Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Witamy w okrutnym świecie przemocy i zbrodni!
Kontynuacja świetnie przyjętej powieści Patrz, jak spadam.
Tim Blanck wraca do Palmy, gdzie podczas wakacji zaginęła jego córka. Myślał, że wreszcie wszystko się wyjaśniło, że dowiedział się, co ją spotkało. Okazało się jednak, że zaszła pomyłka i dramat zaczyna się od nowa. Emme być może żyje, ale w takim razie gdzie jest?
Po publikacji artykułu, pięć lat po zaginięciu Emme, ktoś naprowadza Tima na nowy trop. Ślady prowadzą z Majorki na kontynent, do okrutnego i bezdusznego świata handlu ludźmi. Tim coraz głębiej pogrąża się we własnym mroku i choć podejrzewa, że ktoś wykorzystuje go jako pionka w znacznie większej grze, jest gotów poświęcić wszystko, by odnaleźć córkę i odbudować rodzinę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Tęsknota, która nigdy nie może stać się żałobą. Wytchnienie, które jest rozpaczą, a ta jest wstydem.
Pewnie dobrze byłoby zacząć nowy etap, powiedział ktoś, kto nie miał o tym pojęcia.
Twarz Rebecki w oczach Tima blednie, a jednocześnie jest wyraźniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Co zrobimy? Musisz zostać, musisz jechać.
Wyjadę, wrócę.
Jest późna noc, Rebecka szepcze, w okienku na ekranie komputera jej twarz to cienie i światła. Tim zapalił lampę stojącą na komodzie przy kuchennym stole, kupiła ją, kiedy tu była, kiedy stawiała ciężkie kroki. Światło lampy rozjaśnia mrok, nadaje jego twarzy kontury, Tim próbuje patrzeć w oko kamery. Padał wtedy wiosenny deszcz, rozdarł niebo nad zatoką Palmy i sprawił, że mieniło się szarością, stało się ciężkie i złowrogie. Milcząc, szli w deszczu, próbowali odnaleźć się nawzajem w tym, co mogłoby się wydarzyć, a teraz jej słowa w nim tkwią, ostrożne, ale podszyte wahaniem, przyciąga go ku sobie, choć Tim zdaje sobie sprawę, że ona tego jednocześnie chce i nie chce.
Ambiwalentni.
To tacy się teraz stali.
Nieustające oczekiwanie. Nieustające wszystko.
Kochaj mnie. Kochaj nas.
Przecież niczego innego nie robię.
– Musisz ją zobaczyć, teraz śpi, powinieneś ją zobaczyć, Tim.
A on chce na nią popatrzeć, ale nie ma siły słuchać głosu Rebecki, wystarczy, że dostrzega ciemne okręgi jej oczu, kryjące w sobie tyle rzeczy, których nie chciałby i nie potrafiłby zobaczyć, nawet gdyby była tu, z nim, w mieszkaniu przy calle Reina Constanza.
Rebecka podnosi komórkę z ławy w dużym pokoju w mieszkaniu przy Tegnérlunden, ostrożnie zabiera ją spod małego kaktusa, o którego ją oparła, a Tim wyłącza dźwięk, słyszy tylko własny oddech, kiedy ona przechodzi przez przedpokój, pokonuje ten krótki odcinek do sypialni. Rebecka kieruje kamerę do przodu, ma włączoną latarkę, może nie chce, żeby na nią patrzył, zastanawia się, co do niego mówi, ma ochotę znów włączyć dźwięk i usłyszeć, jak szepcze imię dziewczynki, ale ona bezgłośnie zbliża się do wielkiego, białego łóżka. Światło jej komórki zlewa się z oświetleniem w pokoju, w którym siedzi Tim, wtedy dostrzega kształty pod kołdrą, Rebecka zbliża się powoli, żeby nie obudzić śpiącego dziecka, przysiada na brzegu łóżka, ustawia telefon pod odpowiednim kątem, jasne włosy jak bazie na jasnoszarej poduszce, dziewczynka leży na plecach z rączkami wyciągniętymi ponad głowę, co takiego szeptałaby Rebecka, gdyby włączył dźwięk?
Wszystko to, co chce i czego nie chce usłyszeć.
– Wróć do domu, Tim. Powinieneś być tu z nami. To tutaj powinieneś być.
– Nie wracaj tu, Tim. Zostań tam na miejscu.
Skóra na jej policzkach jest delikatniejsza niż szkło, ma taki sam nos jak ty, Emme. Tim chce odwrócić wzrok, a jednocześnie nie chce spuszczać jej z oczu, z powrotem włącza dźwięk. Rebecka milczy, a on szepcze, jest śliczna, wydaje mu się, że wypowiada te słowa, ale tylko wsłuchuje się w lekki oddech dziecka, a potem szeptem pyta:
– Co dziś jadła na obiad?
– Czy to ważne? – prycha Rebecka. – Nie pamiętam. Nie powinieneś raczej odpowiedzieć na moje pytanie?
Jakie pytanie? – chciałby rzucić, wyłączyłem dźwięk. Rebecka wciąż trzyma kamerę skierowaną na dziewczynkę, której imienia Tim nie daje rady wypowiedzieć na głos, chciałby móc sięgnąć przez ekran i pogłaskać małą po policzku, a potem objąć Rebeckę, mocno ją przytulić, chciałby, żeby zasnęli razem, ukołysani do snu oddechem dziecka. Tymczasem z dołu dochodzą krzyki, to paru nowych alfonsów działających na rogu ulic, naprzeciwko Las Cruces, wściekają się, może rozzłościł ich klient, który nie chce zapłacić, albo jedna z prostytutek, która nie ma siły przepracować całej sierpniowej nocy, gdy upał nie odpuszcza.
– A więc nie odpowiesz na moje pytanie.
– Nie.
Rebecka wpada w irytację, Tim wie, że powinien coś powiedzieć, coś pełnego czułości, zapewnić ją o czymkolwiek, podkreślić, że wie, jaki to dzień, że to znaczy wszystko i nic, że to tylko data, ale milczy, wpatruje się w dziewczynkę, swoją drugą córkę, która ma piętnaście miesięcy i leży z rączkami wyciągniętymi nad głową, w pozycji otwartej, jakby ten świat chciał dać jej coś dobrego.
– Jestem zmęczona, lepiej się rozłączmy – mówi Rebecka i zanim on zdąży odpowiedzieć, okienko na ekranie, gdzie wcześniej widział dziewczynkę, robi się czarne.
Nie słyszy już jej oddechu. Ani swojego.
Tylko pełne wściekłości okrzyki.
– Zabiję cię!
Ludzie przyparci do muru, o którego istnieniu nawet nie mieli pojęcia. Zamyka laptop i przeciera oczy, a Rebecka kładzie się obok Mai, delikatnie kładzie dłoń na jej klatce piersiowej, wie, że Tim wyłączył dźwięk, zawsze to robi, zastanawia się, czego nie może słuchać, które słowa, które dźwięki sprawiają najwięcej bólu. Nie ma jednak czasu na takie przemyślenia, córeczka jest tutaj, nigdzie indziej, Maia czuje jej dłoń, odwraca się do niej przez sen, oddech dziecka na jej twarzy jest ciepły i słodki, raz po raz czuje jej oddechy, jak się pojawiają, zamierają i znów pojawiają.
Wszystko będzie dobrze, gdzieś tam jest twoja siostra, Maiu. Nie daje rady wspomnieć imienia Emme, ale ona gdzieś tam jest, poczujesz jej miłość, otworzy ci w duszy nowe przestrzenie,
tak
jak
my
kiedyś to poczuliśmy.
WhatsApp, widziano.
Tim odsuwa nieco zasłonę. Migające światła radiowozu rażą go w oczy, policjanci wysiedli z samochodu i udało im się uspokoić awanturujących się mężczyzn, stojących na chodniku pięć metrów od siebie, dwóch alfonsów o napakowanych torsach, oddychają ciężko i próbują usunąć z ciała resztki adrenaliny.
Jakiś tydzień temu w tej dzielnicy doszło do ataku nożem. Mężczyzna, któremu przyjaciel nie zapłacił za pięćdziesiąt gramów marihuany, stwierdził, że wbije mu dziesięciocentymetrowe ostrze w brzuch po wspólnym posiłku w lokalu z kebabem za rogiem. Tim nie wie, co się stało z ofiarą, ale na chodniku przed restauracją wciąż widać drobne plamy zaschniętej krwi.
Odsuwa się od okna. Ma sucho w gardle, więc bierze z lodówki piwo, wyciąga się na łóżku i patrzy w sufit, nowa niebieska farba w ciemności przypomina nocne niebo.
Wydaje mu się, że słyszy muzykę z klubów w El Arenal, ale wie, że to tylko złudzenie, te dźwięki nie docierają aż tutaj, jest pewny, że słychać basy, więc to może impreza w ekwadorskiej restauracji Casa del Sabor, może przepracowani ludzie postanowili przetańczyć i przepić całą noc.
Łóżko się pod nim ugina. Powinien kupić nowe, ale skąd miałby wziąć pieniądze? Sen mimo wszystko nie jest dla niego najważniejszy. Z gotówki Petera Kanta, stu tysięcy euro, które dostał za próbę doprowadzenia do uniewinnienia oskarżonego o zabójstwo Niemca, niewiele już zostało.
Nie zaszedł zresztą zbyt daleko. Kant został zamordowany w celi aresztu. Ale Timowi udało się uratować jego młodą żonę, Nataszę. Czasami pisze mu z Polski krótkie esemesy albo wysyła zdjęcie z rajskiej plaży, gdzie pojechała razem z mamą.
Gazeta leży starannie złożona w nogach łóżka. Nie miał ochoty jej otwierać. Nie chce patrzeć na rozkładówkę na stronach siedemnastej i osiemnastej, z której ona będzie się do niego uśmiechać, jej zdjęcie, to z samochodu na Arlandzie: uśmiecha się prosto do aparatu, a za nią deszcz tworzy ścianę kropel.
Nie ma odpoczynku.
Nie ma niczego innego poza nim i zimnym piwem spływającym mu do gardła. Musi sobie to wmawiać, inaczej by tu tak nie leżał, inaczej nigdy nie mógłby odpocząć, a jeśli nie odpocznie, to pójdzie na dno, a wtedy wszystko się skończy.
Chciałby się sklonować, być w kilku miejscach jednocześnie, a przede wszystkim być kilkoma ludźmi naraz, by pomieścić wszystkie uczucia, jakie w sobie nosi. Ale teraz leży tutaj, wyciągnięty na łóżku, na przepoconej pościeli, i nie chce otwierać egzemplarza „Diario de Mallorca”, który wcześniej tego dnia kupił u ciemnoskórego mężczyzny na stoisku z gazetami przy Las Avenidas.
– Piszą o niej – powiedział mężczyzna.
Tim kiwnął głową.
Axel Bioma, jego przyjaciel, dziennikarz „Diario de Mallorca”, wysłał mu rano esemesa.
Artykuł ukaże się dzisiaj.
Wcześniej w tygodniu prosił go o komentarz, ale Tim go spławił.
– Porozmawiaj ze mną. To twoja jedyna szansa, być może jej jedyna szansa. Wiesz o tym, Tim, chyba to rozumiesz?
Nie mam nic do powiedzenia.
Capisce?
Ściska mocno puszkę piwa, ale nie na tyle, by ją zgnieść. Potem siada, bierze gazetę, otwiera na artykule o Emme Kristinie Blanck, szesnastolatce, która zaginęła w Magaluf dokładnie pięć lat temu, Axel Bioma napisał pewnego rodzaju retrospektywę pełną tęsknoty, smutku i żalu.
Twoje oczy, Emme. Zdjęcie jest kolorowe, przez niewyraźny druk wydają się wręcz jadeitowe.
Chica sueca desaparecida hace ya cinco años.
Co się z nią stało?
Komendant policji Juan Pedro Salgado nie udzielił żadnego komentarza. Nikt nie udzielił żadnego komentarza, nikt niczego nie wie, jest też nieunikniony akapit o ojcu, Timie, tym, który nieustannie szuka, któremu pewnego listopadowego poranka, kiedy słońce spadło z nieba, zdawało się, że znalazł ją w górach niedaleko Deià, ale kilka tygodni później odebrał telefon od policjanta, który poinformował: To nie ona, dziewczyna, którą znaleźliśmy, nie jest twoją córką, to inna osoba, nie wiemy, kto to, ale to nie ona.
TO NIE ONA.
Rozumiesz, rozumiecie, co do was mówię?
Ochrypły głos Salgada po drugiej stronie słuchawki.
To nie twoja córka, Tim.
Artykuł zamyka numer telefonu. Specjalna policyjna linia.
Jeśli macie jakieś informacje, zadzwońcie pod ten numer.
Już nawet nie udają, myśli Tim. Tylko ja cię szukam, Emme. Ja i twoja mama, choć ona robi to na swój sposób.
Przegląda gazetę, jakby artykułu nie było. Ma nadzieję, że ktoś zadzwoni pod ten numer.
W Madrycie była demonstracja. Dzieci, które odebrano rodzicom za rządów Franco, setki dzieci, domagają się zadośćuczynienia od państwa. Wszyscy są teraz dorośli, na zdjęciach zrobionych na początku calle Gran Vía widać zróżnicowaną grupę ludzi, którzy blokują ruch i wzywają państwo do wzięcia odpowiedzialności.
– Nigdy nie znalazłem sobie miejsca – mówi mężczyzna w znoszonej różowej koszuli. – Ten ból nie ma końca.
Tim kartkuje dalej.
Jeden z reprezentantów prawicowej partii Vox w andaluzyjskim parlamencie został w biały dzień zastrzelony w Maladze.
Miguel Albern.
Reprezentował Vox w El Ejido, gdzie partia zdobyła trzydzieści pięć procent poparcia w regionalnych wyborach. Ciało pod żółtą plastikową płachtą. Umundurowani policjanci przed karetką. W artykule pojawiają się spekulacje, czy do Hiszpanii dotarła nowa po Ecie fala terroryzmu, ale prawicowy polityk rzekomo miał za sobą wątpliwą przeszłość, więc zdaniem autora mogło chodzić o to.
Potem Tim zatapia się w zwyczajnych wakacyjnych tekstach o pijaństwie na El Arenal i bułgarskich handlarzach narkotykami w Magaluf, o problemach z utrzymywaniem porządku wszędzie tam, gdzie są turyści, o przepełnionej kanalizacji. Przynajmniej nie brakuje już wody, nowe zasobne źródło pod Marratxí spisuje się tak jak powinno, a nawet lepiej.
Test lodów, lokalny sprzedawca Ca’n Miquel pokonuje zarówno Häagen Dazs, jak i Amorino w ślepym teście przeprowadzonym przez jednego ze znanych szefów kuchni z wyspy.
Wygrana lokalnej marki nie jest niespodzianką. Nawet testy lodów są tu dotknięte korupcją.
– Amorino zbyt szybko się roztapiają – mówi szef kuchni. – To wada zagranicznych lodów.
Tim składa gazetę. Wyobraża sobie dziewczynkę, jej głowę na poduszce, włosy jak meszek, ty takich nie miałaś, Emme, twoje były delikatne i perfekcyjnie układały się na twojej perfekcyjnie kształtnej głowie, mama pobrzękiwała garnkami w kuchni, kiedy leżałem obok ciebie na łóżku i wiedziałem, że nigdy nie doświadczę lepszej chwili niż ta.
Rozdarte niebo.
Odcienie błękitu, szarości.
Dopija piwo, zrobiło się ciepłe i wygazowane.
Maia.
Emme.
Później wkłada buty i wychodzi w noc, nawet jeśli wie, że to nie przyniesie skutku.
Ale właśnie tym się zajmuje.
Poszukiwaniem.
A dopóki nie znajdzie tego, czego szuka, nic innego nie może istnieć. Wszystko, woda i ziemia, chmury i drzewa migdałowe, pękający beton, dławiące się silniki i syczące ekspresy do kawy, cała reszta, wszystko to, co znajduje się w ludzkiej przestrzeni, musi poczekać.
Chodzi po górach z wyciągniętą przed siebie latarką. Wydaje mu się, że widzi coś za kamieniem, kontur ciała, fragment szkieletu.
Czy to ty? To nigdy nie jesteś ty, czuje się głupio, kiedy tak brnie do przodu, potykając się w ciemności, nad głębokimi urwiskami i po skałach o ostrych krawędziach. „Emme, Emme”. Jej imię jest jak mantra, plastikowe paciorki modlitewnego sznura, przezroczyste i nieuchwytne, jakby przesuwał w palcach nicość, jakby była jego wszystkim, choć jednocześnie jej nie ma. Przez jej zniknięcie stał się tym, co znajduje się za ostateczną granicą. Tim porusza się poza światem, ma w niego wgląd, ale ten świat nie należy do niego ani do Rebecki, ani do Mai, nie należy do nich, i tylko Emme może sprowadzić ich z powrotem. Nie powiedzieli tego na głos, ale żadne z nich nie może zaprzeczyć, że czuli ulgę, gdy przez chwilę sądzili, że Emme nie żyje. Teraz możemy cię pochować, przejść żałobę, zacząć od nowa i na zawsze mieć cię w pamięci. Tymczasem Tim znów tkwi w stanie zawieszenia, który polega na wędrowaniu, nocnych przywidzeniach i zmęczeniu, powrotach do Magaluf i upijaniu się, tęsknocie za nowym dzieckiem, któremu nie może towarzyszyć, któremu nie może dać miłości. Czasem dochodzi do wniosku, że uczucia są zbyteczne, i próbuje przyzwyczaić się do życia w pustce, po prostu działać, a nie czuć, myśleć czy mieć nadzieję.
Tim dzwoni tuż po piątej. Rebeckę budzi nie dzwonek telefonu, tylko płacz Mai, komórka brzęczy, wręcz zawodzi w pokoju. Za oknem jest już jasno, siada w łóżku, nie chce odbierać, nie ma na to ochoty, ale co jeśli Tim coś znalazł, co wtedy? Sięga więc po telefon jedną ręką, a drugą przytula do siebie Maię, podciąga T-shirt i daje jej pierś, czuje, jak usteczka się przysysają, a potem odbiera połączenie. Maia teraz zaczyna przygryzać sutek, to boli, ale dziewczynka cichnie, w ciemności na pewno jej spojrzenie się uspokaja.
Tim przeciąga słowa, jest pijany, ale tylko trochę, Rebecka wie, co robił: był w Magaluf, rozpytywał o Emme po klubach, barach, może wędrował po górach, wołał ją, stracił siły i hart ducha, usiadł przy barze w Bennym Hillu i wypił ze dwa, trzy, cztery piwa, a potem wrócił samochodem do mieszkania, starając się trzymać swojego pasa, a teraz jest w domu, sam, mówi mu:
– Obudziłeś nas, Tim. – Słyszy, jak przełyka. – Co pijesz?
– Wodę.
– To dobrze.
– Mała teraz śpi?
Rebecka czuje, jak Maia łapczywie ssie. Śpi i je jednocześnie.
– Dałam jej pierś. Znów zasnęła. Jeśli ma ci to poprawić samopoczucie.
– Zrobiłem jedną z moich rund – mówi.
– Magaluf?
– Tak. A wcześniej góry.
– I co?
– To samo co zawsze. Co będziecie robić jutro?
– Pójdziemy do Hagaparken. Z resztą towarzystwa.
– Jakiego towarzystwa?
– Tego, które poznałam w Vasaparken. Opowiadałam ci o nich. Młode matki, takie, co mają zmartwienia, w które uwielbiam się zagłębiać.
A one uwielbiają zagłębiać się w jej zmartwienia, najwyraźniej fascynuje je to proste psychologiczne zjawisko, że po tym, jak straciło się dziecko, albo przynajmniej wydaje się, że bezpowrotnie zaginęło, pojawia się nowe, zastępcze, i pewnego rodzaju porządek zostaje przywrócony – szczęśliwe, ale nie banalne zakończenie. Jej obecność daje im poczucie bezpieczeństwa względem własnych problemów: przepracowujących się mężów, psujących się wózków, dzieci niedających się odstawić od piersi, braku miejsc w odpowiednich przedszkolach, mleka sojowego albo owsianego do ekologicznie palonej kawy, która jest albo niewystarczająco gorąca, albo zdecydowanie za gorąca, a przede wszystkim najbardziej chyba lubią to, że dzięki niej mogą zabłysnąć na kolejnym proszonym obiedzie: pamiętacie ją, tę szesnastolatkę, która zaginęła na Majorce, bo wiecie co, spotkałam jej mamę w Tegnérlunden, ona jest…
No właśnie, jaka ona jest?
Jestem zbyt surowa, myśli sobie. To młode, rozsądne osoby, próbujące znaleźć sobie miejsce w życiu. Starające się być dobrymi obywatelkami i tak dalej.
– Rebecka, jesteś tam jeszcze?
Błękitnoszary świt za oknem.
– Jestem, Tim.
Wyobraża sobie jego twarz. Jasne zmarszczki na czole, które nigdy się nie opalają, jak drobne bruzdy wyryte tępym kawałkiem piaskowca, niewielka blizna nad brwią, włosy z niedbałym przedziałkiem na boku i wpatrzone w nią oczy, wyzywające, wyczekujące, jakby sądził, że ona zna odpowiedzi na wszystkie pytania, jakby wiedziała, co jest słuszne w każdej sytuacji, w każdych okolicznościach.
Ale ja o niczym nie mam pojęcia, Tim. I dobrze o tym wiesz.
Mam pojęcie tylko o tej istocie, której usta puszczają moją pierś i szukają drugiej, która niecierpliwi się i kwili, więc przystawiam ją do jej warg, uciszam ją.
– Wypowiedz jej imię choć raz. Chcę, żebyś je teraz powiedział.
– Po co?
Słyszy w jego głosie pijacką irytację.
– No powiedz je, to twoja córka.
Teraz sama jest poirytowana, czuje to bardziej w głosie niż w swoim wnętrzu.
– Dzisiaj w „Diario” był obszerny artykuł o Emme. Napisany przez Axela. W związku z rocznicą, piątą rocznicą. To dzisiaj.
– Wiem, że to dzisiaj.
Dwadzieścia jeden.
Emme ma teraz dwadzieścia jeden lat.
Nóż w brzuchu, wargi zaciśnięte na sutku, przygryzanie, to sprawia jej ból, tyle bólu.
– Chociaż właściwie to wczoraj – wycedza Rebecka. – Jest już nowy dzień.
– W artykule podali numer telefonu, na linię specjalną. Może ktoś zadzwoni.
– Tysiąc osiemset dwadzieścia siedem dni – mówi Rebecka.
– Co takiego?
– Tak długo jej już nie ma. Tysiąc osiemset dwadzieścia siedem dni.
– Aż tyle? Straciłem rachubę.
Później Rebecka wypowiada słowa, których nie wolno jej powiedzieć, nie chce ich powiedzieć, ale i tak to robi. Jak wariatka Marta w lokalnym barze niedaleko mieszkania Tima nie potrafi zatrzymać w sobie zakazanych słów:
– Myślisz, że po tak długim czasie jeszcze żyje, Tim? Ona umarła. UMARŁA. Ale my żyjemy. Ja i Maia. I nie będziemy dłużej na ciebie czekać.
Przerywa.
Próbuje uwierzyć we własne słowa.
Przypomina sobie, jak Tim zakończył rozmowę z policją.
To nie była Emme.
– A jeśli żyje, to jak myślisz, jak się czuje?
Nie prosiła go, żeby został. Nie prosiła, żeby towarzyszył jej w trakcie ciąży, nie mogła tego zrobić. Rano zawiozła go na Arlandę, padał deszcz ze śniegiem, widoczność za przednią szybą była ograniczona do jakichś dwudziestu metrów. Takie też wtedy wydawało się jej życie – niebezpieczne, jakby nie wiedziała, co może się przed nią znajdować. Dziecko, które w niej rosło, które utrzymywało ją na powierzchni ziemi, mimo nowej niepewności, mimo smutku, że przez krótką chwilę zaczęli przeżywać żałobę.
Tim obok niej. Ściskała kierownicę, samochód wlókł się przez gęstą biel, a ona marzyła, fantazjowała o tym, żeby nie wyjeżdżał, żeby został w Sztokholmie, na święta i Nowy Rok, żeby spacerowali razem pod iluminacjami na Biblioteksgatan i siedzieli w barze Grand Hôtelu, wśród tych wszystkich turystów i zabieganych mieszkańców Östermalmu, czuli, że mimo wszystko mają szansę na inne życie, może nie nowe, ale takie, w którym tęsknota i miłość mogą iść ramię w ramię, a oni obydwoje mogą wrócić do codziennych spraw i obowiązków. Ale on musiał wyjechać, pocałował ją delikatnie w usta, po czym odszedł w stronę terminalu piątego, znikając za coraz gęstszymi płatkami śniegu, pochłonięty przez szarą biel, a ona nie musiała mówić, że chciałaby mieć go obok, że go potrzebuje, bo on to wiedział, wiedziałby też, że to gra.
– Jesteś dużą dziewczynką, Rebecko – powiedział i zamknął drzwi samochodu. Wypowiedział te słowa miękko, z czułością, niemal żartem, więc nie była zła, choć powinna.
Tim bezustannie szukał, ale to do niczego nie prowadziło. Widywali się na ekranie w ciemności, przyjechała na Majorkę w marcu, leżał z uchem przyłożonym do jej brzucha, z ciężką głową, potakiwał, gdy pytała, czy słyszy dziecko, że jest tam w niej, z każdym dniem coraz większe i coraz bardziej energiczne. Nie odpowiedział słowami, bo może sądził, że przez to związałby się z dzieckiem, które było tam, pod skórą i które wkrótce miało znaleźć się wśród nich, istniejące, nie zaginione, lecz obecne, mieli patrzeć, jak dorasta i rozwija się przy nich, w przeciwieństwie do Emme, która zniknęła i rozdzieliła ich wtedy, gdy bardziej niż kiedykolwiek powinni trzymać się razem.
Spacerowali w Palmie wzdłuż morza, a fale, ich białe brzegi o wciąż zmiennym kształcie, były także w niej. Chwycił ją za rękę, ścisnął ją mocno, Rebecka chciała, żeby zapewnił, że wszystko będzie dobrze, ale on nie powiedział nic.
Ale raz, kiedy schowali się pod parasolem przed ulewnym deszczem, powiedział:
– Kocham cię, Rebecko.
Pokiwała głową i odpowiedziała:
– Ja ciebie też.
Zachowała dla siebie słowo „kocham”, niewypowiedziane mogło stać się haczykiem, na który złapałaby się jego dusza i który przyciągnąłby go do nich. W tamtym momencie wierzyła, że to możliwe, że człowiek naprawdę może zacząć od nowa, cokolwiek by się wydarzyło.
Mrzonki w deszczu. Gdyby prowadziła dziennik, tak zatytułowałaby wpis.
A później na świat przyszła Maia.
Był tam z nią, a jednocześnie go nie było. Przyjechał kilka dni przed planowanym rozwiązaniem, pojechał z nią do szpitala Karolinska, był przy tym, jak Maia wzięła pierwszy oddech, trzymał ją, przeciął pępowinę, położył jej dziewczynkę na piersi w ostrym świetle szpitalnej sali, ale zdawał się nieobecny. Chodził po górach i równinach Majorki, wśród drzew i domów z kamienia, po błyszczącym nocą asfalcie w Palmie, nawet w tamtych chwilach nie należał do niej, do swojej nowo narodzonej córki, należał tylko do Emme, a Rebecka była zbyt wyczerpana, by zwrócić mu na to uwagę. Po ośmiu dniach je zostawił. W milczeniu spakował walizkę, poprosił, żeby przyjechała do niego, jak tylko będzie mogła, a ona stała z Maią w ramionach, z tym śpiącym, nowym człowiekiem, odwróciła ją w jego stronę, ale on pokręcił głową.
– Nie rób tak, nie rób tak. Wiesz, że nie mogę, jeszcze nie teraz.
– Nigdy nie będziesz mógł – odpowiedziała.
– A ty możesz, Rebecko? Możesz?
– Tak.
– Nie widzisz, czego sama od siebie wymagasz?
– Skąd miałabym to wiedzieć, Tim? Czy ktokolwiek to w ogóle wie?
– Ja wiem – odparł, ale widziała po nim, że już sam nie był tego pewny, że szukał raczej idei niż człowieka, próbował zachować resztkę siebie, by mieć ją dla Emme, jeśli kiedykolwiek wróci do domu. Gdyby ktoś zażądał od niego czegoś więcej, zgubiłby się.
Więcej czasu przed ekranem.
Słowa.
Twarze, roześmiane, zapłakane, rozkrzyczane.
– Uciekasz, Tim – powiedziała.
A on zaśmiał się jej prosto w twarz.
– Wybacz.
– Ta sytuacja obnaża to, co w nas najgorsze.
Pomyślała, że może obnaża też to, co w nas prawdziwe.
Zdania, które należało powiedzieć: Powinniśmy być razem; powinienem być z wami; mogę do ciebie przyjechać, nic nas tu nie trzyma; to przyjedź, ułoży się.
Przeprowadziła się do Palmy pod koniec września tego samego roku, bawili się w rodzinę, spali razem w małym łóżku w mieszkaniu przy Reina Constanza, a kiedy Maia spała, kochali się na podłodze w kuchni, cicho, ostro i z poczuciem samotności, a potem on znikał, wychodził na poszukiwania, wracał do domu w porze lunchu, czasami wieczorem, pijany po tym, jak skończył w jakimś tanim barze w dzielnicy zamieszkanej przez tych, którzy byli jeszcze bardziej poturbowani przez życie niż on.
Kupowała na targowisku ryby, lśniące, ładne turboty, które piekła w piekarniku, jedli, pili białe wino, starała się, by był obecny tam, w tym domu, w mieście na wyspie, której nie mógł opuścić, chciała sprawić, by był obecny w tym zatęchłym mieszkaniu z nią, z Maią, dzieckiem, które kiedy było głodne, gryzło jej brodawki, bo najwyraźniej lubiło posmak żelaza w słodkim mleku.
Wiatrak na suficie ciął powietrze, noc za oknem była głośna i niespokojna. Wyły syreny, samotni ludzi wrzeszczeli do księżyca ukrytego za gęstymi chmurami, a po drugiej stronie wyspy lał deszcz, doprowadzając do powodzi, która w strumieniach błota płynących ku morzu porwała ze sobą małe dzieci, pogrzebała je żywcem w gęstniejącej masie. Świeciło słońce, kiedy rano czytała o powodzi, o zamulonych kanałach, które nie odprowadzały wody, przez co płynęła wartkimi strumieniami po ulicach miasteczka i dalej w stronę brzegu.
– Widziałeś? – Siedziała przy stole w kuchni z Maią na kolanach, podniosła gazetę, pokazując ją Timowi. – Według szacunków jest co najmniej trzydzieści ofiar śmiertelnych.
– A tu świeci słońce. Trudno uwierzyć w deszcz, prawda?
– Ale tam był. Tak jak ty jesteś tutaj.
Skierowała palec na nos Mai, delikatnie.
– Mam nadzieję, że odnajdą wszystkie dzieci – powiedział i znów wyszedł, zostawiając je same.
Rebecka patrzyła na zdjęcia w gazecie, na pole, przez które przeszła dwumetrowa fala wody z błotem, na zdjęcia psów szukających dzieci, mieszkańców, którzy ruszyli na pomoc jak jeden mąż, i zdała sobie sprawę, że Maia wcale nie pomogła im się do siebie zbliżyć, jedynie się od siebie oddalili, i że jeśli ona i Maia kiedykolwiek mają odzyskać Tima, musi pozwolić mu na samotność, sprawić, by odczuł ich nieobecność, by stała się częścią jego życia, aż w końcu zrozumie, że można mieć jedno i drugie. Że mogą być razem, z Emme lub bez niej.
Spakowała się, kiedy jego nie było. Zarezerwowała bilety dla siebie i Mai. Napisała karteczkę, którą zostawiła tuż przy drzwiach.
„Kochamy cię, Tim. Wróć, jak skończysz”.
Dopisała:
„Istnieje miejsce, gdzie będziemy mogli być razem. Ty, ja, Emme i Maia”.
Tim trzyma teraz karteczkę w dłoni, tego ranka, trzymał ją przez te wszystkie wieczory i noce, które minęły od tamtej pory, czyta te słowa:
Kochamy cię.
Kocham was.
Wróć, jak skończysz.
Czy kiedykolwiek skończę?
EMME EMME EMME.
Coś zostało. Z ciebie, ze mnie, z nas.
Słowa napisane przez Rebeckę dzwonią mu w uszach, wiatr wiejący nad Europą szepcze:
musisz musisz musisz.
To my musimy, Rebecko, chce wyszeptać w panującą w mieszkaniu ciemność, chce, by te słowa ochroniły ją i Maię przed światem, w którym nie można znaleźć schronienia.
– Wyliżę sobie cipkę! Wyliż mi czapkę, jakby była moją cipką!
Słowa Marty niosą się po Las Cruces jak grom, głośne i przenikliwe odbijają się od różnokolorowych kafelków na ścianach, maszyn, w których wolno mieszają się lód z cytryną i horchata, docierają do właściciela Ramóna powoli wycierającego kontuar mokrą szmatką i dalej do jego żony Vanessy stojącej przy tostownicy i roztapiającej ser na pieczywie llonguet, a później do uszu Tima, kiedy bierze łyk swojego cortado con hielo.
Nikt nie ma siły śmiać się z jej szalonych słów, nikt nie ma siły się oburzać, bo na zewnątrz panuje zbyt duży upał, gorączka, febryczny żar, spiekota, która praży drobne żyjątka na asfalcie i na łuszczących się wapiennych murach.
Żółty samochód przejechał obok ulicą, powoli, ociężale, jakby gorące powietrze stawiało duży opór, a Marta znów zaczyna krzyczeć:
– Piekło jest tu! Piekło pod samym piekłem!
– Cicho bądź! – woła Ramón, jego jakby niedbała wymowa wskazuje na andaluzyjskie pochodzenie. – Wiemy już wszystko o twoich piekłach.
A teraz się uśmiecha, spogląda na Tima i pyta, czy chce jeszcze jedną kawę.
Tim kiwa głową w odpowiedzi.
– Podwójną.
Na ekranie telewizora nad półką ze szkłem pokazują zdjęcia z wielkiej bójki, do której doszło w Megaparku, ogromnej piwiarni w El Arenal. Niemcy biją się z Brytyjczykami, słychać krzyki, a kufle latają w powietrzu.
Ramón stawia przed nim kawę z lodem. Lód roztapia się szybko w gorącym napoju, Tim miesza w szklance, w ciężkiej głowie czuje wczorajsze piwo i jego skutki, nie dopuszcza do siebie słów Rebecki, nie dopuszcza do siebie Mai, jej obrazu w oknie na ekranie komputera. W głębi ducha ośmiela się pomyśleć jej imię, ale prawda jest taka, jak sam sobie wmówił, że dziecko w pierwszym okresie życia nie potrzebuje ojca, wtedy liczą się tylko cycek, bliskość i symbioza z matką, więc on może być tutaj, może szukać, nie ponosząc żadnych konsekwencji.
– Widziałem artykuł – mówi Ramón. – Ten Axel zna się na swoim fachu.
Tim kiwa głową, podnosi wzrok na telewizor, dając do zrozumienia, że nie interesuje go rozmowa ani o Emme, ani o artykule.
– Może teraz coś ruszy, może pojawi się jakiś nowy trop.
Tim znów potakuje. Uświadamia sobie, że tak naprawdę nie miał odwagi myśleć w ten sposób, że może pojawią się nowe tropy, które rzeczywiście do czegoś doprowadzą, zdaje sobie sprawę, że stał się poszukiwaniem, a nie poszukiwaczem. Że Emme, wspomnienie o niej, wielka niewiadoma, którą teraz jest, wypełniają jego dni i że będzie to ciągnął, aż się zestarzeje i umrze. Chyba że coś się wydarzy, pojawi się jakiś trop, którym będzie mógł pójść, dokądkolwiek miałby go zawieść, prosto w mrok, jeśli byłaby taka potrzeba, do miejsca, gdzie gasną ostatnie czyste resztki duszy.
Może dziś jest ten dzień, kiedy coś się zmieni?
– Co słychać u Rebecki? – ciągnie Ramón. – I u Mai?
Tim zastanawia się, skąd ta ciekawość. Ramón zwykle wie, kiedy trzymać gębę na kłódkę, zachować dystans, ale może od upału traci głowę, ale wtedy jego żona rzuca na kontuar gotową kanapkę.
– Daj mu spokój, Ramón. Coś ty taki dociekliwy?
– Po prostu chce być miły – mówi Tim z uśmiechem.
– No to co u nich?
Vanessa wraca do tostownicy, zdrapuje resztki do czysta tępą szpatułką z białą plastikową rączką i mruczy coś o tym, że ci cholerni mężczyźni zawsze muszą trzymać swoją stronę.
– W porządku – odpowiada Tim, a Ramón kiwa z zadowoleniem głową.
– U wszystkich zawsze w porządku – ryczy Marta, a jeden ze starych pijaków ze stolika przy oknie unosi w jej stronę kieliszek anyżowego alkoholu:
– I za to pijemy, Marto!
Ramón śmieje się z tego cyrku, mówiąc „dom wariatów, dom wariatów!”, a Tim czuje, jak w kieszeni wibruje mu telefon, wyłączył dźwięk, zastanawia się, kto to może być, bo nikt nie powinien teraz dzwonić.
Wyciąga komórkę. Hiszpański numer, którego nie rozpoznaje. Ciężki oddech po drugiej stronie słuchawki.
– Halo? Jest tam ktoś? – pyta Tim.
– Tak – odpowiada po hiszpańsku stłumiony, ochrypły męski głos.
– Słucham?
– Czy rozmawiam z Timem Blanckiem?
Ramón marszczy brwi, pewnie zastanawia się, co to za rozmowa, może wyczuwa, że to coś ważnego, że w tym upale świat daje o sobie znać, chciałby, żeby zdarzyło się coś niezwykłego.
– Czytałem artykuł – ciągnie głos w słuchawce. – O twojej córce.
– I teraz chcesz przekazać słowa wsparcia? – Odpowiada mu cisza. – Kim jesteś i skąd masz mój numer?
– Nie mogę tego powiedzieć – mężczyzna nie wydaje się ani przestraszony, ani zakłopotany, ale też nie stanowczy. – Mam pewne informacje o nocy, kiedy zniknęła twoja córka.
Tim wyciąga telefon przed siebie. Patrzy na niego, łapie podejrzliwe spojrzenie Ramóna, a potem znów przykłada komórkę do ucha, zastanawia się, czy to żart czy prawda, czy ktoś chce go w coś wrobić, czy to wszystkie demony z jego przeszłości na tej wyspie ostatecznie chcą go zniszczyć. Czy może pojawia się nowy trop.
– Kim jesteś?
– To może nic ważnego, ale mam coś do opowiedzenia na temat tamtej nocy.
– Co takiego?
– Spotkajmy się o trzeciej w chiringuito w Cala Mayor.
Tim bierze głęboki oddech, myśli o tym, co ma do stracenia, a co może zyskać. Przesuwa dłonią po boku, po niewielkiej bliźnie po postrzale, wyczuwa małe zgrubienie pod cienkim, gładkim materiałem jasnoniebieskiego T-shirtu.
– A jeśli nie będę chciał?
Mężczyzna odkasłuje.
– To zapominamy o sprawie. Jestem tylko zwykłym człowiekiem, nie ma powodu, żeby się mnie bać. Będę czekał w barze. W środku, na zewnątrz jest za gorąco. Przyjdź, jeśli uznasz, że to warte zachodu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Hör mig viska
Copyright © Mons Kallentoft 2020
Published by agreement with Ahlander Agency
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2020
Copyright © for the Polish translation by Natalia Kołaczek, 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Elżbieta Bandel
Projekt okładki: Niklas Lindblad / Mystical Garden Design
Zdjęcie na okładce: Eva Lindblad, 1001bild.se
Projekt i opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Michał Pawłowski / www.kreskaikropka.pl
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Słuchaj, jak szepczę, wyd. I, Poznań 2021)
ISBN 978-83-8188-849-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer