Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść łotrzykowska dziejąca się w latach 1905–1925. Pasjonująca historia miasta, świetne wątki polityczne, i zawiłe relacje w warszawskim półświatku.
Grzegorz Kalinowski zabiera nas do warszawskiego świata z początku lat dwudziestych budując swoich bohaterów na tle Warszawy z niezwykłą dbałością jeśli chodzi o topografię miasta i detale z tamtego okresu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 770
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę dedykuję Rafałowi Zarzyckiemu, przyjacielowi naszej rodziny, człowiekowi, który zawsze miał oknoz widokiem na Pałac Kultury, a nawet jeśli nie miał,to potrafił zamówić obraz przedstawiający odpowiedni widok.Pilnuj z góry swojego miasta i warszawskich rodaków!
CZĘŚĆ PIERWSZA
KAJZER NA NIEBIE,CAR NA WALIZKACH
lipiec 1914 – grudzień 1914
Cholera, to nie tak miało być, przecież przyszedł tu, by obrobić kasę. Miał powalczyć ze starym, dobrym pudłem od Baumgarta, złamać kod w zamku szyfrowym i po wszystkim dać nogę. Radca był w tej chwili w Sosnowcu, więc kto, u licha, mógłby wchodzić do tego mieszkania w środku nocy?
Intruz skradał się, jakby wiedział o jego obecności.
Jeśli tamten ma rewolwer, to koniec. Heniek czuł, jak pocą mu się dłonie. Usłyszał szelest, a chwilę potem dźwięk, który poznał dawno temu i nigdy nie zapomniał, bo nie zapomina się odgłosu towarzyszącego podrzynaniu gardła.
A więc w mieszkaniu były oprócz niego co najmniej dwie osoby i jednej z nich właśnie ktoś przejechał majchrem po szyi.
Kto i kogo załatwił? I dlaczego? Czy on, Heniek, będzie następny? Za chwilę mogą się rozstrzygnąć jego losy... Przed oczyma przeleciało mu dwadzieścia jeden lat, całe dotychczasowe życie, którego za nic w świecie nie chciał przerywać. Miał przecież jeszcze tyle do zrobienia, choćby lot nad Warszawą, o którym od zawsze tak marzył...
PRELUDIUM
Hauptmanna Wilhelma von Quasta rozpierała duma. Stał na mostku jednego z najwspanialszych statków powietrznych. Pod jego zeppelinem o numerze taktycznym ZIV rozciągało się duże rosyjskie miasto gubernialne. Komendant potężnego aerostatu czuł się panem życia i śmierci. Mógł wydać rozkaz i ponad tona bomb poleciałaby na domy, mosty i ludzi. Sterowiec był prawdziwym powietrznym krążownikiem apokalipsy, dużo dłuższym od boiska futbolowego i wyższym od niejednej kamienicy. Choć nie tak szybki jak aeroplan, przemieszczał się sprawniej niż automobil.
Aeroplany, owszem, latały z nieco większą prędkością, ale statek w kształcie cygara pokonywał je zasięgiem i czasem, w jakim osiągał maksymalną wysokość. Nie tylko zresztą tym. Rachityczne pajęczaki pozbawione były uzbrojenia i łączności, natomiast w gondoli sterowca umieszczono nie tylko kulomioty i bomby, lecz także radiostację umożliwiającą odbieranie i nadawanie meldunków.
Zeppelin był uosobieniem technicznej doskonałości i prawdziwą maszyną zagłady. Miał zasięg półtora tysiąca kilometrów i dźwigał dziesiątki bomb, które na jeden rozkaz kajzera Wilhelma mogły zrównać z ziemią całe kwartały miast nieprzyjaciela. Również Francuzi i Anglicy zapoznali się już z potęgą sterowców. A sprawił to przypadek. Burza, mgła i wreszcie pomyłka oberlejtnanta Felixa Jacobiego, który dowodził sterowcem, zmieniły rutynowy lot w międzynarodowy skandal. Trzeciego kwietnia 1913 roku lecący do Metzu zeppelin ZIV nieumyślnie przekroczył granicę i awaryjnie lądował na placu defilad francuskiego garnizonu w Lunéville. Inżynierowie z zakładów Lebaudy i Clément-Bayar natychmiast dokładnie go obejrzeli, a relację o potędze statku powietrznego zamieściła prasa nie tylko francuska, lecz także angielska i amerykańska.
Felixowi Jacobiemu nie złamało to kariery. Stacjonował teraz na froncie zachodnim i dzięki zeppelinowi ZVII miał szansę pokazać światu zarówno teoretyczną, jak i praktyczną potęgę niemieckich sterowców.
Wilhelm von Quast był doświadczonym komendantem, nikomu niczego nie musiał udowadniać. Żałował tylko, że wart pół miliona marek statek powietrzny nie będzie dziś zrzucał bomb. Sterowiec z bazy w Królewcu pełnił misję zwiadowczo-propagandową. Jego załoga podczas długiego lotu miała zebrać informacje na temat ruchów oddziałów rosyjskich nie tylko dla własnego sztabu, ale i dla austriackiej k. und k. Armee[1]. Wojska Habsburgów były ich sojusznikiem, ale von Quast myślał o nich z wyższością, a chwilami nawet z pogardą. Podobnie zresztą jak o Rosjanach. Jedni i drudzy mieli przestarzałe uzbrojenie i słabo wyszkolone oddziały, a poza tym zarówno Austriacy, jak i Rosjanie z powodu braku odpowiednich jednostek lotniczych nie istnieli w powietrzu.
Doszło nawet do tego, że sterowiec SL2 pod dowództwem hauptmanna von Wobesera latał tylko dla Austriaków, żeby mieli porządne raporty o ruchach Rosjan.
Jedni i drudzy nieloty, myślał von Quast, warci siebie przeciwnicy. Z kolei Francuzi – za delikatni, a Anglicy – za wodą, dlatego sukces w tej wojnie będzie po stronie kajzera i Rzeszy.
Komendant patrzył w dół na nieregularnie rozrastające się miasto, które szara rzeka dzieliła na dwie nierówne części. Brzegi spinały cztery mosty. Dwa z nich, przytulone do siebie, przecinały rzekę przy twierdzy na północnym skraju miasta. Trzeci wyglądał jak długa, ażurowa żelazna skrzynka i znajdował się w pobliżu zamku, czy też pałacu, położonego na wysokiej skarpie. Czwarty, naniesiony tylko na najnowsze mapy, zdawał się być z kamienia i wyglądał jak kładka łącząca zbiór strzelistych bastionów.
Komendant zeppelina uśmiechnął się pod wąsem, bo dostrzegł charakterystyczny punkt orientacyjny – wielki prawosławny sobór. Skoro tu, w katolickim kraju, stoi taki olbrzym, to co zobaczy w locie nad Petersburgiem lub Moskwą[2]? Przyjrzał się jeszcze dokładnie Cytadeli Aleksandrowskiej, która ograniczała miasto od północy, i błoniom wyznaczającym jego południową granicę. Na wielkiej łące dojrzał zarys toru wyścigowego.
Jak każdy oficer lubił konie i gonitwy, ale teraz myślał o tym, że po zdobyciu miasta będzie to idealne miejsce na lotnisko. Rosjanie trzymali tam kiedyś wojskowe aeroplany, które teraz utknęły gdzieś na linii frontu. A nawet gdyby tu było i sto carskich maszyn, to co? Samoloty i tak z trudem doleciałyby na tę wysokość, i tylko po to, by zaraz runąć w dół. Te rachityczne samolociki pozbawiono uzbrojenia, za to oni mieli ciężkie karabiny maszynowe. Przez lunetę widział na ulicach wojskowych, którzy biegali jak poparzeni, z kolei cywile pokazywali sobie jego statek palcami.
Wilhelm von Quast czuł się wyśmienicie, do pełni szczęścia brakowało mu tylko lepszego munduru, godnego elity cesarstwa. Banalny uniform piechoty nie przystawał do roli, jaką przyjdzie mu odegrać. Dowódcy sterowców należących do marynarki wojennej mieli trochę więcej szczęścia, bo granatowe mundury prezentowały się o niebo lepiej od tych skrojonych z zielonego sukna.
A kawaleria? Kawaleria to co innego... Wilhelm, tak jak wielu oficerów nowej, powietrznej broni, wywodził się z barwnego świata kawalerii; konnych szarży, proporców na lancach i błyszczących ostróg – świata, który właśnie przemijał. Z frontu dochodziły informacje o tym, że pod ogniem karabinów maszynowych i dział ginęły już nie tylko całe szwadrony, lecz także pułki kawalerii. Na szczęście on jest w tej wojnie po stronie tych, którzy będą siać zniszczenie. Dzisiaj zrzuca ulotki, ale być może wkrótce wróci tu z bombami.
Mimo że aeroplany latały nad Warszawą już od czterech lat, to wpływający nad miasto sterowiec wzbudził sensację. Zeppelin to jednak coś innego; bywali w świecie porównywali go do transatlantyku, który zawisł na niebie. Niemal wszyscy głośno komentowali jego rozmiary i podziwiali dostojeństwo, z jakim poruszał się nad miastem. Bez dwóch zdań – to był aerostat o wiele większy od tego, który dziesięć lat temu Rosjanie wypuścili z cytadeli[3].
Gdzieniegdzie ruch się zatrzymał, bo niejeden sałata[4] zdębiał, siedząc na koźle swojej dryndy. Byli też dorożkarze, którzy stanęli na życzenie chcących chłonąć widowisko pasażerów. Monstrualne cygaro zniżyło lot i... nagle, w samym środku lata, szara chmura sypnęła śniegiem.
Z bliska płatki okazały się zadrukowanymi kartkami. Zanim policjanci, żandarmi i tajniacy zdążyli zareagować, ulotki zniknęły w kieszeniach warszawiaków. Cały ten pokaz był jak pocztówka od kajzera, informująca, że wojna zaraz zapuka do ich drzwi. To był sygnał, że nie będzie kampanii znanej tylko z gazet, lecz poważna draka, która przetoczy się z fasonem i skotłuje Europę mocniej niż wojna japońska i rewolucja z 1905 roku razem wzięte.
IWYSTRZAŁOWY POCZĄTEK, CZYLI URODZINY
10 sierpnia 1914
W izbie drewnianej czynszówki przy Dworskiej[5] numer 8 panował półmrok. Elektryczność, a i owszem, była już w tych okolicach, ale tu na próżno byłoby szukać takich luksusów. Pracująca w sąsiedztwie elektrownia tramwajowa dostarczała prąd tylko do trakcji. Ta zaś, stojąca między gazownią a linią kolei obwodowej, dawała światło do ulicznych latarni i fabryczek. Do mieszkań szedł prąd z remizy na Powiślu, ale światłem z żarówek cieszono się tylko w nowszych, elegantszych budynkach.
Jeden z nich mieli naprzeciw siebie – Szpital Starozakonnych. Nie ma co, Żydzi potrafili zadbać o swoje interesy, bo gmach był duży i elegancki. Składał się z wielu domów i pawilonów, a w tym mieszczącym dyrekcję była nawet synagoga. Szpital jaśniał po zmierzchu jak latarnia i nie zależał od prądu z miejskiej sieci, bo w jednym z budynków technicznych pracowała maszyna do robienia elektryki.
Całość otaczał piękny park. W mieście, gdzie ceny gruntów zwariowały, byłoby to niemożliwe, ale Czyste leżało tuż za granicą Warszawy, którą wyznaczała dawna linia okopów. Urzędowo, podobnie jak Wola, Czyste było wciąż podmiejską gminą, która coraz śmielej wtapiała się w kamienną tkankę miasta. Znajdował się tam nie tylko szpital żydowski, ale także gazownia, fabryki oraz końcowa stacja linii tramwajowej numer 5.
Ulica pozostawała jednak niewybrukowanym traktem, a ludzie mieszkali w budynkach niepodłączonych do wodociągów i sieci elektrycznej. Załatwiano się więc w stojących na podwórzach wygódkach, wodę czerpano ze studni, a wnętrza rozświetlano naftówkami.
Zebrani w mieszkaniu majstra Władysława Wcisły nie narzekali, bo byli to przywykli do braku wygód robociarze. Piątka mężczyzn wielokrotnie już brała udział w spotkaniach, które odbywały się w ciemnościach i bez rozgłosu. Skupieni i nisko pochyleni nad stołem rozmawiali szeptem.
– Więc opowiadaj, Tasiemka, gdzie my teraz należymy, jaka ma być ta nasza konspira – rzucił majster Wcisło, wysoki mężczyzna o jasnych włosach, który był gospodarzem spotkania.
– Towazyse – zaseplenił Tasiemka, który miał siłę przekonywania, choć nie był wielkim mówcą – gdzie, to wam nie powiem, bo sam nie wiem. Coś się kroi i nikt dokładnie nie wie co. Świeża sprawa i jeszcze bez nazwy, bo pilna i ważna jak robota, którą się robi na szpiclach – dodał, podkręcając wąsa. Był to łysy, niezbyt wysoki, ale mocno zbudowany mężczyzna.
– Pepeesiaki tam są, starzy bojowcy i młodzież. Jest też kontakt z temi, co we wszystkich strzeleckich związkach działają. Na mój rozum to będzie wielka organizacja, która pokaże się z hukiem, jak będzie do tego dobra okazja.
– Śmierć frajerom, a my frajerzy nie jesteśmy. Dla mnie ta szansa może się okazać drogą donikąd – dorzucił z uśmieszkiem młodszy brat Wcisły, Janek. – Kacapy wyjdą, a wejdą Prusacy. Na ulotkach pięknie piszą „Przychodzimy do was jako przyjaciele”, ale Kalisz spalili, job ich mać...
– Kalisz palą i mordują ludzi. W Częstochowie też pozabijali cywilów. Ale nie tylko dlatego ja im jak psom nie wierzę – powiedział, sepleniąc, Tasiemka. – Z Austriakami i Prusakami idzie polskie wojsko, ale my i tak zakładamy tajny związek. Towarzysz Wiktor[6] powiedział kiedyś, że oni, szkopy, Ruskie i Austriaki, wytłuką się i z tego Polska na nowo powstanie. Musimy być gotowe!
– Tak jest, nie wierzyć jak psom i jak do psów strzelać – włączył się rudawy robotnik.
– A mojej żonie wierzycie? – zapytał majster. – Przecież to Niemka.
– Są różni koloniści[7]. Są i tacy, co żyją tu ze sto lat i dalej są Niemcami. Oni zabijali powstańców, żeby się przypodobać carowi, a jutro nas będą wydawać Prusakom, ale Gertruda i jej rodzina są w jak najlepszym porządku, to nasi Niemcy!
– Tasiemka ma rację – dołączył się siedzący naprzeciw ryżawy chudzielec. – Ci ze Skoroszy, spod Piaseczna i Grójca są Polakami, choć jeszcze wielu z nich szwargocze po niemiecku.
– Jak wejdą Prusacy, to śwargotanie, o którym mówi Kowalski, może się przydać – ożywił się Tasiemka.
– Twoja jeszcze po niemiecku gada. A szczeniak?
– Gertruda coś tam z Heniem przerabiała, ale on do nauki się tak po swojemu przykłada. Uczy się tego, co go ciekawi, dlatego poszedł do szkoły kolejowej. Sama nauka, bez warsztatów, by go zanudziła. Mechanizmy lubi i już wprawny jest. Będzie z niego ślusarz albo mechanik pełną gębą. Może nawet będziemy mieli w domu pana maszynistę, kto wie? Dryg szczeniak ma taki, że pewno już by mnie przegonił, ale dużo książek czyta. Przeczytał ich więcej niż ja przez całe życie – z pełnym dumy uśmiechem zakończył majster.
Jego syn, dziesięcioletni Heniek, nie chciał przeszkadzać starszym, biegał przed domem z fajerką. Wyglądał na więcej niż swoich dziesięć lat. Był wysokim blondynkiem, na pozór małomównym i zamkniętym w sobie. Ale gdyby ktoś wszedł mu na temat! Mógł usłyszeć potok słów, które chłopak całkiem zmyślnie składał w zdania.
Wzrost i wygadanie sprawiały, że wielu dawało mu nie dziesięć, ale dwanaście, trzynaście lat. Wyglądał na starszego, rozrywki jednak miał takie jak rówieśnicy. Biegając z pogrzebaczem i fajerką, robił dokładnie to samo co dwa dni wcześniej, kiedy potężny zeppelin sypał nad Warszawą ulotkami. Był tak pochłonięty zabawą i bujaniem w obłokach, że mało brakowało, a przeoczyłby niezwykły spektakl.
– Heniek! Paaatrz! Co to tam na niebie? – wrzasnął mały Antek od sąsiadów.
Normalnie puściłby wrzask smarkacza mimo uszu, ale ten wydarł się jeszcze raz i jeszcze głośniej.
– Heeenieeek, Heeenieeek! Paaatrz!
– O niech cię!
Czegoś takiego jeszcze nie widział. Zapomniał języka w gębie, ale myślenia mu nie odjęło. Wielkie, szare cielsko, duma Niemców – zeppelin. Przed wojną oglądał go w fotoplastykonie przy alei Jerozolimskiej[8], a teraz widział, jak sypały się z niego jakieś kartki. Heniek czytał niedawno Pięć tygodni w balonie Juliusza Verne’a i marzył o podróży w wiklinowym koszu. Taka maszyna nie śniła się nawet Verne’owi, tym można by polecieć do lepszego, ciekawszego życia, zobaczyć wielki świat, poznać niezwykłych ludzi i przeżyć wspaniałe przygody.
Tu, przy Dworskiej na Czystem, nie było źle. Mieszkali wygodnie zaledwie w trzy osoby. Niby tylko jedna izba, ale wielka jak dwie. Kuchnia, przy której spał, była oddzielona od łóżka rodziców szafą i zasłoną. Okno było duże, więc wnętrze jasne i nie trzeba szybko palić światła. Piec grzał akuratnie, wygódka na podwórku wyglądała porządnie, a pompa znajdowała się na posesji, więc nie trzeba było daleko chodzić po wodę. Żyli dobrze, ale ojciec mierzył wyżej. Mówił czasem o mieszkaniu, w którym są dwie izby i wygody: prąd, woda, ubikacja i może nawet wanna, a jak się zapalił, to opowiadał, że ich wyprowadzi z drewniaka do kamienicy, jak ta hrabiego przy Wolskiej.
Heniek marzył, żeby tak było, ale chciał też przenieść się do Hrabiaka ze wszystkimi chłopakami z okolicy. Z całą ferajną, z którą biegał za fajerką i robił mieszkańcom domu psikusy. Mogliby razem jeździć windą i zjeżdżać po poręczach.
Raz już było blisko, ale stróż, który pilnował kamienicy przy Wolskiej pod numerem 54, był czujny. Wąsacz nie dał się zbajerować, tylko pogonił ich miotłą, więc uciekali, aż furczało. Jak już tam będą mieszkać, to fest się wyjeździ i pozjeżdża. Jego kumple też! – postanowił.
Z marzeń o luksusowym życiu wyrwała go matka. Gertruda Wcisło, z domu Müller, położyła mu na ramieniu prawą dłoń. Uśmiechała się do męża, podtrzymując lewą ręką coraz większy brzuch. Heniek wiedział, że niedługo będzie ich czwórka, a w izbie zrobi się trochę ciaśniej. Matka zagarnęła go pod ciężką wełnianą chustę i ruszyli do domu, z którego wychodzili właśnie uczestnicy spotkania.
– Heniek, aleś wyrósł! – usłyszał i poczuł słowa Tasiemki, bo ten, jak zwykle sepleniąc, mocno klepnął go po plecach. – Kawaler, jak się patrzy! Ile masz lat?
– Dziesięć. – Heniek mało kogo się bał, ale tym razem ważył słowa. Facet wyglądał groźnie. Coś go jednak podkusiło i wyrzucił z siebie: – A pan co tak pytasz, jak jaki policmajster?
– I to mi się podoba! – ryknął łysy wąsacz, już nie klepiąc, a waląc go w plecy. – Z biglem jesteś i nie frajer, ale inaczej niż ojciec! On, a i owszem, kozak, ale taki, co to dwa razy sprawy przemyśli, a ty taki więcej w gorącej wodzie kąpany! Raz tylko twój stary dał się podpuścić, raz poszedł na całość, a ty, synek, chcesz mieć całe życie napięte jak śpagat[9]. Słuchaj no, Heniu Wcisło, już niedługo w niejednej drace i grandzie weźmiesz udział, masz to jak w banku, od urodzenia zresztą miałeś. – Tu wąsacz zaśmiał się od ucha do ucha i powtórzył zamyślony: – Od urodzenia... No, śmigaj do domu, bo ja jeszcze dwa słowa z ojcem zamienię. Szaconeczek, pani majstrowo – zakończył przymilnie, widząc, że matka Heńka tym spotkaniem i rozmową nie jest ucieszona wcale, ale to wcale.
– Ech, Tasiemka, Tasiemka – westchnęła ciężko Gertruda Wcisło. – Już mi jednego chłopa zabrałeś, a teraz drugiego ciągniesz.
– Nie ja, tylko one, Polska i partia. Ja tylko pomogłem im się zejść. Sam szukał, po wiecach chodził i na mnie wpadł. Więc niech pani pamięta: ja go wyratowałem. Gdyby nie ja, wpadłby w łapy jakiegoś szpicla albo prowokatora!
– Ale Heńka nikt do siebie nie ciągnie, a on sam też nikogo nie szuka.
– Nie szuka, bo ma czas i nie ma daleko. Ma ojca, stryja, ma całą wolską ferajnę.
– Proszę cię!
– Ja go na siłę nigdzie nie wezmę. – Tasiemka się uśmiechnął, bo oprócz tego, że umiał zrobić minę jak bandzior, to jak na zawołanie potrafił fachowo wyczarować na okrągłej twarzy anielski uśmiech. – Nie martwcie się, majstrowo, my tu wszyscy jak rodzina, a nawet mocniej, bo chewra[10] to wybór, zakon! Szaconeczek, rączki całuję, ulatniam się jak kamfora, a syna zostawiam – tu zrobił pauzę – ma jeszcze czas...
Wcisłowa uśmiechnęła się smętnie, bo wiedziała, że kijem Wisły nie zawróci. Chciała, żeby Heniek poszedł w ślady dziadków Müllerów i Haasów, żeby kiedyś odziedziczył po nich gospodarstwo. Niemieccy osadnicy spod Warszawy nie żyli już jak chłopi: pracowali jeszcze tak ciężko jak oni, ale majątkiem już ich znacznie przewyższali.
Oczywiście prawdziwi ziemianie, najwięksi jaśnie państwo, mieli lepiej, ale Haasowie, Müllerowie i Wallowie nie żyli już w chałupach, tylko budowali domy przypominające dworki, a największymi z nich, prawdziwymi arystokratami byli Ulrichowie. Na zachód od Czystego, na Górcach, mieli ogrody ze szklarniami i pobudowali tam prawdziwy pałacyk! Nie budzili zawiści, lecz stali się wzorem dla innych kolonistów, gdyż nie byli już ani bauerami, ani chłopami, lecz polskimi ogrodnikami niemieckiego pochodzenia.
Większość warszawskich i podwarszawskich Niemców była otwarta na polskość. Zasymilowali się szybciej niż wielkopolscy Bambrzy, nie zamknęli się w sobie jak osadnicy, którzy mieszkali dalej od Warszawy. Tu nikt nie wydałby polskiego patrioty, jak czynili to koloniści spod Wyszkowa. Tamci jednak byli ewangelikami i prawosławna władza była im bliższa niż katoliccy sąsiedzi.
Ci z Warszawy i okolic mocno wsiąkli w ziemię, a spajali się jeszcze mocniej, żeniąc się z Polkami i wydając za Polaków swoje córki. Rodzice Gertrudy nie protestowali, gdy Władek Wcisło poprosił o jej rękę. Choć był chłopskim synem, czytał, pisał i rachował, a na dodatek pracował u Lilpopa i obiecywał, że zostanie majstrem. Nie kłamał. Stanowisko dostał zaraz po ślubie.
– Mamo, czemu ten pan mówił, że ja z draką od urodzenia? Co to znaczy? – Heniek wyrwał matkę z zadumania. – Mamo, co to znaczy, kim on jest?
– Znajomym ojca – odpowiedziała niechętnie. – Idź do domu i wytrzyj nogi, jak będziesz wchodził. Przynieś z podwórka wody i umyj się, zetrzyj błoto z butów i podłogi.
– Ale...
– Szoruj do domu – włączył się ojciec, a z nim dyskusji nie było.
Heniek jak niepyszny pognał na górę piętrowego drewniaka, w którym mieszkali z kilkoma innymi rodzinami.
Ten Tasiemka znów tutaj – pomyślał.
– Czy ja kiedyś urodzę normalnie, jak inne kobiety? – Gertruda pociągnęła męża w kierunku szopy i gołębnika, bo nie chciała, żeby Henio usłyszał ich rozmowę.
– Wtedy Tasiemka nie miał z tym nic wspólnego, to bardziej była moja wina.
– Tak, twoja, twoja. Gdybyś nie znał Tasiemki, tamten by tego nie zrobił. Zauważył nie ciebie, tylko człowieka Tasiemki.
Władysław postanowił opowiedzieć Gertrudzie, jak naprawdę doszło do tego, co się stało dziesięć lat temu na Dworskiej. Nigdy wcześniej od początku do końca nie słyszała tej historii. Tymczasem Heniek bezszelestnie przywarł do ściany komórki i wytężył słuch. Zaryzykował, bo zamiast pójść na górę, cofnął się w pół drogi i ruszył ku szopie. Wiedział, że to tam chodzili rodzice, gdy chcieli porozmawiać na osobności. Musiał usłyszeć, kim był zbójowaty gość z wąsami i czemu była z nim draka od urodzenia.
Zimą 1904 wiele się wydarzyło. Najpierw, tuż po Nowym Roku, Władysław Wcisło dostał awans. To było coś pierwszorzędnego, bo miał tylko dwadzieścia osiem lat i już był majstrem u Lilpopa, a to dawało szacunek i poważną forsę! W samą porę, bo szły wydatki. Wiosną miało się urodzić dziecko, a był zbyt dumny, by godzić się na to, że teściowie będą dawali ruble na utrzymanie córki i wnuka.
Zimą, gdy wybuchła wojna japońska, nastroje w fabrykach i na ulicach były coraz gorętsze. Nie żeby wojna od razu pobudziła naród do działania. W lutym, jak się rozpoczęła, to był urzędowy entuzjazm i nie nadeszły jeszcze te straszne wiadomości z odległego frontu. Fala, która miała wywołać rewolucję, dopiero wzbierała, ale hale zakładów i zaułki przemierzali już coraz liczniejsi agitatorzy. Jednym z nich był młodszy brat Władysława Wcisły, Janek. To on wciągnął go w tę robotę i namówił do zabrania ulotek. Niepotrzebne mu to było, bo ożenił się, oczekiwał dziecka i dostał stanowisko. Miał teraz wiele do stracenia, ale ten szczeniak wziął go pod włos i na ambit. Majster Wcisło był jednym z nich, awansowanym i z większą pensją, więc nie tylko czuł się Polakiem, ale umiał też kalkulować.
Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek, mówiła mu babcia Józefa. Tu trzeba było tak właśnie zrobić. Miał chody w dyrekcji, lubili go też i zwykli robociarze, ale wiedział, że wszystko wisi na włosku, że niejednego majstra obito w ostatnich miesiącach, a zdarzały się i zabójstwa. Teraz będzie jeszcze goręcej, a on przecież był z nimi, choć musiał to też jakoś udowodnić.
W marcu się zdecydował, zgarnął bibułę i na miejsce agitacji wybrał Kercelak[11]. Wydawało mu się, że wpadł na najlepszy pomysł, bo tam zawsze było dużo ludzi. Tak to sobie wymyślił, nie zastanawiając się przy tym, że po bazarze kręcili się także szpicle i agenci. W światku przeważnie lewych interesów, wśród straganów, nielegalnych knajp, hazardu i sprzedawanych z ręki trefnych towarów mogli złapać i zaprowadzić na cyrkuł niemal każdego, kto tam urzędował. Nie krążyli jednak po Kercelaku, by wyrobić normę. Agenci polowali na poważniejszych przestępców, a agitator z ulotkami z pewnością takim był.
Wcisło nie wpadł w ich łapy, bo zgasił go typ, który wyglądał jak kieszonkowy atleta, co nawiał z cyrkowej areny. Łysą krągłą twarz zdobiły czarne podkręcone wąsy, nosił się z posępną elegancją karawaniarza, a zbudowany był, jakby miał walczyć z championem Pytlasińskim. Nie był tak wysoki jak mistrz zapasów, ale na pewno bardzo silny. Silny i zdecydowany. Ścisnął majstrowi rękę jak imadłem i wciągnął między stragany. Wcisło próbował się wyrywać, ale dostał silny cios pięścią w brzuch. Odebrało mu dech i osuwał się po ścianie, gdy usłyszał sepleniący głos:
– Durak! Jak chcesz rzucać ulotki, to wpierw się rozejrzyj, czy nie masz agenta na karku – zasyczał mu do ucha wąsacz i majster poczuł silną woń alkoholu i tytoniu. – Policjanta po cywilu, rozumiesz? Szpicla! Ty trąbo! Jak będziesz robił frajerskie błędy, to posadzą cię w try miga!
– Job twoju mać – także z ruska wystękał Wcisło. – A ty skąd wiesz? Możeś sam szpicel?
– Jestem w Warszawie od miesiąca, ale ganiam się z nimi już ponad dziesięć lat. Oni wszyscy jednakowo śmierdzą, wyczuwam szpicla na kilometr, podobnie jak tego, kto jest nowy w konspirze.
Okazało się, że brutal, który go o mało nie pobił, dopiero co przybył z Tomaszowa, pracował w gumowej fabryce na Okopowej pod 24. Kazał do siebie mówić „Tasiemka”, ale starzy towarzysze partyjni wiedzieli, że naprawdę nazywa się Łukasz Siemiątkowski.
– To od mojej pierwszej fabryki. W Grodzisku pracowałem w zakładach tkackich – wyjaśnił.
Staremu konspiratorowi zrobiło się żal narwańca, więc postawił mu „pięćdziesiątkę spod spódnicy”, którą handlarka szybciutko nalewała do kieliszków. Na drugą nóżkę poszli już do jednej z knajp ukrytych między straganami. Tam było drożej, ale nadal taniej niż w legalnych szynkach. Uderzyli po kolejnej pięćdziesiątce, tym razem już na koszt Wcisły, a że był czwartek, to zakąsili słynnymi na całą Warszawę flakami. Podchromolili i podwatowali[12], więc atmosfera się rozluźniła. Tasiemka ucieszył się, że Władek jest ślusarzem. – Bardziej przyda się partii dobry ślusarz, bo ulotki może rzucać byle szczeniak – wyjaśnił. Przy okazji zrugał i nieobecnego Janka, że jest takim owakim, wte i wewte tandeciarzem, którego wcześniej jakiś inny nieodpowiedzialny dureń nie pouczył, jak wykonywać konspiracyjną robotę i jak wprowadzać w nią nowych.
Dwa tygodnie później Tasiemka po raz pierwszy odwiedził Władka. Miał ze sobą kasetkę i zlecił jej otwarcie. Na odchodnym uprzedził, że przyniesie do reperacji i na przechowanie dwie sztuki broni: nagana i browninga. Władek miał się przygotować do przejęcia, musiał zdobyć wiedzę na ich temat, uzupełnić narzędzia i urządzić skrytkę. Przed Gertrudą Tasiemka udawał klienta, który przyniósł majstrowi robotę. By zachować tajemnicę, swoje sprawy omawiali na ulicy. Gdy przypalali tytoń, minął ich sąsiad spod ósemki. Majster na widok brodacza w okularach zwykł chwytać palcami daszek czapki, a tamten uchylał kapelusza. Nic nie mówili, ot, zwykła wymiana grzeczności, ale tego dnia zakłócona dziwnym zachowaniem brodacza. Zamiast jak zwykle przekazać wyrazy uszanowania, zrobił to jakoś pokracznie, zmylił krok, przyśpieszył i zniknął pod swoją ósemką.
– Znasz go? – zapytał Tasiemka.
– Sąsiad, nawet nie wiem, jak się nazywa i kim jest.
– A ja wiem, kim był i kim pewno jest nadal. To partyjny drukarz, ale taki, co już nie z nami. Był w PPS-ie, ale od dawna już w SDKPiL-u, w dodatku siedział na cytadeli, ale udało mu się uciec. Nawiał przez szpital i agenci polują na niego. Jego twarz znają nie tylko w ochranie[13], na pewno portrety porozwieszali po cyrkułach i posterunkach żandarmerii. To nie jest dobre sąsiedztwo. Na pewno często zmienia lokale, ale kiedyś szpicle mogą być szybsi. Może już tu krążą i przypatrują się także sąsiadom. Szlag by to trafił, jesteś spalony. Nie przyniosę ci broni i nie będę się tu pojawiał, dopóki będziesz miał pod nosem tajną drukarnię z socjalistą, którego szukają listem gończym.
Tak jak Tasiemka rozpoznał drukarza, tak i on rozpoznał Tasiemkę. Nie pamiętał nazwiska ani pseudonimu, ale wiedział, że to pepeesiak. Marcin Kasprzak, bo tak się brodacz nazywał, zrozumiał, że skoro sąsiad ma konszachty z wąsaczem, to musi być w konspirze, i że obaj już pojęli, co się dzieje na podwórku obok. Ci dwaj na pewno go nie wsypią, ale bezwiednie mogą ściągnąć agentów.
Dwie meliny obok siebie to zbyt niebezpieczne. Musi poszukać lokalu. Na kolejną wpadkę nie może sobie pozwolić. Po pierwszym maja i pochodzie wyniesie się z Czystego. Nie wiedział, co byłoby teraz gorsze: powtórna odsiadka w „dziesiątym” na cytadeli i zesłanie na katorgę czy też kolejna udana ucieczka. Gra, którą prowadził z agentami w Prusach i Królestwie, oraz ucieczka z aresztu były w konspirze znane. Dla jednych czyniło to towarzysza Teofila bohaterem, ale dla innych był pierwszym podejrzanym o zdradę.
W końcu kwietnia Gertruda ledwo chodziła i czuła, że to wkrótce się wydarzy. Niecierpliwie czekała, aż Władek wróci z pracy. Postanowiła, że jak tylko przyjdzie, wyśle go po położną. Było słoneczne środowe popołudnie, najpóźniej w czwartek zostanie matką.
Spojrzała na kalendarz – 27 kwietnia 1904 roku. Zapamięta tę datę, wszyscy w rodzinie będą ją pamiętać. Przymykając oczy, usłyszała skrzypienie uchylanych drzwi.
– Władek, nareszcie! Dobrze, że wróciłeś, Władziu, to już! – Gertruda przywitała męża, leżąc na łóżku. – Wezwij sąsiadkę, Nowakową z dołu, a sam biegnij po akuszerkę.
Władek Wcisło podbiegł, by ją uściskać, po czym szybko zakręcił się na pięcie. Niby dwa kroki, ale przecież wszystko mogło się zdarzyć. I zdarzyło się...
Na posesji obok trwała drukarska robota. Zbliżał się pierwszy maja, Kasprzak już szóstą godzinę pracował przy prasie. Pomagał mu inżynier Benedykt Gurcman, ale i tak roboty było tyle, że nie mieli choćby chwili wytchnienia. Drukowali jak na wyścigi, bo jeśli nie nadrukują odpowiednio dużo bibuły, to robotnicy nie pójdą na pochód. Byłaby to osobista porażka Kasprzaka, który czternaście lat temu wprowadził do Polski ten zwyczaj amerykańskiego proletariatu.
Choć był pochłonięty monotonną pracą przy maszynie, to nie zapominał o zasadach konspiracji. Co jakiś czas zerkał przez okno. Dzięki temu wypatrzył krążących w pobliżu podejrzanych facetów. Widział ich jak na dłoni, bo Dworska nie była ulicą, lecz luźno zabudowanym traktem. Drewniaki i nieliczne domostwa z cegieł nie stanowiły zwartego szeregu, nie było też szynków ani bram, w których można się skryć i obserwować dom z naprzeciwka. Tu się nie spacerowało, tędy się tylko przechodziło. Dwóch mężczyzn niepasujących do tej okolicy kręciło się przy drodze. Szukali sobie miejsca, próbowali się wtopić w krajobraz przy bramie Szpitala Starozakonnych. Nie wyglądali na ludzi, którzy mieliby tam interes, udawali więc, że na kogoś czekają, a że nijak nie przypominali Żydów, to ich starania były co najmniej komiczne. Równie dobrze mogliby próbować nie zwracać na siebie uwagi w środku murzyńskiej wioski.
Pasowali tu jak pięść do nosa, więc nawet ktoś, kto nie był konspiratorem tak doświadczonym jak Kasprzak, rozpoznałby w nich agentów. Nie każdy jednak poradziłby sobie z taką wiadomością, wielu straciłoby głowę, towarzysz Teofil był jednak daleki od tego, by wpadać w panikę z powodu dwóch agentów ochrany. Nigdy mu się coś takiego nie przydarzyło: ani wtedy, gdy wyrzucano go z PPS-u i SDP, ani wtedy, gdy Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy poddawała go krytyce. Nie pękał też, gdy ważyły się sprawy życia i śmierci. To on przeniósł przez granicę ranną towarzyszkę Różę Luksemburg, to on niejeden raz wiał żandarmom, więc i teraz da radę.
Po pierwsze, wiedział, że nie może uciekać. Drewniany dom, w którym mieszkał i pracował, stał na dużej działce i nie przylegał do żadnego budynku. Na wsi wydawałby się sporą chałupą, na przedmieściu zaś był małym parterowym drewniakiem z mieszkalnym strychem. Tutaj nie można było zgubić pogoni jak w kamienicy, klucząc po podwórkach studniach, strychach i kuchennych schodach.
Dom o spadzistym dachu był na domiar złego ustawiony szczytem do ulicy, więc nie dawał większej osłony. A gdyby próbował wymknąć się od tyłu? Nie wiedział, czy może ochrana nie ustawiła tam trzeciego agenta. Każdy kij ma dwa końce, agenci widzieli go jak na dłoni, ale i on mógł kontrolować ich ruchy. Wyraźnie czekali na posiłki, ale po ich zachowaniu było widać, że raczej szybko nie przybędą. Miał więc trochę czasu, bo szpicle bez fiołów z żandarmerii[14] i policmajstrów nie zapukają. Od czasu, gdy za pomocą browningów, mauzerów i naganów bojowcy uczyli grzeczności, carskie gady czuły mores. Zaczął więc systematycznie, bez paniki, likwidować drukarnię. Rozbierał prasę, chował jej części, a bibułę i niezadrukowane arkusze wsadzał do skrytek pod podłogą.
Gdy żandarmi i policjanci zapukali do drzwi, było już wysprzątane, a Gurcman siedział przy stole, na którym stały flaszka wódki i dwie szklanki. Kasprzak miał wprawę i był bardzo skrupulatny. Poupychał wszystko jak należy i ruscy nie potrafili znaleźć nawet pół czcionki czy śladów drukarskiej farby. Nalot przebiegał nadzwyczaj gładko, bo towarzysz Teofil budził zaufanie spokojem i pewnością siebie. Rewizja dobiegała końca i mundurowi stali już w drzwiach. Wtedy za ich plecami zauważył przechodzącego ulicą sąsiada, tego jasnowłosego od ciężarnej kobiety, co konspirował razem z wąsatym PPS-owcem. Źle, bardzo źle. Teraz już nikt nie uwierzy, że nie ma układów z ochraną. Kasprzak podjął decyzję. Żegnając się z oficerem żandarmerii, wsadził rękę za plecy. Namacał chłodną kolbę browninga. Ma siem’ pul na piatiera skatin[15], tylko tak może udowodnić towarzyszom, że nie jest zdrajcą.
Majster Wcisło wybiegł spod ósemki i mijając szóstkę, zobaczył coś, co wytrąciło go z równowagi. Z mieszkania drukarza wychodzili żandarmi i policjanci, a na progu stał sąsiad. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Przyśpieszył kroku, usłyszał strzały, odwrócił się i zobaczył padające ciała. Żandarmi ruszyli z powrotem do środka, wyrywając z kabur rewolwery. Nie zdążyli, bo Kasprzak bił z pistoletu.
Po siedmiu strzałach na moment zaległa cisza, po czym rozległ się trzask taboretu rozbijanego na głowie jednego z Rosjan. To konspirator dorwał żandarma, którego tylko ranił strzałem z browninga; zwykle zimny, teraz dał się porwać emocjom. Zrozumiał, że jest już skończony, że nie ucieknie, więc w furii tłukł rannego. Innego zdążył jeszcze ugodzić nożem i z tym właśnie narzędziem w ręku wybiegł na ulicę. Wyglądał strasznie.
Przekroczył próg, w którym leżeli Rosjanie. Trzy ciała tkwiły nieruchomo, dwa drgały, a wszędzie było pełno krwi. Za Kasprzakiem wyskoczył człowiek, którego majster już tu widział. Nie dobiegli daleko. Z drugiej strony Dworskiej pędzili tajniacy, którzy wcześniej obserwowali dom. Wspierało ich kilku żandarmów i stójkowi[16]. Nóż, którym Kasprzak dźgał jedną z ofiar, był za słaby na starcie z szablami oraz długimi bagnetami osadzonymi na lufach mosinów. Drukarz i jego wspólnik błyskawicznie zostali powaleni na ziemię. Kolby karabinów z głuchym łomotem uderzały o ciała konspiratorów.
Nagle z sąsiedniego domu dobiegł jęk kobiety i płacz nowo narodzonego dziecka.
Bez dwóch zdań, życie Heńka Wcisły zaczęło się od niezłej draki.
PRZYPISY