Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
QUEEROWY KRYMINAŁ O PYSKATEJ, WYTATUOWANEJ, KOPCĄCEJ PAPIEROSY DETEKTYWCE W HABICIE
Siostra Holiday ma wiarę gorętszą niż większość ludzi, ale nie cofnie się przed niczym, by odkryć prawdę. Kiedy szkoła, w której pracuje, staje się celem serii podpaleń, grunt pod nogami tracą nie tylko siostry Adoratorki Najświętszej Krwi Chrystusa, ale i zżyta z nimi lokalna społeczność.
Zawiedziona biernością władz Holiday postanawia na własną rękę zdemaskować tajemniczego podpalacza. Aby rozwiązać zagadkę, będzie musiała się rozliczyć z grzechami własnej przeszłości. Zadziorna zakonnica prowadzi śledztwo w dusznej atmosferze Nowego Orleanu, który okazuje się pełen mrocznych sekretów i zawiłych kłamstw. Kobieta podejrzewa niemal wszystkich – pracowników szkoły, uczniów, a nawet siostry w zakonie.
Najlepsza powieść kryminalna roku 2023 według „The Guardian”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
1
Diabeł wcale nie tkwi w szczegółach. Zło kwitnie w martwych punktach. W nieobecności, przestrzeniach negatywnych, kuglarskich sztuczkach. Szczegóły są dziełem Boga. A moim zadaniem jest pilnować ich porządku.
Cztery i pół godziny zajęło mi mycie i polerowanie szkła. Całe ciało miałam obolałe. Każde ścięgno napięte. Nawet przełykanie bolało. Kiedy więc siostry schodziły się do pokoju nauczycielskiego na zebranie, przyciskając papiery do czarnych habitów, ja wymknęłam się na ulicę po chwilę boskiej refleksji. Mówiąc wprost: zrobiłam sobie przerwę na dymka. Był niedzielny wieczór.
Dzień Pański, wiem. Nie najlepszy moment. Ale cóż, carpe diem!
Godzinka dla siebie – to wszystko, czego potrzebowałam. Przez cały dzień prześladowało mnie poczucie zagrożenia. Powietrze wydawało się gęste i chropowate, jakby chciało bić się na pięści. Lepki upał, typowy dla Nowego Orleanu, dziś był gorszy niż zwykle. Słońce przypominało czerwone spuchnięte miejsce po ukąszeniu komara. Fundowało nam powolne duszenie na wolnym ogniu zamiast gotowania we wrzątku.
No cóż, siedząc tu, nie uniknę kolejnej reprymendy. Semestr jesienny trwał ledwie od tygodnia, a już dwóch uczniów złożyło na mnie skargę. „Wiecznie się czepia – nabazgrał jeden. – Nie czuję koniuszków palców!” Inny (anonimowy oczywiście): „Lekcje muzyki to tortura!”. Martwiłam się, że siostra Augustyna – nasza dyrektorka i matka przełożona, niezawodna i twarda jak węzeł marynarski – weźmie mnie na spytki przed całym gronem podczas niedzielnego spotkania. Co w sposób nieunikniony spowoduje, że moje drobne wykroczenia staną się bronią siostry Honoraty w jej krucjacie przeciwko mnie. Ta kobieta tak umiejętnie nagłaśniała bzdury, że stawały się niemal prawdami objawionymi. Oczywiście oczekiwania (również co do mnie) były wysokie. Najwyższe. Szkoła imienia Świętego Sebastiana była jedną z niewielu prywatnych katolickich szkół, które się jeszcze ostały. Na pewno nie „fajną”, ale z całą pewnością elitarną. Moje klasy ćwiczyły pięć razy w tygodniu po godzinie, wzorem prawdziwych muzyków. Jak inaczej uczniowie mieli się czegokolwiek nauczyć? Trzeba się angażować. Codziennie. Inaczej robiłabym im – i Bogu przy okazji – niedźwiedzią przysługę. Cierpienie jest przywilejem.
Ból to dowód wzrastania.
Kiedy boli, to znaczy, że się zmieniamy. A każdy może się zmienić. Nawet ja.
Co nie sprawia, że zawsze trafiam w punkt. Stąd nagany i kary. Karą jest zawsze polecenie umycia wielkich witraży w naszym kościele. Wspinam się więc na chybotliwą drabinę i pucuję szkło, okno po oknie – w sumie jedenaście. Intensywny niebieski, koralowy, paprociowa zieleń i mój ulubiony krwisty kolor mszalnego wina, żywa czerwień języka śpiewającego podczas nieszporów. Nasze witraże opowiadają historie ze Starego i z Nowego Testamentu. Trzymający się pod boki Mojżesz rozdziela błękitne wody morza. Ewangeliści: Mateusz jako uskrzydlony człowiek, Marek jako lew, Łukasz jako latający wół i Jan jako orzeł. Przeżywana w zwolnionym tempie trauma Drogi Krzyżowej. Anioły latające nad żłóbkiem, kiedy rodzi się Chrystus, nasz Pan, trzymają w drobnych dłoniach świetliste harfy niczym klejnoty. To jest takie piękne, że czasami aż boli.
Lubię obserwować wiernych w kościele, kiedy klękają i modlą się, zawodzą albo drżą. Widzę wtedy ludzi na samym dnie. Słyszę, jak błagają Boga Ojca, Maryję i Jezusa o drugą szansę. Znajdują się w innym świecie, na innej planecie niż ich współmałżonkowie i dzieci siedzące tuż obok w ławkach. Albo są tak samotni, że aż przezroczyści, niczym duchy.
My, zakonnice, zawsze jesteśmy obok. Żeby dawać świadectwo. By wśród terroru, nudy czy krwawej jatki życia bronić miejsca dla cudu. Pojmować, obserwować wasze drżące ręce. Potwierdzić zasadność waszych pytań i uszanować wasze cierpienie.
Ale wy nas nie widzicie, kiedy was obserwujemy. Zakonnice są szczwane.
Specjalną szmatką przetarłam koronę cierniową na głowie Jezusa i gołąbki pokoju. Pozłacane elementy przypomniały mi o tatuażach, które musiałam ukrywać – nawet w sierpniowym upale – pod czarnymi rękawiczkami i chustą. Był to jeden z warunków, które postawiła siostra Augustyna.
Mycie okien miało być dla mnie karą. Prawda, że to harówka, ale lubiłam tę pracę. Każdy z witraży mnie urzekał. Lepsza drama niż na Facebooku. Albo niż bójka w barze.
Czasami Jack Corolla, jeden z naszych woźnych, przynosił swoją drabinę, żeby mi pomóc. Choć „pomóc” to może zbyt wielkie słowo. Niekiedy musiałam schodzić z własnej i trzymać jego drabinę, taki był niezdarny, a do tego miał lęk wysokości. Jack uwielbiał witraż z serafinami. Odurzało go lśniące w świetle żarówek złoto anielskich włosów.
– To, to jest... normalnie klątwa starego budynku. – Tak zawsze wyjaśniał swoim slangiem południowca każdą usterkę w szkole, której nie potrafił usunąć. Nieważne, czy była to cieknąca rura, czy mrugająca żarówka. Jack miał paranoję na punkcie ołowiu w wodzie i zarodników pleśni po burzy. Był nieustająco przekonany, że zaraz wydarzy się coś złego. Przypominał w tym mojego młodszego brata, Łosia. Żaden z nich nie przyznałby się do tego, że jest przesądny, ale to pewne jak amen w pacierzu, iż w razie czego odpukaliby w niemalowane drewno. „Zawsze filtruj wodę dwa razy, siostrzyczko! – ostrzegał Jack. – Jeden nie wystarczy. Trzeba dwa razy!” Jego troska graniczyła z nękaniem. Ale miłym nękaniem. I on, i Łoś uwielbiali gadać o byle czym i pod pozorem wykonywania jakiejś pracy szukać towarzystwa. Obaj wyobrażali sobie, że są złotymi rączkami, podczas gdy w rzeczywistości nie było chyba w okolicy mniej zaradnych ludzi. Ale wciąż odkrywamy siebie na nowo, prawda? Ciągle się staramy, ponieważ transformacja jest warunkiem przetrwania, jak dowiódł tego Jezus. Jak pokazał mi mój brat. On, bardziej niż ktokolwiek inny, wiedział, ile kosztuje życie w zgodzie ze swoją prawdą. Gdybym tylko posłuchała go wcześniej!
W czasie odbywania pierwszej z wielu kar nałożonych na mnie przez siostrę Augustynę odkryłam, że kiedy przytuli się twarz do twarzy Maryi na witrażu poświęconym narodzeniu Pańskiemu, można wyjrzeć na zewnątrz. Przez jej przezroczyste oko widać było Nowy Orlean, mieniący się niczym skrzydło motyla. Z najwyższego szczebla drabiny okiem Maryi widziałam po lewej Faubourg Delassize i Livaudais, a po prawej Tchoupitoulas Street i hipnotyzującą wstęgę rzeki Missisipi. Miasto elektryzowało o każdej porze, ale o brzasku zaskakiwało mnie mocą kolorów, które wibrowały w aksamitnym świetle. Pomalowane na różowo, żółto i pomarańczowo domki ciągnące się wzdłuż ulic Garden District, wąskie i długie jak wagony kolejowe. Purpurowe i zielone koraliki na paradach karnawału Mardi Gras. Siwe brody oplątwy zwisające z powykręcanych gałęzi dębów. Widziałam tramwaj toczący się tam i z powrotem po Saint Charles. Pasażerowie niespiesznie wsiadali i wysiadali, ponaglani dźwiękiem dzwonka niosącym się w powietrzu. Większość głupców wyobraża sobie Nowy Orlean jako karykaturalną stolicę tandety. Tyrania Bourbon Street, zielony koszmar galaretkowych szotów, rzygi na krawężniku albo w étouffée z raków. Owszem, sama wznoszę oczy do nieba, widząc takie rzeczy w Dzielnicy Francuskiej. Ale to miasto jest bardziej złożone i subtelne, niż kiedykolwiek sobie wyobrażałam. Mityczne, a jednak prawdziwe.
Równie prawdziwe jak prawdziwa może być każda historia.
Odurzający zapach słodkiej oliwy i kwitnącego nocą jaśminu. Kostka brukowa wielkości Biblii. Przerażająca symetria burz – oko huraganu i wał deszczowych chmur. Nagłe ulewy siekące powietrze. Powodzie i odbudowy.
Chodząc po mieście, wpadałam przypadkiem na istne skarby – niczym wizje twarzy Świętej Anny w liściach palm. W pierwszym tygodniu pobytu w klasztorze odebrałam nowe zakonne ubranko, a wracając, trafiłam do zakurzonego sklepu z osobliwościami. Jego ściany miały aksamitny czarny kolor jak tło martwej natury na flamandzkim obrazie. Nie było w nim nic oprócz ptasich czaszek, ozdób z zębów wielorybów i szklanych kulek. Nigdy nie udało mi się trafić tam ponownie. Przez portal w oku Maryi obserwowałam pawie paradujące po ulicach miasta. Widziałam narkotyczne barwy ich piór i zazdrościłam im wolności. Patrzyłam na mgłę, która niczym fluorescencyjny biały welon kładła się nad rzeką, i sklepik na rogu Magazine Street, w którym siostra Teresa dowiedziała się niegdyś, że za pięć dolców może kupić kostkę mydła i jedną fiolkę eliksiru miłosnego. Eliksiru nigdy nie przyniosła, ale jej oczy zawsze błyszczały, kiedy o tym wspominała.
Czasami, gdy cicha desperacja osiadała wraz z moim oddechem na szkle witraży, miałam ochotę się wyrwać, uciec i przyłączyć do spontanicznych koncertów, które rozbrzmiewały o każdej porze doby. Jazz, bebop, zydeco, funk, punk, klasyka i swing. Chciałam wyrwać muzykowi z rąk gitarę i grać. Na chwilę wznieść się ponad przyziemność, pozwolić, żeby moje palce myślały za mnie. Pot kapał mi z brody.
Ale zakon nakazywał mi pozostać. Wygładzić kolczastą śmiertelną powłokę.
Ziemia może być albo piekłem, albo niebem. To zależy od perspektywy. Kontroluj swoje myśli, zdecyduj się, na czym skupić uwagę, a będziesz w stanie zmienić rzeczywistość.
Przez oko Maryi mogłam zobaczyć wyraźnie rysujące się budynki kampusu Świętego Sebastiana. Klasztor, kościół i plebania stały osobno, ale blisko siebie po północnej stronie Prytania Street. Szkoła o tworzących kanciastą podkowę trzech skrzydłach – wschodnim, środkowym i zachodnim – znajdowała się po drugiej stronie ulicy, od południa. Trawiasty dziedziniec wypełniający przestrzeń między wschodnim a zachodnim skrzydłem dodawał koloru i życia tej architektonicznej sztampie. Uczniowie leżeli płasko jak cienie pod starymi palmami albo siedzieli na długich granitowych ławkach, plotkując, pocąc się, robiąc cokolwiek, byle tylko się nie uczyć. Dziedziniec przez cały rok błyszczał feerią barw. Nawet w nocy kwiaty żyły tu własnym życiem.
Nie żebym często włóczyła się po zmroku na zewnątrz. Siostry nie miały samochodów, wszędzie chodziły więc pieszo. W ulewnym deszczu. W palącym słońcu. I w porywistym wichrze.
W klasztorze nie było komputerów. Ani kamer. Nie było także telefonów – poza zielonym reliktem z tarczą do wybierania numerów, który wisiał na ścianie w kuchni. Nie miałyśmy własnych pieniędzy. Ojciec Reese podarował nam radio – staroświecki model z pokrętłami. Prowadziłyśmy handel wymienny, żeby zdobyć takie dobra, jak książki, kawa zbożowa, czerwona lukrecja i doritosy (to sprawka siostry Teresy). W ogrodzie pomiędzy kościołem a klasztorem uprawiałyśmy siedemnaście gatunków warzyw, owoców i ziół. Uczniowie nie mieli do niego wstępu, ale raz czy dwa przyłapałam Ryana Browna, jak podkrada figi i mandarynki. Jaja pochodziły od naszych kur – Hennifer Peck i Frankie. Kiedy organizowałyśmy nabożeństwa ze specjalnych okazji albo zbiórki na pomoc ofiarom huraganów, chodziłyśmy od domu do domu po całej okolicy. W ten sposób poznałam kilku sąsiadów, którzy mieli nielichy zgryz, co myśleć o takiej zakonnicy jak ja. Nie żebym sama wiedziała, jak do takiej podejść. Złoty ząb w miejscu wybitego w barowej bójce, czarna chusta na szyi i rękawiczki mające zakryć tatuaże. Do tego ciemne odrosty w byle jak rozjaśnionych włosach.
Bóg nigdy nie osądzał mnie równie surowo jak ja samą siebie.
„Gdybyś do kogokolwiek odezwała się tak, jak rozmawiasz ze sobą – powiedział kiedyś Łoś – toby się obraził”.
Na całe szczęście nie miałam zbyt wiele czasu na rozmyślania. Kiedy nie uczestniczyłam we mszach, nie uczyłam gry na gitarze, nie sprawdzałam kiepskich, nijakich wypracowań ani nie ćwiczyłam z chórem, sprzątałam. Taszczyłam metalowe wiadro z ciepłą wodą i mydłem, starając się nie rozchlapywać piany. Przed szorowaniem zakładałam biały fartuch – zgodnie z instrukcją siostry Augustyny. Biel utrwalała zapis brudu, dowód naszego znoju i wykonanej pracy. Musiałyśmy utrzymywać wnętrza w czystości. Zdradziecka wilgoć przenikała każdy budynek, przeżerając umiłowane konstrukcje od środka niczym kłamstwo. Wszystkie budynki tonęły w pleśni. Jednego dnia wyszorowałaś jakiś kąt, a drugiego widziałaś pleśń w nowym miejscu, wpełzającą na ścianę smoliście czarną wysypką.
Każdej środy jeszcze przed świtem przebiegałam na paluszkach klasztor w kapciach, z teleskopową miotełką w ręku, żeby usunąć gotyckie pajęczyny ze znajdujących się najwyżej kątów. Nigdy nie zabijałyśmy żadnych stworzeń, szanując świętość życia każdej istoty – nawet tych pozbawionych twarzy piekielnych stworów. W kubku nakrytym gazetą wynosiłam do ogrodu stonogi, karaluchy, pająki i wielkie ćmy, by wypuścić je pod drzewkiem pomarańczowym. Wściekłe osy bzyczały i tłukły się o ściany kubka, a niektóre pająki były tak wielkie, że widziałam ich dwanaścioro oczu, połyskujących tęczowo i nieprzeniknionych niczym czarne dziury.
Wypuszczamy robale, ratujemy dusze. Służba oznacza działanie. Z gadania nie ma pożytku. Nawet od uczniów oczekiwano, że zakaszą rękawy. Tej niedzieli podczas mojego maratonu mycia w upale usłyszałam głęboki dźwięk gongu. To Jamie LaRose i Lamont Fournet wychodzili właśnie z zakrystii z rękami pełnymi metalowych przedmiotów, które odbijały kolorowe zajączki światła wpadającego przez szybki witraża.
– Dobry, siostro! – huknął z dołu Lamont. Jego głos był jak uścisk niedźwiedzia. Chłopcy chowali przedmioty liturgiczne po skończonej mszy. – Przepraszamy, że przeszkadzamy!
Zastanowiłam się, czemu ludzie przepraszają bez powodu. Jakby zabiegali o łaskę na wypadek przyszłego przewinienia. Ale Lamont i Jamie, siedemnastoletni uczniowie z najstarszych klas, byli najbardziej godnymi zaufania ministrantami. Nigdy nie spóźnili się na próby chóru, nie upuścili kadzielnicy ani nie odpyskowali ojcu Reese’owi. Lamont miał metr osiemdziesiąt wzrostu i głośno szczycił się swoją kreolską rodziną – królami parady Krewe du Vieux. Jamie był spokojniejszy, krępy i zwarty, zbudowany jak bankowy sejf. Nosił w sobie jakiś ciężar, przygnębienie. Zawsze uśmiechał się tylko twarzą, szczerząc zęby, lecz nigdy oczami, jakby trzymał duszę zamkniętą gdzieś głęboko w środku. Pochodził z rodziny Cajunów – francuskich Kanadyjczyków, którzy w zamierzchłych czasach przenieśli się nad Zatokę Meksykańską. Prostolinijna, gorliwa szczerość tych chłopaków i ich koszule wsadzone w spodnie były ożywcze – a nawet niepokojące – w morzu nastoletniego sarkazmu i plugastwa.
Kiedy Jamie i Lamont wyszli, dokończyłam mycie w lepkim upale i zamknęłam kościół. Upewniłam się, że na dziedzińcu i ulicy nikogo nie ma. Wolałam nie narazić się na nieunikniony cyrk w razie, gdybym kogokolwiek spotkała. Wśliznęłam się do swojego zaułka. Nazywałam go swoim, bo tylko ja byłam na tyle twarda, żeby znieść wrzawę dobiegającą z teatru i stęchły odór śmietników. To była moja tajemnica.
Wszyscy mają swoje tajemnice, a zwłaszcza siostry zakonne.
Jak każdy dobry sekret, mój zaułek był zarówno schowany, jak i na widoku. Mógłbyś przejść tuż obok i go nie zauważyć. Taka celowa przerwa, szczelina. Moja sekretna palarnia. A tego dnia loża, przed którą rozegrał się dramat zbrodni, mającej odmienić wszystko. Pierwszy krok ku odkryciu.
Oczywiście nie dysponowałam pieniędzmi na papierosy. Ale wypalanie tych, które skonfiskowałam uczniom, uznałam za uczciwy układ. W szkole Świętego Sebastiana obowiązywał zakaz palenia; miałam obowiązek reagować. A że siostra Honorata zawsze powtarzała, iż marnotrawstwo jest grzechem, zaszyłam się w ten niedzielny wieczór na schodkach w moim zaułku. Myślałam o własnych sprawach, gotując się w obłąkańczym upale, który nigdy nie słabł, nawet po zmierzchu. Gdzieś z samochodu na Prytania Street dobiegły dźwięki gitary Djanga Reinhardta. Muzyka to tkanka spajająca Nowy Orlean. Jest jak modlitwa, kiedy jej potrzebujesz. Zarówno modlitwa, jak i muzyka są święte. Uratowały mój żałosny tyłek więcej razy, niż mogłabym zliczyć.
Jestem głęboko wierząca – mimo tego, jak wyglądam.
I właśnie dlatego siostra Augustyna przyjęła mnie w zeszłym roku do Świętego Sebastiana. Dostrzegła mój potencjał. Ona jedyna postanowiła dać mi szansę, kiedy nikt inny nie chciał. Nawet zakłady dziennej opieki, które zatrudniały strażników zbyt brutalnych, by pracować w zakładzie karnym. Albo warsztaty mechaniki samochodowej, w których wszyscy jechali stale na amfie. Albo agencje ubezpieczeniowe w Bensonhurst. Na litość boską, byłam gotowa pracować w nocy i w weekendy! Miałam zadatki na cholernie dobrego śledczego – cechowały mnie umiejętność metodycznego skupienia się i nietuzinkowość wnioskowania w połączeniu z cierpliwością myśliwego i apetytem na femme fatale. Wszyscy mi odmawiali. Siostra Augustyna zaprosiła mnie do Nowego Orleanu i przyjęła do zakonu, stawiając jedynie kilka warunków.
Było nas tylko cztery: siostra Augustyna (nasza oddana matka przełożona), siostra Teresa (była hippiska, w błogim uniesieniu karmiąca bezpańskie koty), siostra Honorata (bezustanna malkontentka, psująca każdą zabawę i szczerze mnie niecierpiąca) i ja, siostra Holiday, służka paradoksu lesbijskiej pobożności. Różniłyśmy się od siebie jak Księga Kapłańska od Pieśni nad Pieśniami i Księgi Judyty. Ale jako członkinie Zgromadzenia Adoratorek Najświętszej Krwi Chrystusa sprawdzałyśmy się i wszystko działało. Dla miłości Bożej – jedynej prawdziwej – dla dobra dzieciaków i naszego miasta. Nasze motto: „Nieść światło w mrok świata” zostało wyryte na tabliczce wiszącej na drzwiach budynku zakonu.
Byłyśmy postępowym zgromadzeniem, ale wszystkie katolickie zakonnice mają reguły, których muszą przestrzegać lub – jak w moim przypadku – które najpierw powinny przetestować. W skupieniu pracowałyśmy sumiennie w szkole, kościele, więzieniu i klasztorze. Nasze cele były skromne. Łazienka – spartańska i przepastna, przepełniona stęchłą grobową wonią. Nie miałyśmy luster ani suszarek do włosów. Kabiny prysznicowe chroniły tanie plastikowe zasłonki. Kiedy stałam pod prysznicem (choć nigdy nie trwało to zbyt długo – siostra Teresa mnie pilnowała, bo trzeba oszczędzać wodę), obserwowałam, jak krople formują na suficie malutkie stalaktyty. Pomieszczenia do wspólnego użytku były wyposażone skromnie jak Grób Pański i równie jak on zimne – co w tym natarczywym upale stanowiło prawdziwe błogosławieństwo.
Nawet mój mroczny zaułek dyszał upałem. Miałam na sobie tę przeklętą chustę i rękawiczki, tak jak życzyła sobie siostra Augustyna, i czułam, że dosłownie wrastają mi w skórę. Napawałam się cudowną chwilą samotności. Chwilą, zanim zebranie zostanie przełożone, a ja będę musiała wrócić do środka na kolację. Chwilą z dwoma papierosami, które zdobyłam w piątek, wyciągając je zza sterczących uszu Ryana Browna.
– Nie no, siostro! Znowu?! – jęknął Ryan, drugoklasista, mistrz gromadzenia zapasów, kiedy odebrałam mu fajki. – No błagam! – Uniósł ręce jak rozzłoszczony dzieciak. Spośród wszystkich moich uczniów ten był najbardziej pozbawiony sprytu i wyczucia. Ale dzięki niemu tytoniowa kontrabanda płynęła do moich rąk szerokim strumieniem. Większość uczniów wiała, gdy tylko wchodziłam, ale Ryan Brown się nie spieszył. Jawne naruszenia zakazu palenia sprawiały wrażenie, jakby starał się zostać złapany. Albo brak mu było cynizmu. Mnie przeciwnie.
Podniosłam papierosy.
– Myślisz, że jak paradujesz z fajkami, to kreujesz się na twardziela, co?
– Ale ja...
– Naucz się walczyć o swoje – ucięłam. Tu nie było miejsca na wymówki. – Albo naucz się lepiej z tym chować. Inaczej stracisz wszystko.
Moja mądrość to istny dar, przyznaję.
Miałam do zaproponowania swoim uczniom jedyną rzecz, która liczy się w życiu – uczciwość. I służyłam jej tak wiernie, że spotykał mnie lodowaty odwet. W większości kwestii jestem do niczego, ale jeśli chodzi o poświęcenie, potrafię zaangażować się na całego. Jak pyton, który zżera kozę: razem z kośćmi, kopytami, ze ścięgnami i tak dalej. Tak jak moje siostry, starałam się robić wszystko, żeby każdy z naszych uczniów stał się lepszy. Należało im pomóc nieść światło w dłoniach, a nie trzymać je za nich. Oznaczało to piętnowanie lenistwa i niegodziwości. A ja wiem, jak rozpoznać ściemę, bo sama byłam taka jak oni. Żeby ujarzmić konia (ale również człowieka), trzeba najpierw zrozumieć dzikość.
Przez cały weekend czekałam na najlepszy moment, żeby wypalić te papierosy, i w końcu nadszedł – w niedzielę. Przepociłam już dosłownie każdą warstwę ubrania, ale potrzebowałam jeszcze chwili dla siebie. Czułam, że bez niej nie wytrzymam i powiem coś brzydkiego Honoracie. Mój lont wciąż był niebezpiecznie krótki, a siostra Honorata wiedziała, jak go podpalić.
Wyjęłam skonfiskowaną fajkę (trzymałam je w futerale na gitarę). Przesunęłam ją pod nosem, powąchałam, a potem podpaliłam, zużywając ostatnią zapałkę z pudełka. Chmara komarów rozpierzchła się równie szybko, jak się zleciała, w przeciwieństwie do zachodu słońca, który wciąż trwał. Niczym kieszonkowy zegarek koloru starego złota, który sam zdawał się spowalniać czas. Zmierzch to taki łącznik pomiędzy dniem a nocą.
Zwiewne fale żaru szarpały mną w tę i z powrotem. Skóra piekła pod rękawiczkami. Mówią, że jeśli poradzisz sobie w Nowym Jorku, to poradzisz sobie już wszędzie. Ale prawdziwy test wytrzymałości to Nowy Orlean. Kraina cudów i klątw – ani żywa, ani umarła, a zarazem i taka, i taka. Stoisz na granicy, jakby w progu drzwi; możesz być wewnątrz albo na zewnątrz. Zgubiony lub zbawiony.
Pot ciurkiem płynął mi po plecach. Zdziwiłam się, że w pełnym ciem zaułku jest tak cicho. Żadnego przedstawienia ani próby w starym teatrze? „Odsyłamy diabła z powrotem do wodewilu” – chełpiono się na plakacie. Tak jakby diabeł pozwalał sobie mówić, gdzie ma się udać. Teatr, podobnie jak wiele dużych gmachów w mieście, mocno ucierpiał na skutek burz, które z roku na rok stawały się coraz gwałtowniejsze. Farba na drzwiach wejściowych odchodziła, zwijając się w wielkie rulony. Ale mimo że był w połowie drogi do ruiny, teatr wciąż wyglądał wspanialej niż cholerny pałac Buckingham.
Nie miałam więcej zapałek, musiałam więc odpalać jednego szluga od drugiego. Świetne papierosy, pewnie importowane. Najbogatsi z naszych uczniów to dupki – przykro mi, Panie Boże, ale to prawda – za to fajki mają rewelacyjne. O niebo lepsze od syfu, którym dusiłam się na Brooklynie. W moim dawnym życiu, kiedy starając się zarobić na czynsz albo kolejną whisky, w pogoni za napiwkiem zdzierałam palce do krwi.
Ogryzek księżyca unosił się na niebie jak pazur. Żaby skrzeczały w zaciszu nocnej kryjówki. Istny nokturn w wykonaniu skrzeczącego chóru. Jeszcze bardziej urzekający i zniewalający w tropikalnym żarze i bursztynowym blasku latarni. Mięsiste kwiaty magnolii ukazywały błyszczące różowe żyłki, jakby w każdym płatku biło serduszko. Wciągnęłam kolejnego macha; niech się przyjmie.
Nagle zapiekło mnie w gardle, a z oczu popłynęły mi łzy. Uderzyła mnie fala nieprawdopodobnego żaru.
Zobaczyłam pomarańczowoczerwoną łunę. Nocne niebo eksplodowało. Chwilę zajęło, zanim zrozumiałam, co widzę.
Ogień.
Paliła się szkoła. Moja szkoła. Wschodnie skrzydło szkoły Świętego Sebastiana trawił ogień.
Błyszczące ostrza płomieni dźgały zmierzch przez otwarte okno.
W ciągu kilku sekund rozpętało się piekło. Tak to właśnie wygląda – wszystko dzieje się błyskawicznie, a jakby na zwolnionym filmie. Każde nieprzewidziane zdarzenie wypacza czas, zamazując rzeczywistość. Dotyczy to zarówno wypadku samochodowego, jak i pierwszego pocałunku. Najmniejsze szczegóły olbrzymieją, a mimo to toną w cieniu.
Z drugiego piętra wschodniego skrzydła wypadło płonące ciało i łupnęło o ziemię jak mocarna pięść.
– Boże! – Rzuciłam papierosa i wyskoczyłam z zaułka. Śmignęłam przez ulicę i pobiegłam w stronę ciała leżącego na trawie. – Na pomoc! – krzyczałam, ale w pobliżu nie było nikogo. Głos zamierał mi w piersi. Brakowało mi tchu.
To Jack. Mój kompan od sprzątania leżał na ziemi martwy.
– Jack! – Uklękłam obok niego. – O Boże!
Nie mrugał. Nawet nie drgnął. Tylko tlił się przez cały czas. Wąski strumyczek krwi sączył się z prawej dziurki jego nosa, tak delikatny, jakby ktoś namalował go cieniutkim pędzelkiem.
Jack tlił się na trawniku, bezładnie rozrzuciwszy kończyny w koszmarnej choreografii rozdeptanego karalucha. Zwęglone ciało wydawało gryzący, upiornie słodki odór.
Czy wyskoczył przez okno, uciekając przed ogniem i dymem?
A może ktoś go wypchnął? Dobry Boże, przyjmij jego duszę!
Po zebraniu drzwi zawsze zamykano. A zebranie, z którego zdezerterowałam, skończyło się ponad godzinę temu.
„Pomocy!”, krzyknęłam w myślach.
Zdawało mi się, że słyszę wołanie ze środka. Musiałam się upewnić, że w budynku nikogo nie ma. Klamka nie zdążyła jeszcze się nagrzać. Zasłoniłam usta chustą jak bandyta i otworzyłam drzwi. Dym buchnął prosto na mnie.
– Hej! – Ruszyłam biegiem przez korytarz, nawołując i zanosząc się kaszlem. Jakaś osobliwa siła pchała mnie naprzód. – Hej! Jest tu kto?
Kłęby dymu rozpełzały się na boki pod sufitem. Płatki popiołu sypały się ze spoin w ścianach cichutko jak padający śnieg.
Alarm przeciwpożarowy nie działał. Zaciął się. Szarpnęłam wajchę, ale zyskałam tylko tyle, że ściągnęłam z niej warstwę antycznej czerwonej farby. Zaklęłam, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc. W końcu wajcha drgnęła i opadła. Alarm zawył tak przeraźliwie, że mógłby zbudzić umarłego. Ale spryskiwacze się nie włączyły.
– Czy ktoś tu jest?! – Gardło solidnie mnie już piekło.
– Pomocy! – krzyknął ktoś w oddali. To znaczy wydawało mi się to daleko, a równocześnie tuż obok, ale ledwo co widziałam. – Niech ktoś nam pomoże! – Głos był jakby znajomy, ale tak spanikowany, że nie potrafiłam go przyporządkować do człowieka. Jak z piosenką puszczoną na przyspieszonych obrotach.
Dym owijał mnie, cuchnąc jak płonący śmietnik. Zupełnie jak wtedy na Brooklynie, w noc ognia. W ostatnią noc mojego dawnego życia.
Nic tu nie pasowało. Przecież w środku nie powinno nikogo być.
– Mów do mnie! Szukam cię!
Powietrze było gęste jak cement, ale dostrzegłam ruch – czyjąś postać na końcu korytarza.
– Hej! – zawołałam, krztusząc się i ślizgając w biegu na odłamkach stłuczonego szkła. – Hej!
Cień wydłużył się, a potem w jednej chwili rozpłynął zgrabnym, eleganckim ruchem płynącej ryby. Duch. Całe życie czekam, żeby spotkać Ducha Świętego, a to musi być tutaj? Gdyby znajdowanie się nie w porę i nie tam, gdzie trzeba, było oficjalną religią, to ja zostałabym jej papieżem.
Krzyki się wzmogły. Dobiegały zza moich pleców. Odwróciłam się gwałtownie, starając się ustalić kierunek. Drzwi do starej salki katechetycznej były otwarte, a wewnątrz siedzieli na podłodze Jamie i Lamont. Dlaczego tam byli? Co takiego widzieli? Co robili?
Podbiegłam do nich.
– Jest ranny! – Lamont wskazał nogę kolegi. Z uda ciekła krew. – A ja chyba złamałem nogę w kostce.
Siedzieli obok siebie pod tablicą. Jeśli nie liczyć piekła wokół i lejącej się krwi, wyglądali jak przedszkolaki czekające na bajkę. Z nogi Jamiego sterczał kawał stłuczonego szkła wielkości otwartej dłoni. Domyśliłam się, skąd pochodził – z okienka nad drzwiami, na którego resztkach ślizgałam się w korytarzu. Jamie skulił się, próbując złapać się za lewą nogę. Krzyknął. Jego oczy były oszalałe z bólu.
– Wyciągnę was stąd. – Uklękłam obok. – Lamont, złap mnie za szyję. Jamie, teraz ty. Widzieliście tu Jacka?
Żaden nie odpowiedział. Zamarli z przerażenia. A może to było poczucie winy?
Spróbowałam ich podnieść, ale udało mi się dźwignąć ledwie o cal i cała nasza trójka zwaliła się na podłogę z okropnym łoskotem.
Jamie zawył. Szkło musiało wbić się głębiej.