Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autobiografia Marii Skłodowskiej-Curie to szczera i rzeczowa relacja z życia dwukrotnej laureatki nagrody Nobla w dziedzinie chemii. Autorka stawia na odtworzenie faktów, dzielenie się swoimi przemyśleniami, unikając przy tym górnolotnych słów i wygładzonej autokreacji.
Jej opowieść daleka jest od stawiania sobie pomnika i budowania mitu. Skłodowska jako pisarka nie przestaje nigdy być kobietą-naukowcem. Publikacja maluje obraz lat dzieciństwa i dorastania w Polsce w czasach zaborów. Odtwarza późniejsze życie obdarzonej wybitnym umysłem emigrantki, która za sprawą pracowitości i konsekwencji zostaje wybitną uczoną. Autorka tłumaczy, co skłoniło ją do nauki przedmiotów ścisłych oraz wyjazdu na studia do Paryża. Ukazuje odbiorcom zarówno kulisy swojej kariery naukowej, jak i odsłania bardziej prywatne oblicze wypełnione obowiązkami matki i żony. Badaczka szczegółowo opisuje również swój wkład w działania pomocowe i rozwój radiologii podczas I wojny światowej.
Na szczególną uwagę zasługują fragmenty wypełnione refleksjami autorki na tematy, które nie wiązały się z jej naukową działalnością, w tym np. o systemie edukacji. Chemiczka pozwala poznać słuchaczom zarówno blaski, jak i cienie pracy w laboratorium. Ujawnia genezę wydzielenia nowych pierwiastków, polonu i radu – przedsięwzięcia, które zapewniło jej stałe miejsce w panteonie najwybitniejszych naukowców.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 61
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W ofercie Domu Wydawniczego Kontinuum dostępne są m.in. następujące e-booki:
Benjamin Franklin. Autobiografia - Benjamin Franklin
Henry Ford. Moje życie i dzieło - Henry Ford
Dziś i jutro - Henry Ford
Google. Narodziny imperium - Joanna Ziółkowska
Moi amerykańscy przyjaciele prosili mnie, żebym napisała historię swego życia. Myśl ta wydała mi się zrazu dziwaczną, lecz ustąpiłam namowom. Nie mogłabym jednak ująć swej biografii jako całkowitego wyrazu uczuć osobistych lub szczegółowego opisu wszystkich zapamiętanych rzeczy. Wiele z naszych uczuć zmienia się z biegiem lat, płowieje i może wydawać się zupełnie obcymi; wypadki tracą swoją chwilową wartość i mogą występować w pamięci, jakby dotyczyły jakiejś innej osoby. Może być w życiu pewien ogólny kierunek, pewna ciągła nić, zależna od niewielu idei przewodnich, niewielu mocnych uczuć, które tłumaczą życie i określają daną osobowość ludzką. Z mojego życia, które na ogół nie było łatwe, wybrałam tylko główny nurt i zasadniczy zarys, mniemając, że wystarczy to do zrozumienia stanu ducha, w jakim żyłam i w jakim pracowałam.
Moje nazwisko rodowe brzmi Skłodowska. Rodzice pochodzą z drobnej szlachty polskiej. W mojej ojczyźnie ta klasa społeczna składa się z wielkiej liczby właścicieli małych i średnich posiadłości ziemskich, często ze sobą spokrewnionych. Do niedawna głównie z tego właśnie źródła rekrutowała się polska inteligencja.
Mój dziadek ze strony ojca pierwszy opuścił rolę i poświęcił się pracy w zawodzie pedagoga, którą wykonywał przeważnie na prowincji. Jego ostatnim stanowiskiem była posada dyrektora gimnazjum w Lublinie. Ojciec mój, Władysław, po skończeniu uniwersytetu w Petersburgu (zabór rosyjski pozbawiony był wtedy szkół wyższych) pracował w Warszawie jako nauczyciel fizyki i matematyki w rządowych szkołach średnich, a po części i w prywatnych. Poślubił Bronisławę Boguską, kobietę, której sposób życia mu odpowiadał, ponieważ, chociaż była jeszcze bardzo młoda, posiadała gruntowne, jak na owe czasy, wykształcenie i była przełożoną jednej z najlepszych szkół dla dziewcząt w Warszawie.
Oboje gorąco kochali swój zawód i zostawili trwałe wspomnienia wśród uczniów i uczennic w całym kraju. Do dziś jeszcze, ilekroć znajduję się w Polsce, spotykam osoby mówiące z rozczuleniem o moich rodzicach.
Chociaż rodzice wyszli z wiejskiego otoczenia, nie zaniedbali bliskich stosunków z liczną rodziną pozostałą na roli. To sprawiło, że często spędzałam wakacje u krewnych na prowincji, korzystając z pełnej swobody i mając sposobność poznania wiejskiego życia, które silnie mnie pociągało. Tym warunkom, tak różnym od zwykłego wakacyjnego wypoczynku, zawdzięczam, jak sądzę, przywiązanie do wsi i przyrody.
Urodzona w Warszawie 7 listopada 1867 roku byłam ostatnim z pięciorga dzieci. Ponieważ jednak najstarsza siostra zmarła wcześnie, w piętnastym roku życia, pozostało nas czworo, trzy siostry i brat. Nasza matka, ciężko dotknięta stratą córki i wyczerpana długą chorobą płucną, umarła w wieku czterdziestu dwóch lat, pozostawiając męża z dziećmi pogrążonych w najgłębszym smutku. Miałam wtedy dopiero dziewięć lat, a mój najstarszy brat zaledwie trzynaście. Cios ten był pierwszym ciężkim zmartwieniem mego życia i pogrążył mnie w głębokiej rozpaczy.
Nasza matka była niezwykłą osobą. Obok wybitnej inteligencji miała wielkie serce i niezłomne poczucie obowiązku. Mimo nieskończonej wyrozumiałości i dobroci posiadała ona w rodzinie wysoki autorytet moralny. Była bardzo pobożna (oboje rodzice należeli do kościoła katolickiego), ale zarazem tolerancyjna – różnice wiary nie mąciły jej duszy i była równie wyrozumiała dla tych, którzy nie dzielili jej poglądów. Jej wpływ na mnie był nadzwyczajny, ponieważ oprócz naturalnej miłości dla matki łączył się w nim również gorący podziw.
Nasz ojciec, bardzo przybity śmiercią żony, całkowicie poświęcił się swojej pracy i trosce o nasze wychowanie. Obowiązki zawodowe zostawiały mu jednak mało czasu wolnego. Przez wiele lat wszyscy odczuwaliśmy ciężar utraty tej, która była duszą domowego ogniska.
Wszyscy rozpoczęliśmy naukę bardzo młodo, ja miałam zaledwie sześć lat, a jako najmłodszą i najmniejszą w klasie często wywoływano mnie do wystąpień podczas różnych wizytacji. Była to ciężka próba z powodu mej nieśmiałości i za każdym razem pragnęłam uciec i schować się.
Nasz ojciec był doskonałym wychowawcą, bardzo interesował się naszą pracą i umiał nią pokierować, ale warunki edukacji były trudne. Ja i siostry rozpoczęłyśmy naukę w szkołach prywatnych, a kończyłyśmy ją w rządowych. Warszawa była wtedy pod panowaniem rosyjskim, a jedną z jego najgroźniejszych stron był ucisk wywierany na szkołę i dziecko. Szkoły prywatne, prowadzone przez Polaków, były pilnie śledzone przez policję i przeciążone narzuconą nauką języka rosyjskiego, nawet dla dzieci, które ledwie potrafiły mówić po polsku. Mimo to, ponieważ prawie cały personel nauczycielski był polski, starał się on na wszelki możliwy sposób łagodzić trudności spowodowane prześladowaniem narodowym. Szkoły prywatne nie mogły jednak wydawać prawomocnych dyplomów, które stanowiły wyłączny przywilej szkół rządowych; te zaś, całkowicie zniszczone, miały cele zupełnie niezgodne z narodowym duchem polskim. Wszystkie przedmioty wykładane były po rosyjsku, przeważnie przez Rosjan, wrogo nastrojonych względem Polaków i w ten sam sposób odnoszących się do swoich uczniów. Rosyjscy nauczyciele o wyższym poziomie intelektualnym i moralnym z konieczności godzili się przyjmować posady w szkołach, w których wymuszano na nich postępowanie przeciwne ich zasadom. Stąd wartość nauki była nader wątpliwa, a atmosfera w szkole wprost nie do wytrzymania. Dzieci, wiecznie podejrzewane i szpiegowane, wiedziały o tym, że jedna rozmowa po polsku albo nieostrożne słowo mogły poważnie zaszkodzić nie tylko im samym, lecz także ich rodzinom. We wrogim otoczeniu traciły one całą radość życia, a przedwczesne uczucie nieufności i oburzenia kładło się cieniem na ich dzieciństwie. Z drugiej zaś strony tak nienormalne warunki rozwoju w najwyższym stopniu podniecały uczucia patriotyczne polskiej młodzieży.
A jednak z tego okresu wczesnej młodości, zachmurzonego przez żałobę i smutek ucisku, dotąd przechowuję niejedno radosne wspomnienie. Odwiedziny krewnych i przyjaciół wnosiły nieco weselszych promieni w nasze spokojne i pracowite życie. Nasz ojciec bardzo interesował się literaturą i posiadał znajomość polskiej i obcej poezji. Sam nawet pisał wiersze i tłumaczył je dobrze z innych języków. Jego krótkie rymy okolicznościowe budziły w nas zachwyt. W sobotnie wieczory miał zwyczaj mówić nam z pamięci albo też odczytywać arcydzieła poezji i prozy polskiej. Te wieczory sprawiały nam wielką przyjemność i pobudzały nasze uczucia patriotyczne.
Od dzieciństwa miałam silny pociąg do poezji i chętnie uczyłam się na pamięć nieraz długich utworów lub urywków z naszych wielkich poetów, z których do najbardziej ulubionych należeli Mickiewicz, Krasiński i Słowacki. Pociąg ten rozwinął się jeszcze bardziej, kiedy nabrałam wprawy w językach obcych. Wcześnie rozpoczęłam naukę francuskiego, niemieckiego i rosyjskiego i szybko zasmakowałam w literaturze pięknej tych języków. Później poczułam potrzebę nauki angielskiego i udało mi się poznać ten język i jego literaturę.
Muzyki uczyłam się bardzo niewiele. Nasza matka była muzykalna i miała ładny głos. Pragnęła, abyśmy poznali muzykę. Lecz po jej śmierci, pozbawiona zachęty z jej strony, szybko zaniedbałam tego wysiłku, czego później niejednokrotnie żałowałam.
Nauka matematyki i fizyki w zakresie szkolnym przychodziła mi łatwo. Pomagał mi w tym ojciec, który lubił te przedmioty i sam ich nauczał. Korzystał z każdej sposobności, żeby nam coś wyjaśnić z zakresu przyrody i jej dróg. Niestety nie posiadał pracowni i nie mógł wykonywać doświadczeń.
Okresy wakacyjne były szczególnie pokrzepiające, kiedy, wymknąwszy się spod ścisłego nadzoru policji w mieście, znajdowało się schronienie u krewnych lub przyjaciół na wsi. Tam życie płynęło swobodnie, na starą sielską modłę, tam czekały nas gonitwy po lesie i wesoły współudział w pracach rolniczych na rozległych równych polach i łąkach. Kiedy indziej znowu przekraczaliśmy granice zaboru rosyjskiego, udając się na południe, w górzyste strony Galicji, gdzie ucisk (austriacki) był mniej dokuczliwy niż u nas. Tam już można było mówić po polsku z całą swobodą i śpiewać pieśni patriotyczne, nie lękając się więzienia.
Moje pierwsze wrażenia z gór były bardzo silne. Wychowana na równinie, zachwycałam się pobytem w wiosce tatrzańskiej, widokiem na szczyty, wycieczkami w doliny i do podniebnych jezior, noszących nazwy tak obrazowe jak Morskie Oko. A jednak nigdy nie utraciłam przywiązania do otwartej przestrzeni i do miłych widoków okolicy równej lub z lekka falistej. Później zdarzyła mi się sposobność spędzenia wakacji z ojcem na Podolu i ujrzenia po raz pierwszy morza w Odessie, a innym razem znowu brzegów Bałtyku. Dopiero we Francji poznałam jednak wielkie fale oceanu i wieczną zmienność przypływów i odpływów. Przez całe życie nowe widoki natury radowały mnie jak małe dziecko.
Tak minął nasz okres szkolny. Wszyscy mieliśmy dużą łatwość pracy umysłowej. Mój brat, Józef Skłodowski, po ukończeniu studiów lekarskich został z czasem ordynatorem jednego z głównych warszawskich szpitali. Ja i moje siostry planowałyśmy, za przykładem rodziców, poświęcić się nauczycielstwu. Najstarsza, Bronisława, zmieniła jednak później zdanie i postanowiła pójść na medycynę. Otrzymawszy dyplom lekarski na uniwersytecie paryskim wyszła za mąż za Kazimierza Dłuskiego, polskiego lekarza żyjącego w Paryżu. W kilka lat potem oboje stworzyli wielkie sanatorium w przepięknej górskiej miejscowości, Zakopanem, należącym wówczas do zaboru austriackiego.
Druga z moich sióstr, Helena, po mężu Szałasowa, z wielkim pożytkiem pracowała przez szereg lat w prywatnych szkołach warszawskich. Po wojnie zaangażowano ją do jednej z rządowych szkół średnich w wolnej Polsce. Miałam zaledwie piętnaście lat, kiedy ukończyłam gimnazjum, zajmując zawsze pierwsze miejsce w klasie. Wyczerpanie pracą w okresie rozwoju zmusiło mnie do blisko całorocznego wypoczynku na wsi. Wróciłam potem do Warszawy z zamiarem udzielania lekcji w szkołach prywatnych. Lecz warunki rodzinne wkrótce zawyrokowały inaczej. Ojciec potrzebował już wypoczynku, a jego status majątkowy był bardzo skromny. Postanowiłam więc przyjąć posadę domowej nauczycielki kilkorga wiejskich dzieci. Tak więc w wieku siedemnastu lat opuściłam ojcowski dom, żeby rozpocząć niezależne życie.
To rozstanie należy do najżywszych wspomnień mej młodości. Z ciężkim sercem wchodziłam na stopnie wagonu. Miał mnie on wywieźć kilka godzin od tych, których kochałam. A od stacji czekała mnie jeszcze pięciogodzinna podróż końmi. Co mnie tam spotka? Takie zadawałam sobie pytanie, siadając przy oknie wagonu i spoglądając na szeroko rozpostarte równiny.
Ojciec rodziny, do której jechałam, był rolnikiem. Najstarsza córka była mniej więcej w moim wieku i, aczkolwiek uczyła się ode mnie, była raczej towarzyszką niż uczennicą. Poza tym było dwoje młodszych dzieci, syn i córka. Mój stosunek do wychowanków był przyjacielski; po lekcjach codziennie chodziliśmy razem na spacery. Lubiąc wieś, nie czułam się samotna, a chociaż krajobraz nie należał do szczególnie malowniczych, lubiłam go o każdej porze roku. Interesowałam się żywo gospodarstwem rolnym majątku, w którym stosowano metody uważane w całej okolicy za wzorowe. Poznałam kolejne szczegóły pracy, rozmieszczenie zbóż na polach. Chciwie przypatrywałam się wzrostowi roślin, a w stajniach folwarcznych każdy koń był mi znajomy.
W zimie rozległe płaszczyzny pokryte śniegiem nie były pozbawione uroku i zachęcały do długich wycieczek saniami. Niekiedy trudno było dojrzeć drogę. „Uważaj na rów! — wołałam wtedy do woźnicy. — Prowadzisz wprost do rowu!”. „Nie ma strachu!” — odpowiadał, kiedyśmy już leżeli na ziemi! Ale te wypadki dodawały tylko wesołości naszym spacerom.
Pamiętam wspaniały dom ze śniegu, który wybudowaliśmy pewnej zimy, kiedy śnieg leżał bardzo wysoko. Mogliśmy siedzieć wewnątrz i wyglądać stamtąd na pokryte różowawo-białym puchem równiny. Chodziliśmy też ślizgać się na rzekę, z niepokojem myśląc o pogodzie, żeby lód nie stopniał, pozbawiając nas tej rozrywki.
Ponieważ moje normalne obowiązki nie zabierały całego czasu, utworzyłam małą klasę dla wiejskich dzieci, które nie miały się gdzie uczyć za rządów rosyjskich. Pomagała mi w tym najstarsza córka domu. Uczyłyśmy małe dzieci i starsze dziewczęta, które zechciały przychodzić, czytania i pisania. Puszczałyśmy też w obieg polskie książki, które były cenione i przez rodziców. Nawet ta niewinna praca oświatowa przedstawiała niebezpieczeństwo, ponieważ wszelka inicjatywa tego rodzaju była zakazana przez rząd i groziła więzieniem lub deportacją na Sybir.
Moje wieczory poświęcone były przeważnie nauce własnej. Słyszałam o tym, że pewnej niewielkiej liczbie kobiet udało się dostać do szkół wyższych w Petersburgu albo za granicą i postanowiłam przygotowywać się, żeby pójść kiedyś za ich przykładem.
Nie byłam jeszcze zdecydowana, jaką drogę obiorę. Zajmowała mnie zarówno literatura, jak i socjologia oraz wiedza ścisła. Powoli jednak przez te lata pracy w odosobnieniu, badając powoli moje istotne warunki i upodobania, zatrzymałam się ostatecznie na matematyce i fizyce i podjęłam od razu poważne przygotowania do przyszłej pracy. Powyższe studia zamierzałam odbyć w Paryżu, spodziewając się zaoszczędzić dość pieniędzy, żeby móc utrzymać się i uczyć w tym mieście przez pewien czas.
Moja samodzielna nauka najeżona była trudnościami. Wykształcenie, jakie wyniosłam z gimnazjum, było bardzo niedostateczne, o wiele niższe od poziomu liceów francuskich. Starałam się uzupełnić je własnymi siłami, przy pomocy zebranych na chybił trafił książek. Nabrałam zwyczaju samodzielnej pracy i nauczyłam się trochę rzeczy, które mogły mi się przydać w przyszłości.
Moje plany musiały jednak ulec zmianie, kiedy starsza siostra zdecydowała się jechać do Paryża na studia medyczne. Obiecałyśmy sobie wzajemną pomoc, lecz nasze środki nie pozwalały na jednoczesny wyjazd. Dlatego też utrzymałam moją nauczycielską posadę przez trzy i pół roku, a po zakończeniu przygotowywania uczniów wróciłam do Warszawy, gdzie czekało na mnie nowe zajęcie, podobne do poprzedniego.
To nowe stanowisko zajmowałam tylko przez rok, bo wtedy powrócił też do Warszawy mój ojciec, który parę lat wcześniej przeszedł na emeryturę i mieszkał samotnie. Razem spędziliśmy przemiły rok; on zajmował się po trochu pracą literacką, podczas gdy ja zarabiałam prywatnymi lekcjami i w dalszym ciągu sama się kształciłam. Nie było to łatwe pod rosyjskimi rządami w Warszawie, jednak w stolicy znalazłam ku temu więcej sposobności niż na prowincji. Ku mojej wielkiej uciesze po raz pierwszy w życiu uzyskałam dostęp do pracowni – do małego laboratorium miejskiego, które prowadził mój brat cioteczny. Miałam niewiele czasu, żeby tam pracować, za wyjątkiem wieczorów oraz niedziel, i zwykle pozostawiona byłam sama sobie.
Próbowałam różnych doświadczeń opisanych w podręcznikach fizyki i chemii, a ich wyniki były czasem bardzo dobre. Niekiedy dodawał mi otuchy jakiś drobny sukces. Kiedy indziej znów wpadałam w głęboką rozpacz z powodu wypadków i błędów wynikających z mojego braku doświadczenia. Na ogół wszakże, ponieważ wiedziałam o tym, że droga postępu nie jest ani szybka, ani łatwa, ta pierwsza próba utrwaliła we mnie zamiłowanie do badań eksperymentalnych na polu fizyki i chemii.
Inne znów środki kształcenia się uzyskałam przez zetknięcie się z grupą zapalonej młodzieży obojga płci, zgromadzoną w celu wspólnej nauki, a zajmującą się równocześnie sprawami społecznymi i narodowymi. Było to jedno z tych ugrupowań młodzieży polskiej, które wierzyło, że cała nadzieja ojczyzny polega na wielkim wysiłku, żeby rozwinąć siłę intelektualną i moralną narodu i że taki wysiłek doprowadzi do poprawy jego doli. Najbliższym celem była praca nad własnym wykształceniem i nad gromadzeniem środków dla szerzenia oświaty wśród robotników i chłopów. W zgodzie z tym programem postanowiliśmy urządzić wieczorne kursy, na których każdy miał wykładać to, co umiał najlepiej. Nie potrzeba dodawać, że była to organizacja tajna, co wielce utrudniało jej działalność. Należało do niej wiele bardzo ofiarnej młodzieży, która, jak wierzę, zdolna była do naprawdę użytecznej pracy.
Mam jasne wspomnienie miłego koleżeństwa, umysłowego i społecznego, jakiego doświadczałam w owym czasie. Środki działania były oczywiście znikome, podobnie jak i wyniki. Dotąd sądzę jednak, że idee, które przyświecały nam wtedy, wskazują na jedyną drogę istotnego postępu społecznego. Niemożliwym jest zbudowanie lepszego świata bez poprawy pojedynczych ludzi, a w tym celu każdy powinien dążyć do poprawy własnej, a jednocześnie dzielić odpowiedzialność za całą ludzkość. Jest bowiem naszym szczególnym obowiązkiem pomagać tym, o których mniemamy, że możemy im być najbardziej użyteczni.
Wszystkie przeżycia z owego okresu potęgowały moją tęsknotę do dalszych studiów. Wtedy mój ojciec, z przywiązania do mnie, mimo swoich szczupłych zasobów, pomógł mi w przyspieszeniu realizacji dawno powziętego zamiaru. Moja siostra wyszła właśnie za mąż i zostało postanowione, że pojadę do Paryża i zamieszkam u niej. I mój ojciec, i ja sama wierzyliśmy, że po skończeniu moich studiów ponownie będziemy szczęśliwie żyć ze sobą. Los chciał inaczej, ponieważ małżeństwo zatrzymało mnie we Francji. Ojciec, który sam za młodu pragnął pracować naukowo, znalazł pociechę w naszej rozłące, patrząc na coraz większe powodzenie mojej pracy. Zachowuję we wdzięcznej pamięci jego dobroć i bezinteresowność. Zamieszkał z moim żonatym bratem i bardzo przywiązał się do swoich wnucząt, którym dopomagał w początkowej nauce. Mieliśmy nieszczęście utracić go w roku 1902, kiedy dobiegał właśnie siedemdziesięciu lat.
Tak więc w listopadzie 1891 roku, kiedy miałam dwadzieścia cztery lata, spełniły się marzenia, od dawna dojrzałe w moim umyśle. Po przyjeździe do Paryża zostałam serdecznie powitana przez siostrę i szwagra, lecz mieszkałam u nich tylko przez kilka miesięcy, ponieważ było mi od nich za daleko do dzielnicy uniwersyteckiej. Ulokowałam się, jak wielu innych polskich studentów, w małym skromnym pokoiku, byle jak przez siebie umeblowanym. W ten sposób przeżyłam moje cztery studenckie lata.
Nie sposób nawet opisać ani wyrazić, jak wiele dobrego przyniosły mi owe lata. Wolna od wszelkiego innego zajęcia pogrążyłam się zupełnie w radości uczenia się i pojmowania nauki. A przecież cały ten czas moje warunki życia daleko odbiegały od dostatku; moje własne fundusze były bowiem nader skąpe, rodzina zaś, mimo swej najlepszej chęci, nie posiadała środków, aby mi pomagać. Moje położenie nie było zresztą czymś osobliwym; to samo można powiedzieć o wielu innych polskich studentach, jakich znałam. Mój pokój znajdował się w mansardzie i był w zimie bardzo chłodny, ponieważ mały piecyk słabo go ogrzewał, a przy tym często brakło w nim węgla. Podczas szczególnie ostrej zimy zdarzało się nieraz, że woda zamarzała nocą w miednicy. Żeby móc zasnąć, zmuszona byłam kłaść na kołdrę wszystkie moje ubrania. W tym samym pokoiku gotowałam obiady na maszynce spirytusowej przy pomocy nielicznych sprzętów kuchennych. Obiad składał się często z chleba i filiżanki czekolady, z jaj i owoców. Nie miałam żadnej pomocy w gospodarstwie i sama wnosiłam niewielkie ilości zużywanego węgla na szóste piętro.
To życie, z pewnych względów mozolne, miało dla mnie wiele powabu. Dawało mi cenne poczucie swobody i niezależności. Nieznana w Paryżu, byłam zagubiona w wielkim mieście, ale świadomość, że żyję sama, nie oglądając się na nikogo i bez żadnej pomocy, wcale mnie nie przygnębiała. Niekiedy odczuwałam samotność, jednak zwykłym moim nastrojem był spokój i pełne zadowolenie moralne.
Cała moja wola ześrodkowana była na studiach, które, zwłaszcza z początku, sprawiały mi trudności. W istocie bowiem byłam za słabo przygotowana do słuchania wykładów fizyki na Sorbonie, ponieważ mimo wszelkich wysiłków nie udało mi się w Polsce osiągnąć tego poziomu, od jakiego rozpoczynali moi francuscy koledzy. Musiałam więc wypełniać te braki, zwłaszcza w matematyce. Rozdzieliłam mój czas między wykłady, laboratoria i pracę w bibliotece. Wieczorami pracowałam u siebie, częstokroć do późnej nocy. Wszystko, co widziałam nowego i czego się uczyłam, zachwycało mnie. Było to jakby objawienie nowego świata, świata wiedzy, do którego nareszcie otwarto mi drzwi.
Ze stosunków z kolegami wyniosłam miłe wspomnienia. Zrazu powściągliwe i nieśmiałe, ożywiły się one, odkąd okazało się, że prawie wszyscy poważnie oddani nauce, odnosili się do mnie przyjaźnie. Nasze rozmowy, dotyczące studiów pogłębiały zaciekawienie poruszanymi zagadnieniami.
Spośród studentów Polaków nie miałam ani jednego towarzysza pracy. Mimo to moje stosunki z ich szczupłą kolonią były dość zażyłe. Od czasu do czasu zbieraliśmy się, żeby porozmawiać o sprawach narodowych i zapomnieć o naszym osamotnieniu. Chodziliśmy razem na spacery lub na zebrania publiczne, ponieważ wszyscy interesowaliśmy się polityką. Pod koniec pierwszego roku musiałam jednak zaniechać tych spotkań, spostrzegłszy, że całą energię skupić trzeba na studiach, żeby zakończyć je w jak najkrótszym terminie. Większość wolnego czasu podczas wakacji musiałam poświęcać matematyce.
Mój wytrwały wysiłek nie okazał się próżny. Zdołałam pokonać braki w przygotowaniu i przystąpić do egzaminów razem z kolegami. Miałam nawet satysfakcję uzyskać pierwsze miejsce jako licenciee es sciences physique w 1893 roku i drugie jako licenciee es sciences mathematiques w 1894 roku.
Mój szwagier, wspominając później o tamtych latach pracy w warunkach, jakie dopiero co opisałam, nazywał je żartobliwie okresem heroicznym w życiu siostry swojej żony. Dla mnie ten szereg samotnych lat poświęconych całkowicie studiom, a zakończonych osiągnięciem celu, do którego dążyłam tak długo, pozostanie na zawsze jednym z najlepszych wspomnień.
W 1894 roku spotkałam się po raz pierwszy z Piotrem Curie. Profesor Kowalski z Fryburga wstąpił do mnie pewnego wiosennego dnia i zaprosił do siebie razem z młodym paryskim fizykiem, którego znał i wysoko cenił. Wchodząc do pokoju, spostrzegłam młodego człowieka słusznego wzrostu, o kasztanowatych włosach i dużych jasnych oczach, stojącego we framudze otwartych drzwi balkonowych. Zauważyłam poważny i miły wyraz jego twarzy, a także pewne zaniedbanie w postawie, cechujące pogrążonego w swoich myślach marzyciela. Okazał mi prostą serdeczność i wydał mi się bardzo sympatyczny. Po tym pierwszym spotkaniu wyraził chęć, by znowu się ze mną zobaczyć i porozmawiać o tych samych co owego wieczoru sprawach naukowych i społecznych, na które zdawał się mieć podobne do moich poglądy.
Jakiś czas później odwiedził mnie w moim mieszkanku studenckim i odtąd bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Opisywał mi swoje wypełnione pracą dni i zwierzał się z marzeń o życiu całkowicie poświęconemu nauce. Wkrótce poprosił mnie, żebym podzieliła jego losy, lecz nie od razu mogłam się na to zdecydować. Wahałam się przed krokiem, który oznaczał rozstanie z rodziną i z ojczyzną.
Na wakacje wyjechałam do Polski, nie wiedząc, czy powrócę do Paryża. Okoliczności pozwoliły mi jednak ponownie rozpocząć tam pracę na jesieni tegoż roku. Wstąpiłam do jednego z laboratoriów fizycznych Sorbony, żeby podjąć badania eksperymentalne do tezy doktorskiej.
I znowu ujrzałam Piotra Curie. Praca zbliżała nas coraz bardziej, dopóki oboje nie doszliśmy do wniosku, że żadne z nas nie znajdzie lepszego towarzysza. Tak więc nasz ślub został postanowiony i odbył się nieco później, w lipcu 1895 roku.