Słuchaj, jak szepczę - Mons Kallentoft - ebook

Słuchaj, jak szepczę ebook

Mons Kallentoft

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Witamy w okrutnym świecie przemocy i zbrodni!

Kontynuacja świetnie przyjętej powieści Patrz, jak spadam.

Tim Blanck wraca do Palmy, gdzie podczas wakacji zaginęła jego córka. Myślał, że wreszcie wszystko się wyjaśniło, że dowiedział się, co ją spotkało. Okazało się jednak, że zaszła pomyłka i dramat zaczyna się od nowa. Emme być może żyje, ale w takim razie gdzie jest?

Po publikacji artykułu, pięć lat po zaginięciu Emme, ktoś naprowadza Tima na nowy trop. Ślady prowadzą z Majorki na kontynent, do okrutnego i bezdusznego świata handlu ludźmi. Tim coraz głębiej pogrąża się we własnym mroku i choć podejrzewa, że ktoś wykorzystuje go jako pionka w znacznie większej grze, jest gotów poświęcić wszystko, by odnaleźć córkę i odbudować rodzinę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 335

Oceny
4,3 (4 oceny)
1
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

Palma i Sztok­holm, 7 sierp­nia

Tęsk­nota, która ni­gdy nie może stać się żałobą. Wytchnie­nie, które jest roz­pa­czą, a ta jest wsty­dem.

Pew­nie dobrze byłoby zacząć nowy etap, powie­dział ktoś, kto nie miał o tym poję­cia.

Twarz Rebecki w oczach Tima bled­nie, a jed­no­cze­śnie jest wyraź­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Co zro­bimy? Musisz zostać, musisz jechać.

Wyjadę, wrócę.

Jest późna noc, Rebecka szep­cze, w okienku na ekra­nie kom­pu­tera jej twarz to cie­nie i świa­tła. Tim zapa­lił lampę sto­jącą na komo­dzie przy kuchen­nym stole, kupiła ją, kiedy tu była, kiedy sta­wiała cięż­kie kroki. Świa­tło lampy roz­ja­śnia mrok, nadaje jego twa­rzy kon­tury, Tim pró­buje patrzeć w oko kamery. Padał wtedy wio­senny deszcz, roz­darł niebo nad zatoką Palmy i spra­wił, że mie­niło się sza­ro­ścią, stało się cięż­kie i zło­wro­gie. Mil­cząc, szli w desz­czu, pró­bo­wali odna­leźć się nawza­jem w tym, co mogłoby się wyda­rzyć, a teraz jej słowa w nim tkwią, ostrożne, ale pod­szyte waha­niem, przy­ciąga go ku sobie, choć Tim zdaje sobie sprawę, że ona tego jed­no­cze­śnie chce i nie chce.

Ambi­wa­lentni.

To tacy się teraz stali.

Nie­usta­jące ocze­ki­wa­nie. Nie­usta­jące wszystko.

Kochaj mnie. Kochaj nas.

Prze­cież niczego innego nie robię.

– Musisz ją zoba­czyć, teraz śpi, powi­nie­neś ją zoba­czyć, Tim.

A on chce na nią popa­trzeć, ale nie ma siły słu­chać głosu Rebecki, wystar­czy, że dostrzega ciemne okręgi jej oczu, kry­jące w sobie tyle rze­czy, któ­rych nie chciałby i nie potra­fiłby zoba­czyć, nawet gdyby była tu, z nim, w miesz­ka­niu przy calle Reina Con­stanza.

Rebecka pod­nosi komórkę z ławy w dużym pokoju w miesz­ka­niu przy Tegnérlunden, ostroż­nie zabiera ją spod małego kak­tusa, o któ­rego ją oparła, a Tim wyłą­cza dźwięk, sły­szy tylko wła­sny oddech, kiedy ona prze­cho­dzi przez przed­po­kój, poko­nuje ten krótki odci­nek do sypialni. Rebecka kie­ruje kamerę do przodu, ma włą­czoną latarkę, może nie chce, żeby na nią patrzył, zasta­na­wia się, co do niego mówi, ma ochotę znów włą­czyć dźwięk i usły­szeć, jak szep­cze imię dziew­czynki, ale ona bez­gło­śnie zbliża się do wiel­kiego, bia­łego łóżka. Świa­tło jej komórki zlewa się z oświe­tle­niem w pokoju, w któ­rym sie­dzi Tim, wtedy dostrzega kształty pod koł­drą, Rebecka zbliża się powoli, żeby nie obu­dzić śpią­cego dziecka, przy­siada na brzegu łóżka, usta­wia tele­fon pod odpo­wied­nim kątem, jasne włosy jak bazie na jasno­sza­rej poduszce, dziew­czynka leży na ple­cach z rącz­kami wycią­gnię­tymi ponad głowę, co takiego szep­ta­łaby Rebecka, gdyby włą­czył dźwięk?

Wszystko to, co chce i czego nie chce usły­szeć.

– Wróć do domu, Tim. Powi­nie­neś być tu z nami. To tutaj powi­nie­neś być.

– Nie wra­caj tu, Tim. Zostań tam na miej­scu.

Skóra na jej policz­kach jest deli­kat­niej­sza niż szkło, ma taki sam nos jak ty, Emme. Tim chce odwró­cić wzrok, a jed­no­cze­śnie nie chce spusz­czać jej z oczu, z powro­tem włą­cza dźwięk. Rebecka mil­czy, a on szep­cze, jest śliczna, wydaje mu się, że wypo­wiada te słowa, ale tylko wsłu­chuje się w lekki oddech dziecka, a potem szep­tem pyta:

– Co dziś jadła na obiad?

– Czy to ważne? – pry­cha Rebecka. – Nie pamię­tam. Nie powi­nie­neś raczej odpo­wie­dzieć na moje pyta­nie?

Jakie pyta­nie? – chciałby rzu­cić, wyłą­czy­łem dźwięk. Rebecka wciąż trzyma kamerę skie­ro­waną na dziew­czynkę, któ­rej imie­nia Tim nie daje rady wypo­wie­dzieć na głos, chciałby móc się­gnąć przez ekran i pogła­skać małą po policzku, a potem objąć Rebeckę, mocno ją przy­tu­lić, chciałby, żeby zasnęli razem, uko­ły­sani do snu odde­chem dziecka. Tym­cza­sem z dołu docho­dzą krzyki, to paru nowych alfon­sów dzia­ła­ją­cych na rogu ulic, naprze­ciwko Las Cru­ces, wście­kają się, może roz­zło­ścił ich klient, który nie chce zapła­cić, albo jedna z pro­sty­tu­tek, która nie ma siły prze­pra­co­wać całej sierp­nio­wej nocy, gdy upał nie odpusz­cza.

– A więc nie odpo­wiesz na moje pyta­nie.

– Nie.

Rebecka wpada w iry­ta­cję, Tim wie, że powi­nien coś powie­dzieć, coś peł­nego czu­ło­ści, zapew­nić ją o czym­kol­wiek, pod­kre­ślić, że wie, jaki to dzień, że to zna­czy wszystko i nic, że to tylko data, ale mil­czy, wpa­truje się w dziew­czynkę, swoją drugą córkę, która ma pięt­na­ście mie­sięcy i leży z rącz­kami wycią­gnię­tymi nad głową, w pozy­cji otwar­tej, jakby ten świat chciał dać jej coś dobrego.

– Jestem zmę­czona, lepiej się roz­łączmy – mówi Rebecka i zanim on zdąży odpo­wie­dzieć, okienko na ekra­nie, gdzie wcze­śniej widział dziew­czynkę, robi się czarne.

Nie sły­szy już jej odde­chu. Ani swo­jego.

Tylko pełne wście­kło­ści okrzyki.

– Zabiję cię!

Ludzie przy­parci do muru, o któ­rego ist­nie­niu nawet nie mieli poję­cia. Zamyka lap­top i prze­ciera oczy, a Rebecka kła­dzie się obok Mai, deli­kat­nie kła­dzie dłoń na jej klatce pier­sio­wej, wie, że Tim wyłą­czył dźwięk, zawsze to robi, zasta­na­wia się, czego nie może słu­chać, które słowa, które dźwięki spra­wiają naj­wię­cej bólu. Nie ma jed­nak czasu na takie prze­my­śle­nia, córeczka jest tutaj, ni­gdzie indziej, Maia czuje jej dłoń, odwraca się do niej przez sen, oddech dziecka na jej twa­rzy jest cie­pły i słodki, raz po raz czuje jej odde­chy, jak się poja­wiają, zamie­rają i znów poja­wiają.

Wszystko będzie dobrze, gdzieś tam jest twoja sio­stra, Maiu. Nie daje rady wspo­mnieć imie­nia Emme, ale ona gdzieś tam jest, poczu­jesz jej miłość, otwo­rzy ci w duszy nowe prze­strze­nie,

tak

jak

my

kie­dyś to poczu­li­śmy.

*

What­sApp, widziano.

Tim odsuwa nieco zasłonę. Miga­jące świa­tła radio­wozu rażą go w oczy, poli­cjanci wysie­dli z samo­chodu i udało im się uspo­koić awan­tu­ru­ją­cych się męż­czyzn, sto­ją­cych na chod­niku pięć metrów od sie­bie, dwóch alfon­sów o napa­ko­wa­nych tor­sach, oddy­chają ciężko i pró­bują usu­nąć z ciała resztki adre­na­liny.

Jakiś tydzień temu w tej dziel­nicy doszło do ataku nożem. Męż­czy­zna, któ­remu przy­ja­ciel nie zapła­cił za pięć­dzie­siąt gra­mów mari­hu­any, stwier­dził, że wbije mu dzie­się­cio­cen­ty­me­trowe ostrze w brzuch po wspól­nym posiłku w lokalu z keba­bem za rogiem. Tim nie wie, co się stało z ofiarą, ale na chod­niku przed restau­ra­cją wciąż widać drobne plamy zaschnię­tej krwi.

Odsuwa się od okna. Ma sucho w gar­dle, więc bie­rze z lodówki piwo, wyciąga się na łóżku i patrzy w sufit, nowa nie­bie­ska farba w ciem­no­ści przy­po­mina nocne niebo.

Wydaje mu się, że sły­szy muzykę z klu­bów w El Are­nal, ale wie, że to tylko złu­dze­nie, te dźwięki nie docie­rają aż tutaj, jest pewny, że sły­chać basy, więc to może impreza w ekwa­dor­skiej restau­ra­cji Casa del Sabor, może prze­pra­co­wani ludzie posta­no­wili prze­tań­czyć i prze­pić całą noc.

Łóżko się pod nim ugina. Powi­nien kupić nowe, ale skąd miałby wziąć pie­nią­dze? Sen mimo wszystko nie jest dla niego naj­waż­niej­szy. Z gotówki Petera Kanta, stu tysięcy euro, które dostał za próbę dopro­wa­dze­nia do unie­win­nie­nia oskar­żo­nego o zabój­stwo Niemca, nie­wiele już zostało.

Nie zaszedł zresztą zbyt daleko. Kant został zamor­do­wany w celi aresztu. Ale Timowi udało się ura­to­wać jego młodą żonę, Nata­szę. Cza­sami pisze mu z Pol­ski krót­kie ese­mesy albo wysyła zdję­cie z raj­skiej plaży, gdzie poje­chała razem z mamą.

Gazeta leży sta­ran­nie zło­żona w nogach łóżka. Nie miał ochoty jej otwie­rać. Nie chce patrzeć na roz­kła­dówkę na stro­nach sie­dem­na­stej i osiem­na­stej, z któ­rej ona będzie się do niego uśmie­chać, jej zdję­cie, to z samo­chodu na Arlan­dzie: uśmie­cha się pro­sto do apa­ratu, a za nią deszcz two­rzy ścianę kro­pel.

Nie ma odpo­czynku.

Nie ma niczego innego poza nim i zim­nym piwem spły­wa­ją­cym mu do gar­dła. Musi sobie to wma­wiać, ina­czej by tu tak nie leżał, ina­czej ni­gdy nie mógłby odpo­cząć, a jeśli nie odpocz­nie, to pój­dzie na dno, a wtedy wszystko się skoń­czy.

Chciałby się sklo­no­wać, być w kilku miej­scach jed­no­cze­śnie, a przede wszyst­kim być kil­koma ludźmi naraz, by pomie­ścić wszyst­kie uczu­cia, jakie w sobie nosi. Ale teraz leży tutaj, wycią­gnięty na łóżku, na prze­po­co­nej pościeli, i nie chce otwie­rać egzem­pla­rza „Dia­rio de Mal­lorca”, który wcze­śniej tego dnia kupił u ciem­no­skó­rego męż­czy­zny na sto­isku z gaze­tami przy Las Ave­ni­das.

– Piszą o niej – powie­dział męż­czy­zna.

Tim kiw­nął głową.

Axel Bioma, jego przy­ja­ciel, dzien­ni­karz „Dia­rio de Mal­lorca”, wysłał mu rano ese­mesa.

Arty­kuł ukaże się dzi­siaj.

Wcze­śniej w tygo­dniu pro­sił go o komen­tarz, ale Tim go spła­wił.

– Poroz­ma­wiaj ze mną. To twoja jedyna szansa, być może jej jedyna szansa. Wiesz o tym, Tim, chyba to rozu­miesz?

Nie mam nic do powie­dze­nia.

Capi­sce?

Ści­ska mocno puszkę piwa, ale nie na tyle, by ją zgnieść. Potem siada, bie­rze gazetę, otwiera na arty­kule o Emme Kri­sti­nie Blanck, szes­na­sto­latce, która zagi­nęła w Maga­luf dokład­nie pięć lat temu, Axel Bioma napi­sał pew­nego rodzaju retro­spek­tywę pełną tęsk­noty, smutku i żalu.

Twoje oczy, Emme. Zdję­cie jest kolo­rowe, przez nie­wy­raźny druk wydają się wręcz jade­itowe.

Chica sueca desa­pa­re­cida hace ya cinco años.

Co się z nią stało?

Komen­dant poli­cji Juan Pedro Sal­gado nie udzie­lił żad­nego komen­ta­rza. Nikt nie udzie­lił żad­nego komen­ta­rza, nikt niczego nie wie, jest też nie­unik­niony aka­pit o ojcu, Timie, tym, który nie­ustan­nie szuka, któ­remu pew­nego listo­pa­do­wego poranka, kiedy słońce spa­dło z nieba, zda­wało się, że zna­lazł ją w górach nie­da­leko Deià, ale kilka tygo­dni póź­niej ode­brał tele­fon od poli­cjanta, który poin­for­mo­wał: To nie ona, dziew­czyna, którą zna­leź­li­śmy, nie jest twoją córką, to inna osoba, nie wiemy, kto to, ale to nie ona.

TO NIE ONA.

Rozu­miesz, rozu­mie­cie, co do was mówię?

Ochry­pły głos Sal­gada po dru­giej stro­nie słu­chawki.

To nie twoja córka, Tim.

Arty­kuł zamyka numer tele­fonu. Spe­cjalna poli­cyjna linia.

Jeśli macie jakieś infor­ma­cje, zadzwoń­cie pod ten numer.

Już nawet nie udają, myśli Tim. Tylko ja cię szu­kam, Emme. Ja i twoja mama, choć ona robi to na swój spo­sób.

Prze­gląda gazetę, jakby arty­kułu nie było. Ma nadzieję, że ktoś zadzwoni pod ten numer.

W Madry­cie była demon­stra­cja. Dzieci, które ode­brano rodzi­com za rzą­dów Franco, setki dzieci, doma­gają się zadość­uczy­nie­nia od pań­stwa. Wszy­scy są teraz doro­śli, na zdję­ciach zro­bio­nych na początku calle Gran Vía widać zróż­ni­co­waną grupę ludzi, któ­rzy blo­kują ruch i wzy­wają pań­stwo do wzię­cia odpo­wie­dzial­no­ści.

– Ni­gdy nie zna­la­złem sobie miej­sca – mówi męż­czy­zna w zno­szo­nej różo­wej koszuli. – Ten ból nie ma końca.

Tim kart­kuje dalej.

Jeden z repre­zen­tan­tów pra­wi­co­wej par­tii Vox w anda­lu­zyj­skim par­la­men­cie został w biały dzień zastrze­lony w Mala­dze.

Miguel Albern.

Repre­zen­to­wał Vox w El Ejido, gdzie par­tia zdo­była trzy­dzie­ści pięć pro­cent popar­cia w regio­nal­nych wybo­rach. Ciało pod żółtą pla­sti­kową płachtą. Umun­du­ro­wani poli­cjanci przed karetką. W arty­kule poja­wiają się spe­ku­la­cje, czy do Hisz­pa­nii dotarła nowa po Ecie fala ter­ro­ry­zmu, ale pra­wi­cowy poli­tyk rze­komo miał za sobą wąt­pliwą prze­szłość, więc zda­niem autora mogło cho­dzić o to.

Potem Tim zata­pia się w zwy­czaj­nych waka­cyj­nych tek­stach o pijań­stwie na El Are­nal i buł­gar­skich han­dla­rzach nar­ko­ty­kami w Maga­luf, o pro­ble­mach z utrzy­my­wa­niem porządku wszę­dzie tam, gdzie są tury­ści, o prze­peł­nio­nej kana­li­za­cji. Przy­naj­mniej nie bra­kuje już wody, nowe zasobne źró­dło pod Marratxí spi­suje się tak jak powinno, a nawet lepiej.

Test lodów, lokalny sprze­dawca Ca’n Miquel poko­nuje zarówno Häagen Dazs, jak i Amo­rino w śle­pym teście prze­pro­wa­dzo­nym przez jed­nego ze zna­nych sze­fów kuchni z wyspy.

Wygrana lokal­nej marki nie jest nie­spo­dzianką. Nawet testy lodów są tu dotknięte korup­cją.

– Amo­rino zbyt szybko się roz­ta­piają – mówi szef kuchni. – To wada zagra­nicz­nych lodów.

Tim składa gazetę. Wyobraża sobie dziew­czynkę, jej głowę na poduszce, włosy jak meszek, ty takich nie mia­łaś, Emme, twoje były deli­katne i per­fek­cyj­nie ukła­dały się na two­jej per­fek­cyj­nie kształt­nej gło­wie, mama pobrzę­ki­wała garn­kami w kuchni, kiedy leża­łem obok cie­bie na łóżku i wie­dzia­łem, że ni­gdy nie doświad­czę lep­szej chwili niż ta.

Roz­darte niebo.

Odcie­nie błę­kitu, sza­ro­ści.

Dopija piwo, zro­biło się cie­płe i wyga­zo­wane.

Maia.

Emme.

Póź­niej wkłada buty i wycho­dzi w noc, nawet jeśli wie, że to nie przy­nie­sie skutku.

Ale wła­śnie tym się zaj­muje.

Poszu­ki­wa­niem.

A dopóki nie znaj­dzie tego, czego szuka, nic innego nie może ist­nieć. Wszystko, woda i zie­mia, chmury i drzewa mig­da­łowe, pęka­jący beton, dła­wiące się sil­niki i syczące eks­presy do kawy, cała reszta, wszystko to, co znaj­duje się w ludz­kiej prze­strzeni, musi pocze­kać.

*

Cho­dzi po górach z wycią­gniętą przed sie­bie latarką. Wydaje mu się, że widzi coś za kamie­niem, kon­tur ciała, frag­ment szkie­letu.

Czy to ty? To ni­gdy nie jesteś ty, czuje się głu­pio, kiedy tak brnie do przodu, poty­ka­jąc się w ciem­no­ści, nad głę­bo­kimi urwi­skami i po ska­łach o ostrych kra­wę­dziach. „Emme, Emme”. Jej imię jest jak man­tra, pla­sti­kowe paciorki modli­tew­nego sznura, prze­zro­czy­ste i nie­uchwytne, jakby prze­su­wał w pal­cach nicość, jakby była jego wszyst­kim, choć jed­no­cze­śnie jej nie ma. Przez jej znik­nię­cie stał się tym, co znaj­duje się za osta­teczną gra­nicą. Tim poru­sza się poza świa­tem, ma w niego wgląd, ale ten świat nie należy do niego ani do Rebecki, ani do Mai, nie należy do nich, i tylko Emme może spro­wa­dzić ich z powro­tem. Nie powie­dzieli tego na głos, ale żadne z nich nie może zaprze­czyć, że czuli ulgę, gdy przez chwilę sądzili, że Emme nie żyje. Teraz możemy cię pocho­wać, przejść żałobę, zacząć od nowa i na zawsze mieć cię w pamięci. Tym­cza­sem Tim znów tkwi w sta­nie zawie­sze­nia, który polega na wędro­wa­niu, noc­nych przy­wi­dze­niach i zmę­cze­niu, powro­tach do Maga­luf i upi­ja­niu się, tęsk­no­cie za nowym dziec­kiem, któ­remu nie może towa­rzy­szyć, któ­remu nie może dać miło­ści. Cza­sem docho­dzi do wnio­sku, że uczu­cia są zby­teczne, i pró­buje przy­zwy­czaić się do życia w pustce, po pro­stu dzia­łać, a nie czuć, myśleć czy mieć nadzieję.

Tim dzwoni tuż po pią­tej. Rebeckę budzi nie dzwo­nek tele­fonu, tylko płacz Mai, komórka brzę­czy, wręcz zawo­dzi w pokoju. Za oknem jest już jasno, siada w łóżku, nie chce odbie­rać, nie ma na to ochoty, ale co jeśli Tim coś zna­lazł, co wtedy? Sięga więc po tele­fon jedną ręką, a drugą przy­tula do sie­bie Maię, pod­ciąga T-shirt i daje jej pierś, czuje, jak usteczka się przy­sy­sają, a potem odbiera połą­cze­nie. Maia teraz zaczyna przy­gry­zać sutek, to boli, ale dziew­czynka cich­nie, w ciem­no­ści na pewno jej spoj­rze­nie się uspo­kaja.

Tim prze­ciąga słowa, jest pijany, ale tylko tro­chę, Rebecka wie, co robił: był w Maga­luf, roz­py­ty­wał o Emme po klu­bach, barach, może wędro­wał po górach, wołał ją, stra­cił siły i hart ducha, usiadł przy barze w Ben­nym Hillu i wypił ze dwa, trzy, cztery piwa, a potem wró­cił samo­cho­dem do miesz­ka­nia, sta­ra­jąc się trzy­mać swo­jego pasa, a teraz jest w domu, sam, mówi mu:

– Obu­dzi­łeś nas, Tim. – Sły­szy, jak prze­łyka. – Co pijesz?

– Wodę.

– To dobrze.

– Mała teraz śpi?

Rebecka czuje, jak Maia łap­czy­wie ssie. Śpi i je jed­no­cze­śnie.

– Dałam jej pierś. Znów zasnęła. Jeśli ma ci to popra­wić samo­po­czu­cie.

– Zro­bi­łem jedną z moich rund – mówi.

– Maga­luf?

– Tak. A wcze­śniej góry.

– I co?

– To samo co zawsze. Co będzie­cie robić jutro?

– Pój­dziemy do Haga­par­ken. Z resztą towa­rzy­stwa.

– Jakiego towa­rzy­stwa?

– Tego, które pozna­łam w Vasa­par­ken. Opo­wia­da­łam ci o nich. Młode matki, takie, co mają zmar­twie­nia, w które uwiel­biam się zagłę­biać.

A one uwiel­biają zagłę­biać się w jej zmar­twie­nia, naj­wy­raź­niej fascy­nuje je to pro­ste psy­cho­lo­giczne zja­wi­sko, że po tym, jak stra­ciło się dziecko, albo przy­naj­mniej wydaje się, że bez­pow­rot­nie zagi­nęło, poja­wia się nowe, zastęp­cze, i pew­nego rodzaju porzą­dek zostaje przy­wró­cony – szczę­śliwe, ale nie banalne zakoń­cze­nie. Jej obec­ność daje im poczu­cie bez­pie­czeń­stwa wzglę­dem wła­snych pro­ble­mów: prze­pra­co­wu­ją­cych się mężów, psu­ją­cych się wóz­ków, dzieci nie­da­ją­cych się odsta­wić od piersi, braku miejsc w odpo­wied­nich przed­szko­lach, mleka sojo­wego albo owsia­nego do eko­lo­gicz­nie palo­nej kawy, która jest albo nie­wy­star­cza­jąco gorąca, albo zde­cy­do­wa­nie za gorąca, a przede wszyst­kim naj­bar­dziej chyba lubią to, że dzięki niej mogą zabły­snąć na kolej­nym pro­szo­nym obie­dzie: pamię­ta­cie ją, tę szes­na­sto­latkę, która zagi­nęła na Majorce, bo wie­cie co, spo­tka­łam jej mamę w Tegnérlunden, ona jest…

No wła­śnie, jaka ona jest?

Jestem zbyt surowa, myśli sobie. To młode, roz­sądne osoby, pró­bu­jące zna­leźć sobie miej­sce w życiu. Sta­ra­jące się być dobrymi oby­wa­tel­kami i tak dalej.

– Rebecka, jesteś tam jesz­cze?

Błę­kit­no­szary świt za oknem.

– Jestem, Tim.

Wyobraża sobie jego twarz. Jasne zmarszczki na czole, które ni­gdy się nie opa­lają, jak drobne bruzdy wyryte tępym kawał­kiem pia­skowca, nie­wielka bli­zna nad brwią, włosy z nie­dba­łym prze­dział­kiem na boku i wpa­trzone w nią oczy, wyzy­wa­jące, wycze­ku­jące, jakby sądził, że ona zna odpo­wie­dzi na wszyst­kie pyta­nia, jakby wie­działa, co jest słuszne w każ­dej sytu­acji, w każ­dych oko­licz­no­ściach.

Ale ja o niczym nie mam poję­cia, Tim. I dobrze o tym wiesz.

Mam poję­cie tylko o tej isto­cie, któ­rej usta pusz­czają moją pierś i szu­kają dru­giej, która nie­cier­pliwi się i kwili, więc przy­sta­wiam ją do jej warg, uci­szam ją.

– Wypo­wiedz jej imię choć raz. Chcę, żebyś je teraz powie­dział.

– Po co?

Sły­szy w jego gło­sie pijacką iry­ta­cję.

– No powiedz je, to twoja córka.

Teraz sama jest poiry­to­wana, czuje to bar­dziej w gło­sie niż w swoim wnę­trzu.

– Dzi­siaj w „Dia­rio” był obszerny arty­kuł o Emme. Napi­sany przez Axela. W związku z rocz­nicą, piątą rocz­nicą. To dzi­siaj.

– Wiem, że to dzi­siaj.

Dwa­dzie­ścia jeden.

Emme ma teraz dwa­dzie­ścia jeden lat.

Nóż w brzu­chu, wargi zaci­śnięte na sutku, przy­gry­za­nie, to spra­wia jej ból, tyle bólu.

– Cho­ciaż wła­ści­wie to wczo­raj – wyce­dza Rebecka. – Jest już nowy dzień.

– W arty­kule podali numer tele­fonu, na linię spe­cjalną. Może ktoś zadzwoni.

– Tysiąc osiem­set dwa­dzie­ścia sie­dem dni – mówi Rebecka.

– Co takiego?

– Tak długo jej już nie ma. Tysiąc osiem­set dwa­dzie­ścia sie­dem dni.

– Aż tyle? Stra­ci­łem rachubę.

Póź­niej Rebecka wypo­wiada słowa, któ­rych nie wolno jej powie­dzieć, nie chce ich powie­dzieć, ale i tak to robi. Jak wariatka Marta w lokal­nym barze nie­da­leko miesz­ka­nia Tima nie potrafi zatrzy­mać w sobie zaka­za­nych słów:

– Myślisz, że po tak dłu­gim cza­sie jesz­cze żyje, Tim? Ona umarła. UMARŁA. Ale my żyjemy. Ja i Maia. I nie będziemy dłu­żej na cie­bie cze­kać.

Prze­rywa.

Pró­buje uwie­rzyć we wła­sne słowa.

Przy­po­mina sobie, jak Tim zakoń­czył roz­mowę z poli­cją.

To nie była Emme.

– A jeśli żyje, to jak myślisz, jak się czuje?

*

Nie pro­siła go, żeby został. Nie pro­siła, żeby towa­rzy­szył jej w trak­cie ciąży, nie mogła tego zro­bić. Rano zawio­zła go na Arlandę, padał deszcz ze śnie­giem, widocz­ność za przed­nią szybą była ogra­ni­czona do jakichś dwu­dzie­stu metrów. Takie też wtedy wyda­wało się jej życie – nie­bez­pieczne, jakby nie wie­działa, co może się przed nią znaj­do­wać. Dziecko, które w niej rosło, które utrzy­my­wało ją na powierzchni ziemi, mimo nowej nie­pew­no­ści, mimo smutku, że przez krótką chwilę zaczęli prze­ży­wać żałobę.

Tim obok niej. Ści­skała kie­row­nicę, samo­chód wlókł się przez gęstą biel, a ona marzyła, fan­ta­zjo­wała o tym, żeby nie wyjeż­dżał, żeby został w Sztok­hol­mie, na święta i Nowy Rok, żeby spa­ce­ro­wali razem pod ilu­mi­na­cjami na Biblio­teks­ga­tan i sie­dzieli w barze Grand Hôtelu, wśród tych wszyst­kich tury­stów i zabie­ga­nych miesz­kań­ców Östermalmu, czuli, że mimo wszystko mają szansę na inne życie, może nie nowe, ale takie, w któ­rym tęsk­nota i miłość mogą iść ramię w ramię, a oni oby­dwoje mogą wró­cić do codzien­nych spraw i obo­wiąz­ków. Ale on musiał wyje­chać, poca­ło­wał ją deli­kat­nie w usta, po czym odszedł w stronę ter­mi­nalu pią­tego, zni­ka­jąc za coraz gęst­szymi płat­kami śniegu, pochło­nięty przez szarą biel, a ona nie musiała mówić, że chcia­łaby mieć go obok, że go potrze­buje, bo on to wie­dział, wie­działby też, że to gra.

– Jesteś dużą dziew­czynką, Rebecko – powie­dział i zamknął drzwi samo­chodu. Wypowie­dział te słowa miękko, z czu­ło­ścią, nie­mal żar­tem, więc nie była zła, choć powinna.

Tim bez­u­stan­nie szu­kał, ale to do niczego nie pro­wa­dziło. Widy­wali się na ekra­nie w ciem­no­ści, przy­je­chała na Majorkę w marcu, leżał z uchem przy­ło­żo­nym do jej brzu­cha, z ciężką głową, pota­ki­wał, gdy pytała, czy sły­szy dziecko, że jest tam w niej, z każ­dym dniem coraz więk­sze i coraz bar­dziej ener­giczne. Nie odpo­wie­dział sło­wami, bo może sądził, że przez to zwią­załby się z dziec­kiem, które było tam, pod skórą i które wkrótce miało zna­leźć się wśród nich, ist­nie­jące, nie zagi­nione, lecz obecne, mieli patrzeć, jak dora­sta i roz­wija się przy nich, w prze­ci­wień­stwie do Emme, która znik­nęła i roz­dzie­liła ich wtedy, gdy bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek powinni trzy­mać się razem.

Spa­ce­ro­wali w Pal­mie wzdłuż morza, a fale, ich białe brzegi o wciąż zmien­nym kształ­cie, były także w niej. Chwy­cił ją za rękę, ści­snął ją mocno, Rebecka chciała, żeby zapew­nił, że wszystko będzie dobrze, ale on nie powie­dział nic.

Ale raz, kiedy scho­wali się pod para­so­lem przed ulew­nym desz­czem, powie­dział:

– Kocham cię, Rebecko.

Poki­wała głową i odpo­wie­działa:

– Ja cie­bie też.

Zacho­wała dla sie­bie słowo „kocham”, nie­wy­po­wie­dziane mogło stać się haczy­kiem, na który zła­pa­łaby się jego dusza i który przy­cią­gnąłby go do nich. W tam­tym momen­cie wie­rzyła, że to moż­liwe, że czło­wiek naprawdę może zacząć od nowa, cokol­wiek by się wyda­rzyło.

Mrzonki w desz­czu. Gdyby pro­wa­dziła dzien­nik, tak zaty­tu­ło­wa­łaby wpis.

A póź­niej na świat przy­szła Maia.

Był tam z nią, a jed­no­cze­śnie go nie było. Przy­je­chał kilka dni przed pla­no­wa­nym roz­wią­za­niem, poje­chał z nią do szpi­tala Karo­lin­ska, był przy tym, jak Maia wzięła pierw­szy oddech, trzy­mał ją, prze­ciął pępo­winę, poło­żył jej dziew­czynkę na piersi w ostrym świe­tle szpi­tal­nej sali, ale zda­wał się nie­obecny. Cho­dził po górach i rów­ni­nach Majorki, wśród drzew i domów z kamie­nia, po błysz­czą­cym nocą asfal­cie w Pal­mie, nawet w tam­tych chwi­lach nie nale­żał do niej, do swo­jej nowo naro­dzo­nej córki, nale­żał tylko do Emme, a Rebecka była zbyt wyczer­pana, by zwró­cić mu na to uwagę. Po ośmiu dniach je zosta­wił. W mil­cze­niu spa­ko­wał walizkę, popro­sił, żeby przy­je­chała do niego, jak tylko będzie mogła, a ona stała z Maią w ramio­nach, z tym śpią­cym, nowym czło­wie­kiem, odwró­ciła ją w jego stronę, ale on pokrę­cił głową.

– Nie rób tak, nie rób tak. Wiesz, że nie mogę, jesz­cze nie teraz.

– Ni­gdy nie będziesz mógł – odpo­wie­działa.

– A ty możesz, Rebecko? Możesz?

– Tak.

– Nie widzisz, czego sama od sie­bie wyma­gasz?

– Skąd mia­ła­bym to wie­dzieć, Tim? Czy kto­kol­wiek to w ogóle wie?

– Ja wiem – odparł, ale widziała po nim, że już sam nie był tego pewny, że szu­kał raczej idei niż czło­wieka, pró­bo­wał zacho­wać resztkę sie­bie, by mieć ją dla Emme, jeśli kie­dy­kol­wiek wróci do domu. Gdyby ktoś zażą­dał od niego cze­goś wię­cej, zgu­biłby się.

Wię­cej czasu przed ekra­nem.

Słowa.

Twa­rze, roze­śmiane, zapła­kane, roz­krzy­czane.

– Ucie­kasz, Tim – powie­działa.

A on zaśmiał się jej pro­sto w twarz.

– Wybacz.

– Ta sytu­acja obnaża to, co w nas naj­gor­sze.

Pomy­ślała, że może obnaża też to, co w nas praw­dziwe.

Zda­nia, które nale­żało powie­dzieć: Powin­ni­śmy być razem; powi­nie­nem być z wami; mogę do cie­bie przy­je­chać, nic nas tu nie trzyma; to przy­jedź, ułoży się.

Prze­pro­wa­dziła się do Palmy pod koniec wrze­śnia tego samego roku, bawili się w rodzinę, spali razem w małym łóżku w miesz­ka­niu przy Reina Con­stanza, a kiedy Maia spała, kochali się na pod­ło­dze w kuchni, cicho, ostro i z poczu­ciem samot­no­ści, a potem on zni­kał, wycho­dził na poszu­ki­wa­nia, wra­cał do domu w porze lun­chu, cza­sami wie­czo­rem, pijany po tym, jak skoń­czył w jakimś tanim barze w dziel­nicy zamiesz­ka­nej przez tych, któ­rzy byli jesz­cze bar­dziej potur­bo­wani przez życie niż on.

Kupo­wała na tar­go­wi­sku ryby, lśniące, ładne tur­boty, które pie­kła w pie­kar­niku, jedli, pili białe wino, sta­rała się, by był obecny tam, w tym domu, w mie­ście na wyspie, któ­rej nie mógł opu­ścić, chciała spra­wić, by był obecny w tym zatę­chłym miesz­ka­niu z nią, z Maią, dziec­kiem, które kiedy było głodne, gry­zło jej bro­dawki, bo naj­wy­raź­niej lubiło posmak żelaza w słod­kim mleku.

Wia­trak na sufi­cie ciął powie­trze, noc za oknem była gło­śna i nie­spo­kojna. Wyły syreny, samotni ludzi wrzesz­czeli do księ­życa ukry­tego za gęstymi chmu­rami, a po dru­giej stro­nie wyspy lał deszcz, dopro­wa­dza­jąc do powo­dzi, która w stru­mie­niach błota pły­ną­cych ku morzu porwała ze sobą małe dzieci, pogrze­bała je żyw­cem w gęst­nie­ją­cej masie. Świe­ciło słońce, kiedy rano czy­tała o powo­dzi, o zamu­lo­nych kana­łach, które nie odpro­wa­dzały wody, przez co pły­nęła wart­kimi stru­mie­niami po uli­cach mia­steczka i dalej w stronę brzegu.

– Widzia­łeś? – Sie­działa przy stole w kuchni z Maią na kola­nach, pod­nio­sła gazetę, poka­zu­jąc ją Timowi. – Według sza­cun­ków jest co naj­mniej trzy­dzie­ści ofiar śmier­tel­nych.

– A tu świeci słońce. Trudno uwie­rzyć w deszcz, prawda?

– Ale tam był. Tak jak ty jesteś tutaj.

Skie­ro­wała palec na nos Mai, deli­kat­nie.

– Mam nadzieję, że odnajdą wszyst­kie dzieci – powie­dział i znów wyszedł, zosta­wia­jąc je same.

Rebecka patrzyła na zdję­cia w gaze­cie, na pole, przez które prze­szła dwu­me­trowa fala wody z bło­tem, na zdję­cia psów szu­ka­ją­cych dzieci, miesz­kań­ców, któ­rzy ruszyli na pomoc jak jeden mąż, i zdała sobie sprawę, że Maia wcale nie pomo­gła im się do sie­bie zbli­żyć, jedy­nie się od sie­bie odda­lili, i że jeśli ona i Maia kie­dy­kol­wiek mają odzy­skać Tima, musi pozwo­lić mu na samot­ność, spra­wić, by odczuł ich nie­obec­ność, by stała się czę­ścią jego życia, aż w końcu zro­zu­mie, że można mieć jedno i dru­gie. Że mogą być razem, z Emme lub bez niej.

Spa­ko­wała się, kiedy jego nie było. Zare­zer­wo­wała bilety dla sie­bie i Mai. Napi­sała kar­teczkę, którą zosta­wiła tuż przy drzwiach.

„Kochamy cię, Tim. Wróć, jak skoń­czysz”.

Dopi­sała:

„Ist­nieje miej­sce, gdzie będziemy mogli być razem. Ty, ja, Emme i Maia”.

Tim trzyma teraz kar­teczkę w dłoni, tego ranka, trzy­mał ją przez te wszyst­kie wie­czory i noce, które minęły od tam­tej pory, czyta te słowa:

Kochamy cię.

Kocham was.

Wróć, jak skoń­czysz.

Czy kie­dy­kol­wiek skoń­czę?

EMME EMME EMME.

Coś zostało. Z cie­bie, ze mnie, z nas.

Słowa napi­sane przez Rebeckę dzwo­nią mu w uszach, wiatr wie­jący nad Europą szep­cze:

musisz musisz musisz.

To my musimy, Rebecko, chce wyszep­tać w panu­jącą w miesz­ka­niu ciem­ność, chce, by te słowa ochro­niły ją i Maię przed świa­tem, w któ­rym nie można zna­leźć schro­nie­nia.

*

– Wyliżę sobie cipkę! Wyliż mi czapkę, jakby była moją cipką!

Słowa Marty niosą się po Las Cru­ces jak grom, gło­śne i prze­ni­kliwe odbi­jają się od róż­no­ko­lo­ro­wych kafel­ków na ścia­nach, maszyn, w któ­rych wolno mie­szają się lód z cytryną i hor­chata, docie­rają do wła­ści­ciela Ramóna powoli wycie­ra­ją­cego kon­tuar mokrą szmatką i dalej do jego żony Vanessy sto­ją­cej przy tostow­nicy i roz­ta­pia­ją­cej ser na pie­czy­wie llon­guet, a póź­niej do uszu Tima, kiedy bie­rze łyk swo­jego cor­tado con hielo.

Nikt nie ma siły śmiać się z jej sza­lo­nych słów, nikt nie ma siły się obu­rzać, bo na zewnątrz panuje zbyt duży upał, gorączka, febryczny żar, spie­kota, która praży drobne żyjątka na asfal­cie i na łusz­czą­cych się wapien­nych murach.

Żółty samo­chód prze­je­chał obok ulicą, powoli, ocię­żale, jakby gorące powie­trze sta­wiało duży opór, a Marta znów zaczyna krzy­czeć:

– Pie­kło jest tu! Pie­kło pod samym pie­kłem!

– Cicho bądź! – woła Ramón, jego jakby nie­dbała wymowa wska­zuje na anda­lu­zyj­skie pocho­dze­nie. – Wiemy już wszystko o two­ich pie­kłach.

A teraz się uśmie­cha, spo­gląda na Tima i pyta, czy chce jesz­cze jedną kawę.

Tim kiwa głową w odpo­wie­dzi.

– Podwójną.

Na ekra­nie tele­wi­zora nad półką ze szkłem poka­zują zdję­cia z wiel­kiej bójki, do któ­rej doszło w Mega­parku, ogrom­nej piwiarni w El Are­nal. Niemcy biją się z Bry­tyj­czy­kami, sły­chać krzyki, a kufle latają w powie­trzu.

Ramón sta­wia przed nim kawę z lodem. Lód roz­ta­pia się szybko w gorą­cym napoju, Tim mie­sza w szklance, w cięż­kiej gło­wie czuje wczo­raj­sze piwo i jego skutki, nie dopusz­cza do sie­bie słów Rebecki, nie dopusz­cza do sie­bie Mai, jej obrazu w oknie na ekra­nie kom­pu­tera. W głębi ducha ośmiela się pomy­śleć jej imię, ale prawda jest taka, jak sam sobie wmó­wił, że dziecko w pierw­szym okre­sie życia nie potrze­buje ojca, wtedy liczą się tylko cycek, bli­skość i sym­bioza z matką, więc on może być tutaj, może szu­kać, nie pono­sząc żad­nych kon­se­kwen­cji.

– Widzia­łem arty­kuł – mówi Ramón. – Ten Axel zna się na swoim fachu.

Tim kiwa głową, pod­nosi wzrok na tele­wi­zor, dając do zro­zu­mie­nia, że nie inte­re­suje go roz­mowa ani o Emme, ani o arty­kule.

– Może teraz coś ruszy, może pojawi się jakiś nowy trop.

Tim znów pota­kuje. Uświa­da­mia sobie, że tak naprawdę nie miał odwagi myśleć w ten spo­sób, że może poja­wią się nowe tropy, które rze­czy­wi­ście do cze­goś dopro­wa­dzą, zdaje sobie sprawę, że stał się poszu­ki­wa­niem, a nie poszu­ki­wa­czem. Że Emme, wspo­mnie­nie o niej, wielka nie­wia­doma, którą teraz jest, wypeł­niają jego dni i że będzie to cią­gnął, aż się zesta­rzeje i umrze. Chyba że coś się wyda­rzy, pojawi się jakiś trop, któ­rym będzie mógł pójść, dokąd­kol­wiek miałby go zawieść, pro­sto w mrok, jeśli byłaby taka potrzeba, do miej­sca, gdzie gasną ostat­nie czy­ste resztki duszy.

Może dziś jest ten dzień, kiedy coś się zmieni?

– Co sły­chać u Rebecki? – cią­gnie Ramón. – I u Mai?

Tim zasta­na­wia się, skąd ta cie­ka­wość. Ramón zwy­kle wie, kiedy trzy­mać gębę na kłódkę, zacho­wać dystans, ale może od upału traci głowę, ale wtedy jego żona rzuca na kon­tuar gotową kanapkę.

– Daj mu spo­kój, Ramón. Coś ty taki docie­kliwy?

– Po pro­stu chce być miły – mówi Tim z uśmie­chem.

– No to co u nich?

Vanessa wraca do tostow­nicy, zdra­puje resztki do czy­sta tępą szpa­tułką z białą pla­sti­kową rączką i mru­czy coś o tym, że ci cho­lerni męż­czyźni zawsze muszą trzy­mać swoją stronę.

– W porządku – odpo­wiada Tim, a Ramón kiwa z zado­wo­le­niem głową.

– U wszyst­kich zawsze w porządku – ryczy Marta, a jeden ze sta­rych pija­ków ze sto­lika przy oknie unosi w jej stronę kie­li­szek any­żo­wego alko­holu:

– I za to pijemy, Marto!

Ramón śmieje się z tego cyrku, mówiąc „dom waria­tów, dom waria­tów!”, a Tim czuje, jak w kie­szeni wibruje mu tele­fon, wyłą­czył dźwięk, zasta­na­wia się, kto to może być, bo nikt nie powi­nien teraz dzwo­nić.

Wyciąga komórkę. Hisz­pań­ski numer, któ­rego nie roz­po­znaje. Ciężki oddech po dru­giej stro­nie słu­chawki.

– Halo? Jest tam ktoś? – pyta Tim.

– Tak – odpo­wiada po hisz­pań­sku stłu­miony, ochry­pły męski głos.

– Słu­cham?

– Czy roz­ma­wiam z Timem Blanc­kiem?

Ramón marsz­czy brwi, pew­nie zasta­na­wia się, co to za roz­mowa, może wyczuwa, że to coś waż­nego, że w tym upale świat daje o sobie znać, chciałby, żeby zda­rzyło się coś nie­zwy­kłego.

– Czy­ta­łem arty­kuł – cią­gnie głos w słu­chawce. – O two­jej córce.

– I teraz chcesz prze­ka­zać słowa wspar­cia? – Odpo­wiada mu cisza. – Kim jesteś i skąd masz mój numer?

– Nie mogę tego powie­dzieć – męż­czy­zna nie wydaje się ani prze­stra­szony, ani zakło­po­tany, ale też nie sta­now­czy. – Mam pewne infor­ma­cje o nocy, kiedy znik­nęła twoja córka.

Tim wyciąga tele­fon przed sie­bie. Patrzy na niego, łapie podejrz­liwe spoj­rze­nie Ramóna, a potem znów przy­kłada komórkę do ucha, zasta­na­wia się, czy to żart czy prawda, czy ktoś chce go w coś wro­bić, czy to wszyst­kie demony z jego prze­szło­ści na tej wyspie osta­tecz­nie chcą go znisz­czyć. Czy może poja­wia się nowy trop.

– Kim jesteś?

– To może nic waż­nego, ale mam coś do opo­wie­dze­nia na temat tam­tej nocy.

– Co takiego?

– Spo­tkajmy się o trze­ciej w chi­rin­gu­ito w Cala Mayor.

Tim bie­rze głę­boki oddech, myśli o tym, co ma do stra­ce­nia, a co może zyskać. Prze­suwa dło­nią po boku, po nie­wiel­kiej bliź­nie po postrzale, wyczuwa małe zgru­bie­nie pod cien­kim, gład­kim mate­ria­łem jasno­nie­bie­skiego T-shirtu.

– A jeśli nie będę chciał?

Męż­czy­zna odka­słuje.

– To zapo­mi­namy o spra­wie. Jestem tylko zwy­kłym czło­wie­kiem, nie ma powodu, żeby się mnie bać. Będę cze­kał w barze. W środku, na zewnątrz jest za gorąco. Przyjdź, jeśli uznasz, że to warte zachodu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Hör mig viska

Copy­ri­ght © Mons Kal­len­toft 2020

Publi­shed by agre­ement with Ahlan­der Agency

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Nata­lia Koła­czek, 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt okładki: Niklas Lind­blad / Mysti­cal Gar­den Design

Zdję­cie na okładce: Eva Lind­blad, 1001bild.se

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka.pl

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Słu­chaj, jak szep­czę, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-849-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer