza jest taka: ja, prawie czterdziestoletni facet, który w wieku dwudziestu lat wyprowadził się z rodzinnego domu i przez ten czas ciężko pracował, dorobił się tego i owego, pracuję na dość wysokim stanowisku, mam jak jakiś nieudacznik życiowy wrócić z walizką do rodziców? No, nie, kurwa mać, tak nie będzie…
Moje rzeczowe gadanie, że to, co robi jest bezprawne i podłe, nic daje. Widzę, że moja „była” jest solidnie nakręcona, zmotywowana i przygotowana do tej dzikiej eksmisji. Po godzinie rozmowy ze ścianą, głodny i zmarznięty (jest zimny marzec) dzwonię po policję. Opowiadam dyżurnemu oficerowi, o co chodzi, a on wzdycha i mówi, wszystkie patrole są w terenie. Każe czekać. No, to czekam, pół godziny, godzinę, a po półtorej dzwonię ponownie. Odpowiada mi to samo. Czekam dalej, po dwóch godzinach wreszcie przyjeżdża patrol… drogówki. Policjanci, choć zakłopotani sytuacją, najwyraźniej mają dobre chęci mi pomóc, ale kompletnie nie wiedzą jak. Próbują rozmawiać przez drzwi z „byłą”, i nakłonić ją do otwarcia, ale ona – przygotowana na taką ewentualność – zupełnie nie reaguje na ich słowa. Wydzwaniają do kolegów na komendę, chcąc się dowiedzieć, co mają robić w takiej sytuacji? Po kolejnej godzinie dowiadują się, że w zasadzie to oni nic nie mogą zrobić, bo owszem, była małżonka złamała przepisy, ale prawa cywilnego o ochronie posiadania i nadaje się to do sądu cywilnego. Po paru godzinach czekania dowiedziałem się, że policjanci nie mogą jej zmusić, by wpuściła mnie do własnego domu. Udzielają mi jednak cennej rady:
– Jest pan zameldowany w tym domu?
– Oczywiście, od wielu lat.
– Jest wyrok eksmisyjny?
– Nie ma.
– To znaczy, że może pan wejść do swojego domu.
– Ale jak?, przecież nie mam kluczy, bo zamki są zmienione.
– A tak: albo wezwać ślusarza, a rachunek za usługę dołączyć do akt sprawy o podział majątku. Albo samodzielnie rozwiercić zamki.
W obu przypadkach mogę ich poprosić o asystowanie i sporządzenie na tę okoliczność notatki służbowej. Odzyskuję rezon i daję byłej żonie kwadrans na otwarcie drzwi, bo tyle potrzebuje mój znajomy, żeby dotrzeć na miejsce z wiertarką akumulatorową. Pęka po sześciu minutach, otwiera. Czy poczułem się wtedy wygranym? Owszem, tak mi się wydawało. A dziś wiem, że to otwarcie drzwi, było w rzeczywistości zamknięciem naszych cywilizowanych dotąd relacji, zakończeniem pokoju, pożegnaniem spokoju, i rozpoczęciem blisko dwuletniej, wyniszczającej wojny domowej. Oboje byliśmy już podkręceni. Ja, wiadomo, bo mnie po chamsku chciała wyrzucić z własnego domu. Ona, rozwścieczona, bo jej się to nie udało… Staliśmy się wrogami, z każdym dniem coraz bardziej zajadłymi. Ona szybko zaczęła robić wszystko, żeby mnie sprowokować do kłótni, i coraz lepiej jej to wychodziło. Z każdą pyskówką, świństwem i prowokacją coraz szybciej traciłem nerwy. O to jej właśnie chodziło, bo – jak później (za późno!) się dowiedziałem, nagrywała nie tylko nasze scysje i rozmowy telefoniczne, ale zostawiała dyktafony także pod swoją nieobecność, aby zarejestrować moje prywatne rozmowy. To była przemyślana taktyka, obliczona na zdobycie dowodów moich rzekomych przestępstw. Jak mnie prowokowała? Potrafiła być bardzo kreatywna. A to w Dzień Wszystkich Świętych schowała mi kluczyki do wspólnego auta, i na rodzinne groby przespacerowałem się w deszczu i chłodzie cztery kilometry, w jedną stronę. A to podbierała moje wiktuały i napitki z lodówki, a na swoich półkach zostawiła spleśniałe produkty. Albo zaczynała odkurzać, akurat wtedy, gdy siadłem przed telewizorem lub włączała pralkę w niedzielę o siódmej rano. Kiedy indziej schowała mi urządzenie – czujnik centralnego ogrzewania, uniemożliwiając (mimo, że płaciłem regularnie rachunki) włączenie kaloryferów w „mojej” łazience, skutkiem czego kąpałem się w temperaturze 13 stopni. Gdy się wkurzałem na takie i inne występki słyszałem, że „mam ją pocałować w dupę, bo jestem bydlakiem, śmieciem, chamem, dupkiem, skurwielem” itd. Kiedy puszczały mi nerwy, nagrywała moje krzyki, a czasem bluzgi. Świętego można wyprowadzić z równowagi. Potem zalewała się łzami, biegała po domu wzywając pomocy – na co kilkuletnie dzieci reagowały histerią, płaczem, przerażeniem. Były za małe, żeby obiektywnie ocenić sytuację, że matce nic nie grozi, że sama urządza przedstawienia, by zdobyć kolejne obciążające mnie nagrania. I to się udawało, bo dzieci widząc płaczącą matkę, były przekonane, że dzieje się jej krzywda, a sprawcą tej krzywdy jest tata. Wielokrotnie do awantur wzywała policję, i choć ta nigdy nie tylko nie zabrała mnie na komendę (nie było powodu), ani nawet nie kazała dmuchać w alkomat, cel swój osiągnęła. Jaki? Żeby wykazać, że były u nas tzw. interwencje domowe. Gdy zebrała listę „dowodów” przystąpiła do działania: zaczęła od założenia mi „Niebieskiej Karty”. A potem już z grubej rury: zawiadomienia o popełnieniu przeze mnie przestępstw: szantażu, naruszenia tajemnicy korespondencji, przywłaszczenia jej przedmiotów, wreszcie – psychicznego i fizycznego znęcania się nad nią. W prywatnej wojnie wspierało ją aż trzech adwokatów, a rodzice, rodzeństwo, przyjaciółki – stali się etatowymi świadkami. A ja krążyłem z przesłuchania na przesłuchanie, z konfrontacji na konfrontację w komendzie policji, tłumacząc się, że nie jestem szantażystą, hakerem komputerowym, złodziejem i oprawcą domowym. Odpowiadałem na setki pytań śledczych. Miesiącami traciłem czas, nerwy i pieniądze na adwokata. Właściwie niczym innym nie żyłem, jak przewidywaniem kolejnych ruchów wroga, obmyślaniem strategii obronnej, przygotowywaniem pism procesowych itd. Każda wizyta listonosza czy pozostawione awizo, wywoływało u mnie palpitację serca. Oczywiście, wraz z zawiadomieniami ruszyła też kampania oszczerstw, czyli: telefony ze skargami do szefów w mojej pracy, obrabianie mi tyłka u kolegów, znajomych, sąsiadów. Informacje o moich kolejnych sprawach w prokuraturze pojawiały się na forach internetowych, gdzie wkrótce przeczytałem, że „skoro jestem wzywany na kolejne przesłuchania, to muszę być winny, czyli jestem kanalią, damskim bokserem, złodziejem itd. Utrata twarzy, nieposzlakowanej opinii, sympatii wielu ludzi, dołączyły do listy strat poniesionych w tej wojence. Jestem pewien, że straciłem też mnóstwo dobrych chwil, których nie przeżyłem, bo pochłonięty walką nie miałem ani ochoty, ani siły na podróże, zabawę, czytanie książek, poznawanie nowych ludzi. Przestałem być pogodnym, otwartym człowiekiem żyjącym bezkonfliktowo w swoim niedużym, poukładanym świecie. Stałem się rozedrganym, zaciętym, podejrzliwym, toksycznym partyzantem – wegetującym na wojnie, gdzie nic się nie liczyło poza jednym, jak się nie dać wykończyć wrogowi. I jak mu odpłacić pięknym za nadobne. Gdyby to dłużej trwało straciłbym pewnie przyjaciół i znajomych, których karmiłem swoimi złymi, często zawiłymi opowieściami o rozwodowej walce. Straciłem także, najpewniej bezpowrotnie, jakikolwiek pozytywne relacje i kontakt z byłą żoną i jej rodziną. Nie jesteśmy w stanie, bez złości zamienić ze sobą kilku zdań, także w najważniejszych sprawach – mamy przecież dwójkę wspaniałych dzieci. Nie ma szansy, żebyśmy wspólnie usiedli przy stole wigilijnym czy wspólnie świętowali ich urodziny. A one widząc tę nienawiść, cierpią najbardziej. Jaki był finał doniesień? Nie byłem szantażystą, hakerem komputerowym, złodziejem, ani oprawcą domowym, dlatego śledczy, oczyszczali mnie z kolejnych zarzutów – odmawiając wszczynania dochodzeń lub je umarzając. Tyle że o tym wiedziała tylko garstka moich przyjaciół, a dla reszty świata, mimo oczyszczenia, pozostałem kanalią i domowym złoczyńcą. Dlatego, choć formalnie zwyciężyłem, było to pyrrusowe zwycięstwo. Straty były nieporównywalne do zysków. Nie przesadzę nawet, gdy powiem, że przez wiele miesięcy po zakończeniu tej wyniszczającej batalii miałem objawy typowe dla… zespołu stresu bojowego (pourazowego): napięcia lękowe, uczucie wyczerpania, poczucie bezradności, bezsenność lub koszmary senne o tematyce związanej z doznaną traumą. Owo zaburzenie psychiczne jest formą reakcji na skrajnie stresujące wydarzenie – traumę, które przekracza zdolności danej osoby do radzenia sobie i adaptacji. Dotyka głównie żołnierzy wracających z wojen, ale też więźniów, ofiary przestępstw, katastrof, wypadków drogowych i innych ekstremalnych sytuacji, do których długotrwała wojna domowa z byłym małżonkiem z całą pewnością się zalicza. Gdybym mógł cofnąć czas, rozegrałbym to zupełnie inaczej. Jak? Po tym, jak była małżonka otworzyła mi drzwi do domu, oznajmiłbym jej:
– Mogę mieszkać w swoim domu, ale skoro postępujesz w tak chamski, prostacki, bydlęcy sposób to… opuszczam dom.
Stać mnie było wówczas na wynajęcie mieszkania. Zamiast toczyć bezsensowną wojnę domową, wynająłbym dobrego adwokata, przygotował wniosek o podział majątku dorobkowego i spokojnie czekał na wyrok sądu. Bez większych emocji, bo połowa tego, czego się wspólnie dorobiliśmy i tak mi się należała jak chłopu ziemia. Żadne kombinacje „byłej” by tego nie zmieniły. Zamiast drzeć koty, skupiłbym się na tym, co ważne – czyli na ułożeniu sobie życia od nowa, częstych kontaktach z dziećmi, podróżach, zarabianiu pieniędzy i czytaniu książek. Cieszyłbym się życiem, a nie tracił zdrowie. I co najważniejsze – dzieci nie patrzyłyby na naszą nienawiść. Oboje wyrządziliśmy im wielką krzywdę karmiąc na co dzień emocjonalnymi toksynami. Bardzo żałuję, że wbrew mądrości ludowej „mądry głupszemu ustępuje”, nie potrafiłem wznieść się ponad własną małostkowość.
Bądź jak Leonard Cohen
Przeczytaj jeszcze raz ostatnie zdanie opowieści Waldka, bo zawiera się w nim najważniejsza prawda rozwodowa i realnie rozważ koszty i zyski. Odpuść, jeśli możesz. Walka dla samej walki jest bez sensu. Szkoda zdrowia, szkoda życia, szkoda pieniędzy, szkoda bezpowrotnie zniszczonych relacji. To niby nic odkrywczego, oczywista oczywistość, a jednak co roku tysiące rozwodników, bez względu na doświadczenie życiowe, wykształcenie, stan majątkowy, dorobek zawodowy, marnują siły na bezsensowną wojnę, której z zasady, nie da się wygrać. Mimo pozornej radości z kilku wygranych potyczek, zawsze obie strony przegrywają ją z kretesem. Bo to jest wojna totalna, atomowa, w której nie bierze się jeńców. Na koniec zostaje spalona ziemia i łzy.
W tej materii zastosowanie ma rada, której udziela się osobom znajdującym się w miejscu ataku terrorystów, nożowników czy wszelkiej innej maści szaleńców, którzy zabijają przypadkowych ludzi. Brzmi ona tak: jeśli masz możliwość, uciekaj tam, gdzie pieprz rośnie. Jeśli nie masz, ukryj się, zabarykaduj itd. A dopiero wtedy, gdy nie masz żadnej z tych możliwości – walcz na całego, bo jeśli spasujesz, to zginiesz. A tak, masz szansę przeżycia. Większą, mniejszą, czasem tylko jej cień, ale masz…
Janek Mojka stracił dwadzieścia parę lat na wojnie, a teraz klepie biedę, byle nie zapłacić byłej żonie kilku tysięcy. Waldek mógł się wyprowadzić ze swojego domu i uniknąć wielkich kłopotów, ale uwikłał się w walkę. Jak sam przyznał, mimo pozornego zwycięstwa, poniósł dotkliwe straty. Wyciągnij z tego wnioski i bądź mądry przed szkodą. Bądź jak Leonard Cohen. Temu zmarłemu kilka lat temu, uwielbianemu w Polsce kanadyjskiemu bardowi przydarzyła się straszna historia. Dobiegał już „siedemdziesiątki”, był spełnionym artystą, który uporał się z depresjami, i planował już tylko spokojną, dostatnią emeryturę. Mógł ją spędzić w dowolnym miejscu na świecie, bo po czterdziestoletniej karierze zgromadził kilka milionów dolarów. I tak by było, gdyby jego była kochanka, a wówczas menedżerka Kelly Lynch, której bezgranicznie ufał, nie wyczyściła mu kont bankowych. Ograbiła go do tego stopnia, że nie miał za co zapłacić nawet rocznych podatków za swoje dwa domy w Los Angeles i Montrealu.3
– To smutne, gdy przyjaciel cię okrada, ale to nie może być powód, który ci zepsuje humor – rzekł Leonard.
I co zrobił? Oczywiście, przy pomocy prawników rozpoczął starania sądowe o odzyskanie swoich pieniędzy. Ale wiedział, że szanse na odzyskanie pieniędzy są nikłe, a procedury sądowe nawet w Ameryce są czasochłonne, dlatego nie żył tą sprawą, nie wyklinał swojej byłej kobiety, ani nie żalił się dziennikarzom. Zamiast rozpaczać nad stratą oszczędności całego życia i podłością przyjaciółki, po prostu zmienił plany życiowe. Zamiast odpocząć na emeryturze, wyjechał… w trasę koncertową. Okazało się, że chętnych do posłuchania jego genialnych piosenek na żywo było tak wielu, że koncerty zamiast planowanych trzech miesięcy, potrwały… przeszło trzy lata. Tournee okazało się gigantycznym sukcesem artystycznym i komercyjnym – przyniosło dochód ponad pięćdziesięciu milionów dolarów. Leonard zarobił wielokrotnie więcej niż stracił. Pokrzepiony sukcesem, znowu odłożył emeryturę na później, i poszedł za ciosem: nagrał trzy nowe płyty studyjne, które się kapitalnie sprzedały.
Trudno, zatem o inny, pozornie paradoksalny wniosek, że samego Leonarda i tysięcy jego fanów na całym świecie, nie mogło spotkać nic lepszego, niż… złodziejstwo i podłość kobiety. Ale tylko dlatego, że górę wzięła wielka mądrość człowieka, który wybrał pokój, zamiast wojny – działanie, zamiast bezczynnej rozpaczy – spojrzenie w przyszłość, zamiast złorzeczenia i rozpamiętywania tego, co było. Weź z niego przykład, wycisz emocje, włącz rozum, kalkuluj na chłodno, odpuszczaj wszędzie tam, gdzie możesz odpuścić. Zamiast walczyć o każdą złotówkę, która ci się należy, skup się na tym, żeby zarobić dwa złote. Zamiast wykłócać się o pół starego samochodu, pomyśl jak i zarób na całe i nowe auto.
Oczywiście, może się zdarzyć, że mimo pokojowych zamiarów, zdrowego rozsądku, kalkulowania zysków i strat, będziesz musiał stawić czoła, walczyć na całego. Po to, by nie skończyć pod mostem albo w więzieniu – fałszywie oskarżony i niesprawiedliwe skazany. Ta książka powstała po to, byś walczył mądrze, skutecznie i tylko wtedy, kiedy to konieczne. Żebyś wiedział, co ci grozi i poniósł jak najmniejsze straty.
Nie jest to poradnik rozwodowy dla cwaniaków, ani vademecum dla niegodziwców, chcących bezkarnie okraść swoje dzieci. To podręcznik samoobrony dla przyzwoitych mężczyzn.
Jeśli twój rozwód lub nieformalne rozstanie zapowiadają się na skomplikowane, to zapewne jesteś (lub wkrótce będziesz) nagrywany, podsłuchiwany, szpiegowany na wiele sposobów. Twoja „była” będzie zbierać dowody, po to, żeby cię nimi zmiażdżyć przed sądem. Często takie praktyki są stosowane przez małżonkę na długo przed tym, zanim doszło do totalnego kryzysu. Przyjmij zatem do wiadomości, że nagrywanie, podsłuchy, włamania na skrzynki mailowe, śledzenie, obserwacja, a coraz częściej także wynajmowanie hakerów i detektywów wyposażonych w cuda techniki, m.in. drony, stały się już rozwodową normą. Świat poszedł w tej materii błyskawicznie do przodu. Dla wielu z nas zupełnie niepostrzeżenie, bo jeszcze dwadzieścia lat temu nowoczesne szpiegowanie znaliśmy wyłącznie z zachodnich sensacyjnych filmów. Bo co mogli zdziałać skonfliktowani małżonkowie jeszcze w latach 90. ubiegłego stulecia, np. by zdobyć dowody zdrady czy posiąść tajną wiedzę o ruchach i planach przeciwnika? Popytali znajomych, sąsiadów, otwierali listy nad parą z czajnika, nadstawiali ucha próbując podsłuchiwać, gdy mąż czy żona rozmawiali przez telefon stacjonarny. O ile go mieli w domu, co przecież w tamtych czasach nie było oczywiste. W wyjątkowej desperacji mogli próbować śledzić małżonka z aparatem fotograficznym, jak w kultowej komedii Stanisława Barei „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”. Szanse na zdobycie w ten sposób dowodów lub informacji były mizerne. Za to okazja, żeby się solidnie wygłupić i stać pośmiewiskiem wśród znajomych i sąsiadów, całkiem spora. Porównując trudny rozwód z tamtych czasów, do obecnego, to jakby zestawić bijatykę na kije i maczugi prymitywnych ludów z wojną cybernetyczną supernowoczesnych armii.
Dlaczego nagrywają?
Zacznę od tego, co małżonkowie robią najczęściej, bo to najłatwiejsze, czyli od nagrywania. Napisałem: małżonkowie, bo nagrywają żony i mężowie, ale kobiety zazwyczaj znacznie wcześniej robią użytek z dyktafonów, telefonów i tzw. pluskiew do podsłuchiwania. Powód? Są bardziej praktyczne i przewidujące od mężczyzn, dlatego na chłodno, racjonalnie przygotowują się do rozwodu lub przezornie zabezpieczają się na taką ewentualność. Efekt? Zanim padną ostateczne słowa o zakończeniu związku lub inne konkretne ustalenia, twoja małżonka może już mieć bogate archiwum materiałów. I nie zawaha się ich użyć przed sądem w trakcie potyczek o dzieci, alimenty, podział majątku. Najbardziej zapobiegliwe panie rejestrują rozmowy i inwigilują małżonka, nawet wtedy, gdy ich związek tylko przeżywa kryzys i żadne poważne deklaracje o rozstaniu jeszcze nie padły. Poznaj historię Andrzeja (39 lat, elektronik).
Historia prawdziwa
– Szczęka mi opadła do kolan, kiedy moja żona pokazała w sądzie kilkadziesiąt minut nagrań. Okazało się, że mnie nagrywała już trzy lata przed rozwodem. Doskonale wszystko zaplanowała. Niby mówiła, że chce się dogadać, a tak naprawdę tylko grała na zwłokę. Miało być bez orzekania o winie i bez wojny, a nagrywała nawet w czasie pokojowych negocjacji w trakcie procesu, kiedy przy kawie daliśmy sobie słowo, że nie zrobimy piekła i na zawsze zostaniemy dobrymi kumplami. W końcu mamy dwójkę nastoletnich dzieci. Dopiero przy podziale majątku pokazała prawdziwe oblicze.
Na forach roi się od rad
Powodów rozwodowej inwigilacji może być wiele, ale zwykle najważniejszy jest taki: kobiety nagrywają, by zbudować legendę ofiary przemocy domowej: psychicznej i fizycznej. Nagrania w takim przypadku stają się kapitalnym dowodem, który przekona każdy sąd o winie małżonka, czyli de facto rozstrzygnie losy procesu rozwodowego, a często także towarzyszących mu batalii o alimenty, eksmisję ze wspólnego mieszkania czy kontaktów z dziećmi. Mogą mieć nawet wpływ na sprawę o podział majątku, choć formalnie nie powinny mieć. Ale sędzia to nie komputer, odczuwa emocje, jak każdy z nas, dlatego bardziej lub mniej świadomie będzie sympatyzował z biedną matką, a nie z awanturnikiem i tyranem. Na forach rozwodowych dla pań aż roi się od porad w stylu: „Zawsze miej pod ręką dyktafon”, „Docinki to też przemoc psychiczna”, „Nagrywaj wszystko, nie pożałujesz”.
Bardzo ważne zastrzeżenie
Mam na myśli wyłącznie sytuacje, gdy kobiety wrabiają mężczyzn w rzekomą przemoc domową na potrzeby spraw okołorozwodowych. Zwyrodnialcy, którzy znęcają się nad swoimi partnerkami niech gniją w więzieniach. Najsłynniejszy taki przypadek z ostatnich lat dotyczy byłego radnego PiS z Bydgoszczy, Rafała P., który swojej żonie Karolinie zgotował piekło, bijąc ją, wyzywając, upokarzając, zmuszając do współżycia.4 Ujawnione przez kobietę wstrząsające nagrania pozwoliły jej uwolnić się z koszmaru, a domowego kata postawić przed sądem. Prawdziwych zwyrodnialców trzeba nagrywać, stawiać przed sądem i chronić przed nimi kobiety i dzieci!
Chcąc przedstawić sądowi nagrania, nie mogą one być jedynie zapisem wspólnych sprzeczek, kłótni, awantur, w których oboje małżonkowie nie szczędzą sobie złośliwości albo bluzgów. Z nagrań musi jednoznacznie wynikać czytelny podział ról:
on – potwór, sprawca przemocy domowej,ona – bezbronna, upokorzona ofiara przemocy domowej.Czyli: im więcej zarejestrowanych jego bluzgów, krzyków, gróźb i jej płaczu, szlochu i odgłosów świadczących o rękoczynach – tym dowody będą mocniejsze.
Wielu z was pomyśli sobie teraz tak: po co ja to czytam? Przecież te rady nie są dla mnie, bo nie jestem agresywny, nie wyzywam, nie grożę, ani nie biję. To strata czasu, ja przecież w żadnym wypadku nie dam się wciągnąć w karczemną awanturę z bluzgami, szarpaniami itp. Jestem człowiekiem zrównoważonym, kulturalnym, po prostu normalnym, a nie przemocowcem, prostakiem i damskim bokserem. Zmartwię cię, większość rozwodzących się mężczyzn myśli o sobie dokładnie w taki sam sposób, a potem… umiejętnie prowokowani niczym pacynki zachowują się dokładnie tak, jak chcą tego ich partnerki.
Zamiast czekać, wolę działać
Sprytne kobiety nie nagrywają wszystkiego, jak leci w nadziei, że ich partnerowi prędzej czy później coś strzeli do głowy i się pogrąży albo przynajmniej skompromituje. Tylko zamiast czekać na okazję i marnować baterie w dyktafonie, same prowokują awantury. Eskalują konflikt krok po kroku, na zasadzie kropli drążącej skałę. Aż facet będzie miał nerwy na wierzchu. Wtedy byle obelga, złośliwość, drobne świństewko rozwścieczy go do białej gorączki. Jeśli straci panowanie nad sobą, będzie co nagrywać. Kobieta nie puści w sądzie nagrania z początku sprzeczki, kiedy słychać, że prowokuje faceta. Sąd usłyszy dopiero ciąg dalszy, kiedy rozwścieczony, sprowokowany mężczyzna nie przebiera w słowach. Dlatego nie zakładaj z góry, że ty jesteś inny i w żadnej sytuacji nie dasz się sprowokować. Nie możesz tego wiedzieć, dopóki sam tego nie przeżyjesz. Jak w starym, mądrym powiedzeniu, że tyle o sobie wiemy, na ile zostaniemy sprawdzeni. Inna stara prawda mówi, że nawet najłagodniejszy pies ugryzie, jeśli się go odpowiednio długo i skutecznie drażni. Z mężczyznami jest podobnie, o czym przekonał się Rafał, (45 lat, marketingowiec).
Historia prawdziwa
Moje małżeństwo po jedenastu latach przechodziło zły okres, ale słowo „rozwód” jeszcze ani raz nie padło. Kłóciliśmy się coraz częściej i głośniej. Do głowy mi nie przyszło, że te awantury mogły być przez małżonkę prowokowanie, reżyserowane i nagrywane. W najczarniejszych snach nie podejrzewałem, że gram w jej koszmarnym teatrzyku rolę, którą mi napisała. Przekonałem się o tym dzięki przypadkowo spotkanemu koledze z dawnej klasy. Po paru piwach zebrało mu się na szczerość i opowiedział mi o swoim świeżo przeżytym trudnym rozwodzie, także o nagrywaniu go przez żonę jeszcze na długo przed złożeniem pozwu.
– A może mnie też nagrywa? – przemknęło mi przez głowę.
Następnego dnia, z kartką i długopisem w dłoni na chłodno przeanalizowałem nasze ostatnie małżeńskie wydarzenia. Szybko odkryłem, że kłótnie zwykle zaczynają się w podobny sposób i mają ten sam finał – płacz matki i płacz dzieci. Uświadomiłem sobie, że do ulubionych zagrań mojej małżonki należały takie sytuacje: po ciężkim dniu pracy siadam wieczorem przed telewizorem, a ona akurat wtedy zaczyna sprzątać. Dokładnie pomiędzy mną a telewizorem. Albo w niedzielę o siódmej rano, kiedy mam wreszcie okazję porządnie się wyspać, ona włącza odkurzacz, który błyskawicznie wyrywa mnie ze snu. Raz, drugi, piąty odpuszczałem, ale za kolejnym zacząłem się złościć, potem krzyczeć. Na kolejnym poziomie mojej irytacji wyłączałem odkurzacz, na co ona zaczynała płakać i zbolałym głosem krzyczeć coś w stylu: zostaw mnie, przestań mnie szarpać, dlaczego mnie odepchnąłeś, chociaż nic takiego nie robiłem. Nasze kilkuletnie dzieci słysząc te krzyki przybiegały i natychmiast płakały przekonane, że skoro mama szlocha i krzyczy, to znaczy, że robię jej krzywdę. Trzeci sposób na wyprowadzenie mnie z równowagi polegał na tym, że gdy poprosiłem ją o coś, ona odpowiadała bluzgiem, najczęściej: spierd… i wyzwiskami. Zorientowałem się, że nie robiła tego przy dzieciach, a wzywała je krzykiem i płaczem, dopiero wtedy, gdy jej odpowiadałem pięknym za nadobne. Oczywiście, dzieci reagowały tak, jak w poprzednich przypadkach. Nabrałem przekonania, że to wszystko nie może być dziełem przypadku, tylko zaplanowanymi przygotowaniami do rozwodu. Oczywiście udawałem, że o niczym nie wiem. Zacząłem uważnie obserwować zachowanie małżonki, mając oczy dookoła głowy. Już trzy dni później na szafie w moim pokoju odkryłem włączony dyktafon, bo nagrywała nie tylko nasze kłótnie, ale także mnie samego, co mówię do telefonu itd. W urządzeniu odkryłem kilkanaście nagrań. Pół roku później dostałem pozew, w którym małżonka żądała orzeczenia rozwodu z mojej winy, alimentów na dzieci i na… siebie. Do pozwu dołączyła dwadzieścia siedem nagrań. Dowiedziałem się, że nagrywała mnie od ponad roku telefonem komórkowym, dyktafonem, a nawet pendrivem wyposażonym w funkcję rejestrowania dźwięków.
Oczywiście nagrania, które przekazała sądowi, były już odpowiednio zmontowane, to znaczy nie zaczynały się z początkiem kłótni, tylko w momencie, kiedy ja krzyczałem i bluzgałem, a ona i dzieci szlochały. To była manipulacja wysokiej próby, długo nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem.
Tylko dzięki temu, że się zorientowałem w porę i sam zacząłem nagrywać sztuczki i prowokacje małżonki, udało mi się przekonać sąd, że moja żona nie jest ofiarą przemocy domowej, tylko wyrachowaną prowokatorką i manipulatorką. Wszystko dzięki temu przypadkowemu spotkaniu z dawnym kumplem z klasy. Gdyby nie on, przegrałbym z kretesem proces i pewnie płacił jej (a nie tylko na dzieci) alimenty do końca życia.
Pozew i inne pisma procesowe
Pozew, pozwany, powód – te nazwy będą się pojawiać często w tej książce, dlatego już na wstępie wyjaśniam ci ich znaczenie.
Pozew – jest to pismo procesowe, które inicjuje proces sądowy w sprawach cywilnych, czyli także w sprawach okołorozwodowych i rodzinnych. Osoba, która składa pozew, czyli ta, która czegoś żąda od drugiej osoby to tzw. powód. A adresat owego żądania to pozwany. Są różne rodzaje pism procesowych, m. in. wniosek o przeprowadzenie dowodu, apelacja, zażalenie – o czym przeczytasz wielokrotnie w tej książce. Łączy je ważna cecha, są kierowane do sądu i muszą spełniać ściśle określone wymogi formalne, tzn. zawierać:
– nazwę sądu, do którego jest kierowany pozew, np. Sąd Okręgowy w Poznaniu,
– imiona i nazwiska stron, czyli powoda i pozwanego i ich przedstawicieli ustawowych, np. w przypadku małoletnich dzieci i pełnomocników, czyli adwokatów lub radców prawnych,
– w nagłówku powinna znaleźć się informacja, jakiego rodzaju jest owe pismo, np. pozew albo apelacja,
– żądania wraz z uzasadnieniem, czyli dowody, które mają potwierdzać ich słuszność,
– wykaz załączników, czyli innych dokumentów dołączonych do pisma procesowego,
– podpis pozwanego lub jego pełnomocnika (adwokata).
Dodatkowo w przypadku pierwszego pisma procesowego, np. pozwu o rozwód, powód musi podać swój PESEL oraz adres pozwanego, aby sąd wiedział, gdzie mu wysyłać korespondencję procesową.
Uwaga ważne: w przypadku niedopełnienia wymogów formalnych pisma procesowego, sąd wezwie do jego uzupełnienia, co oznacza stratę cennego czasu. A jeśli autor pozwu nie poprawi pisma w określonym czasie, sąd mu je zwróci i nie odniesie ono żadnych skutków.
Jak zdobyć haka rozwodowego
Nagrywanie rozmów, kłótni czy prowokowanych awantur zwykle jest tylko początkiem, po którym następuje regularne szpiegowanie małżonka. Zaczyna się od przeglądania połączeń, wiadomości, zdjęć, filmików w komórce, historii oglądanych stron internetowych. Wojna wciąga i szybko zmienia się w regularną inwigilację, czyli podsłuchiwanie i rejestrowanie rozmów, odzyskiwanie przy pomocy specjalnych programów skasowanych danych w komórce (szczególnie sms-ów i zdjęć), włamywanie się do komputera, kontrolowanie poczty elektronicznej i komunikatorów internetowych, instalowanie oprogramowania szpiegowskiego. Coraz bardziej popularne staje się wynajmowanie prywatnych detektywów, którymi często są byli policjanci dysponujący umiejętnościami i supernowoczesnym sprzętem do wszechstronnej inwigilacji. Cel rozwodowego szpiegowania jest dokładnie taki sam, jak w przypadku dużej polityki, walki wywiadów czy codziennej pracy służb specjalnych:
zdobycie kompromitujących informacji, tzw. haków na przeciwnika,poznanie jego kolejnych ruchów, planów, strategii.Zacznę od podsłuchiwania. Urządzenia do niego służące, tzw. pluskwy są dziś powszechnie dostępne, miniaturowe, i choć bardzo zaawansowane technicznie, kosztują niewiele. Dlatego podsłuchiwanie małżonka stało się dziecinnie proste i piekielnie niebezpieczne. A jak już wiesz, to właśnie nagrania bardzo często przesądzają o wyniku batalii sądowej.
– Zdarza się, że mąż podczas rozmowy z przyjacielem przyzna się do skrywanego romansu lub jednorazowego skoku w bok. A to ujawni jakiś szwindelek z pracy, grzech z młodości lub skrzętnie skrywaną rodzinną tajemnicę. A to w żołnierskich słowach powie, co myśli o teściowej, szefie i wspólnym znajomym albo co gorsza… o sędzi prowadzącej sprawę rozwodową. Dla nagrywającego cenne mogą okazać się nawet pozornie niewiele znaczące soczyste bluzgi albo ordynarne dowcipy wypowiedziane przez małżonka. Z praktyki adwokackiej wiem, że możliwości jest mnóstwo, ale jedno jest pewne: nie ma mocnych na długotrwałą inwigilację – opowiadał mi znajomy adwokat z Rzeszowa.
I tę prawdę weź sobie głęboko do serca. Każdy podsłuchiwany będzie upolowany. Prędzej czy później urządzenia zarejestrują coś, co może, i z pewnością będzie, użyte przeciwko niemu. Z oczywistej przyczyny – jesteśmy tylko ludźmi, a nie aniołami o nieskalanych sumieniach, które używają wyłącznie czystej polszczyzny i o wszystkich wypowiadają się w samych ciepłych słowach.
Człowiek, który przechodzi przez piekło trudnego rozwodu z pewnością nie ma anielskiej cierpliwości i w nerwach nie przebiera w słowach. W jego przypadku kwestią otwartą pozostaje jedynie, jak mocno mogą mu zaszkodzić nagrania, ile straci albo jak wiele będzie musiał poświęcić, żeby nie dopuścić do ich ujawnienia.
Dlaczego pluskwa to… pluskwa?
Jeśli zastawiasz się, dlaczego miniaturowe urządzenia szpiegowskie nazywane są pluskwami, to dowiedz się paru faktów o insektach, które towarzyszą ludziom od wieków. Pluskwy są bardzo żywotne i sprytne. Potrafią przeżyć nawet kilka miesięcy bez pożywienia, a gnieżdżą się w trudno dostępnych miejscach, żerują w nocy, wchodzą ludziom do łóżek i piją im krew. Są niewidoczne, dlatego zanim człowiek zorientuje się skąd te swędzące, paskudne ukąszenia na ciele, zazwyczaj mija sporo czasu. Insekty zdążą się rozplenić na tyle, że ich skuteczne usunięcie staje się niezwykle trudne i bardzo kosztowne. Wymaga bowiem nie tylko uciążliwej chemicznej dezynsekcji, ale także wyrzucenia na śmietnik nowych mebli, łóżek, materacy, dywanów, a nawet zrywania podłóg. Jak widzisz, jest bardzo dużo podobieństw pomiędzy urządzeniami szpiegowskimi, a krwiożerczymi insektami.
Nagrywanie i podsłuchiwanie stało się polskim sportem narodowym. Przykład poszedł z samej góry, czyli od rządzących naszym krajem. Dyktafony i nagrania nieraz w wielkim stopniu decydowały o zwycięstwie wyborczym, nastrojach społecznych czy losach pojedynczych polityków. Oto kilka przykładów:
– nagranie przez Adama Michnika, redaktora naczelnego Gazety Wyborczej, propozycji korupcyjnej złożonej mu przez producenta filmowego Lwa Rywina. Dało to początek wielkiej aferze politycznej, doprowadziło do śledztwa i posłania kilku prominentnych osób za kraty, a lewica (dawny Sojusz Lewicy Demokratycznej), wówczas potężna siła polityczna, do dziś, mimo fuzji i zmian wizerunkowych, nie odzyskała dawnego znaczenia;
– nagrywanie przez ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro swojego ówczesnego kolegi koalicyjnego, wicepremiera Andrzeja Leppera, co stało się gwoździem do trumny kariery politycznej szefa „Samoobrony”;
– podsłuchiwane i nagrywanie polityków Platformy Obywatelskiej w restauracji Sowa i Przyjaciele, co w dużej mierze zdecydowało o przegranej PO w wyborach i utracie władzy na rzecz PiS-u;
– nagranie przez biznesmena Leszka Czarneckiego rozmowy z ówczesnym szefem Komisji Nadzoru Finansowego Markiem Chrzanowskim, który złożył mu propozycję korupcyjną. W efekcie Chrzanowski usłyszał zarzuty i trafił na dwa miesiące do aresztu tymczasowego;
– nagranie samego prezesa PiS-u Jarosława Kaczyńskiego w jego własnym gabinecie przez spowinowaconego z nim austriackiego biznesmena, co dało początek tzw. Aferze Srebrnej;
– nagrywanie przez najlepszego polskiego piłkarza Roberta Lewandowskiego swojego długoletniego menedżera Cezarego Kucharskiego, co skutkowało tym, że śledczy postawili agentowi zarzuty popełnienia przestępstwa szantażu.
Morał? Choć wszyscy wiedzą, jak łatwo jest dziś kogoś nagrać, ta metoda wciąż świetnie działa, a nagrania są zabójczo skuteczną bronią.
Jak to się robi?
Siedzisz przed laptopem? Podsłuch może tkwić w myszce albo zasilaczu, a w samym komputerze działać programik szpiegowski, który śledzi każdy twój ruch w komputerze, w sieci, w mediach społecznościowych, komunikatorach (messengerze, what’s appie itd).
Leżysz na kanapie przed telewizorem? Pluskwa może podsłuchiwać cię z podpiętej obok ładowarki telefonicznej, a z zegara stojącego na szafce może nagrywać cię mikrokamera.
Jesteś w biurze? Dźwięki z wewnątrz może przekazywać w „świat” pluskwa zamontowana w… odświeżaczu powietrza.
Jedziesz samochodem? W środku możesz mieć zainstalowany lokalizator GPS, a w odtwarzaczu urządzenie z mikrokamerą przekazujące obraz i dźwięk.
Wychodzisz do garażu, aby swobodnie porozmawiać przez komórkę i odpisać na smsy? W smartfonie możesz mieć zainstalowany program szpiegowski, który każde słowo: wypowiedziane do mikrofonu lub wpisane przekaże tam, gdzie ma przekazać. Tak samo się stanie, jeśli zabrałeś telefon komórkowy na plażę. A przecież tak robi zdecydowana większość z nas.
Wnioski? Możesz być inwigilowany praktycznie w każdej sytuacji dnia codziennego. To tylko kwestia determinacji twojej byłej małżonki i kosztów, które jak zaraz się przekonasz wcale nie są wysokie. A w porównaniu do strat, jakie wyrządza szpiegowanie są śmiesznie niskie. Zdarza się również tak, że rozwodnicy sami sobie szkodzą, przynosząc pluskwę do domu. Tak, jak to zrobił Marian (51 lat, lekarz).
Historia prawdziwa
Oboje z żoną przez lata zarabialiśmy nieźle, dlatego mieliśmy się czym podzielić. Z pokojowego rozstania nic nie wyszło. Małżonka za punkt honoru postawiła sobie udowodnienie mi, że ją zdradzałem i to ja ponoszę winę za rozpad związku. Karą dodatkową, jaką dla mnie przewidziała, było puszczenie mnie w przysłowiowych skarpetkach. Gdy się zorientowałem, że przegląda mój telefon, zagląda do komputera i prawdopodobnie podsłuchuje, wyprowadziłem się do wynajętego mieszkania. Sprawy sądowe powierzyłem adwokatowi, który był moim długoletnim przyjacielem. To on doradził mi, abym zlecił fachowcowi wyczyszczenie, czyli przeinstalowanie systemów w komputerze, tablecie i smartfonie, bo zainstalowanie w nich programów szpiegowskich jest dziś banalnie proste. Dokładnie tak zrobiłem, dlatego w swoim nowym lokum czułem się swobodnie i bezpiecznie. To właśnie w tym mieszkaniu spotykałem się od czasu do czasu z przyjacielem – adwokatem, aby przy lampce wina spokojnie przygotować się do rozpraw. Polegało to m. in,. na tym, że próbowaliśmy przewidzieć, na jakie trudne pytania będę musiał odpowiedzieć stronie przeciwnej. Gdy zapytał mnie, czy zdarzały mi się skoki w bok, jak na spowiedzi odpowiedziałem, że święty nie byłem. Za dwa- trzy razy jakieś jednorazowe przygody na wyjazdach integracyjnych mi się przytrafiły. Ale w żadne romanse się nie wdawałem, żadnych czułych sms-ów, ani zapewnień miłosnych nie wysyłałem. Byłem absolutnie pewny, że o tych jednorazowych historiach bez żadnego dalszego ciągu, małżonka nie ma bladego pojęcia, bo nie miała od kogo się dowiedzieć. A gdyby jakimś cudem się jednak dowiedziała, to z pewnością już w pozwie rozwodowym zrobiłaby z tego użytek. Spokojny poszedłem na rozprawę, podczas której adwokat żony rzeczywiście zapytał mnie, czy ją zdradzałem. Kategorycznie zaprzeczyłem, ale on nie spasował, tylko zasypał mnie gradem pytań o… wyjazdy integracyjne. Próbowałem kłamać, ale nie bardzo to umiem robić. Zacząłem się trząść, a krople potu na moim czole i skroniach widać było chyba z końca sali sądowej. Pan mecenas miał za mało danych, żeby mnie złapać na ewidentnym kłamstwie, ale mowa mojego ciała z pewnością przekonała doświadczoną sędzię, że nie mówię prawdy. Mentalnie przegrałem tę rundę, wyszedłem na krętacza i kłamczucha. Po rozprawie kumpel – adwokat zabrał mnie do swojej kancelarii, gdzie gorączkowo zastanawialiśmy się, jakim sposobem małżonka mogła się dowiedzieć o moich grzeszkach. Po burzy mózgów, doszliśmy do wniosku, że wiedziała dokładnie tyle, ile w swoim mieszkaniu powiedziałem o tym swojemu adwokatowi. Wniosek nasuwał się sam, ona znała treść tej rozmowy. Skoro komputer, tablet i telefon miałem czysty – pluskwa musiała znajdować się gdzieś indziej. Tylko gdzie? I jak się tam dostała? Przecież nikogo poza adwokatem do tego mieszkania nie zapraszałem. Ktoś niepostrzeżenie włamał się pod moją nieobecność?
– Zastanów się, co jeszcze zabrałeś ze sobą ze starego mieszkania? – drążył kumpel.
– Parę drobiazgów: lampkę nocną, budzik, wieżę, jakieś kable do komputera – odpowiedziałem.
– Wracaj do domu. Zachowuj się tak, jakby się nic nie stało, żeby się nie zdradzić, że się zorientowałeś. A jutro ściągnę ci speca, który przejrzy wszystkie rzeczy, które zabrałeś z domu.
I tak się stało. Ów spec potrzebował zaledwie kwadransa, aby rozkręcić lampkę nocną, której używałem przy komputerze, i odkryć w niej nowoczesny, miniaturowy podsłuch na kartę SIM z tzw. funkcją „call back”. Byłem zdziwiony, że mimo odkrycia, uważnie oglądał i rozkręcał pozostałe przedmioty, które zabrałem ze starego mieszkania. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy w listwie zasilającej do komputera odkrył drugi, identyczny „gadżet” szpiegowski. Po naradzie z adwokatem przez jakiś czas posłużyliśmy się podsłuchami do małej prowokacji, czyli dostarczenia małżonce kilku kłamstw, które łatwo obaliliśmy przed sądem – czym znacznie obniżyliśmy jej wiarygodność. A na koniec dostała propozycję z gatunku „nie do odrzucenia” – czyli rozstajemy się bez orzekania o winie i dzielimy po równo albo składam na nią doniesienie do prokuratury, że szpiegując mnie popełniła przestępstwo. Przyjęła ją, bo skazanie oznaczało dla niej utratę dobrego stanowiska w państwowej instytucji. Przekuliśmy początkową porażkę w sukces, a wszystko dzięki doświadczeniu adwokata, bez którego ta historia mogłaby się dla mnie zakończyć sromotną klęską…
Technika daje nowe możliwości
Wspomniana pluskwa z „call backiem” to bardzo sprytne, niebezpieczne i zaawansowane technicznie urządzenie szpiegowskie. Ale wcale nie z najwyższej półki cenowej. Działa na zasadzie miniaturowego telefonu komórkowego – jest wyposażone w bardzo czuły mikrofon, aby ściągnąć z pomieszczenia możliwie najwięcej dźwięków, kartę SIM, czyli własny numer i zasilacz podpięty stale do źródła prądu, w tym przypadku do listwy zasilającej. To ważne, bo dzięki temu pluskwa może pracować non-stop, bez potrzeby doładowywania czy wymiany baterii. Aby zacząć podsłuchiwać wystarczy wykręcić numer pluskwy, która – oczywiście bezdźwięcznie – „odbierze” połączenie, a mikrofon zbierze dźwięki i przekaże wprost do ucha lub dyktafonu „podsłuchiwacza”. Można też włączyć wspomnianą funkcję „call back”. Efekt? Pluskwa, gdy tylko wykryje wokół siebie dźwięki, sama zadzwoni pod wskazany numer i przekaże treść rozmowy. To cudo techniki, które całymi miesiącami może cię bezkarnie podsłuchiwać, kosztuje zaledwie 200 zł.
W zbliżonej cenie można nabyć urządzenie działające na podobnej zasadzie (SIM), ale wyposażone w dodatkowe funkcję filmowania i robienia zdjęć. Obie czynności wykonuje się zdalnie, wysyłając komendy sms-em ze swojej komórki. Miniaturowa pluskwa jest wyposażona także w kartę pamięci, która błyskawicznie zapisze wszystkie dźwięki, filmy i obrazy.
Dla oszczędnych też coś się znajdzie
Są też rozwiązania dla mniej rozrzutnych małżonków. Najtańszą pluskwę o wdzięcznej nazwie Enigma można zakupić za niecałe 15 złotych. Jest to miniaturowy nadajnik radiowy wraz z baterią, który przekazuje dźwięki na odległość kilkunastu – kilkudziesięciu metrów. Urządzenie ma jednak tę wadę, że przesyła dźwięk w zakresie częstotliwości od 92-102MHZ, czyli dokładnie tym samym, co popularne rozgłośnie radiowe. Może się więc zdarzyć, że ktoś usłyszy w swoim radioodbiorniku również audycję nadawaną przez pluskwę. Żeby tego uniknąć, a nie zrujnować portfela, trzeba wydać ok 100-120 zł, co wystarczy na zakup podsłuchu operującego w częstotliwościach nieużywanych przez rozgłośnie oraz miniaturowego radioodbiornika przestrojonego do pracy z pluskwami.
To są proste i tanie urządzenia, ale równie skuteczne jak najdroższe cudeńka techniki szpiegowskiej. Przekonał się o tym Arkadiusz, (34 lata, drobny przedsiębiorca).
Historia prawdziwa
Zacząłem podejrzewać, że żona mnie zdradza, ale nie miałem na to żadnych dowodów. Moja małżonka pochodzi ze wsi, wychowała się w tradycyjnej rodzinie. Kiedy próbowałem ją o to zapytać, reagowała histerycznie zalewając się łzami. Jej taktyka była prosta i skuteczna. Ustalaliśmy coś wspólnie, bo wciąż mieszkaliśmy pod jednym dachem i wychowywaliśmy kilkuletnie dziecko, a ona potem z niewzruszoną miną twierdziła, że nic takiego nie było. Z czasem stało się to nie do zniesienia. Stałem się nerwowy i coraz częściej wybuchałem złością. Tak się nie dało żyć. Kiedy wkurzony podnosiłem głos, ona dostawała spazmów, wołała na pomoc córkę, która nieświadoma niczego również zaczynała płakać, a ja byłem bliski obłędu. Zdałem sobie sprawę, że tylko kwestią czasu jest, że stracę nerwy i z ofiary stanę się sprawcą przemocy. I wtedy postanowiłem, że muszę się ratować, czyli zdobyć dowody na to, że to nie ja stałem się przemocowcem, tylko ona prowadzi ze mną jakąś perfidną grę. Zakupiłem trzy niedrogie pluskwy i zainstalowałem je w miejscach, gdzie najczęściej rozmawiała przez telefon: w salonie, łazience i na balkonie. Ja w tym czasie siedziałem z radioodbiornikiem przed blokiem w samochodzie. Nasłuchiwałem i nagrywałem jednocześnie na dyktafon podłączony do radia. Zaledwie po kilku dniach nagrałem jej rozmowę z kochankiem, podczas której nie szczędziła mu zapewnień miłosnych, wyzywając mnie przy tym od najgorszych. Zanim udałem się do adwokata takich nagrań zdobyłem dużo więcej. Sprawa sądowa stała się formalnością, uzyskałem rozwód z jej winy. Nawet nie próbowała walczyć.
Zamożni przebierają w ofertach
Rozwodnicy z grubym portfelem mogą wręcz przebierać w cudach techniki szpiegowskiej i od kilku lat to robią, bo jak podkreślają właściciele sklepów ze szpiegowskimi akcesoriami – ich obroty rosną lawinowo. Jeśli twoja małżonka ma także dostęp do większej gotówki, to masz się czego bać. Jedna z licznych firm oferujących szpiegowskie gadżety reklamuje się hasłem „Rozwiązania indywidualne szyte na miarę”, zapewniając, że „wykwalifikowany zespół techników umieści kamery szpiegowskie lub pluskwy dosłownie w każdym przedmiocie codziennego użytku. Przykłady? W zegarze, maskotce, walizce, samochodzie, łodzi, plecaku, lampce LED itd.
Podsłuch może znajdować się nawet w biodegradowalnym przeźroczystym plastrze, który ktoś niby przypadkiem doklei ci do kurtki.
Najgorszą sytuacją, jaka może ci się przytrafić to szpiegowanie cię przy pomocy twojego własnego smartfona. Jak większość z nas, pewnie, praktycznie się z nim nie rozstajesz. Wystarczy zainstalować w nim szpiegowskie oprogramowanie, a twój osobisty szpieg będzie:
podsłuchiwał twoje rozmowy w czasie rzeczywistym,nagrywał wszystkie (przychodzące i wychodzące) rozmowy gromadząc ich zapis na zewnętrznym serwerze,podsłuchiwał na żywo lub nagrywał wszystkie rozmowy prowadzone w pobliżu telefonu, czyli działał jak pluskwa,podglądał cię na żywo i nagrywał przy pomocy kamerek zainstalowanych w smartfonie,śledził wszystkie wiadomości tekstowe (sms-y, maile) wysłane z telefonu, także z portali społecznościowych czy komunikatorów: Whatsapp, Messenger, Instagram, Skype, Viber itp,sprawdzał bardzo precyzyjnie, gdzie aktualnie jesteś,kopiował wszystkie pliki znajdujące się w twoim telefonie,pozwoli poznać wszystkie hasła, jakich używasz logując się na wszelkich stronach www.Istnieją programy, których nie można wykasować nawet przywracaniem smartfona do ustawień fabrycznych. Koszt? Roczny abonament legalnej wersji dobrego programu szpiegowskiego to ok. 2,5 tys. zł. Niby niemało, ale przy stawkach, jakie są udziałem w bataliach rozwodowych bywa najczęściej drobnostką. Nawet jeśli nagrania nie nadają się jako dowód przemocy, ani nie posłużą jako as w negocjacjach, praktycznie zawsze można nimi dokuczyć swojemu byłemu. Dużo może powiedzieć o tym były premier RP Kazimierz Marcinkiewicz, który kilka lat po rozwodzie z drugą żoną Isabel, wciąż jest bohaterem sensacyjnych nagłówków w kolorowej prasie.
Historia prawdziwa
Jakiś czas temu jego była małżonka zamieściła w sieci nagranie video pokazujące jej byłego męża, gdy półnagi siedzi… na sedesie. Poirytowany widokiem filmującej go żony, cedzi przez zęby takie słowa:
– Idź do pracy, zajmij się czymkolwiek, cokolwiek zrób, idź na bezrobotne, zajmij się jakąkolwiek pracą, jakąkolwiek robotą…
Nagrywany Kazimierz Marcinkiewicz zachował zimną krew w tej wyjątkowo krępującej sytuacji. Ale i tak „temat” podchwyciły bulwarowe gazety, ponoć nawet za niego sporo zapłaciły, w efekcie czego Isabel kolejny raz napsuła krwi swojemu „eks”. A w konsekwencji całej kilkuletniej rozwodowej opery mydlanej, Marcinkiewicz stracił szansę na start w wyborach do Europarlamentu, powrót do wielkiej polityki i związane z tym zaszczyty i apanaże. I dzisiaj, po sześćdziesiątce, występuje w pokazowych walkach bokserskich.5
Pamiętaj o starej prawdzie
Jeśli sam zdobyłeś nagrania, które mogą ci się przydać w sądzie – strzeż ich jak oka w głowie. W żadnym wypadku nie zostawiaj ich w dyktafonie, telefonie, laptopie, tablecie czy jakimkolwiek innym przenośnym urządzeniu, bo możesz je stracić na wiele sposobów: zgubienie, zniszczenie czy kradzież. Tym sposobem, twoje tajne i bardzo ważne materiały przepadną albo wpadną w niepowołane ręce. Skopiuj je z dyktafonu przynajmniej na dwa inne nośniki i skasuj z dyktafonu lub smartfona. Kopie schowaj w różnych, bezpiecznych miejscach. Na przykład w chmurze, czyli wirtualnym dysku internetowym, np. Google lub Dropbox i na pendrivie, który będziesz przechować w szufladzie u mamy lub u zaufanego przyjaciela. Pamiętaj też o tym, że z nagraniami jest jak z każdą inną bronią. Kto nią wojuje, może też od niej zginąć. Przekonał się o tym Mariusz (41 lat, urzędnik) To opowieść z dość długim wstępem i… zaskakującym zakończeniem.
Historia prawdziwa
Podczas trudnego rozwodu moja żona zażądała żebym się wyprowadził z domu. Odpowiedziałem, że zrobię to, ale dopiero po zakończeniu procesu o podział majątku, i gdy mi wypłaci moją połowę tego, czego wspólnie dorobiliśmy się przez osiem lat małżeństwa. Musiałem przecież nabyć jakieś nowe lokum, gdzie mógłbym żyć jak człowiek i godnie przyjmować nasze kilkuletnie dzieci. Dodam, że bardzo chciałem załatwić sprawy majątkowe polubownie, bez sądu, bez marnowania pieniędzy na adwokatów, biegłych, rzeczoznawców majątkowych itd. Proponowałem kilka razy duże ustępstwa z mojej strony, ale bez żadnego odzewu. Wreszcie dostałem wniosek o podział majątku, w którym domagała się, aby sąd nie podzielił nas po połowie, lecz jej przyznał 2/3 tego naszego dorobku. Dostałem też pozew o eksmisję, na podstawie tzw. ustawy o ochronie praw lokatorów, która przewiduje możliwość wyeksmitowania nawet właściciela lokalu, jeżeli swoim rażąco nagannym zachowaniem uniemożliwia wspólne zamieszkiwanie innym lokatorom. Jako dowód mojego rażącego zachowania przedstawiła nagrania z kilku naszych kłótni i awantur, które sama wcześniej sprowokowała. Byłem pewien, że te zarzuty są kompletnie dęte i żaden sąd na ich podstawie nie eksmituje mnie z domu. Byłem i jestem przecież normalnym, spokojnym człowiekiem, ciężko pracującym na wysokim stanowisku w administracji, a nie psycholem „zatruwającym życie współlokatorom”. A jednak, na własnej skórze przekonałem się, że w polskich sądach nie ma rzeczy niemożliwych. Pani sędzia, gdy usłyszała nagrane na dyktafon piski, szlochy i płacze dzieci, które w ten sposób reagowały na wyreżyserowane krzyki i zawodzenia żony podczas awantur, kazała mi wynosić się z domu. Uzasadniając wyrok stwierdziła, że kierowała się dobrem dzieci. Moje dobro i elementarne poczucie sprawiedliwości miała głęboko gdzieś. Później dowiedziałem się, że stałem na z góry straconej pozycji, a nagrania były reżyserowane dokładnie pod tę konkretną sędzię. Powód? Ta trzydziestoparoletnia kobieta w todze, sama była solidnie poharatana przez życie z powodu ojca alkoholika. Tatuś zgotował jej rodzinie piekło w domu, a swój żywot zakończył przewracając się po pijanemu. Adwokat mojej byłej żony doskonale wiedział, że owa sędzia, w każdym facecie widziała domowego pijaka i terrorystę, i skrzętnie to wykorzystał, instruując żonę, co ma robić. Eksmisja była moją klęską, szczególnie wizerunkową. Najadłem się wstydu jak nigdy w życiu. Nikt przecież nie zwrócił uwagi na taki niuans, że nie zostałem eksmitowany na podstawie kodeksu karnego, czyli, że nie jestem przestępcą – sprawcą przemocy domowej. Że nikt nigdy mi takich zarzutów nie przedstawił, a tylko jakieś wydumane, bliżej nieokreślone przewinienia wobec „lokatorów”. Jestem człowiekiem znanym w swoim środowisku, na forach internetowych zaraz pojawiły się oczerniające mnie wpisy. Podejrzewam, że stała za tym moja była żona, ale dowodów, na to – niestety – nie zdobyłem. Dla ludzi stałem się tyranem domowym, prześladowcą rodziny, którego sąd wyrzucił z domu, żeby żonie i dzieciom oszczędzić domowego piekła. Przecież bez ważnych powodów sąd nie wyrzuciłby go z domu. To kanalia i przestępca – czytałem o sobie takie określenia na forach internetowych. Momentami dosłownie wyłem z bezsilności i poczucia niesprawiedliwości. Ale czas leczy rany, także na psychice, i ja też otrząsnąłem się z tych paskudnych przeżyć, a po blisko czterech latach doczekałem wreszcie finału sprawy o podział majątku. Miesiąc przed ostatnią rozprawą miało miejsce zdarzenie, w które do dzisiaj mi trudno uwierzyć. Starsza córka będąc u mnie w domu pochwaliła się, że ma w swoim smartfonie nowe piosenki i chciała, żebym ich posłuchał. Zauważyłem wtedy, że ma inny niż dotychczas telefon. Okazało się, że matka kupiła sobie nowy, a córeczce dała swój stary aparat. Przerzuciłem pliki z piosenkami, ale jeden „utwór” dosłownie wbił mnie w fotel. Było to prawie dwugodzinne nagranie rozmowy, a właściwie narady taktycznej mojej byłej małżonki ze swoim adwokatem przed końcową rozprawą w procesie o podział majątku. We trójkę, bo wzięła w niej udział także moja była teściowa, ustalili strategię, która w największym skrócie sprowadzała się do zmanipulowania i oszukania sędzi metodą „na biedną kobietę, skrzywdzoną przez męża tyrana”. Oto fragment rozmowy:
Adwokat: – Tylko w pewnym momencie zapłacz!
Była żona: – Co?
Była teściowa: – Zapłacz!
Była żona: Aaaa, dobrze
Była teściowa: (gromki śmiech)
Adwokat: Przypomnij sobie coś niemiłego i zapłacz
Była żona: Dobrze (śmiech)
Adwokat: To musi być!
Była żona: Będzie!
(Wszyscy troje się śmieją)
W dalszej części nagranej narady były m.in. stwierdzenia byłej małżonki, że choć ma pieniądze, to nie chce spłacać mnie jednorazowo w całości, tylko w ratach, jak najdłużej rozłożonych w czasie. I porady adwokata, jak przekonywająco ma zagrać bidulę przed sądem, aby tak się stało. Były też kpiny ze mnie, wyzywanie mnie od dupków i skur…, gromkie śmiechy i… wyssane z palca pana adwokata plotki o rzekomym rozwodzie pani sędzi prowadzącej sprawę. A to wszystko pośród ordynarnych określeń i zwykłych bluzgów. Dosłownie, adwokat – doktor prawa i moja była żona, z zawodu nauczycielka, klęli podczas tej rozmowy jak lumpy pod budką z piwem. A na koniec pan mecenas zapewnił obie panie, żeby spały spokojnie, bo zapadnie taki wyrok, jaki on im obiecał.
Gdy nagranie przesłałem do sądu – zrobiła się straszna chryja, adwokat natychmiast wypowiedział pełnomocnictwo mojej byłej żonie. Wzięła kolejnego, a ten robił co mógł, żeby przekonać sąd, że te nagrania są nielegalnie, dlatego nie powinny zostać uwzględnione, itd. Mógł żądać wszystkiego, ale przecież nie był w stanie sprawić, że sędzia, „odsłyszy” to, co usłyszała. Finał? Sąd podzielił nas sprawiedliwie majątkiem i nakazał byłej żonie natychmiastowe spłacenie mnie w jednej racie. Nawet nie próbowała się odwoływać się od tego wyroku. Skompromitowała siebie i swojego adwokata. W tym sądzie nie miała już czego szukać…
Detektywi mają dużo pracy
Dokumentowanie małżeńskich zdrad jest aktualnie najszybciej rozwijającym się segmentem usług detektywistycznych w Polsce.
– Już nawet co czwarte zlecenie dotyczy zbierania dowodów pod rozwód – szacuje Dariusz Korganowski, były policjant – obecnie detektyw z Łodzi, który zapytany o powody boomu na sprawy rozwodowe, odpowiedział:
– Polacy są tradycjonalistami i za wszelką cenę chcą udowodnić, że rozpad małżeństwa nie jest ich winą, tylko niewiernego małżonka. Za zdobycie dowodów, którymi wytłumaczą się przed rodziną i odpowiedzą na presję lokalnej społecznością są skłonni wydać naprawdę duże pieniądze.6
Zgadzam się z tą opinią, z zastrzeżeniem, że odzwierciedla ona sytuacje głównie w przypadku mniejszych środowisk: wsie, małe miasta, bo tam wciąż Kościół Katolicki ma wielki wpływ na lokalną społeczność, a rozwód bywa powodem do wstydu. W większych miastach, gdzie proporcja rozwodów w stosunku do liczby zawieranych małżeństw wynosi już około 50 procent7, mało kto zaprząta sobie głowę tym, co pomyślą inni. Znacznie częstszą przyczyną jest powszechne przekonanie, że udokumentowanie niewierności sprawi, że procesy okołorozwodowe staną się wyłącznie czystą formalnością. Na zasadzie – zdobywasz na małżonka dowód zdrady i jest pozamiatane. Zdradzony małżonek dostaje wszystko: rozwód z orzeczeniem jego winy, wysokie alimenty, (nie tylko na dzieci, ale także na siebie), korzystny podział majątku itd. Pełne zwycięstwo. Tak, oczywiście może być, ale… wcale nie musi. Za chwilę o tym przeczytasz.
Każdy może wynająć detektywa
Polacy się bogacą, dlatego mają się czym dzielić po rozwodzie. Mają o co walczyć, dlatego chętnie sięgają do kieszeni po pieniądze na detektywów. A prywatni śledczy dzięki dobrej koniunkturze profesjonalizują się w błyskawicznym tempie. Wystarczy prześledzić strony internetowe uznanych biur, aby przekonać się jak szeroki zakres usług oferują.
Przykłady: dyskretnie, bo bez wiedzy zainteresowanego przeprowadzić test na ojcostwo, zdobywając niezbędne wymazy zawierające kod DNA z przedmiotów codziennego użytku: sztućców, szklanki czy jednorazowej maszynki do golenia wyrzuconej na śmieci. Zabezpieczają odciski palców, ślady biologiczne, np. po to, aby wykryć mikroślady spermy na bieliźnie. Radzą sobie z szukaniem ukrytego majątku, a na swoich usługach mają informatyków dla których drobiazgiem jest odzyskanie skasowanych sms-ów w telefonie czy maili w laptopie.
Co bardzo ważne – wynajęcie detektywa do rozwodu nie jest już wyłącznie domeną milionerów, którzy kłócą się o jaguara i willę w Konstancinie. Sami detektywi szacują, że przeciętny budżet takiej sprawy to 7-10 tysięcy złotych. Wniosek jest prosty – w przypadku rozwodu prawie każdy może mieć na głowie detektywa. Ty także. Musisz mieć tego świadomość, nawet jeśli w sprawach damsko-męskich jesteś absolutnie w porządku.
Bo jak napisałem wcześniej, nikt nie jest aniołem, za to wszyscy popełniamy błędy. Każdy z nas, każda rodzina, nawet najbardziej szanowana, poukładana, wykształcona i zamożna ma swojego „trupa” w szafie, a nierzadko więcej niż jednego. Są to skrywane, często latami wstydliwe tajemnice, sekrety z przeszłości, których ujawnienie grozi odpowiedzialnością karną, skarbową albo „tylko” potężną dawką wstydu, zerwaniem relacji, kompromitacją, ośmieszeniem się przed rodziną, sąsiadami, przełożonymi w pracy itp. Regułą jest, że przy okazji rozwodów „trupy” wypadają hurtowo z szaf zwaśnionych familii, bo jak już wiesz, na tych wojnach wszystkie chwyty są dozwolone i każdy staje na głowie, aby dopiec przeciwnikowi do żywego. Coraz częściej przyczyniają się do tego detektywi, zwłaszcza ci z policyjną przeszłością, bo są to fachowcy, którzy potrafią dotrzeć do najmroczniejszych sekretów. Mają umiejętności śledcze wyniesione ze służby w policji, informatorów w wielu środowiskach oraz profesjonalny sprzęt do inwigilowania. Nasz bohater narodowy Marszałek Józef Piłsudski już przeszło sto lat temu wypowiedział znamienne słowa: „Podczas kryzysów strzeżcie się agentów”. Są one wciąż aktualne…
Brać czy nie brać
Jak już wiesz, namawiam cię do rozwiązań pokojowych, w żadnym razie do wojny, bo prawie wszystko jest od niej lepsze. Wielokrotnie podkreślam oczywistą prawdę, że w sprawach rodzinnych nie ma zwycięzców, lecz wyłącznie przegrani. A wojna rozwodowa wciąga bardzo szybko niczym nałóg narkotykowy. I tak jak narkotyki, pustoszy psychikę i kieszenie. Nawet najbardziej dojrzali emocjonalnie ludzie wdając się w rozwodową batalię tracą zdrowy rozsądek, instynkt samozachowawczy i poczucie wstydu. Największe kutwy zamieniają w ludzi szczodrze płacących za szpiegowskie gadżety, detektywów i wszystko, co pomoże w walce z przeciwnikiem. Liczy się tylko zemsta, chęć zniszczenia przeciwnika za wszelką cenę. Przekonał się o tym Bartek (34 lata, handlowiec).
Historia prawdziwa
Nigdy nie byłem rozrzutny – tak myślę o