Sekret włoskiego orzecha. Ireneusz Waróg. Tom 1 - Stefan Górawski - ebook + audiobook

Sekret włoskiego orzecha. Ireneusz Waróg. Tom 1 ebook i audiobook

Górawski Stefan

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Świeżo emerytowany i dopiero co rozwiedziony komisarz policji Ireneusz Waróg przyjeżdża odpocząć do wsi Jemierzyce (granica Wielkopolski i lubuskiego). Miejscowość po części żyje z letników, ale w gruncie rzeczy funkcjonuje na obrzeżu życia turystycznego. Można odnieść wrażenie, że wszystko płynie tutaj bardzo spokojnie, a nawet wieje nudą. Lecz prawda jest bardziej skomplikowana. Krótko po przyjeździe były funkcjonariusz odkrywa ślady niewyjaśnionej dotąd zbrodni sprzed ponad dwudziestu lat i podejmuje prywatne śledztwo. Wieś ma też inną tajemnicę: zaginionego kilkanaście lat temu mężczyznę. Ponadto prosperuje tutaj mocno podejrzany biznesmen. Miejscowych wiążą o wiele głębsze i skomplikowane relacje, niż na pierwszy rzut oka może sądzić przyjezdny. Do lokalnych ciekawostek wyrasta zaś historia włoskich orzechów, rosnących w wielu jemierzyckich zagrodach...

To pierwszy tom w serii o komisarza Ireneusza Waróga. Polecamy równiez "W cieniu włoskiego orzecha".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 8 min

Lektor: Stefan Górawski
Oceny
3,9 (51 ocen)
23
11
8
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akaniuk85

Dobrze spędzony czas

Większość osób aktywnych zawodowo będących na progu przejścia na emeryturę, snuje plany o tym, jak wspaniały będzie to etap w ich życiu. Wreszcie będą mogli odpocząć, wolni od zawodowych obowiązków, zadań i zobowiązań. Jednak, kiedy już ta chwila nadchodzi, często okazuje się, że mentalne przejście w stan zawodowego spoczynku nie zawsze jest tak proste, jakby się to mogło wydawać. Bowiem są zawody, które, mimo że zaprzestaliśmy czynnego ich wykonywania, jeszcze przez bardzo długi czas pozostawiają w nas naturalne odruchy i potrzebę działania jeśli tylko znajdziemy się w sytuacji, która zbudzi nasze zawodowe instynkty. Wszak czy, jest możliwe pozostanie biernym emerytowanym lekarzem, kiedy jesteśmy świadkami wypadku? Odpowiedź jest oczywista. Zdecydowałam się poruszyć ten temat ze względu na przeczytaną przeze mnie w ostatnim czasie książkę autorstwa Stefana Górawskiego - „Sekret włoskiego orzecha”, z którego recenzją dziś do was przychodzę. Na kartach powieści poznajemy emerytowanego ...
10
Asia_Pawel

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka. Nie można się oderwać.
10
anetalickindorf

Nie polecam

nie polecam, dialogi drewniane, fabuła wydziwiona, normalnie czytać się nie dało
10
Magdalenamerci

Nie polecam

Nie polecam
00
Maczeszka

Nie polecam

Tragedia, taka grafomania, że Mróz wydaje się przy tym Sienkiewiczem. Ogromna strata czasu.
00

Popularność




StefanGórawski

Nowy polski kryminał

Sekret włoskiego orzecha

Jemierzyce, noc 18 czerwca 1996 roku

Pomyślała, że skończy się na zwykłej szarpaninie, lecz piekielnie silne popchnięcie z impetem posłało jej głowę na grubą sosnę. Omdlewała, ale miała jeszcze mgliste zrozumienie, co się dzieje. Spróbowała obrony; wczepiła palce w nierozpoznawalne kłębowisko; miała wrażenie, że ciągnie czyjeś włosy, może wstążki, łańcuszki… Szarpnęła raz i drugi, coś pękło, zacisnęła w dłoni jakieś szczątki, choć niewiele to dało, bo wrogie ręce ponownie silnym uściskiem objęły jej skronie, przybliżyły do siebie, obróciły o prawie sto osiemdziesiąt stopni, po czym drugi raz mocno trzepnęły o pień drzewa. A później jeszcze uderzenie czymś tępym w czoło. Poczuła łoskot pod czaszką i falę przeszywającego bólu. Po chwili ogarnęła ją ciężka, gęsta ciemność. Nigdy w życiu nie doświadczyła podobnej. W końcu do reszty straciła przytomność i osunęła się na miękkie leśne poszycie.

Padało. Strugi wody spływały po rozharatanej głowie dziewczyny, tworząc mini strużki, wsiąkające w zorane butami podłoże. Orzeźwiający deszcz miał prawdopodobnie też inny wpływ: po kilku minutach, a może kwadransach, pomógł powrócić jej do jako takiej świadomości.

Kiedy otworzyła oczy, z wysiłkiem wypluła trochę krwi i zobaczyła wokół siebie smukłe drzewa. Długo nie mogła przypomnieć sobie, dlaczego leży w lesie; czemu piekielnie boli ją głowa i co się stało, że była cała pomazana rozcieńczoną przez wodę krwią. Strwożona chciała krzyczeć, wzywać ratunku, lecz gardło odmówiło posłuszeństwa, wydała tylko liche charczenie, właściwie rzężenie. Próbowała wstać, ale zdołała jedynie klęknąć na kolanach. Kolejne zawirowanie w mózgu powaliło ją na ziemię. Już nie wiedziała, co się dzieje, nie pamiętała, dlaczego znajduje się w tym wrogim, dziwnym miejscu, ale wychwyciła jeszcze dźwięki zbliżających się kroków. Ostatnimi szczątkami świadomości kroki te rozbudziły nadzieję, że ktoś nadchodzi z pomocą. Nie miała siły otworzyć oczu, żeby zobaczyć wybawcę, znowu z pewną ufnością dała się ponieść ciemności.

Rachityczne przebłyski przytomności pojawiły się również, kiedy czuła, że ktoś siłą odgina jej palce dłoni, a potem ciągnie po błotnisku. Później miała wrażenie przetaczania swego ciała, jakby czyjeś ręce je obwiązywały. Lekarski opatrunek? – zaświtało na momencik w głowie. Nie podniosła powiek. Zbyt dużo ważyły. I znowu błoto, szarpanie, szum, rozpaczliwie nieudana próba wydania dźwięku, mdłości…

Nagle ostatni akt życiowych doznań: dojmująca lodowata powłoka. Przebłysk myśli, że znalazła się zimnym morzu, bezsilne zachłystywanie wodą, rozsadzający klatkę piersiową ból, ciemność, wreszcie powolnie przychodzące poczucie lekkości i dalekie przyjazne światełko…

Jemierzyce, sierpień roku 2019

Wreszcie sam, samiuteńki, z dala od ludzi, gwaru i kłopotów; wreszcie nic nie muszę, z głęboką ulgą skonstatował Ireneusz Waróg, emerytowany komisarz, choć wciąż jeszcze nieprzyzwyczajony do swojego zmienionego zawodowego statusu. Formalnie zakończył służbę ledwie przed kilkoma dniami, nie dziwi więc, że gdzieś z tyłu głowy pobrzmiewały nadal fragmenty pożegnalnej mowy komendanta: potok banałów o jego profesjonalizmie, zaangażowaniu, przykładnemu oddaniu sprawie, odpowiedzialności i żalu, że tak wcześnie zdecydował się na skorzystanie z praw do niewątpliwie zasłużonego odpoczynku. Wracały koleżeńskie uściski i życzenia, żeby spełniał swoje marzenia, plany… Wiedział, że te echa wygasną za dzień, pięć, może tydzień. Stwierdzenie: „Małżeństwo stron zostaje rozwiązane przez rozwód. Winą za rozpad związku sąd obarcza małżonka…” też długo kołatały mu po mózgownicy, ale i one przycichły. W każdym razie przestały nachodzić obsesyjnie. Bo czas ma naprawdę duże właściwości łagodzenia różnych ran i zadr.

Teraz zamknął za sobą drzwi pokoju gospodarstwa agroturystycznego Itaka, położonego w zapadłej wsi Jemierzyce, na pograniczu wielkopolskiego i lubuskiego, po czym w kompletnym „opakowaniu” rozciągnął się na łóżku. Popadł w jeszcze głębszą zadumę. A miał nad czym główkować, oj miał. Pożegnanie ze służbą było wydarzeniem ważnym, ale nie jedynym istotnym w ostatnim czasie.

Po długich staraniach o przetrwanie małżeństwa odpuścił wreszcie, zgodziwszy się pokornie na wyrok przypisujący mu całą odpowiedzialność za rozkład pożycia. Nawet nie podjął próby prawnej weryfikacji konkluzji wyroku, bo eksżona wytoczyła niepodważalne argumenty, aby udowodnić mu winę.

Sylwia od szczenięcych lat była dziewczyną, później kobietą jego życia. Przez długi czas doświadczał jednak jedynie nieszczęśliwej fascynacji i miłości. Razem zaczynali liceum. Wtedy właśnie Irka trafiła strzała Amora; ściślej mówiąc raniła, bo nowo poznana koleżanka nic a nic nie odwzajemniała jego ślepego oczarowania. Jeden, drugi kosz i pozostały tylko dyskretne spojrzenia, tłumiona zazdrość, gdy widywał ją romansującą ze wspólnymi kumplami. W końcu odpuścił, bo cóż mu pozostawało, zostać stalkerem? Gdyby to coś zmieniło…

Ich drogi rozeszły się po maturze, ale rodzice obojga nadal mieszkali przy sąsiednich ulicach, zatem i młodzi sporadycznie trafiali na siebie, wymieniali kilka zdawkowych zdań i każde śmigało w swoim kierunku. Irek przyjmował te spotkania z mieszanymi uczuciami. Wciąż lubił patrzeć na Sylwię; na jej zgrabną sylwetkę, ponętne usta i uśmiech, zawsze doprowadzający go do palpitacji serca. A głos? Głos był magiczny, mógłby jej słuchać i słuchać, niechby nawet czytała książkę telefoniczną albo i psioczyła na niego. Tylko że po każdym zetknięciu znowu długo chodził z rozdrapaną raną uczuciowego rozczarowania. Miewał inne dziewczyny, owszem, ale nigdy sam przed sobą nie przyznał, że którakolwiek z nich ma równie silną moc przyciągania.

Nadszedł okres, kiedy nie widział jej prawie cztery lata, aż pewnego letniego dnia przypadkowo spotkali się w osiedlowej kawiarence. Irek pędził dokądś i wpadł, aby ugasić pragnienie, ona przyszła na lody z córeczką Natalką. Poznała go z daleka, zapytała, czy może się dosiąść. Jakżeby nie mogła. Ona? Trochę chaotycznie nawijali, co u jednego, co u drugiego. W pewnym momencie Sylwia przyznała, że samotnie wychowuje dziecko, bo została już rozwódką; że strasznie źle trafiła, a teraz mota się w życiu. Do dziś nie wie, czy dał radę ukryć błysk nadziei, może i zadowolenia w oczach. Chciał zatrzymać ją na dłuższą pogaduszkę, ale Natalia nie dawała spokojnie porozmawiać. – Może umówimy się na wspólną kawę, dłużej powspominamy niegdysiejszych Polaków? – wypalił bez zastanowienia, zanim wstała od stolika. Zgodziła się. Prawdopodobnie też bez zastanowienia.

Rozpoczął miłosne podchody od nowa. Najpierw delikatne rozpoznanie, później wymyślne sposoby uwodzenia. Efektem było długie „chodzenia ze sobą”, jeszcze dłuższe starania o rękę, łamanie oporu jego rodziców, wreszcie wymarzony ślub, narodziny dwójki dzieci, dziewiętnaście lat małżeństwa. Bywało różnie, nigdy idealnie, lecz miłość Irka płonęła żywym, niegasnącym ogniem. Aż nie wiadomo kiedy, nie wiadomo dlaczego, przyszedł trudniejszy czas. Coraz mniej się rozumieli, niezupełnie satysfakcjonująco układali sobie sprawy łóżkowe. Nieważne już, kto wniósł większy wkład w to psucie małżeńskiego stadła, ważne, że nieustannie zgrzytało, aczkolwiek nic nie wróżyło nadchodzącej katastrofy, bo przecież miłość… Wiadomo, przezwycięża wszystko. Wreszcie ten jego niefortunny romans, będący początkiem końca. Nie, żaden romans nawet, a jeden skok w bok. Próbował odwrócić bieg zdarzeń, ale niczego nie wskórał. Sylwia w swoim postanowieniu o rozstaniu pozostała nieugięta, o wybaczeniu nie chciała nawet słuchać.

Trudno, kiedy klamka zapadła i został facetem rozwiedzionym, trochę w desperacji podjął następną decyzję: o zakończeniu służby w policji. W wieku pięćdziesięciu lat, mimo niepełnej jeszcze wysługi, zdecydował się przejść na emeryturę. Częściową, z ograniczeniem zarobkowania, ale co tam. Na znośne życie oraz alimenty dla Jagody i Stasia – tłumaczył sobie – wystarczy.

Wypoczynek agroturystyczny w oddalonych od wielkomiejskiego zgiełku i nawału letników Jemierzycach wybrał z pełną premedytacją. Miejscowość figurowała wprawdzie w turystycznych periodykach, ale nie kusiła super atrakcjami: do jeziora dwa kilometry, jedyna wąska i kiepska szosa ze Zbąszynia, kończąca tutaj swój szlak. W sumie niewiele – dla poszukiwacza krajobrazowych czy zabytkowych osobliwości – rarytasów. Miejscowość miała w sobie dwa atuty: las i spokój, czyli właśnie to, czego po ostatnich pierepałkach pragnął najbardziej. A leśne ostoje lubił od szczeniackich lat i wakacji spędzanych u dziadków na podobnym wygwizdowie wśród lasów pod Międzychodem. Później fascynacja naturą zmalała, ale teraz poczuł równie silne i dziwne pragnienie powrotu w bezludne ostępy. Może upływ lat to sprawił, może okoliczności?

I dlatego trafił właśnie tutaj, do Itaki pani Grażyny. Nawet nie znał nazwiska właścicielki. Był w tym momencie jedynym gościem, choć gospodyni zapowiadała, że nawał wczasowiczów spadnie wraz z wysypem grzybów, co powinno nastąpić niebawem, gdyż kończące falę upałów ulewne deszcze, które dopiero co przeszły nad okolicą, zapowiadały obfite zbiory prawdziwków, podgrzybków, koźlaków i innych darów lasu późnego lata.

Postanowił, że jeszcze dzisiaj pooddycha żywicznym powietrzem, ale najpierw odsapnie, a może zafunduje sobie krótką drzemkę. Rozproszone myśli długo układały surrealistyczną mozaikę, wreszcie odpłynął w sen, w którym też roił o niestworzonych sprawach.

Zbudziło go głośne ujadanie psów. Przez chwilę nie mógł uświadomić sobie, gdzie jest. Obcy pokój, dziwne sprzęty, duża lipa za oknem. – No tak, przecież wyjechałem na wczasy, a za chwilę ruszę na grzybobranie (choć w gruncie rzeczy ważniejsze było błądzenie wśród drzew) – doszło do niego w końcu. Przeciągnął długo, leniwie całe ciało i wstał.

Teraz należało wypytać gospodynię o miejsce, od którego najlepiej zapuścić się w las. Sprawiała miłe wrażenie. Trochę zaniedbana, ale ładna czterdziestokilkulatka, może wczesna „pięćdziesiątka”, o wyrazistych rysach i obfitym biuście. Do tego o przyjemnym dla ucha głosie, w sumie z sensem brzmiącym, choć momentami – na ile zdążył się zorientować w czasie dwóch rozmów telefonicznych i gadki zapoznawczej – nadużywanym. Z trzech rzeczy szczególnie cenionych u kobiet miała dwie: urodę i inteligencję (przyprawioną szczyptą sarkazmu, co dodawało jej dodatkowego uroku). Gdyby tylko mniej mówiła, miałaby szansę aspirować do miana kobiecego ideału. Ale trudno. Ponoć ideałów nie ma.

Odnalazł ją krzątającą się w kuchni. Żeby nie prowokować długich, zapewne nudnych przy tym wynurzeń, nie skorzystał z zaproszenia, aby usiąść. Wymówił się grzecznie chęcią szybkiego wypadu na łono natury, poprosił o koszyk, do tego mały kozik i ruszył zbierać leśne runo. Zgodnie z sugestią pani Grażyny wszedł w las położony najbliżej jej zagrody, usytuowanej na obrzeżach wioski, nawet nieco odrzuconej względem niej, bo od najbliższego zabudowania gospodarstwo dzieliło prawie dwieście metrów ubitej, ale polnej drogi.

Zapowiedzi obfitości dużych połaci tutejszych sosen przeplatanych brzozami, świerkami i dębami, z rzadka innymi jeszcze drzewami oraz krzewami, okazały się prawdziwe. Koszyk komisarza (nie będę za każdym razem przypominać, że emerytowanego) szybko napełniał się grzybami. Oczywiście takimi tylko, o których miał stuprocentową pewność, że są jadalne. Przekroczył jedną przesiekę, drugą oraz gruntowy dukt. Tego ostatniego postanowił nie spuszczać z oka, ale w pewnym momencie odszedł za daleko, trafił na bliźniaczą drogę, bliźniaczy zagajnik, zboczył raz i drugi z kursu, aby powiększyć zbieraczy łup, aż stracił orientację. Przeszedł jeszcze kawałek „na czuja”, a że w koszyku ledwie już mieścił zebrane grzyby, postanowił wracać. Żałował, że nie ustalił kierunków geograficznych przed wejściem w jemierzyckie bory, zatem wybrał marszrutę wzdłuż kolejnej drogi. Wydawała się wieść do celu, a przynajmniej do jakichś ludzi, wszak każda marszruta, jeśli nie do Rzymu, to jednak dokądś prowadzi. Taszcząc czubatą kobiałkę, nie schylał się już po następne dorodne borowiki i podgrzybki, czasem niechcący rozdeptywał je, ale w tej chwili pozostawało to bez znaczenia. Zresztą dopiero teraz zastanowił się, co z zawartością kobiałki zrobi, ale żaden rozsądny pomysł nie przychodził do głowy.

Zrobił kilkaset kolejnych kroków i trafił na bardziej ujeżdżoną drogę. – W prawo czy w lewo? – główkował. Ruszył w prawo. Po chwili zauważył drewniany krzyż przymocowany do jednej z brzóz, pod nim zaś napis na metalowej tabliczce: Miejsce śmierci śp. Aldony. Tutaj została zamordowana w połowie czerwca 1996 roku. Prosi o modlitwę.

Ireneusz poczuł gliniarski zew krwi. Status emeryta nie stępił jednak przez lata drzemiącej w nim czujności. Dokładnie przestudiował napis i zastanowił się, jakież okoliczności towarzyszyły tej śmierci. – Może powiedzą coś miejscowi, wszak to całkiem niedawno – skonstatował w końcu i ruszył dalej. Panowało gorąco i trudno się oddychało, lecz w pewnym momencie z ulgą zaznał przyjemnego chłodu, którym emanują duże zbiorniki wodne, a po chwili spostrzegł jezioro. W okolicy było tylko jedno: Czarne. Odzyskał tym samym terenową orientację. Zapamiętał z mapy, że od jeziora prowadzi prostopadła droga do wsi, zatem w tym kierunku skierował swoje kroki, by po kwadransie ujrzeć jemierzyckie opłotki.

– Dzień dobry, gospodarzu – zagadnął starszego mężczyznę, który rozsiadł się w cieniu dorodnego dębu, tuż przy ogrodzeniu pierwszej wiejskiej zagrody.

– Dobry, dobry, panie grzybiarzu – odpowiedział zaczepiony. – I jak tam, panie, grzybki rosną, rosną?

– A rosną. Wszystkich w koszyk nie zmieściłem.

–To zadowolonyś pan, zadowolonyś?

– Owszem, ale brakuje mi pomysłu, co z nimi zrobić, bo ja bardziej dla przyjemności. Może pani Grażyna zechce, bo szkoda wyrzucić.

– A, to pan zamieszkałeś w tej gospodarce dla turystów? W Atace tej?

– Tak, tak, w Itace. Dopiero dzisiaj przyjechałem. No. To mój pierwszy wypad do lasu.

– Eee… Grażynka też lata po grzybach. Ino śmignie, jakby dopiero co szesnaście lat skończyła! A tu zaraz prosto skup jest, gdyby pan spieniężyć chciał. A z daleka przyjechał? Z daleka?

– Z Warszawy – wymsknęło się Warogowi, bo nie chciał dużo mówić o sobie przygodnemu facetowi.

– A to daleko, panie, daleko. I tak chciało się, chciało się?

– W sumie po drodze mi było. Właśnie, właśnie… Pan miejscowy, to pewnie coś więcej wie o tej kobiecie, co ją nad jeziorem zamordowali?

– Co tablica o niej napisana na drzewie wisi?

– No tak, stamtąd wracam, to przeczytałem i zastanowiła mnie ta sprawa.

– O panie, co tu mówić. Ładna ta Aldona była. I dobre dziewczę. No, już nie takie dziewczę, choć trochę fiubździu i, jak tu panu powiedzieć, jakby powiedzieć, latawica lekka.

– Ale kto ją zamordował? Przecież sprawcę chyba znaleźli, prawda?

– Nie panie, do dziś nie wiedzą kto i za co ją zakatrupił. Było dziewczę i nie ma. Nie ma! – Mężczyzna szeroko rozłożył ręce.

– Rozumiem, a co śledztwo wykazało? – zapytał, zdawszy sobie momentalnie sprawę, że trochę bezsensownie.

– My tu nic nie wiemy, tyle co w gazetach opisali. Tyle co w gazetach. Wszyscy Aldonki szukali, nikt nie wiedział, co z nią. Tak my se myśleli, że może z jakim chłopem poszła w długą. Bo wcześniej już znikała gdzieś tam raz czy dwa. Ale nie. Po dwóch tygodniach wyciągli ją, panie, z wody. To wiesz pan… Bo ktoś ją zaciukał na śmierć i wećpnął do jeziora. I jeszcze coś ciężkiego przywiązał do giry czy gdzieś tam. No. To takie chuchro było, nawet z pięćdziesiąt kilo nie ważyło pewnie. No. A zaś wyszło, że właśnie kole tego drzewa ją ten bandyta zakatrupił. Tego, coś pan widział. Nie wiem, jak do tego doszli, ale tak miało pono być. Tak miało być. Tam ją zakatrupił, dotachał do wody i z tej stromizny spuścił, a tam głębocizna straszna jest, straszna. Coś ponad sześć metra. To i nie wypływała długo, a nikt nie nurkował, bo skąd wiedzieć, że ktoś tam utopiony jest?

Waróg pomyślał, że nie powinien o nic więcej pytać, wszak jako emeryt zamierzchłe zbrodnie, nawet nierozwikłane, powinien zostawić innym, po drugie przyjechał tutaj odpoczywać. Ale nie potrafił pohamować się przed zachowaniem charakterystycznym dla myśliwskiego psa, kiedy poczuje zapach krwi. Zatem brnął w temat.

– Ale co? Jakichś wrogów tutaj miała? Zadarła z kimś?

– A co ja tam, panie, wiem? Co ja wiem? Milicjanty chodziły, węszyły, tacy w mundurach i cywilkach, ale nic nie dali rady ustalić. Nic!

– Dziaaadek! Obiaaad! – Z murowanego domu wybiegł i wykrzyczał zaproszenie na posiłek mniej więcej dziesięcioletni bajtel. Zobaczył, że dziadek ma towarzystwo, więc dobiegł do płotu. Powiedział „dzień dobry” i z zainteresowaniem wlepił wzrok w nieznajomego. Przysłuchiwał się jednocześnie rozmowie. Tymczasem jego dziadek dalej opowiadał komisarzowi. – Jedynie do czego doszli, to że tam ją zaciupano. Ale ja wiem, czy to prawda? Pono jakieś ślady znaleźli pod tą sosną. No, znaleźli. Ponoć. Ale nie mnie pytać jakie. Nie mnie. A kiedy ją z tej wody wywlekli, to już do człowieka nie była podobna. Nic a nic.

– Dziadek, ale powiedz panu i o tym szubrawcu Krzywym, co ją chyba zabił, a później zwiał za granicę. – Chłopiec wyartykułował z powagą i jakby dumą, że wygłasza taką ważną wiadomość.

– O jakim panu? – Były gliniarz zareagował natychmiast.

– E tam, Robuś, nic nie rozumiesz, powtarzasz banialuki, które żeś gdzieś usłyszał. Nikt nie wie, kto zabił, nikt. Dobra, idę na ten obiad, bo się synowa zdenerwuje. A z synową, to nie to co z żoną, trza uważać. He! He! Do widzenia panu. Kobieta do rany przyłóż, ale czasem brzytew. – Ostatnie zdanie zakończył z uśmiechem i teatralnym mrugnięciem. – A gdyby te grzybki sprzedać, to tu prosto. Będzie tablica, że kupują. Zaś do zagrody Grażyny, do tej jej Ataki, dalej prosto, przez całą wieś.

– Robuś, a ty byś sobie nie sprzedał grzybków? – Ireneusz rzucił jeszcze do wyrostka.

– A co zrobimy z kasą? – rezolutnie zapytał grzdyl.

– Cała twoja.

– Czeeeemu nieeeee, mooogę…

Ujrzał Grażynę z daleka. Plewiła w przydomowym ogródku. Całe podwórze dzieliło się na dwie, mniej więcej równe części. Po jednej – z wydzielonym ogródkiem zarośniętym warzywami – biegały kury i kaczki, druga połowa przyciągała wzrok zadbanymi rabatami kwiatowym i pedantycznie wystrzyżoną trawą. Całość obejścia uzupełniał garaż oraz nieduży budynek gospodarczy. Nie wypadało ominąć gospodyni łukiem.

– Dziękuję za koszyk i nożyk, oddaję – powiedział przekroczywszy furtkę.

– Ojej, z pustym pan wraca? Taka grzybowa posucha w lesie?

– Ależ skąd! Miałem czubato pełny, ale oddałem po drodze Robusiowi, chłopcu ze skraju wsi.

– Aż do Cebulów pan trafił!? Kawał drogi.

– Cóż to na moje młode nogi.

– Ha, ha! Niczego panu w pokoju nie brakuje?

– Dzięki, poza rozumem mam wszystko.

– No, no, potrafi się pan dowartościowywać. A może chce, żeby mu zaprzeczać?

– Nie da się faktom zaprzeczać.

– Ha, ha! Gdyby czegoś brakowało, proszę mówić.

– Nie omieszkam poprosić, kiedy znajdę się w potrzebie. I dziękuję, że wątpi pani w trafność mojej samokrytyki. Nie wiem, czy słusznie, ale i tak jestem wdzięczny – powiedział i też się zaśmiał.

Kobieta nie odpowiedziała, obdarzyła go tylko płomiennym uśmiechem.

Wszedł do swojego pokoju, poukładał rzeczy. Nadchodziła pora obiadu. Itaka oferowała zakwaterowanie ze śniadaniem, resztę posiłków należało załatwiać we własnym zakresie. Nie było to trudne, bowiem miejscowość miała nastawiony na letników bar i smażalnię ryb. Bar miejscowi zwali mordownią i raczej nie nęcił nikogo, kto odczuwał inną potrzebę, niż tanio się upić i marnie zagryźć, ale smażalnia – też z wysokoprocentowymi alkoholami w menu – wyglądała wcale, wcale również dla szukających bardziej wyszukanych posiłków. No, z wyszukanymi to może przesada, ale smacznie można było się tutaj najeść. Ponadto Waróg w razie potrzeby mógł swoim wysłużonym volkswagenem dojechać do którejś z okolicznych miejscowości, a przykładowo niedaleko leżał Zbąszyń. Tymczasem zapragnął kawy, a odkrył jednocześnie, że zapomniał ją przywieźć ze sobą. – Do sklepu kawałek, to pożyczę od gospodyni – pomyślał i rad nierad zszedł na podwórze. Właścicielka gospodarstwa akurat kończyła swoją ogrodniczą pielęgnację.

– Szefowa, pożyczy mi pani porcję kawy? Zapomniałem. Starość nie radość, dobrze ludzie mówią.

– Jasne. Poratuję w kawowej sprawie. Dlaczegóż nie? Jaką pan pije?

– Najbardziej lubię fusiankę, ale może być i rozpuszczalna.

– Mam jedną i drugą. A może da się pan zaprosić na wspólną kawkę? Też miałam zamiar ulec nałogowi i zaaplikować sobie po robocie porcyjkę kofeiny.

– No… Z przyjemnością – odpowiedział, bo inaczej nie wypadało. Kawę lubił pijać sam, w każdym razie z nikim zupełnie obcym, ale jakże odmówić w takiej sytuacji?

– Zapraszam więc do salonu, za chwilę dołączę.

Grażyna wskazała drzwi do pomieszczenia, w którym Waróg miał się rozgościć i poczekać, aż wróci z gorącym napojem.

Salon prezentował się elegancko i gustownie, choć nie powalał ekskluzywnością. Dominował beż, uzupełniony o różne inne tonacje brązu. Ireneusz rozsiadł się wygodnie w fotelu i uważnie rozglądał po pomieszczeniu. Gospodyni weszła niecały kwadrans później. Ogrodniczki zdążyła zamienić na zwiewną, trochę fantazyjną sukienkę. Niosła dużą tacę, a na niej z porcelanowych filiżanek kusząco parowały dwie kawy. Obok ustawiła mleko, śmietankę, cukier biały i trzcinowy oraz talerz z kawałkiem śliwkowego ciasta.

– Proszę, czym chata bogata…

– Dziękuję, aż na taki luksus i wykwint nie liczyłem – odparł, trochę się pewnie spłoniwszy. Ale nie liczył, fakt.

Poczuł się przy tym nieswojo, bo czekała go konwersacja z zupełnie nieznajomą kobietą. Niczego nie ułatwiał fakt, że atrakcyjną, choć – szkoda – nie do końca należycie zadbaną. On owszem, potrafił rozmawiać służbowo, miał opinię świetnego przesłuchiwacza, znał sposoby, żeby skutecznie docisnąć do ściany i wydusić prawdę z podejrzanego, ale te umiejętności zupełnie nie przekładały się na sytuacje towarzyskie, a szczególnie wobec świeżo poznanych kobiet.

– Jaki tam luksus, zwykła tchibo po turecku zaparzona. Ja zresztą nie lubię żadnych kawowych wynalazków. Proszę – powiedziała Grażyna, przechylając ciało przez okrągły stolik, aż błysnęła gościowi w oczy nieskrępowanym przez stanik biustem. Ireneusz nie omieszkał zawiesić na nim wzroku. Było na czym, przyznał w duchu.

– Od dawna prowadzi pani tę turystyczną działalność? – zagadnął, byle utrzymać dialog.

– Nie, od dwóch lat, dwóch lat z hakiem już. Ojej, jak ten czas szybko biegnie, dopiero co zaczynałam.

– Ale z tego nie można wyżyć, prawda?

Grażyna zaśmiała się szczerze, pokazując nieskazitelnie białe zęby, kontrastujące trochę z niedbałą fryzurą i niewypielęgnowaną twarzą.

– Absolutnie, nie ma mowy. Miejscowość niby turystyczna, ale jednak do jeziora spory kawałek, wie pan…

– To z czego pani żyje? – zapytał Ireneusz i w mig zdał sobie sprawę, że zachowuje się jak gliniarz, a przecież gości tutaj – wszak emeryt już – zupełnie prywatnie. – Przepraszam, nie powinno mnie to obchodzić. Anuluję pytanie – zakończył z uśmiechem.

– W sumie żadnej tajemnicy pan nie dotknął, choć sprawa prosta do wytłumaczenia nie jest. Rolnictwo mnie interesuje od dzieciństwa. Marzyłam, że będę rolnikiem-naukowcem. Śmieszne, prawda? Niech pan przyzna.

– Wcale. Lubię ludzi, którzy stawiają przed sobą niekonwencjonalne cele.

– Dlatego skończyłam Akademię Rolniczą w Poznaniu, ale życiowe pierepałki ściągnęły mnie znowu do Jemierzyc. Niestety, rodzice szybko odeszli, więc przejęłam w spadku spore gospodarstwo. Ale niełatwo gospodarzyć babie na kilkunastu hektarach. Mówię tak, choć jestem feministką. Chyba nią jestem. Nieważne. Ostatecznie hektary wydzierżawiłam, od czasu do czasu kolejny kawałek sprzedam sąsiadowi… I znalazłam sobie robotę. Na pół etatu, w bibliotece szkolnej. W ten sposób wiążę koniec z końcem. Bez luksusu, ale nie marudzę. Ważne zdrowie.

– Wie pani, czasem zazdroszczę takiego życia jak tutaj. Cisza, zdrowe powietrze, blisko natury.

– Szybko przeszłaby panu fascynacja Jemierzycami. Zapewniam.

– Dlaczego?

– Wie pan, czym miejscowi żyją? Żeby napchać bebechy, najlepiej tłustym truchłem, zapić tanim winem i poskakać przy disco polo. To ostatnie tyczy młodych, bo starszym tańce nie w głowie, chyba że na weselu. No, a kilku cwaniaków to patrzy jeszcze, aby zedrzeć skórę z naiwnych turystów. Mało tu ludzi, z którymi można o czymkolwiek pogadać. Wiejskie kołtuństwo i tyle. Jeśli późnym wieczorem usłyszy pan „dobranoc”, to znaczy, że diabła pan usłyszał, ha, ha!

– Surowo ocenia pani współmieszkańców. Mogę zadać delikatne pytanie?

– Proszę. Ale zastrzegam sobie prawo do braku odpowiedzi. I proszę spróbować ciasta. Moja prywatna receptura. Trochę zmodyfikowana wersja odziedziczonej po babci.

– Nic nie wspomina pani o mężu czy partnerze. Trudno mi uwierzyć, że taka kobieta prowadzi samotny tryb życia. – Ireneuszowi wyszedł wreszcie komplement, do którego długo się przymierzał.

– Ależ z pana dżentelmen! U nas ze świecą szukać podobnych facetów. Jaka kobieta? – zapytała Grażyna, ale pewnie już tylko po to, by pozwolić Ireneuszowi na kolejne pochlebstwo.

Biedak musiał więc brnąć dalej. Mówił szczerą prawdę, ale łatwo nie miał, bo nie przywykł paniom prawić pochwał. No, dawniej żonie jedynie, ale to zupełnie inna inszość.

– Jaka? Atrakcyjna, inteligentna, pełna… No, super po prostu. A ciasto też rewelka.

– Dziękuję. Jest pan bardzo miły, naprawdę. Na czym przerwaliśmy?

– Nieśmiało zapytałem o pani stan cywilny. O życiowego partnera, ściśle mówiąc.

– A, faktycznie. Niechętnie o tym mówię, ale skoro tak dobrze panu z oczu patrzy…

– Dziękuję, to złudzenie. Niemniej proszę kontynuować. Ale nie nalegam na taką szczerość.

– Od lat żyję samotnie, choć formalnie pozostaję w związku. Enigmatyczne?

– No, raczej nietypowe.

– Cóż, po studiach zostałam na uczelni, ale wspomniane już kłopoty zdrowotne rodziców sprowadziły mnie znowu tutaj. Myślałam, że tylko na krótko, ale wie pan, myślenie myśleniem, plany planami, a życie swoje. Wyszłam za miejscowego chłopaka, rok później urodziłam córkę. Jeszcze rok później mąż wyjechał pracować do Irlandii, a kiedy Paulinka miała trzy lata ostatni raz go widziałam. Wpadł na kilka dni, pożegnaliśmy się po staremu, mieliśmy się widzieć za następne dwa miesiące. Ale wyszedł z domu i ślad po nim zaginął. Do dzisiaj. Zresztą, dajmy temu spokój. Porozmawiajmy o czymś weselszym. Poza tym tyle o sobie nawijam, a o panu ciągle nie wiem nic. Nawet nie znam pana miejsca zamieszkania.

– Grażynka, jesteś gdzieś tutaj? – rozległo się w korytarzu, co przyniosło ulgę Ireneuszowi, bo zupełnie nie był przygotowany, aby opowiadać o sobie.

Tymczasem w progu stanęła mniej więcej równolatka gospodyni. Też przyciągająca wzrok, nawet bardziej niż ta pierwsza. Pewnie przez to, że emanowała czymś bardzo, bardzo kobiecym.

– Wchodź, Irenko, wchodź. Poznajcie się. Mój gość, a to moja przyjaciółka. Najlepsza!

Przybyła głośno się zaśmiała.

– Dzięki, od ciebie zawsze mogę liczyć na miłe słówko.

– Ma się rozumieć, wszak jesteś tego warta, Irenko. I nie tylko tego – dopowiedziała Grażyna trochę pretensjonalnym tonem.

Ireneusz wyczuł, że nadszedł najodpowiedniejszy moment, aby pożegnać towarzystwo.

– Na mnie czas. Dziękuję za pyszną kawę i takież ciasto. Rzadko jadam coś słodkiego z aż takim apetytem.

– Czemu ja zawsze płoszę fajnych facetów? Dopiero przyszłam, a pan ucieka! – Nowo poznana jemierzyczanka szeroko i wdzięcznie się uśmiechnęła.

– O kim pani mówi fajny facet?

– Oj, kryguje się pan. O panu oczywiście, przecież innego tutaj nie ma.

– Dziękuję. Muszę spadać. Może następnym razem będę miał przyjemność pogadać z obiema paniami. Mam taką nadzieję. Do widzenia!

Wrócił do swojego pokoju. Kilka kawałków spałaszowanego naprawdę smacznego ciasta złagodziło poczucie głodu, więc wyprawę na sutszy posiłek odłożył, tymczasem postanowił przekąsić ulubionym śledziem w oleju.

Przy otwieraniu konserwy kciuk ześlizgnął mu się z przyrządu i przejechał opuszkiem po ostrej krawędzi odgiętej blachy. Pojawiła się krew, dość obficie wyciekając z rany. Irkowi zawirowało pod powiekami. Taki miał feler: twardy gliniarz, ale wrażliwy na krew, szczególnie swoją. Obca też źle na niego działała, ale od biedy dawał radę w służbowych okolicznościach. Z kolei własna przyprawiała go prawie zawsze o mdłości. Szczególnie dużo stresu przysparzało oddawanie krwi. Honorowe krwiodawstwo dawno wybił sobie z głowy, bo wystarczająco prawdziwe męczarnie przeżywał przy badaniach laboratoryjnych. Mało tego, że trudno było wbić igłę w jego głęboko ukryte pod skórą żyły, to jeszcze krew nie chciała cieknąć. A jemu podczas tych zabiegów – kiedy tylko wyczuł pierwszą komplikację – robiło się coraz słabiej i słabiej, później spostrzegał mroczki przed oczami. Na nic psychiczne treningi i nastawianie, wystarczało, że igła przebijała skórę, a komisarz czuł miękkie kolana, bladł, robiło mu się niedobrze. Czasem dawał radę przetrwać, kiedy cały zabieg przebiegał bezproblemowo i mógł szybko zaczerpnąć świeżego powietrza, głęboko pooddychać, najlepiej – dla asekuracji – siedząc. Takie sytuacje należały jednak do rzadkich. Najczęściej „zaczynał odpływać” na laboratoryjnym taborecie i musiał głośno przyznać, że robi mu się niedobrze albo wcześniej spostrzegała to laborantka. Wtedy lądował na sanitarnej kozetce, pod troskliwą zazwyczaj opieką personelu ambulatorium i tylko marzył, aby pielęgniarka nie zapytała go o zawód. Raz zapytała. Skłamał, że jest nauczycielem. Uznał, że pedagogowi bardziej niż policjantowi do twarzy z taką słabością.

Teraz szybko zawinął skaleczony paluch dwiema warstwami ręcznika i zerkał, czy krew nie przesiąka. Niestety, przesiąkała. Minimalnie, ale jednak. Rozluźnił koszulę na szyi, otworzył szeroko okno, położył się na boku i głęboko oddychał. Palec szczypał, choć dalekie to było od przenikliwego bólu. Lecz nie ból stanowił rzeczywisty problem. Irek miał głęboko osadzoną irracjonalną obawę, że krew nie przestanie ciec, że wykrwawi się do cna. Dyskretnie zerknął na opatrunek. Szczęśliwie czerwona plama nie powiększała swojej powierzchni. Stopniowo czuł się lepiej. Odleżał kolejny kwadrans, odwinął ręcznik i odważnie spojrzał na ranę. Już nie sączyła krwi. Delikatnie umył kciuk wokół rozcięcia, po czym założył sobie opatrunek. Zawsze woził ze sobą komplet plastrów. Wreszcie mógł wrócić do normalności. Na półotwartą konserwę ochota minęła mu zupełnie. Przyszło mu do głowy, że najchętniej uraczyłby się jakąś rybką na ciepło, więc pospacerował do smażalni „U szczupaka”. Zamówił danie dnia, czyli smażonego węgorza z frytkami oraz zestawem surówek, do tego kufel piwa i usiadł pod parasolem. Do piwoszy wprawdzie nie należał, ale tym razem żywiec smakował wybornie, trudno orzec, czy przez markę, czy przez temperaturę. A wciąż trwał ten upalny sierpień 2019 roku. Wysączył kufel, odstawił naczynia do okienka, kupił następnego browarka i wrócił na poprzednie miejsce.

– Smacznego, panie warszawiak – usłyszał nagle znajomy głos.

Odwrócił się i ujrzał za plecami starszego pana, z którym kilka godzin wcześniej, po wyjściu z lasu, rozmawiał. Tym razem towarzyszył mu trochę młodszy mężczyzna.

– Dziękuję.

– Możemy się dosiąść?

– Oczywiście, będzie mi bardzo miło.

– Tadeusz Cebula jestem, bo chyba się wcześniej nie przedstawiłem.

– Ireneusz Waróg.

– Ryszard Prędki. – Komisarz uścisnął też dłoń tego drugiego.

– Panowie posiedzą, ja skoczę do lady – stwierdził Tadeusz.

Ireneusz został przy stoliku z Ryszardem, lecz żaden z nich nie inicjował rozmowy. Sytuacja stała się na tyle niemiła, że Waróg w końcu znalazł temat. Klasyczny.

– Ależ to lato daje nam popalić pogodą, prawda?

– No daje, kunia sierść. I końca upałów nie widać. Wie pan, wczoraj w nocy na rybach byłem. I też duszno jak jasny smok!

– Jest pan zapalonym wędkarzem?

– Oj tam… Zapalonym, niezapalonym, trudno powiedzieć. Ale lubię posiedzieć nad wodą. I nocą, i dniem. A pan też wędkuje?

– Kiedyś, kiedyś wędkowałem. Dawno jednak nie trzymałem kija w ręce. Chociaż może spróbowałbym jeszcze, ale…

– No, po piwku doniosłem. A wie pan, że wnuczek ponad trzy dyszki za grzybki dostał? No, trzy dyszki. Pozwoli pan, że w podziękowaniu chociaż piwo fundnę – powolutku rozkręcającą się konwersację przerwał Tadeusz.

– Proszę nie czuć się do niczego zobowiązany, fajnie, że chłopakowi drobną przyjemność sprawiłem. – Irek odpowiedział Tadeuszowi, a Ryszardowi dokończył wątek swoich wędkarskich doświadczeń: – Ale przez ostatnie lata okazji brakowało.

– Pójdź pan kiedyś na noc ze mną, kunia sierść, nad wodę. Albo wypłyniem na jeziorko. – Ryszard zareagował szybko i konkretnie.

– Serio? Ale ja uprawnień nie mam.

– Panie, skądś się tutaj wziął? Ze mną pan idziesz, wystarczy. Ja mam, mogę, kunia sierść, zawsze kogoś wziąć, ale mnie i tak nikt tutaj nie wylegitymuje. Wie pan, na tym końcu świata jak u Pana Boga za piecem żyjemy sobie.

Dalej rozmowa potoczyła się wokół wędkowania, bo i Tadeusz od czasu do czasu lubił – tak to określał – pomoczyć kijaszki; panowie obgadali też, gdzie jakie grzybki rosną, blamaże naszych drużyn klubowych w eliminacjach europejskich rozgrywek. Ryszard postawił swoją piwną kolejkę. Wypili przy niej wspólnego brudzia, Ireneusz nie chciał być dłużny, więc przyniósł własną trójkę. Domęczył zatem piątego już w tym dniu browara, co stanowiło dawkę nadto wystarczającą. Nie miał silnej głowy do alkoholu, ale zawsze o tym pamiętał, więc ciężko, bo ciężko, ale powstrzymał Tadeusza przed zakupem kolejnych trzech lanych. Ten przyniósł więc tylko dwa. Ireneusza korciło, żeby wrócić do leśnego morderstwa i w końcu to zrobił.

– Tadziu, słuchaj, ten twój wnuczek, nie? Robuś, zdaje się?

– Tak, Robuś. Lubię smyka, jak nie wiem co. Choć go córka za panny znalazła, za panny. I początkowo za ojca dla niego robiłem, za ojca. No. Tak na co dzień nie mieszka z nami, kawałek dalej, ale więcej czasu z dziadkiem spędza niż z matką czy przybranym ojcem. No bo zięć, nie powiem, traktuje dzieciaka jak swoje, jak swoje.

– No fajny szczun. Po dziadku zapewne. Ale słuchaj, on coś o jakimś Sztywnym mówił, że…

– Nie Sztywnym, a Krzywym. Krzywy to nazwisko. Przecież znasz je. Ale że co?

– Nazwiska nie znam, pierwszy raz słyszę. No, że ponoć on w tym zabójstwie palce maczał, a później zwiał gdzieś.

– Oj tam, ludzie różne rzeczy gadają. Kto tam teraz wie? A Krzywa to właścicielka chałupy, w której wypoczywasz. No, tej Ataki, bo to jej ślubny jest czy był, cholera jedna wie, czy go jeszcze ziemia nosi. Co ty, nie wiesz nawet, kto ci dach nad głowę daje? Pociągnij ją za język, może coś ci powie, chociaż ona nieskora do zwierzeń, nieskora – powiedział Tadeusz, a Irek poczuł się trochę dziwnie.

– No, ale może, kunia sierść, przy gościu z Warszawy rura jej zmięknie, hi, hi. W końcu laska do wzięcia. Niełatwo ją podejść, ale gdybyś się postarał… Ma babka, co ma mieć – swoje dołożył Rysiek. – Choć ostatnio czasem dziwna jakaś taka.

– A żonę masz? – bezceremonialnie zapytał Ryszard.

– Nie, już nie mam – odparł niechętnie Irek.

– To na co czekasz? Do roboty, chłopie! Smal cholewki do panny Grażynki! Może się wżenisz w Jemierzyce? Dwóch kumpli już tutaj poznałeś, zawrzemy bliższą sztamę. – Teraz, nieźle podchmieleni i rozochoceni do żartów dawali dobre rady na zmianę.

– Dajcie spokój. A ta jej psiapsiółka, jak jej tam… No! Irena. Co to za osoba? – Ireneusz, chcąc nie chcąc, dawał towarzystwu dalszą pożywkę do żartów.

– A, pocztówka nasza? Najciekawsze babeczki już obczaiłeś widzę, obczaiłeś. Trochę dzika jakaś. Ładnie się uśmiecha i tyle. Ale bez kija do takiej nie podchodź. Bez kija nie podchodź.

– No, od kiedy Zygmusia pogoniła, to z żadnym facetem nie tego. Mówią, że lesbijka czy coś?

– Oj tam, ten jej Zygmuś tak klepał, ale chyba ściemniał. Ściemniał. Może nie chciała mu dawać po pijaku? Albo sam przez gorzałę nie mógł skorzystać. On co gębę otworzył, to skłamał. A co, Irku, wpadła ci w oko? Wpadła?

– Zaraz wpadła. Poznałem ją, dlatego pytam. Wiem, że zostanie między nami – bez przekonania tłumaczył Waróg. Ale mężczyźni na zmianę dalej pokpiwali sobie z przyjezdnego.

– Jasne, jasne. No, jak przełamiesz lody, to masz dwie laski. Warszawiaki mają jednak branie, cha, cha! Nie to, co my na tych holendrach.

– Któregoś z nas mógłbyś na świadka poprosić. Jubilera też na miejscu mamy, tak że wiesz, żebyś nie przepłacał.

– Ha! Ha! Ha! Racja! Niech Nawrocki też coś z tego ma, że jemierzanka za warszawiaka wychodzi. Ha! Ha! Ha!

– A kto to Nawrocki?

– Taki wiejski handlarz złotem, kiedyś dolarami. Śmiejemy się, że to nasz jubiler, bo w obrączki, pierścionki i inne połyskujące cacka cała wieś się u niego zaopatruje. A prywatnie szwagier zamordowanej. To znaczy byłby szwagrem, gdyby żyła.

Miejscowi wymienili między sobą jakieś porozumiewawcze spojrzenia, których komisarz nie zdołał jednak odczytać. Pomyślał przy tym, że dalej „ciągną łacha” z niego. Postanowił zatem sprowadzić rozmowę na poważniejsze tony.

– Przestańcie dworować, ja serio. A co z tym całym Krzywym? Wiecie coś konkretnego?

– Był chłop, nie ma chłopa. Nie ma! Kamień w wodę. Została czapka i domysły tylko. Albo zrobił Grażynkę w trąbę i so fruwa po świecie, albo ziemię gryzie – krótko spuentował Tadeusz.

– To co, idziesz, kunia sierść, ze mną na te rybki? – wreszcie Rysiek sprowadził tę luzacką konwersację na inne tory.

– Idę! Kiedy?

– Nawet dzisiaj.

– Dzisiaj nie, jestem…

Chciał powiedzieć pijany, ale w tym towarzystwie przyznanie się do takiej słabości pewnie głupio by zabrzmiało, zatem znalazł wykręt, drobne matactwo powiedzmy.

– …jestem padnięty jak betka. A możemy jutro?

– Możemy. Bądź tutaj przed dziewiątą. Ale nie dziewiątą rano! Gra?

– Gra. Do jutra!

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Polecamy również

NOWE POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały Warszawskie

Wojciech Kulawski

Lista sześciu. Tom 1. 

Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści. Tom 2.

Zamknięci. Tom 3

Poza granicą szaleństwa. Tom 4

Komisarz Ireneusz Waróg

Stefan Górawski

Sekret włoskiego orzecha. Tom 1

W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2

Kapitan Jan Jedyna

Igor Frender

Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa. Tom 1

Mordercza proteza. Tom 2

Tim Mayer

Wojciech Kulawski

Syryjska legenda. Tom 1

Meksykańska hekatomba. Tom 2

KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały przedwojennej Warszawy

Marek Romański

, Mord na Placu Trzech Krzyży. Tom 1

Stanisław Antoni Wotowski

, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy. Tom 2

Stanisław Antoni Wotowski

, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich. Tom 3

Stanisław Antoni Wotowski

, Upiorny dom w Pobereżu. Tom 4

Marek Romański

, W walce z Arsène Lupin. Tom 5

Marek Romański

, Mister X. Tom 6

Marek Romański

, Miss o szkarłatnym spojrzeniu. Tom 7

Marek Romański

, Szpieg z Falklandów. Tom 8

Marek Romański

, Tajemnica kanału La Manche. Tom 9

Marek Romański

, Pająk. Tom 10

Marek Romański

, Znak zapytania. Tom 11

Marek Romański,

Prokurator Garda. Tom 12

Marek Romański,

Złote sidła, pierwsza część. Tom 13

Marek Romański,

Defraudant, druga część. Tom 13

Marek Romański

, Małżeństwo Neili Forster. Tom 14

Marek Romański,

Serca szpiegów, pierwsza część. Tom 15

Marek Romański

, Salwa o świcie, druga część. Tom 15

Marek Romański

, Zycie i śmierć Axela Branda. Tom 16

Kazimierz Laskowski,

Agent policyjny. Papiery po Hektorze Blau. Tom 17

Walery Przyborowski

, Czerwona skrzynia. Tom 18

Walery Przyborowski

, Widmo na kanonii (pierwsza i druga część). Tom 19

Antoni Hram

, Upiór podziemi. Tom 20

Inspektor Bernard Żbik

Adam Nasielski

Alibi. Tom 1

Opera śmierci. Tom 2

Człowiek z Kimberley. Tom 3

Dom tajemnic w Wilanowie. Tom 4

Grobowiec Ozyrysa. Tom 5

Skok w otchłań. Tom 6

Puama E. Tom 7

As Pik. Tom 8

Koralowy sztylet i inne opowiadania. Tom 9

Najciekawsze kryminały PRL

Tadeusz Starostecki

, Plan Wilka. Tom 1

Zuzanna Śliwa

, Bardzo niecierpliwy morderca. Tom 2 

Janusz Faber

, Ślady prowadzą w noc. Tom 3

Kazimierz Kłoś

, Listy przyniosły śmierć. Tom 4

Janusz Roy

, Czarny koń zabija nocą. Tom 5

Zuzanna Śliwa

, Teodozja i cień zabójcy. Tom 6

Jerzy Żukowski

, Martwy punkt. Tom 7

Jerzy Marian Mech

, Szyfr zbrodni. Tom 8

G.R Tarnawa

, Zakręt samobójców. Tom 9

I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik

, Trucizna działa. Tom 10

Klasyka angielskiego kryminału

Edgar Wallace

Tajemnica szpilki. Tom 1

Czerwony Krąg. Tom 2

Bractwo Wielkiej Żaby. Tom 3

Szajka Zgrozy. Tom 4

Kwadratowy szmaragd. Tom 5

Numer Szósty. Tom 6

Spłacony dług. Tom 7

Łowca głów. Tom 8

Detektyw Asbjørn Krag

Sven Elvestad

Człowiek z niebieskim szalem. Tom 1

Czarna Gwiazda. Tom 2

Tajemnica torpedy. Tom 3

Pokój zmarłego. Tom 4

www.lindco.se

e-mail: [email protected]

lindcopl (facebook & instagram)

Tytuł oryginału:

Stefan Górawski

Sekret włoskiego orzecha Tom 1: Ireneusz Waróg

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.

Wydanie I, 2020

Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: : Life Of Pix/Pexels, Onkelzeddy/AdobeStock, chatchawan/AdobeStock, Charlie's/AdobeStock, Swapan/AdobeStock

ISBN 978-91-8019-029-9

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek