Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamień. Odważysz się?
Nocna podróż pociągiem jest dla znanego i cenionego architekta niczym droga na szafot. Jest pewien, że w miejscu, do którego zmierza, czyli w warszawskim ratuszu, skończy się jego kariera zawodowa i życie, jakie do tej pory prowadził. Jest na skraju załamania z powodu nieudanego kontraktu, który będzie go kosztować wszystko, ale ma na sumieniu coś jeszcze. Podobnie jak wielu z jego towarzyszy podróży – oni również skrywają swoje mroczne tajemnice, które w tej dziwnej podróży poza czasem i przestrzenią będą wypełzać wbrew ich woli niczym robactwo spod wzruszonego kamienia.
Co łączy architekta, księgowego, młodego dramatopisarza, wspaniałego aktora, ukraińskiego budowlańca, piękną dziewczynę, kibola i znęcającego się nad żoną gbura? Kto bawi się nimi wszystkimi? Kto wystawia ich na próbę ponad siły? Kto chce ich śmierci? Sedno to mroczna opowieść o najgorszych ludzkich przywarach i instynktach, winie bez przebaczenia i grzechu bez odpuszczenia. To historia, która nie może skończyć się dobrze. Nie dla wszystkich…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 539
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spis treści
STACJA POCZĄTKOWA: SEBASTIAN KOLASIŃSKI
STACJA DRUGA: JACEK TURWID
STACJA TRZECIA: DAWID JACENIUK
STACJA CZWARTA: GRISZA ONOPRYJUK
STACJA PIĄTA: PIÓRKOWSCY
STACJA SZÓSTA: GONZO
SIEBTE STATION: FELDWEBEL KARLIK CZOIK
STACJA ÓSMA: PATRYCJA MICHAŁOWICZ
STACJA DZIEWIĄTA: WŁODZIMIERZ KURCZYK
STACJA DZIESIĄTA: KONIEC PODRÓŻY
POSŁOWIE
Copyright ©Wydawnictwo Granda
Copyright ©Marek Stelar
Anna Godzińskaredakcja
Marta Krawczukkorekta
Karolina Walczakgrafika na okładce
Raraku.plskład i łamanie
Wydawnictwo Granda
wydawnictwo-granda.pl
Książka dofinansowana z budżetu miasta Szczecin
ISBN 978-83-957900-9-6
Szczecin 2020
Epatowanie śmiercią czy to w formie wizualnej,
czy jakiejkolwiek innej, wywołuje naturalną reakcję: przestrach. Każdy w końcu boi się śmierci, choćby nawet twierdził coś wręcz przeciwnego. Ale epatowanie życiem zamiast śmiercią, może przynieść jeszcze gorsze skutki, bo życie potrafi być czasem o wiele gorsze niż śmierć.
A przecież życia nie boi się prawie nikt...
Mark D. Heath, Mój koszmar,
przeł. K. Lichtblau, Warszawa 1924
STACJA POCZĄTKOWA: SEBASTIAN KOLASIŃSKI
Brakuje mi powietrza. Chcę złapać się za szyję, zdjąć, zerwać z niej niewidzialną pętlę, która blokuje jego dopływ do płuc, ale wiem, że to bez sensu, bo na mojej szyi nie ma żadnej pętli. Jest tylko w mojej głowie, co nie zmienia faktu, że działa tak, jak każda pętla na każdą szyję, na której jest zaciśnięta. Zabija. Powoli. Duszę się. Duszę się, choć nie fizycznie. Duszę się w głowie, która chce implodować. Ledwo stoję na nogach; są jak z waty, jak z miękkiej gliny. Drżą mi kolana i szczękam zębami, które dzwonią głucho niczym butelki w skrzynkach na pace dostawczaka jadącego po dziurawej, wyboistej drodze.
I ten właśnie widok pojawia się nagle pod mocno zaciśniętymi powiekami – skojarzone w przedziwny sposób z moim stanem wspomnienie sprzed trzydziestu lat: wakacje u wujostwa, połatany i usiany wyrwami asfalt przecinający dziurawą wstęgą podkoszalińską wieś, zdezelowany „Żuk”, a pod plandeką skrzynki z piwem, dzwoniące jak moje zęby w tej chwili. Dostawa do lokalnego sklepu Gminnej Samopomocy, pod którym wuj z kolegami z PGR-u, jak zwykle po robocie, wyżłopie kilka browarów, a potem stłucze ciotkę. Ten dzień, którego wspomnienie wciska mi się pod powieki, spędziłem z chłopakami ze wsi, włócząc się po okolicy w pierwszej w swoim życiu męskiej wyprawie. Pierwszy papieros, łyk bimbru ze słoika, czarno-białe zdjęcie nagiej dziewczyny z ostatniej strony „Perspektyw”. To jeden z tych dni, który zostaje w głowie w najdrobniejszych i nawet najmniej istotnych szczegółach, zostaje w niej nawet brzęk butelek z piwem. Tylko że tamtego dnia, tamtego fantastycznego dnia świeciło piękne słońce, było gorąco, a nad drogą unosił się pachnący żniwami kurz, który letni wiatr przywiewał z pól. A teraz wokół mnie jest zimno i ciemno, tak bardzo ciemno...
Czy to zapowiedź rychłej śmierci? Czy tak właśnie, kompletnie groteskowo i irracjonalnie, wygląda jej nadejście? Odległe wspomnienia z dzieciństwa przebiegające przed oczami jak film? Wspomnienie fantastycznego dnia, którego końcem była przyniesiona z pola wiadomość, że wuj zginął w wypadku i nigdy więcej nie wypije pod sklepem piwa ani nie pobije ciotki? Ale nie ma więcej wspomnień. Nic już nie widzę. Nic. Tylko słyszę. Słyszę to szczękanie swoich zębów, słyszę je uszami i przez usta również, w ten specyficzny sposób, tak jak słyszy się przez nie wypowiadane przez siebie słowa. I jest ciemno, tak bardzo ciemno... Nawet, gdybym leżał we własnym grobie, nie byłoby tak ciemno, jak jest w tej chwili.
Jestem w grobie.
Teraz.
Nie mogę się ruszyć – coś trzyma mnie w tym odbierającym dech bezruchu, nie pozwala unieść ręki ani nogi, obrócić głowy. Otacza mnie ciemność tak gęsta, że można kroić ją nożem, drzeć palcami, drapać paznokciami, drapać dotąd, aż pojawi się pod nimi krew, a one same złamią się, a potem zejdą z palców. Można spróbować ją zerwać jak tę pętlę na szyi, która jest tylko w głowie. Można ją szarpać niczym czarny materiał rozdzierany na strzępy w szaleńczym odruchu paniki, lecz jego wątek i osnowa są tak ciasno ze sobą splecione, że szarpanie niczego nie daje. Niczego. Ta ciemność i tak z powrotem splata się, szczelnie zaciska, spaja i wraca do poprzedniej postaci nieprzeniknionej, duszącej czerni. Jest miękka i plastyczna, jak zawartość bagna gdzieś w ustronnym miejscu gęstego lasu; zdradliwa breja ukryta pod dywanem suchych liści, która wciąga nieostrożne zwierzę, centymetr po centymetrze, bezlitośnie i nieubłaganie, a potem, kiedy jego rozpaczliwy ryk ustaje powstrzymany falą błota wciskającą się do pyska, w ciszy zamyka się nad nim razem z dywanem z liści i nikt nie ma pojęcia, czy choćby nawet cienia podejrzenia, że coś tu się przed chwilą wydarzyło. Że wydarzyła się śmierć. Ale ja nawet nie próbuję tej ciemności rozszarpać, podrzeć czy choćby nadgryźć, bo przecież nie mogę się ruszyć. Przecież, do kurwy nędzy, nie jestem w stanie nawet drgnąć, przesunąć się choćby o jeden, cholerny milimetr... Tylko serce trzepocze w piersi jak przestraszony kanarek uwięziony w ciasnej klatce, który nie ma gdzie uciec i szamocze się w wydzielonej stalowymi prętami przestrzeni, obijając się o nie, a czarne oczka błyszczą bezrozumnym przerażeniem.
Wiem, że to minie, że to chwilowe, że ostatnio mam dużo stresu. Boże, który nie istniejesz, co się ze mną dzieje?
Boję się...
Łapię spazmatycznie haust powietrza i otwieram oczy.
– Proszę pana, „Bogusław” miał katastrofę! Tylu ludzi zginęło! Tam było moje dziecko!
Mrozi mnie przez chwilę. Od środka. Dziwnie ubrana kobieta, która uczepiła się nagle rękawa mojej kurtki, patrzy mi w oczy z wymalowanym na twarzy przerażeniem. Jest autentyczne – widzę to w jej oczach, słyszę je w jej rozpaczliwym łkaniu.
Stoję na jednym z peronów szczecińskiego dworca. Jest już noc i jest zimno, a ja marznę od środka i marzną mi uda oraz to, co jest między nimi, a co stało się niedawno moim przekleństwem. Stoję i czekam na pociąg TLK „Bogusław XIV”, który zabierze mnie stąd i zawiezie do Warszawy Centralnej, skąd udam się do Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, a potem… Potem nie wiem, co będzie. Czekam na pociąg, który nazywa się „Bogusław XIV”. Pociąg, który ma być dopiero podstawiony. Pociąg, który jeszcze nie wyruszył, żeby mnie tam zabrać. Tam, czyli nie wiem gdzie, ale przez stację Warszawa Centralna, gdzie go opuszczę, a potem Urząd Miasta Stołecznego Warszawy. Pociąg jeszcze nie wyruszył, a już uległ katastrofie, tak przynajmniej twierdzi dziwnie ubrana kobieta uczepiona rękawa mojej zbyt krótkiej puchowej kurtki. Kobieta wpatruje się we mnie błagalnie, jakbym mógł na to coś poradzić. Na to, że „Bogusław” miał katastrofę i na to, że było w nim jej dziecko. Oczy staruszki błyszczą dziko jak u tego kanarka w klatce, błyszczą zza zasłony zlepionych w strąki siwych włosów, wijących się niczym węże na głowie Meduzy, wysmykujących się spod naciągniętego na uszy włóczkowego beretu. Jej oczy błyszczą przerażeniem, a ja mam pustkę w głowie. I zmarznięte uda oraz to, co jest między nimi.
– Sydonka, idźżeż kobieto wreszcie do domu, zostaw pana w spokoju.
W głosie przechodzącego obok sokisty słyszę rozbawienie. Przystaje koło nas razem z kolegą policjantem i przygląda się nam; wielki jak niedźwiedź, pogrubiony czarną watowaną kurtką i kamizelką taktyczną. Na ramieniu zaczepiona nasobna krótkofalówka; czarne pudełko co kilka sekund wydaje z siebie cichy, elektroniczny szum, krótkie dźwięki i strzępy słów wypowiedziane beznamiętnymi głosami ludzi, którzy widzieli już wszystko. Zwięzłe informacje, komunikaty i polecenia wędrujące ponad ulicami i budynkami, zapisane w rozpuszczonych w zimnym, przesyconym zapachem tłustej sadzy powietrzu falach, na powrót zmienionych w tym małym, czarnym pudełku w to, czym były, zanim wysłano je w eter. Skompresowanymi do minimum sygnałami ludzkich podłości, tragedii i zaniedbań kłębiących się w tkance miasta niczym robaki pod skórą trupa. U boku strażnika wisi tonfa, atrybut władzy, coś jak współczesna rózga liktorska. A może raczej zbrojne ramię sprawiedliwości, wymierzanej pewnie nieraz złodziejaszkom na poczet przyszłej kary, kiedy papierologia związana ze zgłoszeniem wykroczenia nie jest tego warta. Policjant, też w kurtce, w takiej samej kamizelce i z taką samą tonfą, ale drobny i szczupły, wygląda przy sokiście jak dziecko albo treser przy swoim niedźwiedziu.
Stara kobieta puszcza mój rękaw, a wyraz przerażenia znika z jej twarzy jak zdmuchnięty. Zastępuje go służalczy i uniżony uśmiech ukazujący spróchniałe pieńki zębów. Po chwili zanosi się w głos chichotem czarownicy, wyrzuca z siebie strumień powietrza przerywany spazmatycznymi skurczami tchawicy, od dziesięcioleci drażnionej dymem najtańszych papierosów. Jej głowa trzęsie się, a spod beretu wypełza jeszcze kilka lepkich strąków o barwie zjełczałej śmietany. Czarownica umyka zgarbiona gdzieś w noc; gdzieś, gdzie nie dochodzą światła dworca. Drobi maleńkimi kroczkami, kłapiąc podeszwami rozczłapanych, męskich butów bez sznurówek, włożonych na bose stopy, obejmując się wpół i wciąż zanosząc się opętańczym śmiechem. Poły cienkiego płaszczyka, w którym ja zamarzłbym chyba na śmierć, powiewają wokół krótkich nóg staruchy. I nagle pochłania ją mrok. Jej sylwetka powoli rozmywa się w nim jak ostatnie kadry filmu ciemniejące na ekranie starego kina „Bałtyk”, które nie istnieje od dobrych piętnastu lat, a w którym oglądałem E.T., Gwiezdne wojny, Indianę Jonesa i Niekończącą się opowieść.
I przychodzi mi nagle na myśl, że żadna z choćby najbardziej wymarzonych, wyuzdanych i tak naprawdę niepotrzebnych rzeczy, jakie kupiłem sobie jako dorosły, nie dała mi więcej autentycznej radości niż tamte chwile spędzane w kinie jako dzieciak. Ani saab, ani Bang&Olufsen czy Apple Watch nie były w stanie tego przebić. Zdaję sobie z tego sprawę dopiero teraz. W tej chwili. To jak olśnienie. Jak spóźniona myśl umierającego na raka starca, który widząc krzątającego się obok łóżka syna żałuje nagle rozpaczliwie, że nie poświęcił mu kiedyś tyle czasu i uwagi, ile mógł. I kiedy syn wychodzi, wracając do swoich obowiązków, starzec wie, że choć jutro po południu znów przy nim będzie, to on teraz zostaje sam na sam z nocą za oknem i ciemnością w głowie, ciemnością bez wspomnień o wspólnych, szczęśliwych chwilach, którymi mógłby się karmić, by lepiej znieść nadchodzące nieubłaganie noc i śmierć.
By lepiej przeżyć tę nędzną resztkę życia, która mu została.
Pomyliłem się co do tej kobiety, która rozpłynęła się w ciemności znikając w niej tak, jak moje szczęśliwe dzieciństwo zniknęło we mgle niepamięci, wymazane zdarzeniami, które też chciałbym tam wysłać. Pomyliłem się… Wiem to już. Nie pierwszy zresztą raz pomyliłem się, oceniając czyjeś uczucia i odbierając je jako prawdziwe. Albo nieprawdziwe. Na jedno wychodzi: pomyliłem się tak czy siak, choć tym razem nic mnie to nie kosztuje, jak wiele razy ostatnio.
– Pan się nie przejmuje – mówi przebrany za sokistę niedźwiedź. – To lokalna wariatka, niegroźna. Mieszka tu, niedaleko, przesiaduje na dworcu godzinami. Pan tylko na wszelki wypadek sprawdzi, czy portfel jest na miejscu.
Sprawdzam. Portfel jest na miejscu. Tkwi w wewnętrznej kieszeni kurtki. Puchowej, leciutkiej kurtki grzejącej plecy, tors i ramiona, lecz zbyt krótkiej, by objąć ciepłem wszystko to, co poniżej pasa. Gdyby była dłuższa i sięgała do pół uda, byłaby obciachowa i niemodna, ale za to nie trząsłbym się teraz jak gówno w przerębli, nie mogąc się doczekać, aż podstawią wreszcie tego cholernego „Bogusława” i będę mógł schronić się w jego środku, ciepłym niczym wilgotne wnętrze kobiety przyjmujące w siebie drżące z niecierpliwości męskie przyrodzenie. To dziwne skojarzenie, nie do końca adekwatne i nie na miejscu, ale przyzwyczaiłem się już, że miewam je w najmniej odpowiednich momentach swojego życia. Tylko że ja nie drżę teraz z niecierpliwości. Drżę z zimna, niewyspania, poczucia winy i klęski.
Przypominam sobie, że nie przełożyłem do portfela dowodu osobistego – został za okładką dowodu rejestracyjnego mojego auta, który z kolei zostawiłem w domu, bo nie był mi przecież potrzebny. Dowód osobisty właściwie też nie. Ważne, że jest portfel, a w nim resztka pieniędzy i karta kredytowa obciążona już debetem. A także bilet, bilet na pociąg TLK „Bogusław XIV” relacji Szczecin Główny – Warszawa Wschodnia, wagon czwarty, bezprzedziałowy, miejsce czterdzieści cztery, niestety nie od okna, a od strony przejścia. Muszę jechać do tej cholernej Warszawy. Akurat teraz, zaraz. Muszę być w jej wielkomiejskich wnętrznościach jutro rano, o dziewiątej. Mimo to mam wrażenie, i to wrażenie graniczące z pewnością, że jadę tam niepotrzebnie. Że nic nie wskóram. Że nie dostanę już szansy…
Nazywam się Sebastian Kolasiński. Jestem architektem. Jestem dość znanym, a właściwie uznanym architektem. Nagradzanym architektem. Ambasadorem swojego miasta, które miastem jest tylko z nazwy. Jestem wschodzącą gwiazdą polskiej architektury. A może nawet nie wschodzącą – ja już błyszczę na firmamencie, błyszczę od kilku lat, jestem jej cudownym dzieckiem. „Inżynier z przypadku, artysta z powołania”, tak pogardliwie mówią o architektach, ale to nie ja. Ja jestem naprawdę inżynierem – razem z architekturą studiowałem równolegle budownictwo; wiem, jak pracuje konstrukcja, czuję ją, nie zgaduję, ja to intuicyjnie i rozumowo równocześnie wiem. I potrafię ją obliczyć. Ale jestem też artystą, nie patrzę na budynek wyłącznie jak inżynier: zespół ścian i stropów, przegród o danych właściwościach fizycznych. Czuję kształty i płaszczyzny, czuję, jak płyną, jak się przenikają, jak stają wobec siebie w kontraście i jak wzajemnie się uzupełniają. Kształtuję przestrzeń dla psychicznych i fizycznych potrzeb ludzi, jej użytkowników. Jestem architektem niemal idealnym. W wieku czterdziestu czterech lat osiągnąłem już w tym zawodzie tyle, że grzechem byłoby chcieć więcej, ale jeszcze większym grzechem byłoby na tym poprzestać. Jestem też znakomitym przykładem człowieka, którego najprawdopodobniej przerósł własny sukces. Który uwierzył, że może niemal wszystko. Jak wielu. A potem upadł, jak wielu upadło.
Nazywam się Sebastian Kolasiński, jestem architektem i jestem skończony.
Pociąg wreszcie podjeżdża. Wjeżdża tyłem, lokomotywa manewrowa wpycha go na dworzec, a nie ciągnie za sobą, dlatego z mojego punktu widzenia wygląda to dość groteskowo: jakby ktoś czegoś zapomniał. Kiedy pociąg nieruchomieje, rzesza zgromadzonych na peronie ludzi przypuszcza szturm. Dwadzieścia pięć minut do odjazdu. Pełna rezerwacja miejsc. A oni biegną do drzwi, jakby od tego zależało ich życie, brakuje tylko, żeby z dworcowych megafonów rozległ się Run to the hills Iron Maiden.
Run to the hills, run for your lives...
Nie spieszę się, a przynajmniej nie zamierzam, ale nerwowy pośpiech ludzi mimo wszystko działa na mnie pobudzająco i mobilizująco. Znajduję swój wagon, wchodzę do środka i, obijając się łokciami o oparcia siedzeń, przypatruję się maleńkim tabliczkom z liczbami w poszukiwaniu miejsca, które na kilka następnych godzin ma stać się moim miejscem. Kiedy wreszcie je odnajduję, nadzieja na spędzenie nocy we względnym spokoju pryska jak ostatnio wszystko w moim życiu.
Jeszcze stojąc na peronie, łudziłem się, że ktoś, kto wykupił miejsce obok mnie, czy raczej ktoś, obok kogo ja wykupiłem miejsce, nie przyjdzie. Nie zdąży, zaśpi, zapomni, zabiją go, cokolwiek – ale nie przyjdzie. Zrobi mi tę przyjemność i po prostu się nie zjawi. Ale ten ktoś zjawił się; zjawił się na długo przede mną, w dodatku wygląda, jakby siedział tu od kilku godzin: zadomowiony, rozparty, rozebrany z kurtki, z nogami na podnóżku i z gazetką w ręku. Ulizane włosy, grzeczny z wyglądu, jasna koszula pod sweterkiem w serek, brązowe spodnie z kantem. Jak on to zrobił, skoro pociąg nie przyjechał ze Świnoujścia? „Bogusław” startuje ze Szczecina, skład przyjeżdża ze Wzgórza Hetmańskiego pusty i zapełnia się ludźmi dopiero tu, na Głównym. Może to mieszkający na Pomorzanach pracownik PKP, który skorzystał z okazji i po znajomości wsiadł w wagonowni, zamiast tłuc się do centrum tramwajem?
Rozglądam się i stwierdzam, że człowiek zajmujący siedzenie pod oknem nie jest jedyny, a ja mam chyba coś nie tak z refleksem. To prawda, odwykłem od przepychania się w drzwiach pociągu, od gonitw po dworcu, zajmowania pole position na krawędzi peronu i wrzucania walizek przez okno do przedziału. Te czasy minęły razem z erą Jarocina i minęły, odkąd zaczęła obowiązywać ta nieszczęsna rezerwacja, a ja zacząłem latać samolotami. Te czasy minęły, ale oto znów muszę jechać pociągiem, w dodatku tłuc się, kurwa, całą noc na niewygodnym siedzeniu, zamiast wziąć chociaż kuszetkę czy sypialny, które ludzie wykupywali jak cukier przed spodziewanym kryzysem. Ilekroć grucha wieść o podwyżkach cen czy jakimś kryzysie właśnie, z półek sklepów i hurtowni, niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki, znikają papierowe torebki wypełnione kilogramem białej śmierci. Tu rzecz się ma chyba podobnie: były miejsca, to brali, a nuż zabraknie. Mnie zabrakło, choć nie tylko z tego powodu jadę siedząc, a nie leżąc. I patrzę teraz bykiem na zaczytanego w „Newsweeku” człowieka pod oknem, jeszcze gorzej myśląc o tych, którzy kładą się właśnie na swoich miejscach w wagonach sypialnych.
Siadam, starając się nie dotknąć sąsiada i stwierdzam, że muszę iść do toalety. Nerwy robią swoje, mam tak od dziecka. Wizyta u dentysty, egzamin, występ w szkole, każde takie wydarzenie powoduje u mnie przyśpieszoną produkcję moczu. W dodatku ile bym nie wysikał i tak zaraz chce mi się znowu. A od jakiegoś czasu jest to u mnie stan permanentny.
Postanawiam, że zanim pójdę do WC, odsapnę chwilę i uspokoję się. Chociaż odrobinę. Zamykam powieki i odcinam się od świata zewnętrznego choć na moment. Taką mam intencję. Chcę stracić z oczu wszystko: kształty i światło, kolory i fakturę materiałów; wizualny odpowiednik kakofonii, rażącej umysł nie przez uszy, a poprzez oczy. Chcę przez jakiś czas odpocząć od tych wszystkich bodźców gwałcących mój mózg, chcę zostać sam na sam ze swoimi myślami, które są równie ciemne jak obraz pod szczelnie zamkniętymi powiekami. Kiedy je mrużę, zaciskają się mocniej i obraz jest jeszcze ciemniejszy. Dobrze. Ciemno. Ciemno, ale w ten bezpieczny sposób, w pełni kontrolowany, bo jestem świadomy, że wystarczy otworzyć oczy, by wróciły kolory i światło. Pozwalam otoczyć się tej bezpiecznej ciemności, pozwalam jej się objąć jak materiałem hamaka, by odpocząć w niej kilkanaście sekund i zebrać siły do dalszej egzystencji w świecie określonym światłem, cieniem, kształtami i barwami.
Ale to nie działa. Nie do końca. Nie tym razem.
Słyszę prowadzone przyciszonymi głosami rozmowy. Słyszę dzwonienie czyjegoś telefonu. Słyszę „ping” nadchodzącej wiadomości messengera. Kaszlnięcie. „Czy może mi pan pomóc z torbą?”. Ping. Szuranie walizki po podłodze. Ping, ping, pokasływanie, ping, „Tak, mamo, jestem już w pociągu”, ping, PING, kurwa, srrring!!!
Czy ci wszyscy ludzie nie mogliby choć przez chwilę – jedną, krótką chwilę – posiedzieć w pierdolonej ciszy!?
Czy pierdolona cisza jest jak zen – nieosiągalna dla przeciętnego zjadacza parówek!?
Czy oni wszyscy boją się tej ciszy, tak jak można się bać wysokości czy ciemności!? Placidofobia: nowa choroba cywilizacyjna, jak nadciśnienie, Hashimoto czy cukrzyca?
Otwieram oczy. Mocno wbity plecami w oparcie ściskam podłokietniki fotela, głęboko oddycham, nabierając w płuca kilka gwałtownych haustów powietrza. Chryste, jestem kłębkiem nerwów!
Wracam ze swojej bezpiecznej ciemności do świata bodźców wizualnych, do świata barw, światła i cienia. Ten powrót jest jak kac, jak zjazd po amfie. Niweczy zakładany, a nawet osiągnięty, efekt działania alkoholu czy stymulantu.
– Witamy w TLK – mówi człowiek z „Newsweekiem”.
– Miałem lecieć samolotem, ale już nie było biletów – rzucam zdawkowo, wpatrując się w oparcie fotela przede mną.
Oczka siatki na gazety wbijają się w moje fotoreceptory zielonymi rombami, a w moim głosie pobrzmiewają nuty skargi.
Nawet nieźle wychodzi mi ta skarga. Ale prawda jest inna. Prawda jest prozaiczna. I wstydliwa. Bilety pewnie były, za to nie było pieniędzy. Prawda jest taka, że muszę oszczędzać na wszystkim. Każdą złotówkę, ba, każdy grosz oglądam z obu stron, zastanawiając się, czy mogę go wydać lepiej i sensowniej.
Rozluźniam się. Znów zamykam oczy i zaczynam spokojniej oddychać, starając się odciąć swój umysł od szumu rozmów i innych dźwięków. Zapaść jeśli nie w drzemkę, to przynajmniej w swoisty letarg. Stwierdzam, że to trudne.
Stwierdzam, że to niewykonalne.
– Zawsze wybieram miejsce tyłem w wagonach bezprzedziałowych – chwali się ktoś kilka miejsc dalej, a jego głos brzęczy w mojej głowie jak natrętny owad, który nie potrafi albo nie chce wylecieć przez otwarte okno. – Jak nie trafię, to się z kimś zamieniam i raczej nie mam z tym problemu, bo niewiele osób lubi jeździć tyłem do kierunku jazdy. A dlaczego to robię? Bo jakby co, jest bezpieczniej, co nie? Jak walniemy w pociąg z naprzeciwka, to nie lecę na ścianę albo fotel przed sobą... Gdybym jechał przodem, to zostałaby ze mnie miazga, kolego, miazga! A tak...
– Zastanawiam się, czy ten człowiek słyszał o kimś takim jak Newton i czy zdaje sobie sprawę, że przy zderzeniu z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę plus prędkość pociągu z naprzeciwka, oparcie za plecami go nie uratuje? – mój sąsiad odkłada „Newsweek” na blacik odchylany z oparcia fotela i spogląda na mnie marszcząc rzadkie brwi. – Czy wie, że nawet jeśli to oparcie zatrzyma jego ciało w miejscu, to jego narządy wewnętrzne wciąż poruszają się te sto na godzinę i hamują dopiero na szkielecie, mięśniach i sobie samych, często miażdżąc się wzajemnie albo przynajmniej poważnie uszkadzając? Że mózg w tej jego ciasnej głowie, mimo że wypełnia ją ściśle, to jednak pływa w niej sobie, ma konsystencję galaretki i podlega takim samym prawom, jak wątroba, śledziona i nerki, czyli ściska sam siebie i zatrzymuje się na kościach czaszki, więc często w takich wypadkach kończy się wstrząsem lub śmiertelnie niebezpiecznym obrzękiem i wgłobieniem?
Ma miły głos. Swoje rewelacje wypowiada nieco rozbawionym tonem, a wyraz oczu potwierdza to. Jest lekko rozbawiony. Przyglądam mu się, skoro już mam spędzić całą noc w jego towarzystwie. Jest nieco starszy ode mnie, a może tylko wygląda na starszego. Zachowawcza fryzura z misternie ułożonych i przetkanych siwizną włosów zapewne jeszcze bardziej postarza go wizualnie, więc kto wie, może nawet jesteśmy równolatkami? Ma twarz, na którą nikt nie zwróciłby uwagi w tłumie: nie wyróżnia się niczym, jest przeciętna, ani ładna, ani brzydka, po prostu zwyczajna. Setki takich twarzy widzi się codziennie, zapominając o nich tuż po tym, jak straci się je z oczu. Uwagę zwracają dwie rzeczy. Jedną z nich są właśnie oczy. Inteligentne, patrzące bystro spod brwi, a zieleń ich tęczówek jest chyba jedyną interesującą rzeczą w tej twarzy. Kolorem przypominają oczy mojej matki, które, zanim zamknęły się na zawsze, pogrążając ojca w uwieńczonym bankructwem marazmie, miały niemal identyczny odcień. Drugą zwracającą uwagę rzeczą jest mała brodawka w kolorze skóry, widoczna tylko dzięki lekkiemu sierpowi cienia, jaki rzuca na podbródek.
– Sporo pan wie o katastrofach – zauważam nie żałując już, że jadę przodem do kierunku jazdy. – Jest pan lekarzem? Albo anatomopatologiem?
– Jestem księgowym – mój sąsiad mówi to z wyraźnie słyszalną w głosie dumą, lekko mrużąc powieki, jak zadowolony pies drapany za uchem.
Hmm... Też kiedyś mówiłem o sobie z dumą: „Jestem architektem” i oczekiwałem, że w oczach interlokutora zobaczę podziw. Może kiedyś go widywałem, a może tylko mi się wydawało? Może tylko chciałem go widzieć? A może to nie był wcale podziw, ale to już nieważne, bo dziś w oczach ludzi widzę tylko obojętność, wrogość, zawiść albo zmęczenie. A teraz nawet nie staram się, żeby człowiek obok mnie zobaczył to, co ja chciałem kiedyś widzieć w oczach innych. Ale nie ma też w nich wrogości, ani nawet obojętności, bo nie czuję ich do tego gościa na sąsiednim fotelu. Nie czuję nic, w moich oczach jest tylko zmęczenie. Wyłącznie zmęczenie. Nie mam ochoty na silenie się na uprzejmości. Chcę tylko spać. I tak mocno, jak chcę spać, tak samo mocno jestem przekonany o tym, że dzisiejszej nocy znów nie zasnę. Ni chuja. Nie przy zapalonym świetle, nie na ciasnym fotelu i nie w towarzystwie księgowego, który właśnie wyciąga ku mnie rękę z zawiniętą w aluminiową folię kanapką pytając, czy może mnie nią poczęstować.
– Właśnie pan to robi – zwracam mu uwagę.
– Znaczy, co? – mruga zastygając w bezruchu z ręką wyciągniętą w moją stronę.
– Pyta pan, czy może mnie poczęstować kanapką – wyjaśniam. – Ale pan właśnie to robi – częstuje mnie. Więc nie ma już sensu o to pytać.
– Nie? – ręka cofa się.
– Nie. Niech pan nie pyta mnie o to, czy może mnie poczęstować kanapką, tylko na przykład, czy mam na nią ochotę. Albo przynajmniej, czy ja mam ochotę się nią poczęstować.
– A to takie istotne?
– Powiedzmy, że dla mnie tak – mówię, choć nie mam ochoty mówić niczego. – Nie chcę być upierdliwy, ale lubię precyzję. We wszystkim: w projektowaniu, w budownictwie i w mowie również. W życiu generalnie lubię precyzję.
– Jest pan budowlańcem? – pyta mój sąsiad, unosząc brwi; brwi, których prawie nie ma.
– Jestem architektem – moje słowa brzmią szaro i matowo.
Brzmią dźwiękowym odpowiednikiem szarości i matu. Brzmią bylejakością. Brzmią żałośnie.
Nie wspominam, że precyzja w moim życiu zaprowadziła mnie wyłącznie na jego skraj. To prawda, zdarzały się sukcesy, również ten ostatni, w postaci nieszczęsnego konkursu, co i tak było tożsame z dotarciem na ów skraj, skraj przepaści. Konkurs był tylko przystankiem na drodze do niej; z sukcesu przerodził się w klęskę.
Precyzyjnie planowałem kolejne etapy swojego życia. Rodzinę, której w zasadzie nie miałem, bo swojej własnej z premedytacją nie założyłem, a członkowie tej jej części, która była niezależna od moich planów, wymierała powoli ze starości i z powodu chorób cywilizacyjnych. Karierę zawodową, którą zrobiłem, i która przerosła nawet najśmielsze z moich planów. I tak dalej. Planowałem te etapy, przegrywając tak naprawdę każdy z nich, paradoksalnie nawet ten wygrany, zawodowy: to właśnie on przyczynił się najbardziej do tego, że koniec końców przegrałem cały wyścig. Właśnie zbliżam się do mety, która jest w Warszawie, konkretnie w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy. A za metą jest już tylko przepaść…
– Ja też lubię precyzję – informuje mnie mój towarzysz podróży z lekkim zaskoczeniem w głosie, jakby odkrył to dopiero przed chwilą, jakbym to ja mu tę rzecz właśnie uświadomił. – Dobrze więc: czy ma pan ochotę na kanapkę?
– Nie. Dziękuję panu bardzo, ale mam ochotę tylko spać.
– W porządku – odpowiada beztrosko.
Po chwili otacza mnie szczelny kokon zapachu wędzonego łososia i jajka na twardo, a do uszu dociera cichy, ledwo słyszalny chrzęst ocierających się o siebie kości szczęki, który może świadczyć o dysfunkcji stawu skroniowo-żuchwowego.
Powieki pieką mnie niemiłosiernie, więc pocieram wewnętrzne kąciki oczu opuszkami palców, mając przy tym nieodparte wrażenie, że jest pod nimi piasek drażniący śluzówkę. Mięśnie pleców i ramion pragną się rozluźnić, bezgłośnie wołają, błagają zakończeniami nerwów o to i aż się proszą o masaż. Sen. Co ja bym dał za zdrowy, mocny, długi sen. Zniesienie świadomości, ale bez marzeń sennych, które w moim przypadku i tak wyglądają tak samo jak rzeczywistość i na pewno nie mają nic wspólnego z marzeniami. Nic... Co ja bym dał za taki sen bez snów. Cudowny, nieprzerwany, kończący się samoistnym przebudzeniem, najlepiej w innym miejscu i czasie... Dałbym za taki sen wszystko.
Dałbym za niego nawet życie.
Warszawa. Konkurs. Nowe muzeum sztuki współczesnej. Poprzednie pomysły skasowano, Kereza i jego zwycięski projekt z poprzedniego konkursu wyrzucono do kosza na śmieci pod pretekstem wyczerpania się formuły współpracy z projektantem. Przypadek, los, cokolwiek czy ktokolwiek pod postacią członków szacownego jury sprawia, że w nowym konkursie, spośród prawie dwustu projektów z całego świata wybrany zostaje jeden, wykonany nakładem ogromnej pracy małego zespołu dowodzonego przeze mnie i mojego wspólnika Barcza. Radość. Zawiść. Radość i zawiść. Dwa nierozerwalnie związane ze sobą i współistniejące uczucia. Jak rodzone siostry, dwujajowe bliźniaczki; jedna ładna, druga brzydka, ale zawsze razem. Nasza radość, nasza ogromna radość, Barcza radość i moja radość; ta moja jeszcze nie przetkana nitkami wyrzutów sumienia wobec wspólnika. I zawiść. Taka warszawska, środowiskowa zawiść wobec nas, naszego sukcesu. Oto mały żuczek z zachodniopomorskiej wioski jakimś cudem wygrywa konkurs architektoniczny na wielki obiekt w ich własnym mieście, w mieście, którego nie zna i nie rozumie. Konkurs realizacyjny, co oznacza, że z autorem zwycięskiego projektu zawierana jest umowa na projekt budowlany i wykonawczy. Nieco ponad dwadzieścia pięć milionów, na tyle oszacowano wartość prac projektowych, około dziesięciu procent wartości całej inwestycji. Umowę podpisuję, bo nie mam wyjścia, ale umowa nie jest już tak słodka jak zwycięstwo. Umowa jest twardą rzeczywistością zakrytą wcześniej woalem słodyczy owego zwycięstwa. To pyrrusowe zwycięstwo. Żeby obiekt wybudować, potrzebne jest konsorcjum, ale to zmartwienie inwestora. Żeby przekuć konkursową wizję w rzeczywisty projekt też potrzebne jest konsorcjum i to już moje zmartwienie. Stworzyliśmy więc je, ja i mój wspólnik Barcz. Nie do końca konsorcjum, ale coś w tym rodzaju. Dwadzieścia pięć baniek. Pierwsza rata po złożeniu wniosku o pozwolenie na budowę, a więc po sporządzeniu projektu budowlanego. Druga po projekcie wykonawczym. Trzecia po oddaniu inwestycji do użytkowania.
Projekt budowlany był już gotowy. Kilka kartonów z grubymi tomiszczami spoczęło w ratuszu, w Wydziale Architektury i Planowania Przestrzennego Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy. Takie same kartony z takimi samymi tomiszczami trzepali równocześnie reprezentujący inwestora panowie z Biura Architektury i Planowania Przestrzennego. Trzepali je i nie spodobało im się to, co widzieli w środku, w poszczególnych tomach projektu budowlanego. Twierdzenie, że złożyliśmy w urzędzie zapakowaną w segregatory makulaturę, żeby tylko dotrzymać terminu, było najłagodniejszym z zarzutów. Owszem, projekt był niedopracowany, ale wyłącznie z winy inwestora. Ciągłe zmiany, których żądał, były nagminne, a nanoszenie ich na rysunki zajmowało mnóstwo czasu projektantom wszystkich branż. Plotery wypluwały z siebie wciąż nowe arkusze papieru zadrukowane rzutami, przekrojami i detalami, skrzynki mailowe pękały od plików z elektronicznymi wersjami projektu, uzgodnień lub informacji o ich braku, a czas mijał. Ale umowa to umowa, a czas to pieniądz. A brak czasu, to brak pieniędzy, w tym przypadku przełożenie było jednoznaczne. Pierwsza rata nie wpływała. Musiałem się zadłużyć. I to poważnie. Wziąć pożyczkę, żeby płacić projektantom branżowym, od których zależały moje dalsze losy. Gdybym im nie zapłacił, rzuciliby robotę w cholerę i zostałbym sam. Inwestor wycofał własny wniosek o pozwolenie na budowę, groźbami zmuszono nas do poprawienia dokumentacji, na osłodę obiecano anulowanie kar za niedotrzymanie terminu i dano nam czas na uzupełnienie. Ale nie zapłacono. Wszystko przyklepano aneksem do umowy, uściśnięciem rąk i uważnymi spojrzeniami w oczy. Ich oczy mówiły: „Ciesz się z tego, co masz”, moje coś innego, ale nikt się tym nie przejmował. Przykład Kereza nie nauczył mnie niczego. W jednym mieli rację: żuczek z wiochy nie miał czego szukać w stolicy. Choć ja znałem Warszawę, znałem to miasto i na swój sposób rozumiałem je. Pracowałem tu kilka lat, włóczyłem się po nocach po jego trzewiach; raz trzeźwy, raz pijany albo upalony, raz smutny, innym razem wesoły, czasem zakochany, a czasem porzucony. Szwendałem się po nim w różnym stanie ducha, rozmawiałem z ludźmi, którzy byli jego dziećmi, żyli w nim od dziesiątek lat, w nim kiedyś umierali i ginęli ich bliscy, w nim mieli umrzeć i oni. Ale być może znałem to miasto wyłącznie w swoim mniemaniu, a nie ich. I dawano mi to do zrozumienia. To była zabawa dla dużych chłopców. Nawet Christian Kerez nie był jak widać wystarczająco duży...
Mój sąsiad zwija pomięty kawałek aluminiowej folii po kanapce w zgrabną kulkę. Niemal idealny kształt tej kulki może potwierdzać słowa jej twórcy o istotnej roli, jaką precyzja odgrywa w jego życiu. Schyla się i wyrzuca ją do małego śmietnika koło swoich stóp. Chcąc poprawić się w fotelu, chwyta oparcie przed sobą, a ja, spojrzawszy na jego palce, nie wiedzieć czemu stwierdzam, że wyglądają jak palce piekarza. Absurdalne skojarzenie, ale nic na to nie poradzę. Są kwadratowe, jakby nakreśliła je ręka rysownika mangi, mają szerokie paznokcie, których płytki są matowe i wyraźnie bledsze od skóry, mimo że czyste i zadbane. Wyobrażam sobie jak te palce, utytłane w mące i jajku, zagniatają porcję ciasta, międlą ją, spomiędzy nich wypływa żółta pulpa, a kiedy bezkształtna masa zmienia się wreszcie w foremną bułkę, te palce zaciskają się na trzonku noża i dwoma zręcznymi, ćwiczonymi od lat sztychami naznaczają ją piętnem; piętnem, jakie ma każda bułka nasza powszednia na podobieństwo pępka u człowieka. Tak jak pępek jest znakiem łączności z matką, tak te nacięcia świadczą o związku z piekarzem. A później wyobrażam sobie, jak kwadratowe palce o szerokich paznokciach wkładają tę bułkę do pieca, a dwie proste kreski pęcznieją razem z całą bułką, rozszerzają się, brązowieją i zaczynają przypominać wydepilowane i skrzyżowane szczeliny sromowe zachęcająco i tajemniczo wyzierające spośród fałdów pulchnego wzgórka łonowego; piekarniczy wybryk natury.
I znów te skojarzenia... Jestem jak żołnierz ze starego dowcipu, któremu nawet biała chustka kojarzy się z dupą. Tłumaczyć może mnie tylko jedno – kiedy myślę o dupie, nie myślę o konkursie. Proste i nieskomplikowane, jak konstrukcja cepa albo umysł mężczyzny. Układ zero-jedynkowy. Białe albo czarne. Być albo nie być. Dupa albo konkurs...
Konkurs...
Terminu nie dotrzymaliśmy, bo nie dało się go dotrzymać. Inwestor znów nie uzgodnił projektu. Wezwano mnie do Warszawy na poważną rozmowę. I to nawet nie miała być rozmowa ostatniej szansy. Nie miałem więcej szans. Popłynąłem. Kary umowne były horrendalnie wysokie, wszyscy to wiedzieliśmy, ale mimo to podpisałem przecież tę cholerną umowę, nie wierząc w czarny scenariusz. A on się zdarzył. Ziścił się jak koszmarny sen. W perspektywie mam więc bankructwo albo wieloletni proces sądowy i również bankructwo. Po spotkaniu w ratuszu czeka mnie koniec. Wiem, że będę z tego spotkania wychodził jako człowiek skończony, człowiek, który nie ma już niczego, na którego nic i nikt nie czeka. Ani praca, bo jej już w zasadzie nie ma, ani rodzina, bo ma i zawsze miał ją jedynie na zdjęciach i w opowieściach, którymi częstował znajomych, a nie naprawdę. Podejrzewam, że Kerez jakoś doszedł do siebie, wrócił do swojej perfekcyjnej Szwajcarii z mocnym postanowieniem, że jego noga nigdy więcej nie postanie za linią Nysy Łużyckiej i Odry. Ja zaś wiem, że w moim przypadku to dojście do siebie nie nastąpi. Mogę już żegnać się z kontraktem, z pracownią, z życiem i ze wszystkim. Bo to wszystko nie ma już sensu. Ja nie mam dokąd wracać. Na serio zastanawiam się, czy śmierć boli.
– I wtedy dzieje się coś, co jest do dziś jedną z wielu nierozwiązanych, ale chyba najbardziej tajemniczych zagadek powstania warszawskiego – głos Bogusława Wołoszańskiego sączy się z jakiegoś urządzenia posiadającego widać internet, sączy się z tyłu, zza mojego fotela, sączy się dość głośno, a przynajmniej zbyt głośno jak na mój gust i moje nerwy. – To wydarzenie zostało bowiem udokumentowane na tak zwanym filmie Schenka, podoficera Wehrmachtu, którego hobby było filmowanie swoich towarzyszy w różnych sytuacjach: na linii frontu, na tyłach, podczas walki i wypoczynku. Oto na jednym z ujęć tego filmu widzimy żołnierzy zeskakujących z czołgu należącego do zgrupowania Kampfgruppe „Reinefarth”.Czołg kieruje się w stronę jednej z kamienic przy ulicy Górczewskiej. Żołnierze znikają w jednym momencie, jeszcze w powietrzu, podczas zeskakiwania z pancerza czołgu. Znikają, jakby wycięto z filmu kilkanaście klatek, po prostu nie ma ich. Świadkowie towarzyszący Helmutowi Schenkowi podczas kręcenia filmu, ci, którzy przeżyli wojnę przysięgali, że to samo widzieli na własne oczy. Kilkanaście sekund później kamienica zawala się, grzebiąc pod gruzami również ów czołg...
– Mógłbyś to łaskawie ściszyć, chłopie? – odwracam się do tyłu i wypluwam z siebie to pytanie, celując w szczelinę pomiędzy oparciami foteli.
Widoczny w niej facet jest mniej więcej w moim wieku, mocno zaniedbany, z tłuszczykiem w okolicach pasa, szyi i na włosach. Trzyma w ręku czarnego iPhone’a i patrzy na mnie lekko obrażony.
– Niby dlaczego? – pyta.
Zerkam na swojego sąsiada. Gapi się w jakiś punkt przed sobą i uśmiecha, też do siebie, więc uznaję to za znak, żebym załatwił sprawę sam. Albo że ani Wołoszański, ani koleś z przetłuszczonymi włosami w ogóle mu nie przeszkadzają. A może boi się wdawać w dyskusję? Ja się nie boję. Jestem zbyt zmęczony i zbyt zdenerwowany. To zmęczenie i to zdenerwowanie niwelują moją obawę przed konfrontacją, konfrontacją z kimkolwiek. Jest mi wszystko jedno. Nie dbam o jej wynik. Chcę tylko świętego spokoju za wszelką cenę.
– Dlaczego? – pytam faceta, unosząc się lekko, by mógł mnie zobaczyć, by mógł spojrzeć w moje przekrwione ze zmęczenia oraz niewyspania oczy i ujrzeć w nich swoje nemezis. – Dlaczego!? Bo jest środek nocy, a ja nie mam ochoty wysłuchiwać tego szwargotu, jasne? Za rozmawianie po niemiecku w środkach komunikacji podobno dostaje się w ryj, słyszałeś o tym? Czy to wystarczający powód?
– Tu nikt nie mówi po niemiecku. Poza tym… – oblizuje usta i lekko czerwienieje jak rak wrzucony do wody stopniowo podgrzewanej do temperatury wrzenia, co sprawia, że skorupiak umiera, nawet tego nie zauważając. – Wydaje mi się, czy mi grozisz?
Zastanawiam się nad tym, co powiedziałem, choć powinienem był się zastanowić wcześniej, zanim te słowa wyszły z mojego gardła razem z towarzyszącym im warkotem.
– Nie – wzdycham. – Tylko to pierwsze jest powodem. Że jest noc, a ja nie mam ochoty tego słuchać, niczego nie mam ochoty słuchać, bo jestem śpiący, a i tak nie zasnę. I świadomość tego mnie dobija. Rozumiesz mnie? Teraz w porządku?
– Teraz tak – ton jego głosu świadczy ewidentnie o tym, że mnie dobrze zrozumiał, że pojął mój dramat, ból, moją wściekłość. – Teraz wiem, o co ci chodzi. Słuchawki mi się po prostu skiepściły. Od iPhone’a, wyobrażasz to sobie? – teraz w jego głosie jest smutek i żal.
Sięgam do kieszeni spodni i wyciągam z niej swoje. Biały kabelek jest poplątany jak moje życie.
– Czyste masz uszy? – pytam człowieka, którego problemem są zepsute słuchawki od iPhone’a.
Rzuca łapczywym spojrzeniem na kłębek obleczonego plastikiem drutu spoczywającego w mojej dłoni, a ja mu zazdroszczę. Marzę, rozpaczliwie marzę, żeby mieć wyłącznie takie problemy jak on. Z rozkoszą zamieniłbym spierdolone życie na zepsute słuchawki. Nawet za dopłatą.
– Dlaczego miałbym mieć brudne? – pyta.
Jeśli stan jego uszu jest taki sam, jak reszty, mogę spisać słuchawki na straty. Ale nie zależy mi już na nich. Na niczym mi przecież nie zależy. Nie słucham już muzyki. Tylko cisza jest mnie jeszcze w stanie odprężyć. Nie mam też już z kim rozmawiać przez telefon. Daję więc swoje słuchawki człowiekowi z przetłuszczonymi włosami, nie planując nawet, by prosić później o ich zwrot. Po chwili zastanowienia wyciskam z siebie jeszcze ciche „przepraszam”. Należy mu się. Taka prawda. W końcu mu groziłem. I to też jest prawda...
A teraz przychodzi czas, żebym wreszcie udał się tam, gdzie będę mógł pozbyć się ciężaru w podbrzuszu. Najwyższy czas. Wstaję, czując niemal wszystkie mięśnie swojego ciała i ruszam w stronę toalet. Idę powoli, mijając siedzących ludzi i obrzucając obojętnym spojrzeniem ich twarze. Różne twarze. Ładne, brzydkie, stare i młode.
Małżeństwo po pięćdziesiątce, para związanych ze sobą na złe i na jeszcze gorsze ludzi, których musiałem przepuścić, żeby mogli dostać się na swoje miejsca. Burkliwy ton mężczyzny o świńskim karku i świszczącym oddechu i jego słowa: „Ja siedzę przy oknie, muszę się wyspać” rzucone do żony są jak motto ich związku przypieczętowanego świętym węzłem małżeńskim. Co Bóg złączył niech człowiek nie rozłącza, ale w mojej opinii Bóg wymiksowuje się z imprezy zwanej małżeństwem wkrótce po zakończeniu miesiąca miodowego, zostawiając młodą parę na pastwę życia. Jeśli w ogóle kiedykolwiek ktoś go na taką imprezę rzeczywiście zaprosił, a nie wynajął jedynie Jego dom i opłacił Jego sługę, by zacząć ją z przytupem. I oczywiście przy założeniu, że Bóg w ogóle istnieje.
Śliczna dziewczyna ze słuchawkami na uszach i notebookiem w rękach. Przypomina mi Kriss de Valnor, najpiękniejszą kobietę z mojego dzieciństwa. Nie wiem, jaka jest, czy jest ciepłą, miłą dziewczyną, czy zdzirowatą suką, ale nie interesuje mnie to. Nie w tych okolicznościach. Widzę tylko, że jest piękna. Jak Kriss. Piękno jej twarzy sprawia, że nawet nie myślę o tym, co jest poniżej szyi. To u mnie rzadkość. To chyba w ogóle rzadkość u ludzi, by poczucie piękna brało górę nad instynktem. Zwłaszcza TYM instynktem.
Łysy chłopak z lekką nadwagą, którą większość ludzi bierze za efekt pakowania na siłce, a która jest wyłącznie skutkiem żarcia kebabów z dużą ilością sosów. Ma na sobie koszulkę firmy FTP, czyli Fidelis Tibi Poloniae, czyli Tobie wierni Polsko, koszulkę-kolaż motywów powstańczych i ogólnonarodowych. Prym wiedzie wymachujący szablą husarz dosiadający zakutego w blachy konia przypominającego transporter opancerzony albo przedziwną machinę wojenną rodem ze steampunkowej wizji postapo. Na szyi chłopaka wisi czarnobiały szalik Legii Warszawa. Ewidentnie kibol, do bólu archetypiczny. Na szczęście nie jest pijany, a przynajmniej nie w sztok.
Dwóch facetów: jeden w średnim wieku z łysiną na czubku głowy, drugi dużo młodszy, ubrani po warszawsku, z wbitymi w okno obojętnymi spojrzeniami z delikatnie skrzącym się w nich pytaniem „Co ja robię w tym chlewie?”. Siedzą obok siebie, przyciszonymi głosami wymieniając zdawkowe uwagi w przerwach między wpatrywaniem się w okno. Tacy ludzie jak oni bywają na najlepszych stołecznych imprezach, a kiedy się na nich spotykają, muskają się policzkami całując powietrze w okolicach swoich uszu z cichym „mła”.
Kędzierzawy mężczyzna w nieokreślonym wieku i obojętnym spojrzeniu czarnych oczu. Siedzi wciśnięty w swój kąt, obejmując się ramionami wpół, jakby marzł. Zwracam uwagę na jego dłonie – są wielkie, o takich dłoniach marzy każdy koszykarz. Nieogolone policzki ma lekko zapadnięte, stan jego zarostu może świadczyć o tym, że albo zapuszcza brodę, albo nie dba o swój wygląd. Wnioskując po jego garderobie, stawiałbym jednak na to drugie.
I inni. Tacy różni i tacy sami. Dzieli nas wszystko, łączy nas ten nieszczęsny pociąg i ta nieszczęsna noc, którą mamy wspólnie w nim spędzić.
Zamykam się w toalecie i jestem jej niemal wdzięczny, jestem wdzięczny wychodkowi za chwilę wytchnienia, spokoju i ciszy. Czuję ciarki. Ja, klaustrofobik, odnajduję przyjemność w przebywaniu w ciasnym jak szafa, jak pionowa komora chłodni na zwłoki, pomieszczeniu bez okna. Oto do czego zostałem doprowadzony... Nie zdążam nawet spojrzeć w lustro, by ujrzeć w nim swoją zmęczoną twarz, kiedy wstrząs rzuca mną o zimną, stalową ścianę. Jest lekki, ale porządnie mnie wystrasza. A potem nic się nie dzieje. Stoję na szeroko rozstawionych nogach, z bijącym sercem, z rękami wyciągniętymi przed siebie jak ślepiec wrzucony w obcą, nieznaną sobie przestrzeń, której nie potrafi odczytać pozostałymi mu zmysłami. Moje mięśnie są napięte. Moje mięśnie są gotowe. Ja jestem gotowy na następny wstrząs, ale on nie następuje. Panuje cisza, pociąg stoi, jak stał wcześniej, nie rusza się, nie drgnie nawet o milimetr. Słyszę tylko jeden gniewny okrzyk stłumiony ścianami wagonu, dochodzi gdzieś z zewnątrz. Rozluźniam się, rozluźniam mięśnie, drżą jeszcze przez chwilę, jakby przeszedł przez nie słaby prąd. Załatwiam sprawę, z którą tu przyszedłem, myję ręce, unikając spoglądania w lustro, a potem wracam na miejsce.
– Nie zaskoczyło to pana w najmniej spodziewanym, za to najbardziej krępującym momencie? – pyta mój sąsiad, obrzucając mnie uważnym spojrzeniem. – Nie jest pan mokry, to chyba się panu udało?
– Co to było? – odpowiadam pytaniem, stojąc oparty o swój fotel.
Chcę jeszcze chwilę postać, a tak naprawdę pragnę być gotowy do natychmiastowej ucieczki.
– Ktoś mówił, że zmiana lokomotywy. Zepsuła się, zanim jeszcze pociąg w ogóle wyjechał w trasę – człowiek siedzący na miejscu obok mojego krzywi się i kręci głową. – Co za kraj...
– Nie zepsuła się – mówię.
– Nie? Skąd pan to wie?
– Bo tu mieszkam... – wzruszam ramionami zajmując wreszcie miejsce i usiłując przyjąć w nim jakąś wygodną pozycję, która oszczędzi mi drętwienia nóg i skurczu mięśni pleców przynajmniej przez najbliższy kwadrans.
Nie myślę już o ucieczce. Ucieczka na nic się zda. Tylko mi się wydaje, że stojąc będę gotowy.
– Pan jest ze Szczecina? – pytanie jest bez sensu, przecież przed chwilą udzieliłem na nie odpowiedzi, lecz zanim udzielam jej ponownie, pada drugie. – To u was normalne?
– Tak, jestem ze Szczecinie. Nie, to nie jest normalne. Mówię o tym szarpnięciu. Zmiana lokomotywy jest normalna. Skład podstawiany jest z wagonowni na Wzgórzu Hetmańskim. Manewrówką. Elektrowóz przyjeżdża z Portu Centralnego, od drugiej strony, z prawobrzeża, tam jest lokomotywownia. I już, zagadka wyjaśniona. Tylko maszynista się nie popisał.
– No nie, nie popisał się – przyznaje mój sąsiad. – Nie słyszał pan, jak na niego bluzgali tamci w kaskach, na zewnątrz... Tudzież nasi współpasażerowie...
– Wyobrażam sobie – uśmiecham się słabo, rozglądając się wokół.
Jeden z „warszawiaków”, ten starszy, łysawy, wstaje i kręci się wokół siebie, wpatrując się w coś na swoim siedzeniu. Szalik wisi mu u szyi, skręcony jak makaron, plącząc się pod pachą. Mój sąsiad widząc, że przypatruję się komuś, wygląda ciekawie znad oparcia, unosi wysoko brwi i dyskretnie wskazuje mi warszawiaka.
– Widzi pan tego tam? – pyta.
– Widzę – odpowiadam tak samo cicho i kiwam głową, też ledwo dostrzegalnie, bo czuję, że za chwilę usłyszę coś ciekawego i niekoniecznie grzecznego. – Właśnie na niego patrzę. A co?
– Znam go. To znaczy wiem, kim on jest. I coś panu o nim powiem, ale zacznę nieco naokoło. Wie pan co to jest definicja? Niech pan nie odpowiada, przecież wiem, że pan wie. Ale definicja definicji nierówna. Chodzi o to, żeby opisać jakieś, ja wiem, na przykład zjawisko, w możliwie najkrótszy, a równocześnie jak najbardziej wyczerpujący sposób. Musi być krótka i pojemna, a także trafna. Jak dla mnie najlepszą definicją ze wszystkich jest „Wierzę w Boga”. Credo, Skład Apostolski. Mógłbym nawet powiedzieć, że w pewnym sensie jestem fanem tej modlitwy, wie pan? To wyznanie wiary, proszę pana, jest dla rzymskich katolików skomasowaną do kilkudziesięciu słów esencją chrześcijaństwa. Krótki opis męki Pańskiej, wyznanie wiary w Boga pod trzema postaciami, wskazanie roli Matki Bożej Dziewicy, wiara w zmartwychwstanie, Kościół, obcowanie świętych i tak dalej. Może nie w tej kolejności, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że dwa tysiące lat tradycji chrześcijaństwa, filozoficzne odkrycia doktorów Kościoła i wyjątki z papieskich edyktów zostało zbite w jednej modlitwie, rozumie pan? I nie chodzi o to, czy ktoś wierzy w Boga, czy nie. To jest genialne. Trafne. Krótkie, jak na treść, którą de facto oddaje, czy też właśnie: definiuje. No, nie jest tak? Niech pan sam przyzna, nie jest? I ja mam, proszę pana, definicję tamtego gościa. Równie krótką, trafną i oddającą istotę rzeczy.
– Jak brzmi ta pańska definicja? – pytam z uprzejmym, ale autentycznym zainteresowaniem, bo księgowy zaczyna mnie zaciekawiać.
– Skończony chuj – kiwa z przekonaniem głową i opiera się o zagłówek fotela, zamykając oczy. – Tak brzmi moja definicja tamtego człowieka.
Potem otwiera jedną powiekę, spogląda na mnie tym okiem, które się spod niej wyłoniło jak obiektyw spod przesłony nastawionej na długi czas naświetlania i nie odwracając głowy, mruczy:
– Sam pan powiedział, że lubi wyrażać się precyzyjnie?
– To prawda – potwierdzam, lekko zszokowany. – A pańska wypowiedź spełnia wysokie kryteria, jeśli chodzi o jej precyzję. Naprawdę wysokie, muszę to przyznać. Kim on jest, oprócz tego, że skończonym chujem?
– Naprawdę pan go nie kojarzy?
– Nie.
– To wybitny aktor. Nazywa się Jacek Turwid.
– Nie chodzę do kina. Zwłaszcza na polskie filmy. Nie mam czasu.
– To warszawski aktor teatralny, ale często grywa w filmach. I w serialach…
– Nie oglądam telewizji. Na to też nie mam czasu. A w Warszawie bywam ostatnio wyłącznie z konieczności i najrzadziej, jak się da...
– Tak się składa, że znam dobrze kogoś, kto jest wżeniony w dalszą rodzinę tego dupka. Mówię panu, co ja się o nim nasłuchałem...
– I we wszystko to pan uwierzył?
– Tak. Wie pan, mam naprawdę solidne podstawy, żeby uwierzyć we wszystko, co mi ta moja znajoma osoba opowiada o tym człowieku.
– Skoro pan tak mówi...
– Tak mówię – potwierdza z przekonaniem w głosie. – Chuj skończony. Popularny, ale chuj. Popularny i lubiany w dodatku, niech pan sobie wyobrazi...
– Nie ma w tym jakiejś sprzeczności?
– Nie. Nie w jego przypadku. Turwida lubią wyłącznie ludzie, którzy go nie znają osobiście. Tacy, którzy oglądają go na ekranie i na podstawie roli, jaką gra, wyrabiają sobie o nim opinię. Wie pan, ludzie z rodzaju tych, którzy spotykając na ulicy Żmijewskiego proszą go, żeby ich wyspowiadał. Żmijewskiego pan kojarzy...? – kiwam głową. – No właśnie. A Turwid jest doskonałym przykładem tego, że można być popularnym i lubianym oraz chujem skończonym jednocześnie. To swego rodzaju paradoks. Paradoks Turwida.
Milczę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. On też milczy. Siedzimy tak przez chwilę w tym naszym wspólnym milczeniu, patrząc w okno, za którym widać pusty już peron. Spowija go mglista poświata w różnych odcieniach żółci i pomarańczy, złamana niebieskawym, mdłym światłem podwieszonych pod wiatami wyświetlaczy. Widok za oknem przypomina trochę wielkie, bogato urządzone oceaniczne akwarium w jakimś cztero- czy pięciogwiazdkowym hotelu, ale bez rybek. Bez życia. Jest w nim coś przejmującego i zimnego równocześnie. Coś zatrważająco samotnego i koszmarnie ostatecznego.
– No, to wreszcie ruszyliśmy – oznajmia nagle z zadowoleniem księgowy i zerka na zegarek, wyłuskując go najpierw spod rękawa brązowego, wełnianego sweterka. – Dwudziesta trzecia dwadzieścia siedem. Dokładnie o czasie.
Nawet nie poczułem, że pociąg rusza. Maszynista, jakby chcąc się zrehabilitować za przygrzmocenie w skład kilka minut wcześniej, robi to tak delikatnie, że nie czuję najlżejszego szarpnięcia. To skąpane w nikłym świetle lamp peron, wiaty i mur oporowy zaczynają się nagle poruszać, jak w nieśmiertelnym gagu z komedii „Ściśle tajne”, którą pamiętają już chyba tylko Val Kilmer i paru innych starców w moim wieku.
– Pan pozwoli, że się przedstawię, skoro mamy już wspólnie spędzić noc – mój towarzysz podróży wyciąga przed siebie rękę, grzebiąc tym ruchem moje ostatnie szanse na sen. – Waldemar Kurczyk.
Ściskam jego dłoń, bo co innego mogę zrobić?
– Sebastian Kolasiński – mówię, czując pod palcami ciepło.
Dawno nie czułem ciepła drugiego człowieka. Puszczam jego rękę, nasze dłonie rozdzielają się, a Kurczyk mięknie, przestaje być taki sztywny. Rozpłaszcza się w swoim fotelu, jakby wreszcie zrzucił z barków jakiś ciężar.
– Powiem panu coś w zaufaniu. Naprawdę mam na imię Włodek, Włodzimierz, ale zawsze wolałem imię Waldemar, wie pan? Jak ten duński książę.
– Włodzimierz też brzmi nieźle – zauważam.
Nie wiem, czemu próbuję być grzeczny, zamiast zbyć go jakimś niezobowiązującym mruknięciem albo nawet milczeniem. Ciszą. Ciszą, która ucina wszystko. Ciszą, którą tak kocham i której teraz tak bardzo potrzebuję. Ciszą, której boją się wszyscy dookoła mnie.
Nie jestem uprzejmy z natury. Jestem uprzejmy na tyle, na ile wymaga tego sytuacja. Moja uprzejmość jest podręczna, nie jest częścią mnie. Sięgam po nią, kiedy jest potrzebna do załatwienia sprawy. Sięgam po nią, tak jak mężczyźni pytani przez żony, gdzie byli tyle czasu, sięgają po kłamstwo, albo kobiety mające dostać solidny mandat sięgają po płacz. Jestem nauczony uprzejmości, jest ona wynikiem wieloletnich starań moich rodziców i nauczycieli na wczesnym etapie mojego rozwoju, a nie wrodzoną zaletą lub wadą – zależy jak na to spojrzeć.
I teraz też po nią sięgam, choć nie mam takiej potrzeby. Może to reakcja na wyznanie Kurczyka? Ludzie zwykle nie dzielą się tak osobistymi rzeczami z innymi ludźmi, zwłaszcza dopiero co poznanymi. Może właśnie dlatego uznaję, że powinienem poczęstować go słownym odpowiednikiem przyjacielskiego poklepania po plecach. Zapewne, choć czy rzeczywiście jest to odpowiedź na pytanie: Dlaczego próbuję być grzeczny?
A może wcale nie próbuję? Może po prostu chcę zabić czas, jaki mi pozostał? A cisza go nie zabije. Cisza sprawi, że wyda się o wiele dłuższy. Jestem rozdarty między pragnieniem ciszy a żądzą mordu na czasie.
– Włodzimierz... Jak ruski kniaź. Albo Wysocki – dodaję trochę z rozpędu, ale boję się, że ulegnę ciszy i zamilknę, a potem będzie za późno, bo Kurczyk się na mnie obrazi.
– Albo Lenin… – Kurczyk krzywi się. – To już wolę Waldemara. Pan wie, że Waldemar I zwany Wielkim miał tylko szesnaście lat, kiedy musiał zabrać się do roboty?
– Do roboty? – nie rozumiem, o co mu chodzi.
– W średniowieczu nie było lekko, o nie. W naszych czasach, kiedy ma się szesnaście lat myśli się o dziewczynach, kinie, chodzeniu na koncerty, graniu w jakieś plejcośtam, może trochę o dobrej pracy i karierze w przyszłości, ale to tylko, kiedy ktoś zapyta, co chce się w życiu robić. W zasadzie marzy się o tej karierze i dobrej pracy, bo jeszcze człowiek nie wie, jak to się robi. Jak się zdobywa pracę i robi karierę. Jakie są realia. Ale chciałby to mieć, żeby coś osiągnąć.
– Czyli chciałby zarobić kupę kasy i ustawić się w życiu? – precyzuję, bo lubię precyzję.
– Mniej więcej.
– Wydaje mi się, że w średniowieczu myślało się tak samo. Były tylko inne systemy walutowe, a zamiast kina, koncertów i PlayStation były wędrowne teatry, minstrele i publiczne egzekucje, w tym palenie czarownic.
– Możliwe. Zdaje się nawet, że tam w Szczecinie spaliliście na stosie jakąś znamienitą szlachciankę, co? Sydonia von Borck? Dobrze kojarzę?
Kurczyk imponuje mi trochę swoją erudycją.
– Nie mam z tym nic wspólnego – mruczę. – Nawet mnie tam wtedy nie było.
– Tak podejrzewałem. – Kurczyk uśmiecha się. – Ale powróćmy do Waldemara. Otóż rządził sobie swoją częścią Danii, w księstwie Szlezwiku, kiedy zaczęła się wojna o władzę nad całym królestwem. Taka duńska gra o tron. Przypominam, że chłopak miał tylko szesnaście lat. Już w tym wieku musiał myśleć o rzeczach, jakie nie przyszłyby do głowy tysiącom jego rówieśników! Oczywiście pretendenci, w tym Waldemar, żarli się między sobą o ten tron, było ich w sumie trzech: pozostali to Swen i Kanut. Jeden sprzymierzał się z drugim przeciw trzeciemu, potem się zmieniali. I tak przez dziesięć lat. Aż się pogodzili i z tej okazji jeden z nich postanowił wyprawić ucztę. To nie Waldemar ją wyprawiał, on został zaproszony...
– Węszę historię króla Popiela...
– Ma pan dobry węch. To był chyba dość popularny w tamtych czasach sposób załatwiania takich spraw, wie pan? W każdym razie ucztę wyprawił Swen. Waldemar, ranny, zdołał uciec i jeszcze w tym samym roku pokonał konkurenta w bitwie na Wrzosowisku Grathe. Swena dorwało kilku wieśniaków, kiedy w sromocie uciekał z pola bitwy. Efekt był taki, że kompletnie stracił głowę. Odrąbali mu ją toporem.
– A trzeci konkurent? Kanut, dobrze pamiętam?
– Dobrze. Nie przeżył tamtej uczty, niestety.
– Jezu, Hamlet to przy tym pestka...
– Hamlet to był przy Waldemarze mięczak, proszę pana. Neptek. A historia kończy się jak bajka: rządził długo i szczęśliwie. No, może nie długo, ale z sukcesami. Pan wie, że ożenił się z ruską księżniczką Zofią Rurykowiczówną? A jej ojciec miał na imię Włodzimierz...
– Czyli jednak mamy Włodzimierza i wcale nie Lenina. Widzi pan, jak to wszystko się ładnie złożyło?
– Nawet lepiej – Kurczyk jest wyraźnie z siebie zadowolony. – Matka tej księżniczki to Rycheza, córka Bolesława Krzywoustego. Mamy i Polskę.
– Jestem pod wrażeniem...
– To jeszcze nic – widzę, że najwyraźniej Kurczyk dopiero się rozkręca. – Włodzimierz był drugim mężem Rychezy. Jej pierwsze małżeństwo, z Nilsem, królem Danii, zaaranżowano z powodu przymierza, jakie Krzywousty zawarł z nim przeciwko...?
– Nie mam pojęcia – mówię. – Niech mnie pan zastrzeli.
– Przeciwko księciu pomorskiemu Warcisławowi I. Mówi to coś panu?
– Mówi – uśmiecham się widząc jego entuzjazm. – Ma nawet swoją ulicę w Szczecinie... Mieszkałem na niej kiedyś, kiedy byłem mały. Z babcią...
– Sam pan widzi! Mamy więc i Szczecin! A jak się nazywa nasz pociąg?
Wygląda na to, że Kurczyk jest tak zwanym Panem Mądralińskim, czyli człowiekiem posiadającym dość rozległą, choć powierzchowną wiedzę na przeróżne tematy, którą lubi dzielić się z innymi. Ale nawet jeśli tak jest, to jestem pod wrażeniem, bo robi to w bardzo nienachalny i przystępny sposób. Po krwawej opowieści o księciu Danii, którą mi zaserwował, jestem niemal pewien, że z powodzeniem mógłby uczyć historii w gimnazjum w podłej dzielnicy miasta. Żadnemu z uczniów nie przyszłoby nawet na myśl uciekać z jego lekcji albo zakładać mu na głowę kosz na śmieci, co przydarza się niekiedy w podlejszych zawodówkach bardziej spolegliwym nauczycielom. Kurczyk miałby tam szacun jak półbóg ulicy.
– Trochę przydługa była ta historia – rzuca po chwili przerwy już mniej wesołym tonem. – Pokazuje jednak, jak wszystko na świecie może się ze sobą w jakiś sposób wiązać. Jak pewne wydarzenia są konsekwencją innych wydarzeń. I nawet jeśli te związki są nieoczywiste i dość dalekie czy też luźne, to jednak są. Trzeba tylko umieć je znaleźć i połączyć ze sobą. Ekonomia to nauka z gatunku ścisłych, więc jako ekonomista z wykształcenia mogę je pewnie znaleźć łatwiej niż inni. Pan jest inżynierem architektem – zerknął na mnie. – Też umysł ścisły, a równocześnie lepsza od przeciętnej zdolność myślenia przestrzennego i abstrakcyjnego, którą ćwiczył pan zapewne podczas studiów i w pracy zawodowej. Pan też powinien odnajdować związki pomiędzy różnymi rzeczami łatwiej niż inni ludzie. Ba, pan powinien być w tym świetny!
Spoglądam w okno, omijając Kurczyka wzrokiem.
Między wydarzeniami, które zaszły w moim życiu w przeciągu ostatniego roku bezsprzecznie istnieje jakiś związek. Są tak cholernie ściśle ze sobą powiązane, że bardziej być nie mogą. Ja, konkurs, Barcz, śmierć matki, bankructwo ojca, żona Barcza... I niekoniecznie w tej właśnie kolejności...
– Witamy państwa w pociągu TLK „Bogusław XIV” relacji Szczecin Główny – Warszawa Wschodnia... – powitalna przemowa brzmi miłym, słodkim jak aspartam kobiecym głosem, który sączy się z głośników – ...przez Choszczno, Krzyż, Poznań Główny, Kutno...
Głos jest aż za słodki. Ma miłą barwę, ale razi wręcz słodyczą, która ścieka z głośników jak miód z łyżki. Spikerka stanowczo przesadziła z modulacją. Męski głos, który powtarza wszystko po angielsku musi należeć do Anglika. Spędziłem na Wyspach kilka lat i uszy nie mogą mnie mylić. Kurczyk nie słucha przemówienia, tylko odwraca się do mnie i znowu zagaduje, a w oczach ma dziecięcy entuzjazm:
– Pan myśli, podobnie jak wielu ludzi, że księgowy to najnudniejszy zawód świata. Że księgowy to w ogóle najnudniejszy człowiek na ziemi. Że wszyscy księgowi żałują, że nie wybrali innego zawodu, że nie zostali na przykład aktorami, jak nasz znajomy chuj skończony, albo treserami lwów. Tak pan myśli, prawda?
Powrót do tematu zawodu Kurczyka może świadczyć o jakichś jego kompleksach na tym tle. Może, ale nie musi.
– Nie, nie myślę tak – mówię, nieco mijając się z prawdą.
Choć nie znam osobiście żadnego księgowego, a przynajmniej nie tak blisko, bym mógł stwierdzić, że znam go naprawdę, a nie powierzchownie, podzielam obiegową opinię, którą przytoczył Kurczyk. Ale nie mówię mu tego. Nie chcę, żeby się obraził. Nie dlatego, że jestem uprzejmy z natury, bo przecież nie jestem.
Zabijam tylko czas.
– A zna pan jakiegoś księgowego? – pyta, jakby czytał mi w myślach.
– Swojego – odpowiadam natychmiast. – I pana znam.
– Jeszcze mnie pan nie zna. Dopiero się poznaliśmy.
– Ale to już mi wystarczy, żeby stwierdzić, że przeczy pan tej opinii o księgowych.
– Powszechnej opinii – dodaje.
– Powszechnej – zgadzam się potulnie.
Wciąż zabijam czas.
– I krzywdzącej.
– Możliwe – kiwam głową.
– Bo ja czasem myślę, wie pan, że to najlepszy zawód na świecie. Nawet pan nie wie, ile można mieć frajdy ze zwykłego bilansu.
– To prawda, nie wiem – przyznaję, lekko kuląc się w sobie.
Kurczyk stanowczo nie ma kompleksów na tle swojej profesji. Zerka na mnie trochę podejrzliwie, a ja wiem, że zrobię wszystko, żeby wciąż zabijać czas.
– Ale nie uważa mnie pan za nawiedzonego? – pyta ostrożnie.
– Czemu miałbym uważać pana za nawiedzonego? – dziwię się, z trudem pohamowując chęć podrapanie się w policzek. Takie gesty zdradzają wszystko, więc lepiej ich nie robić. – Nie uważam, żeby ktoś, kto fascynuje się swoją pracą, był od razu nawiedzony – uspokajam go.
Siebie trochę też.
– A pan? Lubi pan swój zawód? – Kurczyk zadaje kolejne pytanie.
Hmm... Czy lubię?
Pomyślmy. Przez całe studia byłem przekonany, że architekt to zawód dla mnie. Pomysły, idee, kreatywność, burze mózgów, szalone kreski pierwszych lat, stonowane i dostojne bryły lat ostatnich, wakacyjne praktyki w biurach projektowych w Danii, Holandii i raz w Stanach. A co, moich starych kiedyś było na to stać. Potem najlepszy projekt dyplomowy w Polsce, pięć lat w znanej londyńskiej pracowni architektury, dwa lata tyrania u nas: Warszawa, korpo, amfa, zarwane nad deską, przy komputerze i na imprezach noce. Wreszcie uprawnienia, powrót na stare śmieci i własna praktyka z Barczem, z którym odnieśliśmy od razu sukces, potem następne, też razem, a jeszcze później wdepnęliśmy w gówno. Również razem, tylko że ja trochę głębiej. Ale jeszcze po drodze okazywało się, że projektowanie to nie tylko projektowanie. To nie tylko konkursy architektoniczne. W proces inwestycyjny zaangażowanych jest mnóstwo ludzi, a większości z nich wydaje się, że to od nich właśnie ten proces zależy w największym stopniu. Niemal wyłącznie od nich. A dla mnie sprowadzało się to do użerania się z nimi wszystkimi: z branżystami, z urzędnikami, z wykonawcami i inwestorami, którzy sami nie wiedzieli czego chcą… A może to ja mam konfliktowy charakter? Zawód architekta przestał być dla mnie atrakcyjny. Nie wspominając o żonie Barcza, która w przeciwieństwie do mojej profesji atrakcyjna być zaczęła... Ale to już inny temat... No i to pieprzone Muzeum Sztuki Nowoczesnej...
– Kiedyś lubiłem swoją pracę, ale mam chyba syndrom wypalenia zawodowego – wyznaję trochę wbrew sobie. – Taaak, to bardzo prawdopodobne. Nigdy nie sądziłem, że w moim życiu nastąpi taka chwila, ale wygląda na to, że właśnie nadeszła.
Nie wiem, czemu decyduję się na szczerość wobec obcego człowieka. Może właśnie dlatego, że jest obcy? Dlatego, że więcej się nie spotkamy, nie zobaczymy, co da mi pewność, że mogę powierzyć mu niektóre sekrety swojego życia? Oczywiście nie wszystkie, ale mogę to zrobić ze spokojnym sumieniem, ponieważ wiem, że nigdy nie dojdzie do sytuacji, w której on mógłby tę wiedzę wykorzystać przeciw mnie. Może to rewanż za Waldemara alias Włodzimierza, a nie wyłącznie zabijanie czasu?
– Znudziło się panu bycie architektem? – pyta Kurczyk z ciekawością.
Nie jest to tego rodzaju ciekawość, z jaką zadaje się podobne pytania, wietrząc sensację, tylko taka ciepła, niemal troskliwa. To miłe.
– To trochę bardziej skomplikowane – odpowiadam po chwili zastanowienia. – Ale można tak powiedzieć. Można powiedzieć, że znudziło mi się całe moje życie. Że chciałbym je porzucić. Wszystko, co mam.
– Wszystko?
– Wszystko – nagle zapalam się do tego pomysłu; to dopiero tlący się żar, ale wiem, że niewiele brakuje, by wkrótce buchnął płomieniem. – A mam sporo. Mam i nie mam. Ale to nie jest tego warte.
Saab. Bang&Olufsen. Niekończąca się opowieść... Oto ja. Oto człowiek. Oto człowiek, który od dziecka miał wszystko: kochających siebie i jego rodziców, ciepły dom, dobry start, życie w dostatku, zdrowy rozsądek, łeb na karku. Jak można było to wszystko tak spierdolić i zostać z niczym? W którym miejscu i co poszło nie tak?
Głupie pytanie. Nie, nie głupie – nie ma głupich pytań. Są tylko głupie odpowiedzi. A ja tak naprawdę chyba znam odpowiedź...
– Przemyślał pan to dobrze? – pyta Kurczyk.
– Nie, wpadłem na to dopiero teraz. Ale czasem lepiej za długo się nie zastanawiać, wie pan? Bo można się jeszcze rozmyślić.
– Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady? – Kurczyk rzuca sucharem. – O to panu chodzi?
– Żeby pan wiedział. Może niekoniecznie w Bieszczady. Mógłbym zostać przewodnikiem sudeckim. Albo nawet niech będą te Bieszczady. Mógłbym być, bo ja wiem... drwalem. Mógłbym wypalać węgiel drzewny. Albo pracować przy jakimś gospodarstwie agroturystycznym, za darmo, tylko za wikt i opierunek. Oporządzać zwierzęta i tak dalej...
– Nie pracował pan nigdy fizycznie, co? Ani nie uprawia pan żadnego sportu?
– Skąd pan to może wiedzieć? – pytam z uśmiechem, bo Kurczyk zaczyna mi przypominać Cygankę zaczepiającą ludzi na mieście i zadającą im bezsensowne, choć brzmiące zagadkowo pytania, które mają ich zaintrygować, zatrzymać przez chwilę i w konsekwencji pozbawić paru złotych.
Zabijanie czasu może być nawet zabawne, jak się okazuje. Wzrok Kurczyka przenosi się z mojej twarzy na moje dłonie.
– Widzę pańskie ręce. Ręce inteligenta, jak mawiał mój ojciec. Niesplamione pracą, tak też mawiał, ale oczywiście się mylił. To był prosty człowiek, dla niego pobrudzenie się ziemią, węglem czy smarem było równoznaczne z tyraniem, natomiast grzebanie w papierach było lenistwem. Plamy z tuszu na palcach były dla niego świadectwem fizycznej ułomności. A pańskie ręce są zadbane. Nie bije się pan w ringu czy na macie, bo pana nos i palce by o tym świadczyły. Nie trzyma pan rakiety ani wioseł, bo nie ma pan otarć ani blizn... Miewa pan w nich wyłącznie ołówek albo komputerową mysz, nieprawdaż?
– Zawsze mogę biegać, prawda?
– Ładne spodnie... – patrzy znacząco na moje uda.
Mam na sobie Hilfigery, stretche, slim fit, siedem stów za parę. Gdybym miał kupić sobie spodnie dzisiaj, musiałbym iść po nie do lumpeksu.
– I...? – pytam.
– Opinają szczupłe nogi człowieka, który przywykł do poruszania się samochodem i windą, a chodzi wyłącznie po pomieszczeniach w budynkach, ewentualnie podejmuje pan nadludzki wysiłek przejścia z parkingu do galerii handlowej. Mylę się?
Kurczyk ma rację. Moją ostatnią aktywność sportową spowijają mroki niepamięci. Są tylko narty, ale narty się nie liczą, stanowią tylko towarzyski wybryk nieźle sytuowanego architekta.
Stanowiły.
– Nie – odpowiadam, a rozbawienie w moim głosie znika jak dym na wietrze. – Nie myli się pan.
– Więc drwalem pan raczej nie zostanie.
– Czyli Bieszczady odpadają – wzdycham. – Zostają Karkonosze. Może być. Lubię je.
– Ja też. Pewnie dlatego mieszkam w ich okolicy.
– Naprawdę? Nie jest pan z Warszawy?
– Nie – Kurczyk śmieje się cicho. – A co, wyglądam, jakbym był?
– Cóż, człowiek jest tylko więźniem własnych wyobrażeń. Skoro jedzie pan ze Szczecina do Warszawy i nie jest pan ze Szczecina...
– A kto powiedział, że jadę do Warszawy? – uśmiech Kurczyka jest teraz chytry. – Może jadę do Poznania i tam mam przesiadkę do Wrocławia?
– Przedstawiając się powiedział pan, że spędzimy ze sobą całą noc. W Poznaniu mamy być przed drugą...
– Dobrzeee – rzadkie brwi Kurczyka unoszą się. – Dobrze pan kombinuje! Ale to, że jadę do Warszawy, niekoniecznie musi oznaczać, że tam mieszkam. Bo mogę tam na przykład tylko pracować, prawda?
– Prawda. A gdzie pan mieszka?
Zabijam czas, ale coraz mniej myślę o zabijaniu, a coraz więcej o Kurczyku. Intryguje mnie.
– W Świeradowie – odpowiada wesoło. – To co prawda Izery, ale do Karkonoszy blisko.
– Dużo roboty dla księgowego to w Świeradowie chyba nie ma? – pytam zdziwiony.
– Nie, dlaczego? – on też się dziwi. – Pan wie, ile tam jest pensjonatów, knajpek i innych przybytków? To wszystko działalność gospodarcza, ci ludzie potrzebują takich jak ja. Dlatego dzielę pracę między Warszawkę i Świeradów. I jakoś sobie radzę...
– To miło – bąkam i w tym samym momencie czuję, że za chwilę znów będę musiał iść do toalety.
Jest we mnie przekonanie, nie podejrzenie, a właśnie przekonanie, że im bliżej miasta stołecznego Warszawy będziemy, tym częściej będę musiał korzystać z ciasnego pomieszczenia na końcu wagonu. Taka kłopotliwa zależność. Tak jak teraz.
Chcę wstać, kiedy słyszę, że z tyłu konduktor zaczyna sprawdzać bilety. Stwierdzam, że wytrzymam jeszcze chwilę. Gdyby nie było mnie teraz na miejscu, a potem, po powrocie z toalety jakimś cudem bym zasnął, konduktor obudziłby mnie, żebym pokazał mu bilet. Wyciągam go więc z kieszeni i z zaskoczeniem widzę, że Kurczyk nie ma papierowego biletu, tylko elektroniczny. Patrzę, jak uaktywnia komórkę, wyświetla plik z kodem QR i dziwię się, sam nie wiem czemu.
– Nowoczesność w domu i zagrodzie – Kurczyk szczerzy się do mnie, kiedy spostrzega mój wzrok.
– Gratuluję – mruczę.
Konduktor kasuje mój bilet i skanuje kod z komórki Kurczyka. Kiedy nas mija, wstaję i wlokę się w kierunku toalety. Odczekuję aż opuści ją mężczyzna o świńskim karku. Zostawia za sobą smród przetrawionego, tłustego żarcia, potu i papierosowego dymu, od którego czuję mdłości. Mimo to wchodzę do środka, natykając się od razu na swoje odbicie w wielkim lustrze, wielkim tylko dlatego, że zajmuje pół ściany. W tej klitce wszystko wygląda na większe, powinna być miejscem terapii dla ludzi z kompleksem niższości na tle wzrostu albo małego ptaszka. Moja twarz też wydaje mi się większa. Moja zmęczona twarz, której boję się spojrzeć w oczy. Boję się tego, co w nich zobaczę oprócz zmęczenia. Mimo to opieram się rękami o umywalkę i spoglądam. Jest w nich pustka. Zmęczenie, a za nim ta pustka, bezdenna i beznadziejna. A gdzieś w tej pustce tkwi żona mojego wspólnika, Barcza.
I kiedy tak patrzę w swoją wychudłą twarz z podkrążonymi oczami, słyszę straszliwy pisk i czuję szarpnięcie, które rzuca mną o ścianę. Pociąg zaczyna gwałtownie zwalniać, a ja, wciąż przyciśnięty do ściany toalety, czuję, jak moje ciało poddawane jest przeciążeniu, które niemal rozpłaszcza mnie na zimnej stali. Przypominam sobie, jak Kurczyk w bardzo plastyczny sposób opisywał, co dzieje się z ludzkim ciałem podczas katastrofy. I to mi nie pomaga. Nagle gaśnie światło i obejmują mnie macki przeraźliwego strachu. Wyciskają z płuc powietrze, mrożą mięśnie i parzą żółcią podchodzącą do gardła. To nie jest zwykle hamowanie. To hamowanie awaryjne. Czuję wibracje, w jakie wpadł wagon. Cała jego konstrukcja przenosi mechaniczny wysiłek hamulców zaciskających się na obręczach kół, drżeniem zarażają się kolejne jej elementy, aż wreszcie to pomnożone przez masę dygotanie dociera do panelu ściany, na której jestem rozpłaszczony i przechodzi na mnie. Na mój policzek, na twarz i poprzez szyję na resztę mojego ciała.
Dygoczę.