Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Komisarz Artur Konieczny pracuje nad sprawą tajemniczej rodziny japońskiego biznesmena. W tym samym czasie redaktor Joanna Becker przygotowuje program poświęcony muzyce z lat osiemdziesiątych. Trafia na historię mało znanego zespołu Or Well, którego karierę przerwała śmierć wokalisty – Blacka. Z czasem praca nad programem przeradza się w rozwiązanie zagadki kryminalnej.
Czemu nad grupą muzyków i ich znajomych wisiało fatum? Co wyrosło ze zbuntowanych gwiazd? Co robiły w latach osiemdziesiątych osoby będące ważnymi postaciami biznesu i sceny politycznej? Dziennikarskie śledztwo Joanny i kryminalne Artura przyniesie zaskakujące odpowiedzi w finale, którego nikt się nie spodziewa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 475
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Błyskotliwa opowieść, w której szalone lata osiemdziesiąte przeplatają się z tajemniczą teraźniejszością, a fikcyjni bohaterowie przypominają kogoś, kogo dobrze znasz. Nic nie jest takie, jakim się wydaje, czyli wielki rock’n’rollowy szwindel!
Mamy dzień, mamy każdą noc Mamy swoje sny i swoje drogi Tak jak ty rozglądamy się Chcemy znać ostatnią wersję prawdyKlus Mitroh, sł. i muz. Lech Janerka, wyk. Klaus Mitffoch
Co się z nami stało Pytanie zadaję Ilu z nas poszło w ciemność Ilu z nas nie poznaję Co się z nami stało,
Chłopak stał i z parapetu patrzył w dół. Lecieć chciał wysoko ponad ziemski pył[1]
EIGHTIES
9 marca 1985, Warszawa
Black szybko przyzwyczaił się do walkmana, którego pożyczyła mu Suzi. Zawistni kumple mówili, że był bananem, bo mieszkał na Żoliborzu i nie w jakimś tam mieszkaniu, tylko w segmencie przy Kaniowskiej. Jak dla reszty, to mieszkał w raju, a jak dla sąsiadów z tego raju, to był tylko gościem z nowych segmentów, a nie ze starej willi. Może dlatego nie stać go było na wszystko. Mały kaseciak był super, ale w ubiegłym tygodniu dziewczyna zabrała sprzęt z powrotem, miała ostatnio do niego jakieś wąty, chyba pozwalał jej na zbyt wiele i się rozpuściła.
Szkoda walkamana, bo to pudełeczko i dawało lepszy dźwięk od wieży Unitry, i słuchało się muzyki zamiast pieprzenia przechodniów. Przestał być jednym z wybrańców! Tak myśleli młodzi. Dziwacy! Tak z kolei myśleli starsi. Nihiliści! I z taką opinią się spotkał. Walić to! I bez japońskiego pudełka kosztującego fortunę, czyli całych dwadzieścia pięć dolarów, też dawał radę. Po prostu Black umiał się wyłączyć, zgubić cały ten syf, który go otaczał i uruchomić muzyczną bibliotekę. Miał w swojej głowie setki numerów, tych, które już nagrano, oraz tych, które sam chciał stworzyć. Motywy, fragmenty, hasła, urywki, szumy, zlepy, ciągi, zupełnie jak u Mirona Białoszewskiego.
Ale to wszystko nie przekładało się na piosenkę, nie umiał się zamknąć w krótkiej impresji, nie potrafił spuentować, refreny zamieniały się w mantry i wszystko rozciągało się tak, że numery, które pisał, nie miały końca. Z kolei wszyscy jarali się kawałkami, które stworzył White. Chcieli je grać, może dlatego rzadziej chodził na próby swojego zespołu.
A przecież to był jego zespół! On stworzył Załogę, był jej frontmanem i liderem! Był blisko zmaterializowania swojej wizji, w której miał być Jimem Morrisonem lat osiemdziesiątych; chciał melorecytować, dawać nowofalowe, punkowe spektakle, snuć transową opowieść.
Kowal był w stanie zagrać na bębnach wszystko, Greg na basie tworzył z nim wspaniałą sekcję rytmiczną. Klawiszowiec White umiał operować dźwiękiem, był prawie zawodowym muzykiem, ale wolał zwykłe piosenki, a Clash… No właśnie Clash! Był fantastycznym gitarzystą, ale coraz bardziej zbliżał się do hardcore rocka i metalu. Te jego fascynacje: Motörhead, Discharge, GBH, The Exploited…
Black chciał grać coś innego, muzykę idącą w kierunku tego, co robią ludzie z Killing Joke. W głowie cały czas miał ich numer Eighties:
Eighties, get out of my way, I’m not for sale no more![2]
Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, bo w końcu zdecydował się sprzedać swoją muzykę. Inni też ją sprzedawali, bo w końcu Xenna i Dezerter, niezależne, punkowe kapele wydały swoje czwórki w Tonpressie, bo dlaczegóż by nie, skoro zrobiła to wcześniej Brygada Kryzys? I to nie czwórkę, a całą długogrającą płytę.
Oni mieli być następni, ale Black czuł, że w tym, co ostatnio grają, jest jakiś szwindel, coś, co mu nie pasuje. Mogą grać to, co lubią, metal i synth pop, mogą nawet wystąpić na festiwalu piosenki radzieckiej w Zielonej Górze. Niech się bujają!
Na razie bujał się tramwaj, bo jechał po krzywych torach, ułożonych na rozsypujących się podkładach. Dwudziestkaczwórka skręciła ze Świerczewskiego w Marchlewskiego i dojechała pod Halę Mirowską, tam wiele osób wysiadło, ale do środka dobiło jeszcze więcej. Mimo soboty, od paru lat wolnej soboty, na tym odcinku było jak w dzień roboczy w godzinach szczytu. Ludzie pchali się, szturchali i opowiadali o tym, co się działo na zewnątrz blaszanej parówki, w której Black tkwił od pół godziny. Pasażerowie, którzy wbili się do tramwaju pod halą, byli czymś podjarani, nawijali tak, że nawet on nie był w stanie się wyłączyć. Musiałby chyba być joginem, by uciec od uczestnictwa w relacji prowadzonej na kilkanaście głosów.
– Pali się i pali, a dym jak z kotłowni idzie, pani Stefo – powiedział starszy mężczyzna, który wskoczył do środka z siłą i sprytem zaprzeczającym jego sylwetce i wiekowi.
– Oj, idzie, panie Ziutku, idzie. – Zażywna kobieta, którą wciągał do tramwaju, zaśmiała się.
Zrobił to z takim impetem, że targająca wielkie torby kobieta o mało nie straciła futrzanej, cętkowanej czapki. Mężczyzna błyskawicznie uratował przed spadnięciem na zabłoconą podłogę produkt spółdzielni pracy imienia Hanki Sawickiej.
– Wie pan, panie Ziutku – ciągnęła dalej, jak gdyby nigdy nic – może znowu Krwawego Feliksa ktoś rozruszał dla hecy, ha, ha, ha.
– Myśli pani, że znów kumpla Lenina puścili z dymem? – Pan Ziutek zarechotał.
Zaśmiało się jeszcze kilka innych osób, które to usłyszały, tylko człowieczek w uszance zachował powagę. Był ormowcem w cywilu i chętnie by zainterweniował, ale jak to zrobić? On przeciwko całemu tramwajowi? Licho wie, ilu jest wywrotowców, a ilu porządnych obywateli i towarzyszy? W końcu odpuścił i udał, że niczego nie słyszy. Tramwaj przejechał jeszcze jeden przystanek i zatrzymał się przy rondzie, które było tylko w połowie zabudowane, północna strona świeciła pustkami, a po czymś, co szumnie nazywano trawnikiem, hulał wiatr. Był to jeden z wielu posępnych, wciąż nieodbudowanych fragmentów Warszawy.
Black wysiadł. Chciał opuścić to ponure miejsce nie tylko dlatego, że go nie lubił i się spieszył, ale także dlatego, że zauważył, jak od strony Świętokrzyskiej przebiega po pasach potężny żołnierz. Na jego widok przypomniała mu się przyśpiewka kibiców Legii: Twarz goryla i chód słonia, poznajemy w nim Gorgonia, i z miejsca włączył mu się sygnał alarmowy.
Tak, to był on: Gorgoń – gitarzysta i wokalista grupy Łomot. Nie miał, tak jak słynny stoper z kadry Górskiego, blond loków, ale był wielki jak on, brutalny i bezwzględny wobec wrogów. Załoganci bali się Gorgonia, bo lubił skubać, trącić, wjeżdżać w trakcie pogo, jakby to był mecz hokejowy ZSRR – USA. Tak zachowywał się na trzeźwo, a po wypiciu dwóch jaboli robił się nieobliczalny, mógł być duszą towarzystwa, ale mógł też dostać agresora i robił potężny dym. Nie każdy mógł z nim zasiąść do wspólnej flaszki, a jeśli ktoś mu podpadł, to na wieki wieków, apelacji nie było.
Black był kiedyś kimś w rodzaju jego kumpla, ale to zamierzchła przeszłość. Teraz miał powody, by się go obawiać, więc błyskawicznie zmienił kurs i zniosło go w kierunku Śliskiej, byle dalej od linii galopu Gorgonia, bo bał się, że ich spojrzenia się skrzyżują.
– Black, ty chuju! – usłyszał przypominający okrętową syrenę głos, a wraz z nim narastający tupot wojskowych trepów.
Uchylił się w ostatniej chwili, a może po prostu Gorgoń chciał go tylko postraszyć. Na pewno mógł mu jebnąć, ale zamiast tego złapał go za klapy, potrząsnął i syknął z bliska, tak że Black poczuł kwaśny zapach przetrawionego alkoholu, zmieszany z aromatem z pieca, w którym spalano całymi workami tani tytoń.
– Black… wiesz co?
Nie odpowiedział nic, bo co miał powiedzieć?
– Black, ty już, kurwa, dobrze wiesz co.
– Pały idą! – wyszeptał Black. Nie kłamał, drugą stroną ulicy szło dwóch krawężników.
– W dupie mam pały, moje zmartwienie to pieczary. – Gorgoń się zaśmiał. – Mnie tylko białe kaski ruszają, białe kaski robią laski, WSW, Wojskowa Służba Wewnętrzna, kumasz? – Mimo wszystko puścił go, widok milicjantów go przyhamował, ale to jeszcze nie był koniec. – Masz, kurwa, szczęście, ale jeszcze z tobą zatańczę, pedale!
Gorgoń, jak się wkurzył, to wszystkich nazywał kurwami, skurwysynami albo pedałami. Jeśli zaczynał rozmowę od „ty, chuju”, można było to uznać za sympatyczne zagajenie. W klasyfikacji obelg „pedał” był stopniem najwyższym i zwykle oznaczał wpierdol. Ale nie tym razem. Gorgoń przyciął wzrokiem milicjantów, którzy przystanęli i przez szerokość ośmiu pasów ruchu i torów tramwajowych badawczo przyglądali się rozmowie wojaka z punkiem. Splunął, zapalił papierosa i bez słowa ruszył w kierunku starej kamienicy, zapewne do baru Rondo, znanej mordowni z piwem.
Gorgoń mieszkał w Białymstoku, podobno służył gdzieś na Dolnym Śląsku, więc w Warszawie miał przesiadkę, pewnie wyskoczył na kufelka do miejsca, gdzie MO i WSW raczej nie zaglądały. Wojak przeszedł parę kroków, po czym odwrócił się na pięcie i pokazał Blackowi środkowy palec. Był chyba pierwszym żołnierzem LWP, który w pełnym wyjściowym umundurowaniu wykonał taki gest.
„Idealny rysunek na okładkę” – pomyślał Black.
– Znajdę cię, kurwo, wcześniej, niż myślisz! – zawołał Gorgoń.
Black szybkim marszem minął bloki przy Pańskiej numer 57 i 61, te, w których kręcono serial „Czterdziestolatek”. Były jednymi z czterech jednakowych, dwunastopiętrowych budynków, on szedł do tego stojącego na rogu z Żelazną. Niemal wbiegł do klatki schodowej, nacisnął przycisk przy windzie. Zaklął, bo nie zauważył, że pali się lampka, która według instrukcji obsługi oznaczała, że „dźwig osobowy jest zajęty”.
Postał chwilę, ale bał się, że w drzwiach klatki schodowej może się pojawić Gorgoń. Nie ma na co czekać, może winda jest zepsuta, to się przecież często zdarza. Postanowił, że wbiegnie na górę po schodach. Do czwartego Black szedł jak burza, później starał się trzymać w miarę przyzwoite tempo, na siódmym miał lekki kryzys, ósme, dziewiąte, dziesiąte… Uff, jedenaste i dwunaste, teraz jeszcze wyjście na dach.
Co jest? Ostatnie drzwi były zamknięte. Otworzył więc okno, wdrapał się na parapet i był po drugiej stronie, na dachu. Z dołu dochodziły odgłosy miasta, z lewej, tam gdzie była Wola, bocznicy kolejowej i zakładów Waryńskiego, a z prawej uliczny hałas z ronda. Teraz, patrząc z góry, mógł wreszcie zlokalizować miejsce, z którego unosiły się kłęby dymu.
To nie był pomnik Dzierżyńskiego, to palił się Teatr Wielki, pożar był ogromny, równie wielki jak ten sprzed kilku lat, kiedy z dymem poszedł Dom Towarowy Smyk. Spojrzał na zegarek, był kwadrans po czasie, nie było nikogo. Pusto. Może przez to zamieszanie na mieście.
Zapalił skręta, zaciągnął się mocno, chciał wlać w siebie coś pozytywnego, złapać balans. Nie bardzo pomogło, zamiast luzu i wesołości złapał doła, który zaczął go zasysać. Stuff był mocny, w głowie miał mętlik, czy tak ma wyglądać koniec tego wszystkiego?
Może rano już nie będzie tego wszystkiego, może rano już nie będzie tego wszystkiego – dobiegł do niego głos Frantza Lipińskiego z Brygady Kryzys, po czym w głowie odtworzył się kolejny fragment: I tak tu już nie ma nic do stracenia![3] Inni słyszeli szumy, a on zawsze muzykę,: nie ma, nie ma, nie ma, śpiewał Frantz, a Men, Jeżyk, Afa, Gruszka i Jasiu Rołt grali transowy podkład. Tak, nie było nic, nie było nikogo, był zjarany, ale to go absolutnie nie uspokajało, dlatego zwrotki numeru Brygady latały po głowie chaotycznie, bez początku, bez końca, bez środka, w kółko.
Podszedł do gzymsu, nie czuł go, bo trudno było czuć stopami gzyms, kiedy się miało glany. Stanął na palcach, a potem opadł na stopy. Nie ma, nie ma, nie ma, wciąż towarzyszył mu głos frontmena Brygady. Na plecach ciary, w głowie zamęt, wtedy jakby ktoś zmiksował ścieżki i usłyszał inną piosenkę. Fabrykę keksów, stary numer, chyba Hołdysa, który niedawno nagrało Turbo. Zanucił dwie linijki:
wczoraj znów widziałem ludzi dziwnych tłum
Zrobił to inaczej niż gość z Turbo, bo nie miał metalowego głosu. Zastanawiał się, jak by to pociągnął Ian Curtis, jak by to zagrali Killing Joke. Wyobraził sobie perkusję i pomyślał, że nieźle by to zrobił Kukiz i Aya RL. Nieźle, ale tylko on i jego zespół – Załoga, zrobiliby to jak trzeba. Oczywiście gdyby wszyscy w zespole chcieli to zrobić.
Dlaczego jej tu nie było? Wszyscy inni się spóźniali, ale ona była zawsze wtedy, kiedy jej potrzebował. Dlaczego nie było Kowala, bo jakby był, to miałby przy sobie jakiś ciekawy wynalazek. Tylko Kowalowi jeszcze ufał. Chuj z nią, z Kowalem, chuj z tym wszystkim!
chłopak stał i z parapetu patrzył w dół lecieć chciał wysoko ponad ziemski pył a w dole nie drgnął nikt gdy Bóg uchylał nieba drzwi
Nie ma go, a uchyla drzwi, to akurat potrafi, stary cwaniak z siwą brodą. Olać go!
* * *
Dziesięć minut później lokatorka z dwunastego piętra, Barbara Krawczyk, wyszła na balkon, kiedy Black leciał w dół. Mignęła mu jego twarz, nie widziała w jego oczach strachu, raczej zdziwienie, że to zrobił, że to się działo. Krzyknęła i osunęła się na podłogę balkonu.
Po paru sekundach uderzył o trawnik. Nie miał szans, zginął na miejscu. Wezwana przez przechodniów i patrol milicji karetka przyjechała bardzo szybko i zebrała do szpitala panią Krawczyk. Miała siedemdziesiąt pięć lat i kłopoty z sercem, a to, co zobaczyła, o mało jej nie zabiło. Młodszemu od niej o prawie pięćdziesiąt lat chłopakowi już nic nie było w stanie pomóc. Leżał na trawniku przy Żelaznej, najpierw jego twarz przykryli starym numerem tygodnika „Na Przełaj”, na którego rozkładówce był reportaż z festiwalu w Jarocinie, a dopiero później ktoś uznał, że to niestosowne i dał swój koc.
JESIEŃ 2019
Zdzisław Julinek podjechał i czekał na klienta przy Sienkiewicza, miało być szybko, więc nie wyłączył silnika. Prawie zawsze wyłączał, ale nie takiej nocy jak ta. Ruch był taki, że nie nadążali z zamówieniami, wiadomo, noc po meczu. O, idzie chyba ten pasażer, bo to Azjata miał być. Dyspozytorka tak mówiła, że zamówienia dokonał znany, solidny klient – agencja towarzyska, która największe obroty robiła na klientach z zagranicy. Nie mieli swojego kierowcy, uważali, że korporacja, dla której jeździł, jest solidną firmą i nie popsuje im renomy, naciągając zagranicznych pasażerów.
Julinek zerkał w kierunku bramy, nad którą w jednym z okien świecił się neon z czerwonym serduszkiem i w końcu się doczekał. Klient był blisko, kiedy Julinek zobaczył, jak trzech podchmielonych gości startuje z jednego z klubów i pokazuje sobie jego taryfę palcami. Ustawił palec przy blokadzie drzwi, tak na wszelki wypadek, bo wieczorami zdarzało się, że klienci wyrywali sobie kursy. Azjata już chwytał za klamkę, jak tylko wsiądzie, to ruszą i dopiero na Jasnej, jak odskoczą, zapyta się dokąd. Skrzypnął zamek, drzwi się uchyliły.
– Ty, samuraj! – krzyknął jeden z tej trójki, która podbiegała od strony klubu.
– Wsiadaj pan – syknął taksówkarz.
Azjata, zamiast wsiadać, odwrócił się i jakby czekał na kolejne wyzwiska.
– Te, żółtek, to nasza taryfa!
– What? – zapytał Azjata. – Could you speak in English?
– Wal się ze swoim inglisz, w Polsce, kurwa, jesteś.
– I don’t understand you, ja słabo po polski…
– Nie pierdol, tylko grzecznie ustąp nam taksówki, trzech nas jest, więc się, kurwa, czuj przegłosowany – zachrypiał drugi z karków.
– Taxi? – Azjata puścił klamkę.
– Wypierdalaj z tej taksówki – odezwał się trzeci.
Zdzisław był zbyt doświadczonym taryfiarzem, by nie wiedzieć, co będzie dalej. Dał gazu i odjechał parę metrów, wziął do ręki gruszkę, żeby się połączyć z centralą. Obserwował, co się dzieje we wstecznym lusterku.
– Przez ciebie, żółty złamasie, spierdoliła nam taksówka! – usłyszał.
Pchnięty w ramię Azjata zatoczył się, później grzecznie się kłaniając, zdołał uniknąć ciosu. Nagle temu, który chciał go zamachowym zwalić z nóg, sprzedał w krocze kopa. Facet skulił się, jakby był Małyszem, który najeżdża na belkę. Drugiego typa trafił pięścią w nos, a trzeci nie wiedział, co zrobić, miął w ustach przekleństwa. Już nie był taki duży i silny jak przed chwilą.
„Trzeba facetowi pomóc” – pomyślał taryfiarz i wyciągnął z bocznej kieszeni blondynkę. Ze starą milicyjną pałką w ręku Zdzisław ruszył do akcji. Na jego widok ostatni gotowy do walki typ rozłożył ręce i zaczął się cofać.
– No, co, kurwa, co? Rzucił się na nas! – zawołał gniewnie, choć bez większego przekonania.
– Się rzucił! Wezwałem policję, to im się poskarżysz!
– Jebany konfident!
– Tacy jak ty są konfidentami.
Taksówkarz poczuł zew krwi, przypomniały mu się stare dobre czasy, kiedy był dzielnicowym, a tacy jak ten zawsze mieli mu coś do powiedzenia. Szybko doskoczył i zaczął lać grubasa. Walił go po łydkach, a typ wił się i piszczał. Było jak za dawnych, dobrych lat!
– Już, kurwa, już, zabieram się! Chodźcie, chłopaki, to jakiś stary pies musi być!
Dwaj stłuczeni przez Azjatę z trudem dochodzili do siebie bez ładu i składu. Cała trójka wycofywała się w kierunku końca ulicy, gdzie schody prowadziły na plac Powstańców.
– Thank you, mister, thank you – powiedział Japończyk.
– Police? – zapytał taksówkarz. – Dryń-dryń, police? – Dla wzmocnienia przekazu dawny starszy chorąży Julinek potrząsał w ręku nokią.
– No, no, no! – ożywił się Japończyk. – Take me to Załady, Wilanów, ale nie mniaścieśćko Wilanów, Załady, Błuz-do-wa!
Widząc, że taksówkarz nie do końca rozumie, wyciągnął biały kartonik. Taryfiarz przeczytał.
– „Panie kierowco, proszę odwieźć pana Kenichi Kasai do domu, Wilanów – Zawady, ulica Bruzdowa… Na taryfę dzienną z centrum ma przygotowane 50 złotych, na nocną 100…”. Cwana bestia! No to, panie Japończyk, jedziemy na ten Wilanów.
– Yes, I’m Japanese – ucieszył się pasażer, który w końcu coś zrozumiał.
– Japonia, wy lubicie Chopina! – rzucił Julinek, przekręcając kluczyk w stacyjce. Diesel zarzęził, a do tego podkładu kierowca zanucił: – Tam ta dam, ta ta ta ta ta ta tam ta dam!
– Polonez A-dur! – zawołał Kasai.
– No, kurwa, mówiłem, że lubicie Chopina! – Julinek powiedział to takim głosem, jakby był obrażony na to, że mógłby tego nie wiedzieć.
Postanowił odstawić go na miejsce, potem szybko wąwozem wjedzie na skarpę i raz, dwa znajdzie się na Natolinie, a stamtąd już tylko krok na Ursynów, gdzie mieszkał. To będzie jego ostatni kurs tej nocy.
– No, to jedziemy do tego Tokio Hotel! – Zaśmiał się ze swej wiedzy na jakiś bliżej nieokreślony temat. Słyszał gdzieś tę nazwę, od wnuczki chyba.
– Nie Tokio, Tokio nie – zaprotestował pasażer. – Jokohama!
– Jokohama bez dynama – zrymowało się Julinkowi, który był w bardzo dobrym nastroju. Zrobi dziś niezły utarg, a i będzie co opowiadać. Jutro wpada szwagier, on też resortowy, więc opowie mu, jak popracował pałką.
Ech, te wspomnienia! Były sierżant sztabowy Zdzisław Julinek to w sumie sentymentalnym facetem był.
1Fabryka keksów, wyk. Dzikie dziecko, sł. i muz. Zbigniew Hołdys.
2Eighties, wyk. Killing Joke, sł. i muz. Jaz Coleman, Paul Ferguson, Paul Raven, Kevin „Geordie” Walker.
3Nie ma nic, wyk. Brygada Kryzys, sł. Tomasz Lipiński, muz. Robert Brylewski.
Dlaczego wciąż brakuje nam idoli Wiemy dużo o niedoli Nikt nie wie skąd Podziemny front Telewizja![4]
EIGTHTIES
To chyba była wiosna. Greg, dokładnie nie pamiętał, ale na pewno rok 1981, już po stoczni, a jeszcze przed wojną. Brat był już w policealnej, gdzieś w dupie nigdzie, bo wymyślił sobie taki sposób na wyrwanie się z domu i odroczenie wojska. Siedział wtedy w dużym pokoju, właśnie zebrał od starych swoją wieczorną porcję zjebki. Słuchał i wszystko po nim spływało, bo i tak będzie robił to, co będzie chciał. Siedział ze spuszczoną głową, a jeśli ją podnosił w górę, to rodzice widzieli jego wystudiowaną zadumę. Z nadzwyczajną cierpliwością słuchał przemowy matki, w trakcie której ojciec potakiwał głową i robił minę cierpiętnika, jakby chciał w ten sposób wzmocnić efekt tyrady.
Za ojcem stał telewizor, był włączony, bo jak miał być niewłączony, skoro ojciec załatwił talon na kolorowy, ruski odbiornik. Kolory były takie, jakie pewnie widzieli hippisi, kiedy jechali na LSD. Rodzice byli dumni z pudła jak sąsiad z malucha, a kuzyn Leszek ze swojej żenującej kolekcji pudełek po zachodnich fajkach, którą przyczepił do makatki nad łóżkiem. Lepszy głupi telewizor niż smutne nawijki matki, więc udając skruchę i niby to patrząc w oblicze starego, Greg wgapiał się w ekran. Bezmyślnie się wgapiał, bo po telewizorze można było oczekiwać dokładnie tego samego, co od starych, czyli jednego wielkiego nic.
Greg pochodził z przeciętnej rodziny. Ani patologia, ani high life. Blok, beton, winda, zsyp, podwórko, szkoła tysiąclatka, wakacje z FWP, matka wycofana, ojciec w Solidarności. Normalna nudna rodzina, która na pięćdziesięciu metrach betonowej klatki z cienkimi ściankami działowymi żyła sobie w czwórkę z czarno-białym telewizorem, bez telefonu, ze skromną biblioteczką, której połowę wypełniały encyklopedie i albumy, z barkiem, w którym stała napoczęta dwa lata temu butelka whisky, z którą przyszedł na urodziny wujek lekarz, z bułgarskim koniakiem, radzieckim szampanem i dyżurną butelką wódki. Żytnia długo czekała na okazję i pewnie nieprędko się doczeka, bo żyli bez libacji, uniesień i sensacji. Tylko brat, który go wciągnął w muzykę, nadawał charakteru tej rodzinie.
W telewizji leciały jakieś nudy, program „Camerata”, w którym puszczali muzykę dla zgredów i gamoni. Wizyty w filharmoniach, szkołach i akademiach muzycznych, opery, partytury, interpretacje i wariacje. W programie wspomniano o „Warszawskiej Jesieni”, bo to awangarda, ale i tak wiało nudą. Nagle Greg zobaczył młodych kolesi, rockowy zespół z saksofonami i wokalistą w czerwonej chuście. Zobaczył i usłyszał, bo przez jazgot matki przebijał się głos nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie tak!
Takiej muzyki nie słyszał również redaktor z TV. I nie chciał jej więcej słuchać, bo ciął chłopaków równo z trawą. Nazywali się Kryzys i zdaniem redaktora nazwa ta definiowała poziom zespołu. Pewnie gdyby mógł, toby powiedział wprost, że grali coś gównianego i godnego politowania, kiła-mogiła.
– Z całą powagą uświadamiamy sobie, jak wiele szkody uczynił lekceważący stosunek władz oświatowych do spraw wychowania muzycznego i estetycznego w polskim szkolnictwie – z telewizora płynął głos lektora nasiąknięty troską jak szmata, którą właśnie starto z podłogi wielką kałużę.
Ale Greg czuł coś zupełnie innego… to było wspaniałe. I ten gość, który mówił, Robert Brylewski! Młody, pewnie niewiele od niego starszy blondynek z grzywą jak u popersów. Czytał o popersach, że to byli gogusie, którzy na Zachodzie bili się z punkami. A Kryzys, od razu to widać, to zespół punkowy! Potem poleciał jeszcze jeden fragment rozmowy z Robertem, przeplatany refrenami – Twoja ambicja zabija ciebie[5] i Jestem już zmęczony, mam tak dość![6].
On też miał dość, wszystkiego miał dość, ale robić taką muzykę jak Kryzys, albo przynajmniej być wśród ludzi pod sceną na ich koncercie, to byłoby dopiero coś! Na pawlaczu i pod łóżkiem brata było wszystko, czego potrzebował!
– Czy ty w ogóle słuchasz tego, co mówię? – zagrzmiała matka.
– Słucham i jest mi z tego powodu głupio – zełgał Greg.
Ojciec pokiwał głową, on też miał dość tej wieczornej zjebki, w której miał obowiązek uczestniczyć jako kibic.
LUTY 2020
Joanna nie była w dobrym nastroju. W zasadzie wszystko było okej, ale czekało ją spotkanie z programowym. Nie chodziło na pewno o wczorajsze wydanie jej programu publicystycznego „W środku tygodnia”. Nie było to jakieś szczególne wydanie, ta godzina nie przejdzie do historii telewizji tak jak program z 2012 roku, w którym morderca przyznał się do zabójstwa. Nie był to także słaby środowy wieczór, oczywiście przez te wszystkie lata nie uniknęła wpadek, ale na pewno tym razem nie przytrafiło się nic złego. Solidny program, wzór, jak można robić ciekawą, uczciwą publicystykę, na którą składały się reportaże i rozmowy w studiu, wieczór, po którym w czwartek rano można się było obudzić bez kaca, spojrzeć w lustro i z wyciągniętym do góry kciukiem powiedzieć – prawdziwe dziennikarstwo jeszcze nie umarło, można robić dobrą telewizję! Wiedziała, czego od niej chciał szef, i że będzie tak, jak zdecyduje, nie mogła się z tym jednak pogodzić i zamiast dać sobie spokój, wciąż o tym myślała.
Trzeba to jakoś zresetować. Od dawna wybierała się do tej nowej, japońskiej knajpy, Yoyogi Park. Mówiono, że taka jak te stare, pierwsze, najlepsze, jak Tsubame przy Foksalu i Tokio przy Dobrej. Mówiono… Wszyscy ci, którzy mówili w ten sposób, byli – jeśli nie pięćdziesiąt plus – to grubo ponad plus. I choć Joanna była dopiero po czterdziestce, powoli dołączała do grona gderaczy, którzy jak Linda w piosence Świetlików powtarzali swoje mantry o doskonałej, baśniowej przeszłości: Nigdy papieros nie będzie tak smaczny[7]… I papieros, i wódka, ciastka, straż pożarna i dziewczyny. Wszystko.
Artur nie dawał znaku życia, więc umówi się z jakąś przyjaciółką. Najchętniej to z przyjacielem, z Miśkiem, ale jego kobieta nie była jej faworytką i vice versa zresztą. Joanna miała w sobie coś, co powodowało, że nie lubiła jej większość kobiet znajomych facetów. Czy były zazdrosne? O kogo? Miała swojego faceta, a poza tym nie miała w zwyczaju wyrywać żonatych facetów. No może z jednym wyjątkiem, przypomniał się jej ten nieszczęsny romans sprzed paru lat, z czasów, kiedy nie znała jeszcze Artura. Ostatnim mężczyzną przed nim był wyjątkowy dupek, Sylwester Kordecki, wtedy prowadził programy sportowe, a teraz przeszedł do wielkiej polityki.
Pewnie inne babki nie zazdrościły jej pieniędzy, pozycji i popularności, ale samodzielności. Były tylko żonami swoich mężów i to je bolało najbardziej. Z połowicą Miśka to była insza inszość. Gocha była znaną dziennikarką sportową, nie musiała zaciskać pasa, była samodzielna, niezależna i spełniona, do tego z dorosłym synem, który już z nią nie mieszkał, ale do pełni szczęścia brakowało jej Miśka w domu. W połowie była to wina jej wyjazdów, a w połowie… no właśnie, przecież to Joanna była jego szefową, w związku z tym dla Gochy była jedyną przyczyną, dla której redaktor Michał Misiewicz za rzadko bywał w ich mieszkaniu z widokiem na Stadion Narodowy.
Nagle doznała olśnienia, eureka!, przecież Gocha miała tego popołudnia wyjechać na Cypr, na którym odbywały się zgrupowania parapiłkarzy z klubów Ekstraklasy! Zanim wykręciła numer do Miśka, postanowiła najpierw dokonać rezerwacji w knajpie, podobno Yoyogi Park była oblężona, więc lepiej będzie najpierw zadzwonić. Wpisała w wyszukiwarkę „yoyogi park warszawa”, szybko weszła na stronę restauracji i… w poniedziałki lokal był nieczynny. Trudno, sushi master też człowiek, pewnie załoga restauracji relaksowała się w towarzystwie gejsz albo przy dźwiękach muzyki Chopina.
Od razu skarciła się w myślach za uleganie stereotypom, bo dlaczego miałoby tak być? Może dlatego że kolega Miśka opiekował się kiedyś japońskimi działaczami sportowymi, którzy mieli dwie podstawowe życzenia: wizyta w agencji towarzyskiej i wycieczka do Żelazowej Woli. Po prostu poczyta książkę, w końcu nie ma zaliczonej całej Tokarczuk, Biegunów czytała zaraz po wydaniu, ale Księgi Jakubowe musi nadrobić. Wciągnęło ją, czytała najpierw na kanapie, a potem w łóżku, czytała, aż padła po czwartej nad ranem. Artur wciąż nie wracał.
* * *
Błysnął wyświetlacz telefonu. Był wyciszony, ale zawibrował, a Wiśnia szybko zrzucił rozmowę.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
4Telewizja, wyk. Kryzys, sł. Maciej „Magura” Góralski, muz. Robert Brylewski.
5Ambicja, wyk. Deadlock, sł. i muz. Deadlock.
6Mam dość, wyk. Kryzys, sł. Maciej „Magura” Góralski, muz. Robert Brylewski.
7Filandia, wyk. Linda i Świetliki, sł. Marcin Świetlicki, muz. Grzegorz Dyduch, Artur Gasik, Marek Piotrowicz, Tomasz Radziszewski.
RedakcjaPaweł Wielopolski
KorektaBożena Sigismund
Projekt graficzny okładkiAgnieszka Kielak
Zdjęcie wykorzystane na okładce©AdobeStock
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2020 © Copyright by Grzegorz Kalinowski Warszawa 2020
Wydanie pierwsze ISBN: 978-83-66195-71-4
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 81 [email protected]
Dystrybutor Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32