Śmierć frajerom. Na beczce prochu - Grzegorz Kalinowski - ebook + audiobook

Śmierć frajerom. Na beczce prochu ebook i audiobook

Grzegorz Kalinowski

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bestsellerowy cykl „Śmierć frajerom” w kolejnej odsłonie. Heniek rusza w przymusową, pełną przygód i romansów podróż po Europie. Zaczyna od zaokrętowania na transatlantyk Batory i wyruszenia w dziewiczy rejs legendarnego statku. Na pokładzie spotyka szkolnego kolegę – Tadeusza Meissnera, oraz literatów: starego wygę Melchiora Wańkowicza i wschodzącą gwiazdę reportażu Akradego Fiedlera. Po idyllicznym początku podróży następuje spotkanie z Portugalią Salazara, Hiszpanią rozdartą między zwolenników Frontu Ludowego i Nacjonalistów, olimpijskim Berlinem pod rządami Hitlera oraz Moskwą Stalina. Europa jest już beczką prochu, pod którą tli się lont, a Heniek ma do wypełnienia nie tylko wywiadowcze misje, ale przede wszystkim chce odnaleźć mordercę swojej matki…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 15 min

Oceny
4,2 (29 ocen)
15
8
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PawelKoss

Nie polecam

Jednym słowem - masakra. Zamiast książki łotrzykowskiej, awantur, bójek, intryg, szpiegów, dostajemy w 90% przewodnik po miastach Europy z drugiej połowy lat 30 ubiegłego wieku wraz z bardzo szczegółową historią wojny domowej w Hiszpanii.
10
cizba

Nie oderwiesz się od lektury

Czekając na więcej …
00
romantab

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na kolejne losy Heńka
00
Marzenatobiasz

Nie oderwiesz się od lektury

Super się słucha
00

Popularność




Re­dak­tor pro­wa­dzącyPa­weł Wie­lo­pol­ski
Re­dak­cja i ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce©Eve­rett Col­lec­tion/Shut­ter­stock
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Grze­gorz Ka­li­now­ski, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-54-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jemu Przy­ja­cie­lowi Bo­gu­siowi Ło­ba­czowi

oraz dar­czyń­com WOŚP 2023

Grze­go­rzowi Kró­lowi i Ma­rioli So­sze

Ży­cie jest za piękne, aby żyć nor­mal­nie.

Ma­ria Czu­ba­szek

Jesz­cze bę­dzie prze­pięk­nie, jesz­cze bę­dzie nor­mal­nie

To­masz Li­piń­ski

PRO­LOG

W któ­rym sar­gento pri­mero Car­los Ruiz Re­verte jest świad­kiem, jak pa­tronka Gu­ar­dia Ci­vil Nu­estra Se­ñora del Pi­lar ra­tuje ży­cie nie­roz­waż­nego prze­chod­nia

Sar­gento pri­mero Car­los Ruiz Re­verte skoń­czył już służbę, lecz cały czas był czujny i od­po­wie­dzialny. Na­uczył się tego w sta­rej Gu­ar­dia Ci­vil, to wy­róż­niało go mię­dzy tymi wszyst­kimi ama­to­rami, uzbro­joną cy­wil­bandą, która włó­czyła się z ka­ra­bi­nami i pi­sto­le­tami po mie­ście. Byli nie­chlujni, ubrani w byle co, biła od nich non­sza­lan­cja. Bra­ko­wało im nie tylko wy­szko­le­nia i dys­cy­pliny, ale przede wszyst­kim woj­sko­wego sznytu, który za­pew­niają wy­pa­sto­wane buty, do­brze do­pa­so­wany ści­śnięty pa­sem mun­dur, czy­sty i od­pra­so­wany, i bę­dące zwień­cze­niem ca­ło­ści służ­bowe na­kry­cie głowy. W jego przy­padku – cha­rak­te­ry­styczny, trój­gra­nia­sty ka­pe­lusz.

Ka­pe­lusz gwar­dii był czymś rów­nie ma­gicz­nym, co na­kry­cie głowy tor­re­adora. Dzięki od­po­wied­niej pre­zen­cji mi­strzo­wie z aren i funk­cjo­na­riu­sze Gu­ar­dia Ci­vil mieli w so­bie coś nie­zwy­kłego, nie­mal nad­ludz­kiego, co do­da­wało im siły i wzro­stu. W przy­padku star­szego sier­żanta Re­verte do­dat­kowe cen­ty­me­try były bar­dzo po­żą­dane z po­wodu nik­czem­nego wzro­stu, ale po wło­że­niu służ­bo­wego ka­pe­lu­sza czuł, że pa­trzy na wszyst­kich z góry.

No­wych za­pal­czyw­ców, któ­rzy za­si­lili re­pu­bli­kań­skie sze­regi, nie oszczę­dzali ma­ro­kań­scy re­gu­la­res i le­gia cu­dzo­ziem­ska, przez co Ma­dryt od po­czątku wojny był fron­to­wym mia­stem. Dla­tego tacy jak on, lu­dzie do­świad­czeni i zdy­scy­pli­no­wani, mu­sieli za­cho­wać szcze­gólną czuj­ność, bo wróg ata­ko­wał mia­sto czte­rema ko­lum­nami, a piąta, od środka, upra­wiała dy­wer­sję na sze­roką skalę. Gdy więc roz­brzmiała sy­rena ka­retki po­go­to­wia, któ­rej wy­cie nio­sło się po wą­skich ulicz­kach przed­mieść sto­licy Hisz­pa­nii, Re­verte nad­sta­wił ucha. Co prawda nie zaj­mo­wał się ru­chem dro­go­wym, ale jako do­bry pod­ofi­cer był go­tów po­móc za­ło­dze po­jazdu ra­tun­ko­wego szybko i bez­piecz­nie prze­je­chać przez skrzy­żo­wa­nie.

Sy­gnał ka­retki zbli­żał się wy­jąt­kowo szybko, co zdzi­wiło sar­gento pri­mero, bo wie­dział, że po­wszechna opi­nia o tym, iż sa­ni­tarki pę­dzą jak sza­lone, nie po­krywa się z rze­czy­wi­sto­ścią. Ka­retka po­go­to­wia szybko po­ko­nuje duże od­le­gło­ści, bo inni kie­rowcy, fur­mani, fia­krzy i mo­tor­ni­czo­wie ustę­pują jej pierw­szeń­stwa.

Wy­ciu sy­reny co­raz czę­ściej to­wa­rzy­szyło na­ci­ska­nie klak­sonu, jakby kie­rowca nie do­wie­rzał sile prze­pi­so­wego sy­gnału ostrze­gaw­czego. Do tego do­cho­dził jesz­cze nie­zwy­czajny ryk sil­nika i pisk opon. Można się było do­my­ślać, że sa­ni­tarka nie tylko je­dzie z nad­zwy­czajną pręd­ko­ścią, ale i po­ko­nuje za­kręty z taką bra­wurą, jakby to nie były ulice Ma­drytu, tylko Mo­nako, i pę­dziła nimi nie fur­go­netka, ale wy­ści­gowe auto pro­wa­dzone przez wło­skiego mi­strza Lu­igi Fa­gio­lego. I rze­czy­wi­ście, prze­cznicę da­lej zza za­krętu wy­sko­czyło białe auto z budą, które nie je­chało w zwy­czajny spo­sób, a śli­zgało się bo­kiem, kie­rowca szybko jed­nak wy­rów­nał tor jazdy; zro­bił to nie tylko pro­stu­jąc koła, ale i nad­usza­jąc pe­dał gazu z taką siłą, że sil­nik za­wył tak, jakby za chwilę miały pu­ścić wszyst­kie za­wory.

Star­szy sier­żant Car­los Ruiz Re­verte wszedł już na śro­dek skrzy­żo­wa­nia, które było jego areną. Sta­nął ele­gancko jak ma­ta­dor, ob­cią­gnął mun­dur, za­krę­cił wąsa i przy­stą­pił do dzia­ła­nia. Do ostrze­gaw­czych dźwię­ków wy­da­wa­nych przez ka­retkę do­łą­czył służ­bowy gwiz­dek.

– Na chod­nik, na chod­nik!

Re­verte wstrzy­mał po­jazdy i wy­go­nił prze­chod­niów na chod­nik, więc ka­retka mo­gła prze­mknąć bez­piecz­nie przez skrzy­żo­wa­nie. Na­gle jed­nak od brzegu chod­nika ode­rwała się przy­gar­biona po­stać męż­czy­zny, za­nu­rzona w lek­tu­rze „El He­raldo de Ma­drid”. Szpalta ga­zety od­ci­nała go od świata, jak za­hip­no­ty­zo­wany wszedł na jezd­nię zza stra­ganu – kie­rowca za­uwa­żył go w ostat­niej chwili, i choć wy­da­wało się to da­remne, dał po he­blach.

– O Matko Bo­ska na ko­lum­nie! – za­wo­łał star­szy sier­żant Re­verte, pa­trząc, jak auto z pi­skiem pa­lo­nych opon nie­uchron­nie zmie­rza w kie­runku prze­chod­nia.

Ja­kieś trzy me­try przed żywą, ludzką prze­szkodą kie­rowca pu­ścił ha­mulce i skrę­cił kie­row­nicą, o cen­ty­me­try mi­ja­jąc czło­wieka z ga­zetą.

Po­tem szarp­nął kie­row­nicą jesz­cze raz, ale tym ra­zem cu­dów nie było, błot­nik za­wa­dził o stra­gan i zmarsz­czył się jak sło­niowa trąba. To i tak była naj­niż­sza cena za unik­nię­cie praw­dzi­wego nie­szczę­ścia.

– O Matko Bo­ska na ko­lum­nie! – po­wtó­rzył, tym ra­zem szep­tem, star­szy sier­żant Re­verte, choć Nu­estra Se­ñora del Pi­lar nie była już pa­tronką Gu­ar­dia Ci­vil, bo ta zo­stała roz­wią­zana. Te­raz słu­żył w Gu­ar­dia Na­cio­nal Re­pu­bli­cana, w któ­rej nie było już miej­sca dla ka­pe­la­nów, mszy i pa­tronki, Naj­święt­szej Pa­nienki z ko­lumny. Mimo wszystko Matka Bo­ska z Sa­ra­gossy wy­słu­chała go, bo nie do­szło do ka­ta­strofy, i le­d­wie po­wstrzy­mał się od tego, by się prze­że­gnać. Szpalta „El He­raldo de Ma­drid” zło­żyła się tak, jak za­my­kają się okien­nice. Zza ga­zety wyj­rzała blada jak ściana twarz męż­czy­zny w me­lo­niku.

Ka­retka na wstecz­nym biegu po­wró­ciła na oś jezdni, ale prze­cho­dzień na­dal tkwił na środku ulicy. Po ułamku se­kundy z okna po­jazdu wy­chy­lił się po­tężny szo­fer, a jego krą­gła, ozdo­biona wiel­kimi wą­sami twarz wy­krzy­wiła się w gry­ma­sie wy­ra­ża­ją­cym skrajne obu­rze­nie.

– Da­lej, jazda mnie stąd, wy­pier­dzio­cha, i to w pod­sko­kach, ma­ta­dor szar­pany, trąba je­ry­choń­ska!

Nikt na ulicy nie ro­zu­miał, co wrzesz­czał kie­rowca, choć jego głos był do­no­śny jak okrę­towa sy­rena. Szo­fer nie był Hisz­pa­nem ani także Ba­skiem czy Ka­ta­loń­czy­kiem. Na pewno to cu­dzo­zie­miec, pew­nie je­den z tych, któ­rzy służą w Bri­ga­das In­ter­na­cio­na­les, być może Ro­sja­nin.

– Rusz dupę, le­biego! – Kie­rowca za­chę­cił do zej­ścia z jezdni prze­chod­nia z ga­zetą.

Do­piero te­raz sar­gento pri­mero zdał so­bie sprawę, że se­nior extran­jero, choć sie­dział za kie­row­nicą ka­retki, to wcale nie wy­glą­dał na jej szo­fera. Gdyby słu­żył w Bry­ga­dach Mię­dzy­na­ro­do­wych, to by miał na so­bie mun­dur, a gdyby pra­co­wał w po­go­to­wiu, to biały ki­tel.

– Głu­chy je­steś, ba­ra­nie?! – Kie­rowca nie usta­wał w pró­bie wpły­nię­cia na prze­chod­nia, który za­stygł ni­czym słup soli i nie wie­dział, czy wró­cić tam, skąd przy­szedł, czy jed­nak przejść na drugą stronę.

– O żeż kurwa jego, w te i na­zad! – Wą­saty kie­rowca po­parł swój okrzyk dźwię­kiem klak­sonu.

Po­li­cjant znał to słowo – „kurwa”, ale w nie hisz­pań­skim tego słowa zna­cze­niu, bo extran­je­ros, któ­rzy go uży­wali, naj­rza­dziej mieli na my­śli za­kręt, a znacz­nie czę­ściej okre­ślali tym mia­nem ko­biety upa­dłe, wy­ra­żali też mnó­stwo uczuć, od za­chwytu po zde­ner­wo­wa­nie.

Tym­cza­sem prze­cho­dzień ru­szył się w końcu i z ja­kąś pre­ten­sją w oczach, po­pra­wia­jąc me­lo­nik, po­sta­no­wił do­koń­czyć marsz na drugą stronę ulicy. Tym ra­zem roz­po­starł ga­zetę do­piero wtedy, kiedy jego stopa się­gnęła bez­piecz­nego kra­węż­nika.

Star­szy sier­żant Car­los Ruiz Re­verte ru­szył w kie­runku ka­retki, ale ta z pi­skiem opon, ry­kiem sil­nika i ter­ko­tem na­de­rwa­nego błot­nika ru­szyła przed sie­bie. Funk­cjo­na­riusz miał już się­gnąć po ka­je­cik, by za­pi­sać nu­mery am­bu­lansu, bo kie­rowca wy­dał mu się co­kol­wiek po­dej­rzany, ale w tym mo­men­cie do gwaru ulicy i wy­cia sy­reny sa­ni­tarki do­łą­czył nowy, nie­po­ko­jący od­głos, który od paru mie­sięcy prze­śla­do­wał wszyst­kich ma­dryt­czy­ków. Na dźwięk do­cho­dzą­cego z nieba ba­so­wego dud­nie­nia lot­ni­czych sil­ni­ków ulica za­częła pu­sto­szeć, nikt nie miał pew­no­ści, czy bę­dzie to atak na fron­towe re­pu­bli­kań­skie po­zy­cje, czy ko­lejna próba ster­ro­ry­zo­wa­nia mia­sta przez nie­miec­kich, wło­skich i na­cjo­na­li­stycz­nych lot­ni­ków.

Ta chwila zde­cy­do­wała – ucie­ka­jący w po­pło­chu prze­chod­nie za­sło­nili auto, a kilka chwil póź­niej do­szło do pierw­szych wy­bu­chów.

CZĘŚĆ I:BA­TORY

Wody z ta­kich stat­ków nie wi­dać za wiele

i naj­ła­twiej by­łoby mi pi­sać do ru­bryki „moda i sa­lon”.

Mel­chior Wań­ko­wicz, frag­ment re­la­cjidla mie­sięcz­nika „Mo­rze”

ROZ­DZIAŁ I 

W któ­rym oka­zuje się, że ani mu­zyka, ani bi­lard nie ła­go­dzą oby­cza­jów, puł­kow­nik No­wicki udo­wad­nia, że wy­sy­ła­jąc go na eme­ry­turę, do­pusz­czono się grze­chu cięż­kiego, a ho­tel Vic­to­ria prze­żywa naj­wspa­nial­szy wie­czór od czasu, gdy grał tu Ar­tur Ru­bin­stein

War­szawa, 18 kwiet­nia 1936

Pa­mię­tam to jak dziś, był sierp­niowy wie­czór, po upal­nym dniu przy­szedł od gór chłodny wiatr. Na ulicy, a ra­czej na wiej­skim trak­cie, ja­kim były za­ko­piań­skie Kru­pówki, para le­ciała z ust, ale ci, któ­rzy opu­ścili lo­kal Mor­skie Oko, nie wy­szli z roz­grza­nego wnę­trza knajpy po to, by się ostu­dzić, ale po to, żeby jesz­cze moc­niej się roz­grzać. Za roz­grza­nie wcale licz­nej pu­blicz­no­ści i do­star­cze­nie jej nie­za­po­mnia­nych emo­cji miał być od­po­wie­dzialny He­niek Wci­sło. Czyli ja, bo tak się jesz­cze wtedy na­zy­wa­łem.

Za­czą­łem od nu­meru à la Ho­udini. Ro­zej­rza­łem się po ze­bra­nych, wy­ją­łem z kie­szeni przed­miot i po­ka­za­łem go, trzy­ma­jąc w dwóch pal­cach. Gdyby to była praw­dziwa scena, to miał­bym na gło­wie cy­lin­der, a pre­zen­ta­cji do­ko­na­łaby rzad­kiej urody asy­stentka. Obyło się bez re­kwi­zy­tów i pięk­nej panny, a pu­blika i tak była za­do­wo­lona, może z wy­jąt­kiem trzech ro­słych, przy­cięż­ka­wych męż­czyzn ły­pią­cych na mnie spode łba. Jesz­cze o tym nie wie­dzieli, ale to wła­śnie oni sta­no­wili tą część wi­downi, która w trak­cie po­kazu miała wraz z ma­gi­kiem do­star­czyć nie­za­po­mnia­nych wra­żeń. Taki był plan, o któ­rym bra­cia Iz­deb­scy, bo tak się owi pa­no­wie na­zy­wali, jesz­cze nie wie­dzieli.

Pu­blicz­no­ści za­pre­zen­to­wa­łem dwu­zło­tówkę, na­zy­waną żni­wia­reczką, bo mo­neta przed­sta­wiała pro­fil ko­biety i kłosy zbóż.

Raz jesz­cze spoj­rza­łem na ze­bra­nych, wszystko go­towe, więc wy­rzu­ci­łem pie­niądz w górę; le­ciał, ob­ra­ca­jąc się, jakby ni­gdy nie miał spaść na zie­mię. To był do­bry rzut, per­fek­cyjny, prima sort! Do­sko­nale od­wra­cał uwagę i sta­no­wił wpro­wa­dze­nie do wła­ści­wego wy­stępu, w tym przy­padku gong do ma­łej draki, któ­rej po­czą­tek miał miej­sce w knaj­pie Mor­skie Oko.

To dość ko­miczne zda­rze­nie za­częło się od nie­mi­łego zaj­ścia przy ba­rze. Trzech wspo­mnia­nych męż­czyzn, czyli bra­cia Iz­deb­scy, dziane cho­mąta pod ga­zem, za­cze­piały w Mor­skim Oku mo­jego przy­ja­ciela, pana Mu­ra­ka­miego. Wi­docz­nie sły­szeli, że parę dni wcze­śniej dzięki ja­poń­skim tech­ni­kom walki w efek­towny spo­sób sta­wił opór miej­sco­wym, więc po­sta­no­wili się z nim spró­bo­wać. Każdy z tych trzech ćwo­ków był ro­ślej­szy od Mu­ra­ka­miego, więc mieli pew­ność, że zdo­będą mo­ło­jecką sławę, spusz­cza­jąc mu po­rządny oklep. Za­kła­dali, że na­wet jak go nie spro­wo­kują do bójki i nie spusz­czą manta, to przy­naj­mniej bez­kar­nie mu po­do­ku­czają.

– Cie­kaw je­stem, czy ta żółta małpa jest fak­tycz­nie taka mocna – za­ga­dy­wali tak, żeby pan Mu­ra­kami wy­raź­nie ich sły­szał.

– Eee, to ko­nus, więc obi­jemy go jak for­nala.

Śmie­chom i ra­do­snym po­ry­ki­wa­niom nie było końca, a wy­po­wia­dane uwagi zo­stały wzmoc­nione po­sztur­chi­wa­niami i po­kle­py­wa­niem mo­jego ja­poń­skiego przy­ja­ciela, jakby ten był ja­kąś ma­skotką.

On to wy­trzy­my­wał, bo był ja­poń­skim ofi­ce­rem, co in­nego ja, le­d­wie ka­pral re­zerwy, który mimo ele­ganc­kiego, tu­ry­stycz­nego wdzianka wciąż po­zo­sta­wał chło­pa­kiem z Woli. Oka­zji do bó­jek było aż za wiele: w woj­sku, na po­cho­dach pierw­szo­ma­jo­wych, w Chi­cago i dwóch klu­bach bok­ser­skich. Uzna­łem więc, że sprawy za­szły za da­leko i czas tym pa­ja­com udzie­lić po­waż­nej lek­cji ży­cio­wej. Za­pro­po­no­wa­łem im wyj­ście z lo­kalu w celu po­ka­za­nia sztuczki. Niby zda­wali so­bie sprawę, po co wy­cho­dzą, po­dob­nie jak i kil­ku­na­stu za­cie­ka­wio­nych go­ści Mor­skiego Oka, bo wia­domo, że nic tak nie pod­nieca fa­ce­tów, jak ob­na­ża­jące się ko­biety i bi­jący się męż­czyźni. Na ki­lo­metr pach­niało bitką, ale słowa, że po­każę, jak pol­ska zło­tówka na­bie­rze ma­gicz­nej siły i zo­sta­nie naj­moc­niej­szą wa­lutą świata, za­hip­no­ty­zo­wały wszyst­kich, na­wet Iz­deb­skich. I tak jak w do­brym po­ka­zie ilu­zjo­ni­sty prze­ga­pili to, co naj­waż­niej­sze, wpa­try­wali się w szy­bu­jącą mo­netę jak sroki w gnat i kiedy osią­gnęła swój naj­wyż­szy pu­łap, stało się!

Ten sto­jący naj­bli­żej mnie po­czuł tępy ból w dołku i za­miast da­lej śle­dzić lot żni­wia­reczki, ła­pał po­wie­trze ni­czym karp i nie wi­dział, jak ko­lejny z braci ze­brał w pysk, tak że z ki­chawy po­le­ciała ju­cha. Trze­ciego Iz­deb­skiego po­trak­to­wa­łem z ob­casa w duży pa­lec u nogi. Kiedy mo­neta spo­tkała się z na­wierzch­nią Kru­pó­wek, bra­cia byli już po pierw­szym tra­fie­niu, ta­kim za­po­znaw­czym, nie no­kau­tu­ją­cym, żeby nikt mi nie za­rzu­cił cwa­niac­twa. To miała być wy­rów­nana walka, a że było ich trzech, po­mo­głem so­bie tri­kiem z mo­netą, żeby póź­niej stłuc ich po ko­lei, bo ze wszyst­kimi na­raz mógł­bym so­bie nie dać rady.

Roz­po­częła się druga runda bły­ska­wicz­nego star­cia. Naj­pierw sil­nie pchną­łem tego, któ­remu roz­dep­ta­łem pa­lec. Wpra­wie­nie go w ruch nie było trudne, bo ga­moń pod­ska­ki­wał na jed­nej no­dze, poza tym był za­wiany, więc po­le­ciał w tył i wy­wi­nął efek­tow­nego orła. Ten, co do­stał na dzień do­bry w splot sło­neczny, rzu­cił się na mnie zu­peł­nie na oślep, więc zro­bi­łem unik jak tor­re­ador i da­łem mu kopa w łydkę. Wieprz nie tylko ład­nie fik­nął, ale upadł na swo­jego brata. Przy­pad­kiem to wy­szło, ale pu­blika była pewna, że tak to za­pla­no­wa­łem. Szme­rek en­tu­zja­zmu i roz­le­gły się okla­ski, które przy­ją­łem.

Ten, co do­stał w pysk, rzu­cił się z wrza­skiem, ma­cha­jąc ła­pami, jakby chciał się wy­do­stać z rzecz­nego wiru. Tacy prze­ciw­nicy – su­rowi, wkur­wieni i prze­ko­nani o swo­jej wyż­szo­ści – to wdzięczny ma­te­riał do spra­wie­nia oklepu, zwłasz­cza dla ko­goś, kto wie, co i jak. A ja wie­dzia­łem, choć było to jesz­cze przed chi­ca­gow­skimi lek­cjami u Ir­land­czyka Shauna McQu­eena, ale już po tre­nin­gach z Izra­elem Faj­nem w salce Mac­cabi oraz spa­rin­gach z Ada­siem Gold­far­bem. To wy­star­czyło, by z peł­nym spo­ko­jem ro­bić swoje.

Przed pierw­szym ce­pem wy­ko­na­łem unik, drugi spa­ro­wa­łem i wy­pro­wa­dzi­łem prawy pro­sty. Lekki, punk­tu­jący, bo nos prze­ciw­nika i tak już krwa­wił. Roz­le­gło się prze­raź­liwe wy­cie, zna­czy się, ten pierw­szy mu­siał mu na­ru­szyć chrząstkę. Prze­ciw­nik stał i trzy­mał się za nos, pró­bu­jąc ta­mo­wać krwo­tok, a jego dwóch braci zbie­rało się z ziemi.

Te­raz po­winna na­stą­pić trze­cia runda, ale tych trzech wie­przy spra­wiło mi za­wód: mieli dość i nie chcieli się bić. Bra­cia byli słabsi, niż przy­pusz­cza­łem, a ich za­wzię­tość koń­czyła się tam, gdzie za­czy­nały się po­rażka i ból. To były podłe typy przy­zwy­cza­jone do bi­cia, ale nie do walki. Zna­łem ta­kich gnoj­ków, któ­rzy wy­ko­rzy­sty­wali swą po­zy­cję i bez­kar­nie bili in­nych, nie po­tra­fiąc ustać w uczci­wej wy­mia­nie cio­sów.

– Ubo­le­wam – po­wie­dzia­łem, otrze­pu­jąc dło­nie – ale pa­nów oj­ciec za­nie­dbał edu­ka­cję pod każ­dym wzglę­dem. Nie dość, że je­ste­ście ka­na­lie i chamy, to na do­da­tek nie po­tra­fi­cie się bić – skwi­to­wa­łem nie­równą walkę.

Na­stęp­nie kie­row­ni­kowi tej grupy ob­szar­pań­ców, bo no­wo­bo­gacką ele­gan­cję za­tarł brud i kurz Kru­pó­wek, ka­za­łem za­wi­jać się na kwa­terę, wci­sną­łem do kie­szeni pią­taka, wska­za­łem fia­kra, który cze­kał na klien­tów, i wy­ja­śni­łem:

– Gapa ze mnie, sztuczka nie wy­szła, więc prze­gra­łem do pa­nów pięć zło­tych.

Te słowa wi­dow­nia skwi­to­wała życz­li­wym śmie­chem, bito mi brawo, gra­tu­lo­wano lek­cji kul­tury, któ­rej bez zbęd­nej bru­tal­no­ści udzie­li­łem pę­ta­kom. W ba­rze pod­szedł do mnie ofi­cer, przed­sta­wił się jako rot­mistrz Bie­liń­ski, po­sta­wił na moją cześć ko­lejkę.

Wczo­raj znów go spo­tka­łem, więc mimo że tra­fi­łem na dość na­dętą im­prezę, to było by­czo! Rot­mistrz Bie­liń­ski zdą­żył awan­so­wać przez te parę lat od Za­ko­pa­nego na puł­kow­nika. Był też puł­kow­nik ka­wa­le­rii Alek­san­der No­wicki, czło­wiek, z któ­rym się kie­dyś o mało nie po­za­bi­ja­li­śmy. For­mal­nie od­szedł z woj­ska, ale wie­dzia­łem, że nie do końca, bo choć miesz­kał w Pa­ryżu i pro­wa­dził tam in­te­resy, to pra­co­wał rów­no­cze­śnie dla wy­wiadu i dzia­łał w ru­chu pro­me­tej­skim. Wie­dzia­łem o tym na bank, bo wcią­gnął mnie kie­dyś w swoją ro­botę.

Ten cały pro­me­te­izm miał jed­no­czyć prze­ciwko So­wie­tom na­rody daw­nego Im­pe­rium Ro­syj­skiego, więc No­wicki, jako były car­ski ofi­cer, do­sko­nale się do tego nada­wał. Lu­bi­łem tego star­szego o po­nad dzie­sięć lat za­ka­piora, więc ocho­czo po­go­ni­li­śmy do re­stau­ra­cji w ho­telu Vic­to­ria. Mieli do nas do­bić Po­ldek Wa­lew­ski i puł­kow­nik Bie­liń­ski.

Po dro­dze No­wicki z wiel­kim pod­nie­ce­niem opo­wia­dał mi, co go spro­wa­dziło z Pa­ryża do War­szawy. Było to spo­tka­nie pro­me­tej­skie zor­ga­ni­zo­wane pod przy­krywką Zjazdu Ję­zy­ko­znaw­ców Na­ro­dów Ujarz­mio­nych ZSRR. Do­szli­śmy na plac Dą­brow­skiego i wpa­so­wa­li­śmy się do ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji. Ze środka roz­legł się gromki śpiew, któ­remu to­wa­rzy­szyło gło­śne wy­bi­ja­nie rytmu.

Nie chcemy już od was uzna­nia,

Ni wa­szych słów, ni wa­szych łez,

Skoń­czyły się dni ko­ła­ta­nia,

Do wa­szych serc – je­bał was pies!

Pierw­sza bry­gada, za­tem ofi­cer­ska kom­pa­nia. No­wicki mu­siał odejść z ar­mii, bo nie był pił­sud­czy­kiem i w maju dwu­dzie­stego szó­stego sta­nął za pre­zy­den­tem, ale mun­dur to mun­dur. De­li­kat­nie prze­pchnął kie­row­nika sali i zaj­rzał do środka.

– Do­bra na­sza, otwarte, a oni wy­glą­dają na co­kol­wiek zmę­czo­nych, więc będą koń­czyć. O, na­wet ko­bieta z nimi jest, wy­gląda, jakby ich pil­no­wała, pew­nie żona albo ko­chanka jed­nego z nich – za­ra­por­to­wał.

I ja zer­k­ną­łem, fak­tycz­nie, ofi­ce­ro­wie i ja­kaś babka, za­tem otwarte, ale... Wciąż śpie­wano. A to nie był do­bry znak, bo je­śli, jak mó­wią, „mu­zyka ła­go­dzi oby­czaje”, to aku­rat Pierw­sza Bry­gada do tego przy­sło­wia nie pa­so­wała. Pa­no­wie ofi­ce­ro­wie i po­li­tycy, wy­ko­nu­jąc hymn pił­sud­czy­ków, sta­wali się buń­czuczni, tacy, do któ­rych „bez kija nie pod­chodź”. Szcze­gól­nie je­śli ofi­cer­ska kom­pa­nia ta­kowe dzier­żyła w dło­niach. Za salą re­stau­ra­cyjną znaj­do­wał się od­dzie­lony ko­tarą po­kój bi­lar­dowy, wi­docz­nie prze­rwali par­tyjkę, a może po pro­stu wzięli kije, żeby wy­bi­jać so­bie rytm. Pew­nie za­raz przejdą do że­la­znego re­per­tu­aru z le­gio­no­wego śpiew­nika i za­ry­czą pieśń: „Lance do boju, sza­ble w dłoń, bol­sze­wika goń, goń, goń!”. Kije bi­lar­dowe będą lan­cami, a oni prze­niosą się na front wojny 1920. W wy­obraźni się prze­niosą, a nie we wspo­mnie­niach, gdyż w prze­ci­wień­stwie do mnie i No­wic­kiego bol­sze­wi­ków wi­dzieli tylko na ma­lo­wan­kach w pod­ręcz­ni­kach; naj­star­szy z nich, ka­pi­tan, mógł mieć góra trzy­dzie­ści lat.

Po­krę­ci­łem głową, bo wy­da­wało mi się, że nie bę­dziemy mile wi­dziani, a nie mia­łem na­stroju do awan­tur. Vic­to­ria nie była je­dy­nym lo­ka­lem w oko­licy, poza tym miesz­ka­łem nie­da­leko, mógł­bym tam pod­jąć przy­ja­ciół. Mia­łem już to za­pro­po­no­wać, ale No­wicki uparł się na Vic­to­rię.

– Jak coś nie bę­dzie pa­so­wało, to im wy­dam roz­kaz, w końcu je­stem puł­kow­ni­kiem. – Za­śmiał się. – W sta­nie spo­czynku, ale puł­kow­ni­kiem, a jak­bym nie od­szedł dzie­sięć lat temu z woj­ska, to był­bym te­raz ge­ne­ra­łem!

– A jakby car nie upadł, to może na­wet byś był gie­nie­rał-field­mar­sza­łam! – do­da­łem, bo tak mo­gło być, w końcu No­wicki, mimo pol­skiego po­cho­dze­nia, był ru­skim woj­sko­wym w trze­cim po­ko­le­niu i gdyby się nie za­ko­chał w pol­skiej pa­triotce, to pew­nie po­zo­stałby wierny ca­rowi.

Wpa­ro­wa­li­śmy do środka mimo pro­te­stów kel­nera, któ­rego usa­dzi­łem sło­wami: „Jak za­mknięte, to szo­ruj pan do domu!”. Tamci czte­rej ofi­ce­ro­wie, któ­rzy oku­po­wali salę, przyj­rzeli nam się nie­zbyt przy­chyl­nym wzro­kiem, ale nic so­bie z tego nie ro­bi­li­śmy, bo my też woj­skowi, choć w spo­czynku i re­zer­wie, od­zna­czeni we­te­rani, poza tym miał do nas do­bić jesz­cze puł­kow­nik Bie­liń­ski, który wbił się tego wie­czoru w wyj­ściowy mun­dur.

Alek­san­der No­wicki nie za­przą­tał so­bie głowy utarcz­kami z per­so­ne­lem, wi­dząc, że wła­śnie niosą do ofi­cer­skiego sto­lika ko­lejną bu­telkę. Roz­siadł się przy sto­liku i mach­nął na kel­nera ręką. Kuch­nia była za­mknięta, ale spod szkła bu­fetu za­lot­nie spo­glą­dały na nas sma­ko­wite, zimne za­ką­ski.

Za­miast „pana star­szego”, który ode­brałby od nas za­mó­wie­nie, po­ja­wił się ofi­cer trzy­ma­jący w ręku kij bi­lar­dowy. Nie było to jed­nak za­pro­sze­nie na par­tyjkę gry w kulki, którą można od­być w są­sied­niej sali.

– Za­mknięte! Nie sły­szysz pan, co mó­wił kel­ner? – burk­nął zu­peł­nie nie­ofi­cer­skim to­nem.

– A ja wi­dzę, że otwarte. – No­wicki nic so­bie z jego słów nie ro­bił, w końcu był puł­kow­ni­kiem, a ofi­cer le­d­wie po­rucz­ni­kiem. Na­wet nie spo­glą­da­jąc w kie­runku na­tręta, umo­ścił się wy­god­nie w krze­śle i za­wo­łał: – Kel­ner! Kel­ner!

– Pro­szę mnie nie lek­ce­wa­żyć – syk­nął po­rucz­nik.

– Nie lek­ce­ważę pana, pa­nie po­rucz­niku, za to pan prze­szka­dza mi w zło­że­niu za­mó­wie­nia – od­parł No­wicki z cał­ko­wi­tym spo­ko­jem, da­jąc znaki kel­ne­rowi.

– Wstań, jak mó­wisz do ofi­cera, cha­mie! – wark­nął po­rucz­nik i by do­dać po­wagi swoim sło­wom, ude­rzył ki­jem o par­kiet.

No­wicki za­re­ago­wał na gest po­rucz­nika, jakby stała przed nim znie­cier­pli­wiona panna, która swoje ra­cje pró­buje wzmoc­nić stu­ko­tem pan­to­fel­ków.

– Tak ko­chany, to nie bę­dziemy roz­ma­wiać. – No­wicki da­lej za­cho­wy­wał spo­kój, a ką­tem oka zer­k­nął na mnie.

Sta­łem wła­śnie przy bu­fe­cie, wy­bie­ra­jąc prze­ką­ski, i sta­ra­łem się kon­tro­lo­wać to, co dzieje się na sali. Od ofi­cer­skiego sto­lika wstał ka­pi­tan, który naj­wy­raź­niej chciał wes­przeć po­rucz­nika-bi­lar­dzi­stę w ne­go­cja­cjach z No­wic­kim. Pró­bo­wała mu w tym prze­szko­dzić ko­bieta, która zrazu nie wy­dała mi się atrak­cyjna, bo była jak na mój gust zbyt ru­ben­sow­ska. Na­uczy­łem się tego okre­śle­nia, bo w to­wa­rzy­stwie nie wy­pa­dło mó­wić gruba, a na­wet pulchna, ale jak już się po­wo­ły­wało na Ru­bensa, to wszystko było w po­rządku. Sprawy miały się jed­nak zu­peł­nie ina­czej. Ko­bieta była z na­tury szczu­pła, ale za to w sta­nie bło­go­sła­wio­nym... Chyba ją zna­łem, czy to nie ona?

– Ma­rian, daj spo­kój, pójdźmy do domu... – po­wie­działa nie pro­sząco, a roz­ka­zu­jąco do ka­pi­tana, pró­bu­jąc przy­trzy­mać go za rę­kaw.

Tak, to ona, nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, usły­sza­łem głos, a po chwili zo­ba­czy­łem jej pro­fil i po­zna­łem. Nie spo­sób było za­po­mnieć o kimś ta­kim jak Zu­zanna Or­łow­ska! Ta ko­bieta cztery lata temu ura­to­wała mi ży­cie! Za­tem ten typ w mun­du­rze to był jej mąż, który nią po­mia­tał i ją zdra­dzał! A te­raz du­pek w mun­du­rze z gwiazd­kami ka­pi­tana na pa­go­nach szar­pał się, jakby chciał strzą­snąć z sie­bie tę wspa­niałą ko­bietę. Tego było za wiele, wy­star­to­wa­łem do niego.

– A pan to kto? – za­chry­piał pi­jac­kim gło­sem ka­pi­tan.

– Prze­pra­szam naj­moc­niej, nie przed­sta­wi­łem się, Hen­ryk Haas!

Mo­głem go po­trak­to­wać z góry, bo choć by­łem tylko ka­pra­lem re­zerwy, to jed­nak on był tylko teo­re­ty­kiem, a ja we­te­ra­nem dwóch kam­pa­nii i ka­wa­le­rem Krzyża Wa­lecz­nych. Gdyby nie Zu­zanna i gdyby nie mun­dur, do któ­rego czu­łem jesz­cze resztki sza­cunku, to po pro­stu sko­pał­bym mu tę su­chą, ofi­cer­ską dupę.

– Pań­ska żona ura­to­wała mi kie­dyś ży­cie! – Ukło­ni­łem się grzecz­nie, może na­wet zbyt grzecz­nie, bo ośmie­liło to męża Zu­zanny do dal­szych po­pi­sów.

– To niech pan, pa­nie Haas, za­bie­rze stąd swo­jego przy­ja­ciela, ale już, bo mnie de­ner­wuje. – Ka­pi­tan lek­ce­wa­żą­cym ge­stem wska­zał puł­kow­nika No­wic­kiego, który wciąż sie­dział, ale był na­stro­szony jak ko­gut, go­towy rzu­cić się na ofi­cera bi­lar­dzi­stę.

– Ma­rian, chodźmy do domu... – pro­siła Zu­zanna i pró­bo­wała wziąć go pod ra­mię, ale ten wy­rwał się jej i usa­dził ją na krze­śle.

– Nie wtrą­caj się, ro­zu­miesz? – Ton ka­pi­tana i za­cho­wa­nie przy­po­mi­nały bar­dziej awan­turę do­mową z przed­mie­ścia niż roz­mowę ofi­cera z żoną.

– Może by tak grzecz­niej? Je­steś pan ofi­ce­rem i mó­wisz do ko­biety w sta­nie bło­go­sła­wio­nym! – przy­po­mniał o so­bie No­wicki, który da­lej twardo sie­dział, nie ro­biąc so­bie nic z ofi­cerka ster­czą­cego nad nim z ki­jem bi­lar­do­wym.

– Co się pan wtrą­casz, panu też ura­to­wała ży­cie? – Ka­pi­tan za­śmiał się nie­przy­jem­nie.

– Je­stem puł­kow­nik Alek­san­der No­wicki – po­wie­dział ze spo­ko­jem i wstał od sto­lika, po czym pod­szedł do ka­pi­tana i zmie­rzył go wzro­kiem jak bok­ser, który staje na­prze­ciw ry­wala.

– Z któ­rego pułku?

– Z pułku, z któ­rego wy­la­liby cię na zbity pysk za kom­pro­mi­to­wa­nie mun­duru i sztan­daru!

To był ko­niec roz­mowy, ka­pi­tan chwy­cił oparty o są­siedni stół kij bi­lar­dowy i pró­bo­wał ude­rzyć No­wic­kiego, ale Zu­zanna go po­wstrzy­mała, za co pchnął ją tak mocno, że pa­dłaby na pod­łogę, na szczę­ście zła­pa­łem ją w ostat­niej chwili. Chwy­ci­łem mocno i mimo woli ob­ją­łem; wró­ciły chwile z plaży, kiedy ra­to­wała mi ży­cie, i te z Za­ko­pa­nego, kiedy ko­cha­jąc się ze mną, brała od­wet na nie­wier­nym mężu.

– Na­prawdę je­steś by­dlak. – No­wicki po­krę­cił głową. – Swo­łocz, na­sto­jasz­czyj swo­łocz!

– Ka­pi­ta­nie, ten tu obej­muje pań­ską żonę! – krzyk­nął je­den z ofi­ce­rów, wska­zu­jąc na mnie i Zu­zannę.

– Skar­ży­pyta i li­zus – za­kpił No­wicki, śmie­jąc się do roz­puku.

To była ostat­nia chwila, która miała w so­bie dzie­sięć pro­cent szansy na to, żeby wszystko ob­ró­cić w żart i żeby sprawa ro­ze­szła się po ko­ściach. Ka­pi­tan mógł do­łą­czyć do ru­basz­nego śmie­chu puł­kow­nika, a po­tem wy­pi­li­by­śmy na zgodę wó­deczkę. Nic z tych rze­czy, po­nie­waż ka­pi­tan Or­łow­ski wy­mie­rzył mi siar­czy­sty po­li­czek. Nie mia­łem szans się uchy­lić, bo trzy­ma­łem w ra­mio­nach żonę tego skur­wy­syna. Tym­cza­sem na dru­gim fron­cie No­wicki mu­siał so­bie przy­po­mnieć, jak to było na woj­nie, bo je­den z przy­du­pa­sów ka­pi­tana Or­łow­skiego chciał za­po­znać jego głowę z ki­jem bi­lar­do­wym.

Puł­kow­nik wy­ko­nał zgrabny unik, ale było już ja­sne, że za chwilę sala re­stau­ra­cyjna ho­telu Vic­to­ria zo­sta­nie pod­dana kon­kret­nej de­molce, ta­kiej ja­kie zwy­kło się oglą­dać na we­ster­nach, kiedy kow­boje ło­mo­czą się w sa­lo­onie. Były sto­liki, bar, a na­wet pia­nino i przede wszyst­kim sze­ściu męż­czyzn go­to­wych się po­za­bi­jać, bra­ko­wało tylko ka­pe­lu­szy, dzi­wek w roz­ło­ży­stych suk­niach i pia­ni­sty. W we­ster­nach z od­sie­czą nad­jeż­dża ka­wa­le­ria albo wpa­ro­wuje do sa­lonu dzielny sze­ryf, ale na Ja­snej można było li­czyć tylko na po­li­cję, pod wa­run­kiem że bar­man do­dzwo­niłby się na ko­mi­sa­riat. Nie szło mu to za do­brze, bo w ner­wach nie mógł wy­krę­cić nu­meru. Do tego kie­row­nik sali po­wtrzy­mał go ge­stem ręki, bo nie chciał skan­dalu, po­li­cji, ra­por­tów i ze­znań. Pew­nie my­ślał, że ofi­ce­ro­wie stłuką nas na kwa­śne jabłko i bę­dzie po kło­po­cie.

Źle my­ślał, bo do­piero się roz­krę­ca­li­śmy, na­sza dwójka i lu­dzie ka­pi­tana Or­łow­skiego. A naj­bar­dziej puł­kow­nik No­wicki, który zła­pał le­żącą na stole bi­lar­dową kulę i użył jej za­miast ka­stetu. Po­rucz­nik, który go wcze­śniej za­ata­ko­wał ki­jem, do­stał w głowę i osu­nął się na pod­łogę. Wtedy jak spod ziemi wy­rósł drugi z bi­lar­dzi­stów, który miał wię­cej szczę­ścia, bo udało mu się do­się­gnąć puł­kow­nika ki­jem, ale za słabo i nie­pre­cy­zyj­nie. Za­miast go ogłu­szyć, tylko go roz­ju­szył. Puł­kow­nik rzu­cił się na niego, jak gdyby chciał, by wy­le­cieli przez wi­trynę re­stau­ra­cji na ulicę. Pew­nie by do tego do­szło, ale na dro­dze stały dwa krze­sła, które siłą im­petu zmie­tli jak dzie­cięce za­bawki.

Spo­licz­ko­wany nie mo­głem od­po­wie­dzieć na­tych­mia­stowo na afront, wpierw mu­sia­łem ją wy­pu­ścić z ra­mion i od­su­nąć na bok. Przez tę chwilę wszystko so­bie prze­my­śla­łem i wy­szło mi, że nie bę­dzie żad­nej szer­mierki na pię­ści czy fran­cu­skiej walki, bo ani w bok­sie, ani w za­pa­sach nie za­czyna się walki od kop­niaka. Ka­pi­tan Or­łow­ski do­stał z po­de­szwy w klatkę pier­siową, tra­fi­łem go nie­mal jak koń, więc ode­pchnięty z wielką siłą, bez­wład­nie po­le­ciał w tył, prze­wra­ca­jąc krze­sło i strą­ca­jąc ze stołu bu­telkę. Wtedy ru­szył na mnie trzeci bi­lar­dzi­sta, po­rucz­nik w mun­du­rze z roz­pię­tymi ha­ft­kami, czer­wony na twa­rzy od nad­uży­tego al­ko­holu i zło­ści. Wy­glą­dał na mocno pod­pi­tego, z gęby na naj­mniej roz­gar­nięto z ca­łej czwórki, ale oka­zał się spryt­niej­szy od swo­ich ko­le­gów, bo nie brał wiel­kiego za­ma­chu, lecz pró­bo­wał mnie dźgnąć ki­jem jak lancą. Za­sko­czył mnie tym ma­new­rem, ale No­wicki czu­wał! Puł­kow­nik rzu­cił w niego ta­le­rzem, ale nie tra­fił w głowę, tylko w kor­pus. Nie było więc no­kautu, tylko chwi­lowe oszo­ło­mie­nie, to mi wy­star­czyło jed­nak, by chwy­cić krze­sło i użyć go jako tar­czy.

Za krze­sło zła­pał także ten, któ­rego puł­kow­nik po­słał na zie­mię. Był bar­dzo zwinny, szybko się pod­niósł i kiedy mój przy­ja­ciel No­wicki rzu­cał ta­le­rzem, za­mach­nął się na niego me­blem. Puł­kow­nik do­stał po­tężny cios krze­słem, które mu­siało być mocno nad­wy­rę­żone, bo roz­le­ciało się na jego ple­cach. Dawny ułan, który w 1914 roku po­pro­wa­dził pod Ni­dzicą sa­mo­bój­czą szarżę szwa­dronu Lejb-Gwar­dyj­skiego Pułku Uła­nów Jego Wy­so­ko­ści, tylko się otrze­pał, po czym od­wró­cił, zła­pał po­rucz­nika za mun­dur i rzu­cił nim jak szma­cianą lalką. Ka­wa­ler Gie­or­gi­jew­ski­jego Krie­sta i Krzyża Wa­lecz­nych wciąż miał krzepę, bo ofi­ce­rek prze­le­ciał w po­wie­trzu ze dwa me­try i wy­lą­do­wał na bla­cie stołu. Pe­łen za­stawy me­bel zła­mał się pod im­pe­tem pa­da­ją­cego ciała, roz­legł się trzask drewna, któ­remu akom­pa­nio­wały brzęk tłu­czo­nego fa­jansu i szkła oraz jęk po­rucz­nika.

Kie­row­nik ho­telu wie­dział już, że nie ma na co cze­kać, przy tej skali znisz­czeń mu­siał za­alar­mo­wać po­li­cję. Krzy­cząc do słu­chawki, ob­ser­wo­wał po­czy­nione spu­sto­sze­nie w lo­kalu. Serce mu­siało go bo­leć, ale nie tak mocno jak naj­star­szego sta­żem pra­cow­nika ho­telu Vic­to­ria, por­tiera Wa­cława Pęgę. We­te­ran, który pra­co­wał tu jesz­cze w ubie­głym wieku, chciał chwy­cić się me­tody zna­nej z war­szaw­skiej prasy. Parę lat temu, przy Ła­zien­kow­skiej, pod­czas der­bo­wego me­czu War­sza­wianki z Gwiazdą, do­szło do bójki mię­dzy pił­ka­rzami, a ich za­cho­wa­nie pod­chwy­cili ki­bice. Wtedy do ak­cji wkro­czył ja­kiś woj­skowy, który roz­krę­cił hy­drant i po­lał roz­pa­lone głowy zimną wodę.

Por­tier chciał zro­bić to samo, tyle że ka­pi­tan Or­łow­ski, wi­dząc klę­skę swo­ich wojsk, wy­cią­gnął pi­sto­let i pró­bo­wał mnie za­strze­lić! W ostat­niej chwili puł­kow­nik No­wicki, na któ­rym wi­siało dwóch prze­ciw­ni­ków, do­był z sie­bie dziki ryk i sko­czył na ka­pi­tana. Cała czwórka pa­dła na po­sadzkę, ale Or­łow­ski zdą­żył wy­strze­lić, kula mi­nęła mnie w bez­piecz­nej od­le­gło­ści, za to por­tier padł jak za­bity. Ktoś z ob­sługi ho­te­lo­wej krzy­czał, że ranny, że krwawi. Do­sta­łem szału, bo ta kula prze­zna­czona była dla mnie, ryk­ną­łem: „Ty skur­wy­synu!”, i kiedy Or­łow­ski się pod­niósł i roz­glą­dał za bro­nią, która mu wy­pa­dła z ręki, po­sła­łem, jak na mań­kuta przy­stało, naj­pierw pra­wego pro­stego na nos, a póź­niej po­tężny lewy sier­powy na szczękę. Nie było co zbie­rać, z dwójki ry­wali puł­kow­nika też, bo zła­pał za włosy ta­rza­ją­cych się z nim po ziemi na­past­ni­ków i zde­rzył ich dyń­kami.

Pa­dli po­ko­tem, ale jak na iro­nię losu ofi­cer, który zo­stał na po­czątku bójki tra­fiony w łeb kulą bi­lar­dową, wstał na­gle i to­cząc błęd­nym wzro­kiem po sali, przy­jął bok­ser­ską po­stawę. Był te­raz je­dy­nym zdol­nym do walki za­wod­ni­kiem swo­jej dru­żyny, ale to trwało tylko chwilę; puł­kow­nik No­wicki pod­szedł do niego, de­li­kat­nie pchnął, a de­li­kwent za­chwiał się i znów wy­lą­do­wał na pod­ło­dze. Te­raz mo­gli ru­szyć do ran­nego por­tiera, byli już przy nim Zu­zanna i lu­dzie z ho­te­lo­wej ob­sługi.

Wy­da­wało się, że nic z niego nie bę­dzie, bo na bia­łej ko­szuli wy­kwi­tała czer­wona plama, ale ku prze­ra­że­niu wszyst­kich, Alek­san­der No­wicki wsa­dził w nią pa­lec i ob­li­zał.

– To nie krew, to wi­śniówka, w którą tra­fiła kula. – Wska­zał na bu­fet, gdzie stała prze­strze­lona bu­telka. – Jest lekko ska­le­czony szkłem, to tyle – ogło­sił i wszyst­kim zro­biło się lżej, z wy­jąt­kiem czwórki ofi­ce­rów, któ­rzy na­wet gdyby w tej chwili do re­stau­ra­cji wpa­ro­wał zmar­twych­wstały Mar­sza­łek Pił­sud­ski, nie da­liby rady po­wi­tać go na sto­jąco.

– Prze­pra­szam, ja za­wsze ro­bię za­mie­sza­nie – po­wie­dzia­łem do Zu­zanny.

– Ktoś go kie­dyś mu­siał przy­wo­łać do po­rządku – od­parła zu­peł­nie spo­koj­nie, po czym już cał­kiem z ner­wem krzyk­nęła: – A te­raz ucie­kaj­cie!

Tak wła­śnie zro­bi­li­śmy, ulot­ni­li­śmy się bły­ska­wicz­nie, za­nim na­de­szła po­li­cja. Nie mu­sie­li­śmy ani biec, ani ła­pać tak­sówki czy do­rożki, bo kiedy wy­szli­śmy z ho­telu, przed drzwi za­je­chała drynda z puł­kow­ni­kiem Bie­liń­skim i Po­ld­kiem Wa­lew­skim.

– Ta­kiego wy­stępu nie mieli tu od czasu, kiedy grał tu Ar­tur Ru­bin­stein! – No­wicki za­re­kla­mo­wał ze swadą na­sze wy­czyny.

– Pa­no­wie, za­pra­szam do sie­bie, do Pru­den­tiala – za­rzą­dzi­łem – ba­rek jest ob­fi­cie za­opa­trzony, a lo­dówka pełna.

Słowo „lo­dówka” wzbu­dziło nie lada jaką sen­sa­cję, bo wciąż był to rzadki sprzęt do­mowy. Ja­dąc Ja­sną w kie­runku placu Na­po­le­ona, mi­nę­li­śmy się z po­li­cyj­nym pa­tro­lem. Chwila mo­ment i z do­rożki prze­sie­dli­śmy się do windy, wje­cha­li­śmy na dach War­szawy i pa­trząc na mia­sto z góry, ko­men­to­wa­li­śmy to, co wy­da­rzyło się w Vic­to­rii i wspo­mi­na­li­śmy dawne czasy. Wszy­scy byli zgodni, że Woj­sko Pol­skie, po­sy­ła­jąc na eme­ry­turę puł­kow­nika No­wic­kiego, ode­brało so­bie szansę na piękne szarże i nie­by­wałe po­gromy prze­wa­ża­ją­cych sił wroga. Alek­san­der się śmiał, że to wszystko była walka pie­sza i że po­ka­załby, co tak na­prawdę po­trafi, gdyby dali mu do­siąść ko­nia. Śmia­li­śmy się do roz­puku, wspo­mi­na­jąc szy­bu­ją­cych w po­wie­trzu ofi­cer­ków, tyle że rano nie było już tak we­soło.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki