Śledztwa siostry Holiday. Boski płomień - Margot Douaihy - ebook

Śledztwa siostry Holiday. Boski płomień ebook

Douaihy Margot

3,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

QUEEROWY KRYMINAŁ O PYSKATEJ, WYTATUOWANEJ, KOPCĄCEJ PAPIEROSY DETEKTYWCE W HABICIE

Siostra Holiday ma wiarę gorętszą niż większość ludzi, ale nie cofnie się przed niczym, by odkryć prawdę. Kiedy szkoła, w której pracuje, staje się celem serii podpaleń, grunt pod nogami tracą nie tylko siostry Adoratorki Najświętszej Krwi Chrystusa, ale i zżyta z nimi lokalna społeczność.

Zawiedziona biernością władz Holiday postanawia na własną rękę zdemaskować tajemniczego podpalacza. Aby rozwiązać zagadkę, będzie musiała się rozliczyć z grzechami własnej przeszłości. Zadziorna zakonnica prowadzi śledztwo w dusznej atmosferze Nowego Orleanu, który okazuje się pełen mrocznych sekretów i zawiłych kłamstw. Kobieta podejrzewa niemal wszystkich – pracowników szkoły, uczniów, a nawet siostry w zakonie.

Najlepsza powieść kryminalna roku 2023 według „The Guardian”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 370

Oceny
3,2 (25 ocen)
5
5
7
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ArchiOla

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna wartka akcja duszne pełne żaru oblicze Nowego Orleanu i wyrazista pełna gorącego zaangażowania lesbijska zakonico-detektywka
10
Ciolka

Z braku laku…

Rozwiązanie zagadki przewidywalne, główna bohaterka paranoiczna i tak, dotarło do mnie, że jest zakonnicą, nie trzeba było do tego 100 metafor religijnych
01

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuScor­ched Grace
Pro­jekt okładki i ilu­stra­cjaWILL STA­EHLE
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK, PA­TRYK MŁY­NEK, KA­LINA KO­NA­RZEW­SKA
Re­dak­cjaMO­NIKA KRZY­WO­SZYŃ­SKA
Ko­rektaALEK­SAN­DRA WIĘK-RUT­KOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2023 by Mar­got Do­uaihy Ori­gi­nally pu­bli­shed in the Uni­ted Sta­tes by Gil­lian Flynn Bo­oks, an im­print of Zando. www.zan­do­pro­jects.com All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6420-9
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

1

Dia­beł wcale nie tkwi w szcze­gó­łach. Zło kwit­nie w mar­twych punk­tach. W nie­obec­no­ści, prze­strze­niach ne­ga­tyw­nych, ku­glar­skich sztucz­kach. Szcze­góły są dzie­łem Boga. A moim za­da­niem jest pil­no­wać ich po­rządku.

Cztery i pół go­dziny za­jęło mi my­cie i po­le­ro­wa­nie szkła. Całe ciało mia­łam obo­lałe. Każde ścię­gno na­pięte. Na­wet prze­ły­ka­nie bo­lało. Kiedy więc sio­stry scho­dziły się do po­koju na­uczy­ciel­skiego na ze­bra­nie, przy­ci­ska­jąc pa­piery do czar­nych ha­bi­tów, ja wy­mknę­łam się na ulicę po chwilę bo­skiej re­flek­sji. Mó­wiąc wprost: zro­bi­łam so­bie prze­rwę na dymka. Był nie­dzielny wie­czór.

Dzień Pań­ski, wiem. Nie naj­lep­szy mo­ment. Ale cóż, carpe diem!

Go­dzinka dla sie­bie – to wszystko, czego po­trze­bo­wa­łam. Przez cały dzień prze­śla­do­wało mnie po­czu­cie za­gro­że­nia. Po­wie­trze wy­da­wało się gę­ste i chro­po­wate, jakby chciało bić się na pię­ści. Lepki upał, ty­powy dla No­wego Or­le­anu, dziś był gor­szy niż zwy­kle. Słońce przy­po­mi­nało czer­wone spuch­nięte miej­sce po uką­sze­niu ko­mara. Fun­do­wało nam po­wolne du­sze­nie na wol­nym ogniu za­miast go­to­wa­nia we wrzątku.

No cóż, sie­dząc tu, nie uniknę ko­lej­nej re­pry­mendy. Se­mestr je­sienny trwał le­d­wie od ty­go­dnia, a już dwóch uczniów zło­żyło na mnie skargę. „Wiecz­nie się cze­pia – na­ba­zgrał je­den. – Nie czuję ko­niusz­ków pal­ców!” Inny (ano­ni­mowy oczy­wi­ście): „Lek­cje mu­zyki to tor­tura!”. Mar­twi­łam się, że sio­stra Au­gu­styna – na­sza dy­rek­torka i matka prze­ło­żona, nie­za­wodna i twarda jak wę­zeł ma­ry­nar­ski – weź­mie mnie na spytki przed ca­łym gro­nem pod­czas nie­dziel­nego spo­tka­nia. Co w spo­sób nie­unik­niony spo­wo­duje, że moje drobne wy­kro­cze­nia staną się bro­nią sio­stry Ho­no­raty w jej kru­cja­cie prze­ciwko mnie. Ta ko­bieta tak umie­jęt­nie na­gła­śniała bzdury, że sta­wały się nie­mal praw­dami ob­ja­wio­nymi. Oczy­wi­ście ocze­ki­wa­nia (rów­nież co do mnie) były wy­so­kie. Naj­wyż­sze. Szkoła imie­nia Świę­tego Se­ba­stiana była jedną z nie­wielu pry­wat­nych ka­to­lic­kich szkół, które się jesz­cze ostały. Na pewno nie „fajną”, ale z całą pew­no­ścią eli­tarną. Moje klasy ćwi­czyły pięć razy w ty­go­dniu po go­dzi­nie, wzo­rem praw­dzi­wych mu­zy­ków. Jak ina­czej ucznio­wie mieli się cze­go­kol­wiek na­uczyć? Trzeba się an­ga­żo­wać. Co­dzien­nie. Ina­czej ro­bi­ła­bym im – i Bogu przy oka­zji – niedź­wie­dzią przy­sługę. Cier­pie­nie jest przy­wi­le­jem.

Ból to do­wód wzra­sta­nia.

Kiedy boli, to zna­czy, że się zmie­niamy. A każdy może się zmie­nić. Na­wet ja.

Co nie spra­wia, że za­wsze tra­fiam w punkt. Stąd na­gany i kary. Karą jest za­wsze po­le­ce­nie umy­cia wiel­kich wi­traży w na­szym ko­ściele. Wspi­nam się więc na chy­bo­tliwą dra­binę i pu­cuję szkło, okno po oknie – w su­mie je­de­na­ście. In­ten­sywny nie­bie­ski, ko­ra­lowy, pa­pro­ciowa zie­leń i mój ulu­biony krwi­sty ko­lor mszal­nego wina, żywa czer­wień ję­zyka śpie­wa­ją­cego pod­czas nie­szpo­rów. Na­sze wi­traże opo­wia­dają hi­sto­rie ze Sta­rego i z No­wego Te­sta­mentu. Trzy­ma­jący się pod boki Moj­żesz roz­dziela błę­kitne wody mo­rza. Ewan­ge­li­ści: Ma­te­usz jako uskrzy­dlony czło­wiek, Ma­rek jako lew, Łu­kasz jako la­ta­jący wół i Jan jako orzeł. Prze­ży­wana w zwol­nio­nym tem­pie trauma Drogi Krzy­żo­wej. Anioły la­ta­jące nad żłób­kiem, kiedy ro­dzi się Chry­stus, nasz Pan, trzy­mają w drob­nych dło­niach świe­tli­ste harfy ni­czym klej­noty. To jest ta­kie piękne, że cza­sami aż boli.

Lu­bię ob­ser­wo­wać wier­nych w ko­ściele, kiedy klę­kają i mo­dlą się, za­wo­dzą albo drżą. Wi­dzę wtedy lu­dzi na sa­mym dnie. Sły­szę, jak bła­gają Boga Ojca, Ma­ryję i Je­zusa o drugą szansę. Znaj­dują się w in­nym świe­cie, na in­nej pla­ne­cie niż ich współ­mał­żon­ko­wie i dzieci sie­dzące tuż obok w ław­kach. Albo są tak sa­motni, że aż prze­zro­czy­ści, ni­czym du­chy.

My, za­kon­nice, za­wsze je­ste­śmy obok. Żeby da­wać świa­dec­two. By wśród ter­roru, nudy czy krwa­wej jatki ży­cia bro­nić miej­sca dla cudu. Poj­mo­wać, ob­ser­wo­wać wa­sze drżące ręce. Po­twier­dzić za­sad­ność wa­szych py­tań i usza­no­wać wa­sze cier­pie­nie.

Ale wy nas nie wi­dzi­cie, kiedy was ob­ser­wu­jemy. Za­kon­nice są szczwane.

Spe­cjalną szmatką prze­tar­łam ko­ronę cier­niową na gło­wie Je­zusa i go­łąbki po­koju. Po­zła­cane ele­menty przy­po­mniały mi o ta­tu­ażach, które mu­sia­łam ukry­wać – na­wet w sierp­nio­wym upale – pod czar­nymi rę­ka­wicz­kami i chu­stą. Był to je­den z wa­run­ków, które po­sta­wiła sio­stra Au­gu­styna.

My­cie okien miało być dla mnie karą. Prawda, że to ha­rówka, ale lu­bi­łam tę pracę. Każdy z wi­traży mnie urze­kał. Lep­sza drama niż na Fa­ce­bo­oku. Albo niż bójka w ba­rze.

Cza­sami Jack Co­rolla, je­den z na­szych woź­nych, przy­no­sił swoją dra­binę, żeby mi po­móc. Choć „po­móc” to może zbyt wiel­kie słowo. Nie­kiedy mu­sia­łam scho­dzić z wła­snej i trzy­mać jego dra­binę, taki był nie­zdarny, a do tego miał lęk wy­so­ko­ści. Jack uwiel­biał wi­traż z se­ra­fi­nami. Odu­rzało go lśniące w świe­tle ża­ró­wek złoto aniel­skich wło­sów.

– To, to jest... nor­mal­nie klą­twa sta­rego bu­dynku. – Tak za­wsze wy­ja­śniał swoim slan­giem po­łu­dniowca każdą usterkę w szkole, któ­rej nie po­tra­fił usu­nąć. Nie­ważne, czy była to ciek­nąca rura, czy mru­ga­jąca ża­rówka. Jack miał pa­ra­noję na punk­cie oło­wiu w wo­dzie i za­rod­ni­ków ple­śni po bu­rzy. Był nie­usta­jąco prze­ko­nany, że za­raz wy­da­rzy się coś złego. Przy­po­mi­nał w tym mo­jego młod­szego brata, Ło­sia. Ża­den z nich nie przy­znałby się do tego, że jest prze­sądny, ale to pewne jak amen w pa­cie­rzu, iż w ra­zie czego od­pu­ka­liby w nie­ma­lo­wane drewno. „Za­wsze fil­truj wodę dwa razy, sio­strzyczko! – ostrze­gał Jack. – Je­den nie wy­star­czy. Trzeba dwa razy!” Jego tro­ska gra­ni­czyła z nę­ka­niem. Ale mi­łym nę­ka­niem. I on, i Łoś uwiel­biali ga­dać o byle czym i pod po­zo­rem wy­ko­ny­wa­nia ja­kiejś pracy szu­kać to­wa­rzy­stwa. Obaj wy­obra­żali so­bie, że są zło­tymi rącz­kami, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści nie było chyba w oko­licy mniej za­rad­nych lu­dzi. Ale wciąż od­kry­wamy sie­bie na nowo, prawda? Cią­gle się sta­ramy, po­nie­waż trans­for­ma­cja jest wa­run­kiem prze­trwa­nia, jak do­wiódł tego Je­zus. Jak po­ka­zał mi mój brat. On, bar­dziej niż kto­kol­wiek inny, wie­dział, ile kosz­tuje ży­cie w zgo­dzie ze swoją prawdą. Gdy­bym tylko po­słu­chała go wcze­śniej!

W cza­sie od­by­wa­nia pierw­szej z wielu kar na­ło­żo­nych na mnie przez sio­strę Au­gu­stynę od­kry­łam, że kiedy przy­tuli się twarz do twa­rzy Ma­ryi na wi­trażu po­świę­co­nym na­ro­dze­niu Pań­skiemu, można wyj­rzeć na ze­wnątrz. Przez jej prze­zro­czy­ste oko wi­dać było Nowy Or­lean, mie­niący się ni­czym skrzy­dło mo­tyla. Z naj­wyż­szego szcze­bla dra­biny okiem Ma­ryi wi­dzia­łam po le­wej Fau­bo­urg De­las­size i Li­vau­dais, a po pra­wej Tcho­upi­to­ulas Street i hip­no­ty­zu­jącą wstęgę rzeki Mis­si­sipi. Mia­sto elek­try­zo­wało o każ­dej po­rze, ale o brza­sku za­ska­ki­wało mnie mocą ko­lo­rów, które wi­bro­wały w ak­sa­mit­nym świe­tle. Po­ma­lo­wane na ró­żowo, żółto i po­ma­rań­czowo domki cią­gnące się wzdłuż ulic Gar­den Di­strict, wą­skie i dłu­gie jak wa­gony ko­le­jowe. Pur­pu­rowe i zie­lone ko­ra­liki na pa­ra­dach kar­na­wału Mardi Gras. Siwe brody oplą­twy zwi­sa­jące z po­wy­krę­ca­nych ga­łęzi dę­bów. Wi­dzia­łam tram­waj to­czący się tam i z po­wro­tem po Sa­int Char­les. Pa­sa­że­ro­wie nie­spiesz­nie wsia­dali i wy­sia­dali, po­na­glani dźwię­kiem dzwonka nio­są­cym się w po­wie­trzu. Więk­szość głup­ców wy­obraża so­bie Nowy Or­lean jako ka­ry­ka­tu­ralną sto­licę tan­dety. Ty­ra­nia Bo­ur­bon Street, zie­lony kosz­mar ga­la­ret­ko­wych szo­tów, rzygi na kra­węż­niku albo w éto­uf­fée z ra­ków. Ow­szem, sama wzno­szę oczy do nieba, wi­dząc ta­kie rze­czy w Dziel­nicy Fran­cu­skiej. Ale to mia­sto jest bar­dziej zło­żone i sub­telne, niż kie­dy­kol­wiek so­bie wy­obra­ża­łam. Mi­tyczne, a jed­nak praw­dziwe.

Rów­nie praw­dziwe jak praw­dziwa może być każda hi­sto­ria.

Odu­rza­jący za­pach słod­kiej oliwy i kwit­ną­cego nocą ja­śminu. Kostka bru­kowa wiel­ko­ści Bi­blii. Prze­ra­ża­jąca sy­me­tria burz – oko hu­ra­ganu i wał desz­czo­wych chmur. Na­głe ulewy sie­kące po­wie­trze. Po­wo­dzie i od­bu­dowy.

Cho­dząc po mie­ście, wpa­da­łam przy­pad­kiem na istne skarby – ni­czym wi­zje twa­rzy Świę­tej Anny w li­ściach palm. W pierw­szym ty­go­dniu po­bytu w klasz­to­rze ode­bra­łam nowe za­konne ubranko, a wra­ca­jąc, tra­fi­łam do za­ku­rzo­nego sklepu z oso­bli­wo­ściami. Jego ściany miały ak­sa­mitny czarny ko­lor jak tło mar­twej na­tury na fla­mandz­kim ob­ra­zie. Nie było w nim nic oprócz pta­sich cza­szek, ozdób z zę­bów wie­lo­ry­bów i szkla­nych ku­lek. Ni­gdy nie udało mi się tra­fić tam po­now­nie. Przez por­tal w oku Ma­ryi ob­ser­wo­wa­łam pa­wie pa­ra­du­jące po uli­cach mia­sta. Wi­dzia­łam nar­ko­tyczne barwy ich piór i za­zdro­ści­łam im wol­no­ści. Pa­trzy­łam na mgłę, która ni­czym flu­ore­scen­cyjny biały we­lon kła­dła się nad rzeką, i skle­pik na rogu Ma­ga­zine Street, w któ­rym sio­stra Te­resa do­wie­działa się nie­gdyś, że za pięć do­lców może ku­pić kostkę my­dła i jedną fiolkę elik­siru mi­ło­snego. Elik­siru ni­gdy nie przy­nio­sła, ale jej oczy za­wsze błysz­czały, kiedy o tym wspo­mi­nała.

Cza­sami, gdy ci­cha de­spe­ra­cja osia­dała wraz z moim od­de­chem na szkle wi­traży, mia­łam ochotę się wy­rwać, uciec i przy­łą­czyć do spon­ta­nicz­nych kon­cer­tów, które roz­brzmie­wały o każ­dej po­rze doby. Jazz, be­bop, zy­deco, funk, punk, kla­syka i swing. Chcia­łam wy­rwać mu­zy­kowi z rąk gi­tarę i grać. Na chwilę wznieść się po­nad przy­ziem­ność, po­zwo­lić, żeby moje palce my­ślały za mnie. Pot ka­pał mi z brody.

Ale za­kon na­ka­zy­wał mi po­zo­stać. Wy­gła­dzić kol­cza­stą śmier­telną po­włokę.

Zie­mia może być albo pie­kłem, albo nie­bem. To za­leży od per­spek­tywy. Kon­tro­luj swoje my­śli, zde­cy­duj się, na czym sku­pić uwagę, a bę­dziesz w sta­nie zmie­nić rze­czy­wi­stość.

Przez oko Ma­ryi mo­głam zo­ba­czyć wy­raź­nie ry­su­jące się bu­dynki kam­pusu Świę­tego Se­ba­stiana. Klasz­tor, ko­ściół i ple­ba­nia stały osobno, ale bli­sko sie­bie po pół­noc­nej stro­nie Pry­ta­nia Street. Szkoła o two­rzą­cych kan­cia­stą pod­kowę trzech skrzy­dłach – wschod­nim, środ­ko­wym i za­chod­nim – znaj­do­wała się po dru­giej stro­nie ulicy, od po­łu­dnia. Tra­wia­sty dzie­dzi­niec wy­peł­nia­jący prze­strzeń mię­dzy wschod­nim a za­chod­nim skrzy­dłem do­da­wał ko­loru i ży­cia tej ar­chi­tek­to­nicz­nej sztam­pie. Ucznio­wie le­żeli pła­sko jak cie­nie pod sta­rymi pal­mami albo sie­dzieli na dłu­gich gra­ni­to­wych ław­kach, plot­ku­jąc, po­cąc się, ro­biąc co­kol­wiek, byle tylko się nie uczyć. Dzie­dzi­niec przez cały rok błysz­czał fe­erią barw. Na­wet w nocy kwiaty żyły tu wła­snym ży­ciem.

Nie że­bym czę­sto włó­czyła się po zmroku na ze­wnątrz. Sio­stry nie miały sa­mo­cho­dów, wszę­dzie cho­dziły więc pie­szo. W ulew­nym desz­czu. W pa­lą­cym słońcu. I w po­ry­wi­stym wi­chrze.

W klasz­to­rze nie było kom­pu­te­rów. Ani ka­mer. Nie było także te­le­fo­nów – poza zie­lo­nym re­lik­tem z tar­czą do wy­bie­ra­nia nu­me­rów, który wi­siał na ścia­nie w kuchni. Nie mia­ły­śmy wła­snych pie­nię­dzy. Oj­ciec Re­ese po­da­ro­wał nam ra­dio – sta­ro­świecki mo­del z po­krę­tłami. Pro­wa­dzi­ły­śmy han­del wy­mienny, żeby zdo­być ta­kie do­bra, jak książki, kawa zbo­żowa, czer­wona lu­kre­cja i do­ri­tosy (to sprawka sio­stry Te­resy). W ogro­dzie po­mię­dzy ko­ścio­łem a klasz­to­rem upra­wia­ły­śmy sie­dem­na­ście ga­tun­ków wa­rzyw, owo­ców i ziół. Ucznio­wie nie mieli do niego wstępu, ale raz czy dwa przy­ła­pa­łam Ry­ana Browna, jak pod­krada figi i man­da­rynki. Jaja po­cho­dziły od na­szych kur – Hen­ni­fer Peck i Fran­kie. Kiedy or­ga­ni­zo­wa­ły­śmy na­bo­żeń­stwa ze spe­cjal­nych oka­zji albo zbiórki na po­moc ofia­rom hu­ra­ga­nów, cho­dzi­ły­śmy od domu do domu po ca­łej oko­licy. W ten spo­sób po­zna­łam kilku są­sia­dów, któ­rzy mieli nie­li­chy zgryz, co my­śleć o ta­kiej za­kon­nicy jak ja. Nie że­bym sama wie­działa, jak do ta­kiej po­dejść. Złoty ząb w miej­scu wy­bi­tego w ba­ro­wej bójce, czarna chu­sta na szyi i rę­ka­wiczki ma­jące za­kryć ta­tu­aże. Do tego ciemne od­ro­sty w byle jak roz­ja­śnio­nych wło­sach.

Bóg ni­gdy nie osą­dzał mnie rów­nie su­rowo jak ja samą sie­bie.

„Gdy­byś do ko­go­kol­wiek ode­zwała się tak, jak roz­ma­wiasz ze sobą – po­wie­dział kie­dyś Łoś – toby się ob­ra­ził”.

Na całe szczę­ście nie mia­łam zbyt wiele czasu na roz­my­śla­nia. Kiedy nie uczest­ni­czy­łam we mszach, nie uczy­łam gry na gi­ta­rze, nie spraw­dza­łam kiep­skich, ni­ja­kich wy­pra­co­wań ani nie ćwi­czy­łam z chó­rem, sprzą­ta­łam. Tasz­czy­łam me­ta­lowe wia­dro z cie­płą wodą i my­dłem, sta­ra­jąc się nie roz­chla­py­wać piany. Przed szo­ro­wa­niem za­kła­da­łam biały far­tuch – zgod­nie z in­struk­cją sio­stry Au­gu­styny. Biel utrwa­lała za­pis brudu, do­wód na­szego znoju i wy­ko­na­nej pracy. Mu­sia­ły­śmy utrzy­my­wać wnę­trza w czy­sto­ści. Zdra­dziecka wil­goć prze­ni­kała każdy bu­dy­nek, prze­że­ra­jąc umi­ło­wane kon­struk­cje od środka ni­czym kłam­stwo. Wszyst­kie bu­dynki to­nęły w ple­śni. Jed­nego dnia wy­szo­ro­wa­łaś ja­kiś kąt, a dru­giego wi­dzia­łaś pleśń w no­wym miej­scu, wpeł­za­jącą na ścianę smo­li­ście czarną wy­sypką.

Każ­dej środy jesz­cze przed świ­tem prze­bie­ga­łam na pa­lusz­kach klasz­tor w kap­ciach, z te­le­sko­pową mio­tełką w ręku, żeby usu­nąć go­tyc­kie pa­ję­czyny ze znaj­du­ją­cych się naj­wy­żej ką­tów. Ni­gdy nie za­bi­ja­ły­śmy żad­nych stwo­rzeń, sza­nu­jąc świę­tość ży­cia każ­dej istoty – na­wet tych po­zba­wio­nych twa­rzy pie­kiel­nych stwo­rów. W kubku na­kry­tym ga­zetą wy­no­si­łam do ogrodu sto­nogi, ka­ra­lu­chy, pa­jąki i wiel­kie ćmy, by wy­pu­ścić je pod drzew­kiem po­ma­rań­czo­wym. Wście­kłe osy bzy­czały i tłu­kły się o ściany kubka, a nie­które pa­jąki były tak wiel­kie, że wi­dzia­łam ich dwa­na­ścioro oczu, po­ły­sku­ją­cych tę­czowo i nie­prze­nik­nio­nych ni­czym czarne dziury.

Wy­pusz­czamy ro­bale, ra­tu­jemy du­sze. Służba ozna­cza dzia­ła­nie. Z ga­da­nia nie ma po­żytku. Na­wet od uczniów ocze­ki­wano, że za­ka­szą rę­kawy. Tej nie­dzieli pod­czas mo­jego ma­ra­tonu my­cia w upale usły­sza­łam głę­boki dźwięk gongu. To Ja­mie La­Rose i La­mont Fo­ur­net wy­cho­dzili wła­śnie z za­kry­stii z rę­kami peł­nymi me­ta­lo­wych przed­mio­tów, które od­bi­jały ko­lo­rowe za­jączki świa­tła wpa­da­ją­cego przez szybki wi­traża.

– Do­bry, sio­stro! – huk­nął z dołu La­mont. Jego głos był jak uścisk niedź­wie­dzia. Chłopcy cho­wali przed­mioty li­tur­giczne po skoń­czo­nej mszy. – Prze­pra­szamy, że prze­szka­dzamy!

Za­sta­no­wi­łam się, czemu lu­dzie prze­pra­szają bez po­wodu. Jakby za­bie­gali o ła­skę na wy­pa­dek przy­szłego prze­wi­nie­nia. Ale La­mont i Ja­mie, sie­dem­na­sto­letni ucznio­wie z naj­star­szych klas, byli naj­bar­dziej god­nymi za­ufa­nia mi­ni­stran­tami. Ni­gdy nie spóź­nili się na próby chóru, nie upu­ścili ka­dziel­nicy ani nie od­py­sko­wali ojcu Re­ese’owi. La­mont miał metr osiem­dzie­siąt wzro­stu i gło­śno szczy­cił się swoją kre­ol­ską ro­dziną – kró­lami pa­rady Krewe du Vieux. Ja­mie był spo­koj­niej­szy, krępy i zwarty, zbu­do­wany jak ban­kowy sejf. No­sił w so­bie ja­kiś cię­żar, przy­gnę­bie­nie. Za­wsze uśmie­chał się tylko twa­rzą, szcze­rząc zęby, lecz ni­gdy oczami, jakby trzy­mał du­szę za­mkniętą gdzieś głę­boko w środku. Po­cho­dził z ro­dziny Ca­ju­nów – fran­cu­skich Ka­na­dyj­czy­ków, któ­rzy w za­mierz­chłych cza­sach prze­nie­śli się nad Za­tokę Mek­sy­kań­ską. Pro­sto­li­nijna, gor­liwa szcze­rość tych chło­pa­ków i ich ko­szule wsa­dzone w spodnie były ożyw­cze – a na­wet nie­po­ko­jące – w mo­rzu na­sto­let­niego sar­ka­zmu i plu­ga­stwa.

Kiedy Ja­mie i La­mont wy­szli, do­koń­czy­łam my­cie w lep­kim upale i za­mknę­łam ko­ściół. Upew­ni­łam się, że na dzie­dzińcu i ulicy ni­kogo nie ma. Wo­la­łam nie na­ra­zić się na nie­unik­niony cyrk w ra­zie, gdy­bym ko­go­kol­wiek spo­tkała. Wśli­znę­łam się do swo­jego za­ułka. Na­zy­wa­łam go swoim, bo tylko ja by­łam na tyle twarda, żeby znieść wrzawę do­bie­ga­jącą z te­atru i stę­chły odór śmiet­ni­ków. To była moja ta­jem­nica.

Wszy­scy mają swoje ta­jem­nice, a zwłasz­cza sio­stry za­konne.

Jak każdy do­bry se­kret, mój za­ułek był za­równo scho­wany, jak i na wi­doku. Mógł­byś przejść tuż obok i go nie za­uwa­żyć. Taka ce­lowa prze­rwa, szcze­lina. Moja se­kretna pa­lar­nia. A tego dnia loża, przed którą ro­ze­grał się dra­mat zbrodni, ma­ją­cej od­mie­nić wszystko. Pierw­szy krok ku od­kry­ciu.

Oczy­wi­ście nie dys­po­no­wa­łam pie­niędzmi na pa­pie­rosy. Ale wy­pa­la­nie tych, które skon­fi­sko­wa­łam uczniom, uzna­łam za uczciwy układ. W szkole Świę­tego Se­ba­stiana obo­wią­zy­wał za­kaz pa­le­nia; mia­łam obo­wią­zek re­ago­wać. A że sio­stra Ho­no­rata za­wsze po­wta­rzała, iż mar­no­traw­stwo jest grze­chem, za­szy­łam się w ten nie­dzielny wie­czór na schod­kach w moim za­ułku. My­śla­łam o wła­snych spra­wach, go­tu­jąc się w obłą­kań­czym upale, który ni­gdy nie słabł, na­wet po zmierz­chu. Gdzieś z sa­mo­chodu na Pry­ta­nia Street do­bie­gły dźwięki gi­tary Djanga Re­in­hardta. Mu­zyka to tkanka spa­ja­jąca Nowy Or­lean. Jest jak mo­dli­twa, kiedy jej po­trze­bu­jesz. Za­równo mo­dli­twa, jak i mu­zyka są święte. Ura­to­wały mój ża­ło­sny ty­łek wię­cej razy, niż mo­gła­bym zli­czyć.

Je­stem głę­boko wie­rząca – mimo tego, jak wy­glą­dam.

I wła­śnie dla­tego sio­stra Au­gu­styna przy­jęła mnie w ze­szłym roku do Świę­tego Se­ba­stiana. Do­strze­gła mój po­ten­cjał. Ona je­dyna po­sta­no­wiła dać mi szansę, kiedy nikt inny nie chciał. Na­wet za­kłady dzien­nej opieki, które za­trud­niały straż­ni­ków zbyt bru­tal­nych, by pra­co­wać w za­kła­dzie kar­nym. Albo warsz­taty me­cha­niki sa­mo­cho­do­wej, w któ­rych wszy­scy je­chali stale na am­fie. Albo agen­cje ubez­pie­cze­niowe w Ben­son­hurst. Na li­tość bo­ską, by­łam go­towa pra­co­wać w nocy i w week­endy! Mia­łam za­datki na cho­ler­nie do­brego śled­czego – ce­cho­wały mnie umie­jęt­ność me­to­dycz­nego sku­pie­nia się i nie­tu­zin­ko­wość wnio­sko­wa­nia w po­łą­cze­niu z cier­pli­wo­ścią my­śli­wego i ape­ty­tem na femme fa­tale. Wszy­scy mi od­ma­wiali. Sio­stra Au­gu­styna za­pro­siła mnie do No­wego Or­le­anu i przy­jęła do za­konu, sta­wia­jąc je­dy­nie kilka wa­run­ków.

Było nas tylko cztery: sio­stra Au­gu­styna (na­sza od­dana matka prze­ło­żona), sio­stra Te­resa (była hip­pi­ska, w bło­gim unie­sie­niu kar­miąca bez­pań­skie koty), sio­stra Ho­no­rata (bez­u­stanna mal­kon­tentka, psu­jąca każdą za­bawę i szcze­rze mnie nie­cier­piąca) i ja, sio­stra Ho­li­day, służka pa­ra­doksu les­bij­skiej po­boż­no­ści. Róż­ni­ły­śmy się od sie­bie jak Księga Ka­płań­ska od Pie­śni nad Pie­śniami i Księgi Ju­dyty. Ale jako człon­ki­nie Zgro­ma­dze­nia Ad­o­ra­to­rek Naj­święt­szej Krwi Chry­stusa spraw­dza­ły­śmy się i wszystko dzia­łało. Dla mi­ło­ści Bo­żej – je­dy­nej praw­dzi­wej – dla do­bra dzie­cia­ków i na­szego mia­sta. Na­sze motto: „Nieść świa­tło w mrok świata” zo­stało wy­ryte na ta­bliczce wi­szą­cej na drzwiach bu­dynku za­konu.

By­ły­śmy po­stę­po­wym zgro­ma­dze­niem, ale wszyst­kie ka­to­lic­kie za­kon­nice mają re­guły, któ­rych mu­szą prze­strze­gać lub – jak w moim przy­padku – które naj­pierw po­winny prze­te­sto­wać. W sku­pie­niu pra­co­wa­ły­śmy su­mien­nie w szkole, ko­ściele, wię­zie­niu i klasz­to­rze. Na­sze cele były skromne. Ła­zienka – spar­tań­ska i prze­pastna, prze­peł­niona stę­chłą gro­bową wo­nią. Nie mia­ły­śmy lu­ster ani su­sza­rek do wło­sów. Ka­biny prysz­ni­cowe chro­niły ta­nie pla­sti­kowe za­słonki. Kiedy sta­łam pod prysz­ni­cem (choć ni­gdy nie trwało to zbyt długo – sio­stra Te­resa mnie pil­no­wała, bo trzeba oszczę­dzać wodę), ob­ser­wo­wa­łam, jak kro­ple for­mują na su­fi­cie ma­lut­kie sta­lak­tyty. Po­miesz­cze­nia do wspól­nego użytku były wy­po­sa­żone skrom­nie jak Grób Pań­ski i rów­nie jak on zimne – co w tym na­tar­czy­wym upale sta­no­wiło praw­dziwe bło­go­sła­wień­stwo.

Na­wet mój mroczny za­ułek dy­szał upa­łem. Mia­łam na so­bie tę prze­klętą chu­stę i rę­ka­wiczki, tak jak ży­czyła so­bie sio­stra Au­gu­styna, i czu­łam, że do­słow­nie wra­stają mi w skórę. Na­pa­wa­łam się cu­downą chwilą sa­mot­no­ści. Chwilą, za­nim ze­bra­nie zo­sta­nie prze­ło­żone, a ja będę mu­siała wró­cić do środka na ko­la­cję. Chwilą z dwoma pa­pie­ro­sami, które zdo­by­łam w pią­tek, wy­cią­ga­jąc je zza ster­czą­cych uszu Ry­ana Browna.

– Nie no, sio­stro! Znowu?! – jęk­nął Ryan, dru­go­kla­si­sta, mistrz gro­ma­dze­nia za­pa­sów, kiedy ode­bra­łam mu fajki. – No bła­gam! – Uniósł ręce jak roz­złosz­czony dzie­ciak. Spo­śród wszyst­kich mo­ich uczniów ten był naj­bar­dziej po­zba­wiony sprytu i wy­czu­cia. Ale dzięki niemu ty­to­niowa kon­tra­banda pły­nęła do mo­ich rąk sze­ro­kim stru­mie­niem. Więk­szość uczniów wiała, gdy tylko wcho­dzi­łam, ale Ryan Brown się nie spie­szył. Jawne na­ru­sze­nia za­kazu pa­le­nia spra­wiały wra­że­nie, jakby sta­rał się zo­stać zła­pany. Albo brak mu było cy­ni­zmu. Mnie prze­ciw­nie.

Pod­nio­słam pa­pie­rosy.

– My­ślisz, że jak pa­ra­du­jesz z faj­kami, to kreu­jesz się na twar­dziela, co?

– Ale ja...

– Na­ucz się wal­czyć o swoje – ucię­łam. Tu nie było miej­sca na wy­mówki. – Albo na­ucz się le­piej z tym cho­wać. Ina­czej stra­cisz wszystko.

Moja mą­drość to istny dar, przy­znaję.

Mia­łam do za­pro­po­no­wa­nia swoim uczniom je­dyną rzecz, która li­czy się w ży­ciu – uczci­wość. I słu­ży­łam jej tak wier­nie, że spo­ty­kał mnie lo­do­waty od­wet. W więk­szo­ści kwe­stii je­stem do ni­czego, ale je­śli cho­dzi o po­świę­ce­nie, po­tra­fię za­an­ga­żo­wać się na ca­łego. Jak py­ton, który zżera kozę: ra­zem z ko­śćmi, ko­py­tami, ze ścię­gnami i tak da­lej. Tak jak moje sio­stry, sta­ra­łam się ro­bić wszystko, żeby każdy z na­szych uczniów stał się lep­szy. Na­le­żało im po­móc nieść świa­tło w dło­niach, a nie trzy­mać je za nich. Ozna­czało to pięt­no­wa­nie le­ni­stwa i nie­go­dzi­wo­ści. A ja wiem, jak roz­po­znać ściemę, bo sama by­łam taka jak oni. Żeby ujarz­mić ko­nia (ale rów­nież czło­wieka), trzeba naj­pierw zro­zu­mieć dzi­kość.

Przez cały week­end cze­ka­łam na naj­lep­szy mo­ment, żeby wy­pa­lić te pa­pie­rosy, i w końcu nad­szedł – w nie­dzielę. Prze­po­ci­łam już do­słow­nie każdą war­stwę ubra­nia, ale po­trze­bo­wa­łam jesz­cze chwili dla sie­bie. Czu­łam, że bez niej nie wy­trzy­mam i po­wiem coś brzyd­kiego Ho­no­ra­cie. Mój lont wciąż był nie­bez­piecz­nie krótki, a sio­stra Ho­no­rata wie­działa, jak go pod­pa­lić.

Wy­ję­łam skon­fi­sko­waną fajkę (trzy­ma­łam je w fu­te­rale na gi­tarę). Prze­su­nę­łam ją pod no­sem, po­wą­cha­łam, a po­tem pod­pa­li­łam, zu­ży­wa­jąc ostat­nią za­pałkę z pu­dełka. Chmara ko­ma­rów roz­pierz­chła się rów­nie szybko, jak się zle­ciała, w prze­ci­wień­stwie do za­chodu słońca, który wciąż trwał. Ni­czym kie­szon­kowy ze­ga­rek ko­loru sta­rego złota, który sam zda­wał się spo­wal­niać czas. Zmierzch to taki łącz­nik po­mię­dzy dniem a nocą.

Zwiewne fale żaru szar­pały mną w tę i z po­wro­tem. Skóra pie­kła pod rę­ka­wicz­kami. Mó­wią, że je­śli po­ra­dzisz so­bie w No­wym Jorku, to po­ra­dzisz so­bie już wszę­dzie. Ale praw­dziwy test wy­trzy­ma­ło­ści to Nowy Or­lean. Kra­ina cu­dów i klątw – ani żywa, ani umarła, a za­ra­zem i taka, i taka. Sto­isz na gra­nicy, jakby w progu drzwi; mo­żesz być we­wnątrz albo na ze­wnątrz. Zgu­biony lub zba­wiony.

Pot ciur­kiem pły­nął mi po ple­cach. Zdzi­wi­łam się, że w peł­nym ciem za­ułku jest tak ci­cho. Żad­nego przed­sta­wie­nia ani próby w sta­rym te­atrze? „Od­sy­łamy dia­bła z po­wro­tem do wo­de­wilu” – cheł­piono się na pla­ka­cie. Tak jakby dia­beł po­zwa­lał so­bie mó­wić, gdzie ma się udać. Te­atr, po­dob­nie jak wiele du­żych gma­chów w mie­ście, mocno ucier­piał na sku­tek burz, które z roku na rok sta­wały się co­raz gwał­tow­niej­sze. Farba na drzwiach wej­ścio­wych od­cho­dziła, zwi­ja­jąc się w wiel­kie ru­lony. Ale mimo że był w po­ło­wie drogi do ru­iny, te­atr wciąż wy­glą­dał wspa­nia­lej niż cho­lerny pa­łac Buc­kin­gham.

Nie mia­łam wię­cej za­pa­łek, mu­sia­łam więc od­pa­lać jed­nego szluga od dru­giego. Świetne pa­pie­rosy, pew­nie im­por­to­wane. Naj­bo­gatsi z na­szych uczniów to dupki – przy­kro mi, Pa­nie Boże, ale to prawda – za to fajki mają re­we­la­cyjne. O niebo lep­sze od syfu, któ­rym du­si­łam się na Bro­okly­nie. W moim daw­nym ży­ciu, kiedy sta­ra­jąc się za­ro­bić na czynsz albo ko­lejną whi­sky, w po­goni za na­piw­kiem zdzie­ra­łam palce do krwi.

Ogry­zek księ­życa uno­sił się na nie­bie jak pa­zur. Żaby skrze­czały w za­ci­szu noc­nej kry­jówki. Istny nok­turn w wy­ko­na­niu skrze­czą­cego chóru. Jesz­cze bar­dziej urze­ka­jący i znie­wa­la­jący w tro­pi­kal­nym ża­rze i bursz­ty­no­wym bla­sku la­tarni. Mię­si­ste kwiaty ma­gno­lii uka­zy­wały błysz­czące ró­żowe żyłki, jakby w każ­dym płatku biło ser­duszko. Wcią­gnę­łam ko­lej­nego ma­cha; niech się przyj­mie.

Na­gle za­pie­kło mnie w gar­dle, a z oczu po­pły­nęły mi łzy. Ude­rzyła mnie fala nie­praw­do­po­dob­nego żaru.

Zo­ba­czy­łam po­ma­rań­czo­wo­czer­woną łunę. Nocne niebo eks­plo­do­wało. Chwilę za­jęło, za­nim zro­zu­mia­łam, co wi­dzę.

Ogień.

Pa­liła się szkoła. Moja szkoła. Wschod­nie skrzy­dło szkoły Świę­tego Se­ba­stiana tra­wił ogień.

Błysz­czące ostrza pło­mieni dźgały zmierzch przez otwarte okno.

W ciągu kilku se­kund roz­pę­tało się pie­kło. Tak to wła­śnie wy­gląda – wszystko dzieje się bły­ska­wicz­nie, a jakby na zwol­nio­nym fil­mie. Każde nie­prze­wi­dziane zda­rze­nie wy­pa­cza czas, za­ma­zu­jąc rze­czy­wi­stość. Do­ty­czy to za­równo wy­padku sa­mo­cho­do­wego, jak i pierw­szego po­ca­łunku. Naj­mniej­sze szcze­góły ol­brzy­mieją, a mimo to toną w cie­niu.

Z dru­giego pię­tra wschod­niego skrzy­dła wy­pa­dło pło­nące ciało i łup­nęło o zie­mię jak mo­carna pięść.

– Boże! – Rzu­ci­łam pa­pie­rosa i wy­sko­czy­łam z za­ułka. Śmi­gnę­łam przez ulicę i po­bie­głam w stronę ciała le­żą­cego na tra­wie. – Na po­moc! – krzy­cza­łam, ale w po­bliżu nie było ni­kogo. Głos za­mie­rał mi w piersi. Bra­ko­wało mi tchu.

To Jack. Mój kom­pan od sprzą­ta­nia le­żał na ziemi mar­twy.

– Jack! – Uklę­kłam obok niego. – O Boże!

Nie mru­gał. Na­wet nie drgnął. Tylko tlił się przez cały czas. Wą­ski stru­my­czek krwi są­czył się z pra­wej dziurki jego nosa, tak de­li­katny, jakby ktoś na­ma­lo­wał go cie­niut­kim pę­dzel­kiem.

Jack tlił się na traw­niku, bez­ład­nie roz­rzu­ciw­szy koń­czyny w kosz­mar­nej cho­re­ogra­fii roz­dep­ta­nego ka­ra­lu­cha. Zwę­glone ciało wy­da­wało gry­zący, upior­nie słodki odór.

Czy wy­sko­czył przez okno, ucie­ka­jąc przed ogniem i dy­mem?

A może ktoś go wy­pchnął? Do­bry Boże, przyj­mij jego du­szę!

Po ze­bra­niu drzwi za­wsze za­my­kano. A ze­bra­nie, z któ­rego zde­zer­te­ro­wa­łam, skoń­czyło się po­nad go­dzinę temu.

„Po­mocy!”, krzyk­nę­łam w my­ślach.

Zda­wało mi się, że sły­szę wo­ła­nie ze środka. Mu­sia­łam się upew­nić, że w bu­dynku ni­kogo nie ma. Klamka nie zdą­żyła jesz­cze się na­grzać. Za­sło­ni­łam usta chu­stą jak ban­dyta i otwo­rzy­łam drzwi. Dym buch­nął pro­sto na mnie.

– Hej! – Ru­szy­łam bie­giem przez ko­ry­tarz, na­wo­łu­jąc i za­no­sząc się kasz­lem. Ja­kaś oso­bliwa siła pchała mnie na­przód. – Hej! Jest tu kto?

Kłęby dymu roz­peł­zały się na boki pod su­fi­tem. Płatki po­piołu sy­pały się ze spoin w ścia­nach ci­chutko jak pa­da­jący śnieg.

Alarm prze­ciw­po­ża­rowy nie dzia­łał. Za­ciął się. Szarp­nę­łam waj­chę, ale zy­ska­łam tylko tyle, że ścią­gnę­łam z niej war­stwę an­tycz­nej czer­wo­nej farby. Za­klę­łam, jakby to mo­gło w czym­kol­wiek po­móc. W końcu waj­cha drgnęła i opa­dła. Alarm za­wył tak prze­raź­li­wie, że mógłby zbu­dzić umar­łego. Ale spry­ski­wa­cze się nie włą­czyły.

– Czy ktoś tu jest?! – Gar­dło so­lid­nie mnie już pie­kło.

– Po­mocy! – krzyk­nął ktoś w od­dali. To zna­czy wy­da­wało mi się to da­leko, a rów­no­cze­śnie tuż obok, ale le­dwo co wi­dzia­łam. – Niech ktoś nam po­może! – Głos był jakby zna­jomy, ale tak spa­ni­ko­wany, że nie po­tra­fi­łam go przy­po­rząd­ko­wać do czło­wieka. Jak z pio­senką pusz­czoną na przy­spie­szo­nych ob­ro­tach.

Dym owi­jał mnie, cuch­nąc jak pło­nący śmiet­nik. Zu­peł­nie jak wtedy na Bro­okly­nie, w noc ognia. W ostat­nią noc mo­jego daw­nego ży­cia.

Nic tu nie pa­so­wało. Prze­cież w środku nie po­winno ni­kogo być.

– Mów do mnie! Szu­kam cię!

Po­wie­trze było gę­ste jak ce­ment, ale do­strze­głam ruch – czy­jąś po­stać na końcu ko­ry­ta­rza.

– Hej! – za­wo­ła­łam, krztu­sząc się i śli­zga­jąc w biegu na odłam­kach stłu­czo­nego szkła. – Hej!

Cień wy­dłu­żył się, a po­tem w jed­nej chwili roz­pły­nął zgrab­nym, ele­ganc­kim ru­chem pły­ną­cej ryby. Duch. Całe ży­cie cze­kam, żeby spo­tkać Du­cha Świę­tego, a to musi być tu­taj? Gdyby znaj­do­wa­nie się nie w porę i nie tam, gdzie trzeba, było ofi­cjalną re­li­gią, to ja zo­sta­ła­bym jej pa­pie­żem.

Krzyki się wzmo­gły. Do­bie­gały zza mo­ich ple­ców. Od­wró­ci­łam się gwał­tow­nie, sta­ra­jąc się usta­lić kie­ru­nek. Drzwi do sta­rej salki ka­te­che­tycz­nej były otwarte, a we­wnątrz sie­dzieli na pod­ło­dze Ja­mie i La­mont. Dla­czego tam byli? Co ta­kiego wi­dzieli? Co ro­bili?

Pod­bie­głam do nich.

– Jest ranny! – La­mont wska­zał nogę ko­legi. Z uda cie­kła krew. – A ja chyba zła­ma­łem nogę w ko­stce.

Sie­dzieli obok sie­bie pod ta­blicą. Je­śli nie li­czyć pie­kła wo­kół i le­ją­cej się krwi, wy­glą­dali jak przed­szko­laki cze­ka­jące na bajkę. Z nogi Ja­miego ster­czał ka­wał stłu­czo­nego szkła wiel­ko­ści otwar­tej dłoni. Do­my­śli­łam się, skąd po­cho­dził – z okienka nad drzwiami, na któ­rego reszt­kach śli­zga­łam się w ko­ry­ta­rzu. Ja­mie sku­lił się, pró­bu­jąc zła­pać się za lewą nogę. Krzyk­nął. Jego oczy były osza­lałe z bólu.

– Wy­cią­gnę was stąd. – Uklę­kłam obok. – La­mont, złap mnie za szyję. Ja­mie, te­raz ty. Wi­dzie­li­ście tu Jacka?

Ża­den nie od­po­wie­dział. Za­marli z prze­ra­że­nia. A może to było po­czu­cie winy?

Spró­bo­wa­łam ich pod­nieść, ale udało mi się dźwi­gnąć le­d­wie o cal i cała na­sza trójka zwa­liła się na pod­łogę z okrop­nym ło­sko­tem.

Ja­mie za­wył. Szkło mu­siało wbić się głę­biej.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki