Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
rodnia, polityka, gra wywiadów i wielkie namiętności!
Warszawa lata trzydzieste XX wieku. Marszałek Piłsudski spoczywa na Wawelu, w Niemczech rządzi Adolf Hitler, mimo Wielkiego Głodu, czystek i obozów na Syberii Stany Zjednoczone nawiązują stosunki dyplomatyczne ze Związkiem Radzieckim, a w Hiszpanii trwa Wojna Domowa.
W Pałacu Saskim, w pomieszczeniach należących do wywiadu Wojska Polskiego major Sokołowski przegląda teczki z materiałami zebranymi na temat Henryka Wcisło alias Henry'ego Haasa, żołnierza odznaczonego w czasie wojny z bolszewikami, dywersanta z III Powstania Śląskiego i współpracownika wywiadu, a przy tym kasiarza, obywatela Stanów Zjednoczonych, który po burzliwej przygodzie za oceanem wrócił do Polski z pokaźną sumą pieniędzy.
Po przyjęciu obywatelstwa amerykańskiego dawny Heniek Wcisło zostaje Henrym Haasem i jest jednocześnie bywalcem salonów i j podejrzanym o udział w gangsterskich porachunkach. Dla części oficerów wywiadu Wcisło alias Haas oraz kapitan Beniowski który go zwerbował, to ludzie, których należy zlikwidować, dla innych to osoby w sam raz do delikatnej misji, na której borykające się z kryzysem państwo polskie może zarobić miliony, albo stracić reputację.
Bohaterowie kultowego cyklu Śmierć frajerom powracają w nowej rozgrywce!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykuję Przyjaciołom,którzy trzymali za mnie i Heńka kciuki,oraz „Kryminalistom Retro”za trzymanie poziomu i popularyzację historii.Fajnie jest być częścią tej bandy!
Krzyczeli: „Polska! Polska!” (...)
(...................................)
Wtem Bóg z Mojżeszowego pokazał się krzaka –
I przeraził je wszystkie, zapytawszy: „Jaka?”
Juliusz Słowacki *** [Krzyczeli: „Polska! Polska!”]
Racja jest jak dupa. Każdy ma swoją.
Józef Piłsudski
PROLOG
Legiony to żołnierska nuta
Legiony to ofiarny stos
Legiony to żołnierska buta
Legiony to straceńców los.
My Pierwsza Brygada,
marsz I Brygady Legionów Polskich
Andrzej Brzuchal-Sikorski
Ja też potrafię w mordę bić.
Józef Piłsudski
Warszawa18 kwietnia 1936
Wacław Pęga, portier w hotelu Victoria, myślał, że to będzie zwykły wieczór, nudny, jakich wiele, ale tę nudę rumiany, postawny mężczyzna, którego skronie pokrył już szron siwizny, bardzo sobie cenił.
Pracując w Victorii, nie można było się spodziewać nadzwyczajnych napiwków, bo ich hotel nie był przecież żadnym tam ważnym miejscem, więc i sytuacji nadzwyczajnych brakowało. Porządny hotel, ale bez bajerów, nocnego życia, bez kabaretu, teatrzyku, modnej kawiarni. Żadnych sensacji, panienek, burd, wyczekującego przy drzwiach sznura taksówek i dorożek. Nie szturmowali drzwi Victorii nowobogaccy, którzy, a i owszem, potrafili sypnąć groszem, ale równie często nie potrafili się zachować. Problem rozwydrzonych, trzymających wysoko nosy klientów nie dotyczył Victorii, nie był więc też problemem Pęgi. Kiedyś, gdy był młodszy, to myślał o tym, żeby może pójść do jakiego pierwszorzędnego hotelu, Europejskiego, Bristolu czy Polonia Palace, ale mu przeszło, i to nawet bardzo szybko. Bo familiarna, nieco senna atmosfera panująca w Victorii była ważniejsza od paru groszy więcej i blichtru, którego częścią, a konkretnie tłem, można było zostać tylko pod warunkiem, że się zaiwaniało w tę i we w tę, a jeśli się nie biegało, to trzeba było sterczeć na baczność, być jednocześnie pilnym i wesołym jak cyrkowy pudel. Nie znaczyło to jednak, że Wacław Pęga był lewusem, który szukał sposobności, by się w pracy obijać – po prostu nie chciał być napięty jak guma od majtek. Zbyt wesoła atmosfera też mu nie odpowiadała, myśl o pracy w hotelu położonym przy kabarecie albo blisko zagłębia rozrywkowego, takim jak Metropol na rogu Marszałkowskiej i Złotej, przerażała go jeszcze bardziej. Gdyby lubił teatrzyki i szynki, toby do nich chodził, a on lubił się napić u siebie na dzielnicy, przy Chłodnej.
Tak na co dzień po pracy chodził na pięćdziesiątkę do Pięćdziesiątki, oczywista na Chłodną pod numerem pięćdziesiątym, i ma się rozumieć nie jedną, bo na jedną, to szkoda zachodu, tylko dwie przynajmniej i obowiązkowo piwko z Haberbuscha. Grzechem byłoby nie wypić kufelka, skoro browar był o krok. Jak mu kiedyś żona Maryla, z domu Reksza, powiedziała, żeby sobie w końcu tę pięćdziesiątkę darował, to zaczął chodzić na Wronią, bo tam był lokal, co się nazywał Czterdzieści Dziewięć. Wronia 49, więc po co właściciel, pan Babisz, miał wymyślać jakieś nowomodne nazwy – postąpił podobnie jak pani Maciejewska z Pięćdziesiątki. Te nazwy to dla nich, miejscowych, co mieszkali na Chłodnej, Wroniej i Ogrodowej. Zabawne to było, bo oba lokale dzieliło od siebie ledwie sto metrów. To chrześcijańskie lokale były, choć dzielnica wymieszana, starozakonnych to momentami nawet więcej, ale się żyło jakoś, tyle że oni świętowali w soboty, a chrześcijanie w niedziele. I właśnie w niedzielę zmieniał lokal. Nie w każdą, bo czasem pracował, a poza tym to było troszkę droższe miejsce, ale mniej więcej raz na miesiąc szedł z żoną i córką na Wronią do restauracji Bar Gdynia, też dwa kroki od domu. Mieszkali przy Chłodnej pod trzydziestym czwartym, w oficynie co prawda, ale za to na drugim piętrze, a nie gdzieś pod dachem. Wacław Pęga po prostu nie lubił się kręcić i praca w Victorii właściwie miała tylko jedną wadę – że hotel nie stał przy Chłodnej albo Wroniej. Wtedy wszystko byłoby w kupie: mieszkanie, praca, bar i parafia, bo kościół parafialny pod wezwaniem Karola Boromeusza też był przy Chłodnej, ma się rozumieć!
Ale to hotel miał pierwszeństwo, bo zanim Pęga zamieszkał przy Chłodnej, zanim miał odpowiednie lata i własny pieniądz, za który mógł sobie kupić wódkę i piwko, to wpierw zatrudnił się w Victorii. Zaczął tam pracować jeszcze w czasach, gdy przy Jasnej 8[1] wisiał szyld Отель Виктория. Miał szesnaście lat, gdy tu przyszedł, był rok 1877, rządził jeszcze car Aleksander II, a on, Pęga, miał przeżyć nie tylko jego, lecz także dwóch kolejnych, a nawet prezydenta Narutowicza i marszałka Piłsudskiego. Przepracował sześć lat, zanim zrobiono wielki remont, a artysta Gerson wymalował te swoje gołe obrazki. Ludzie oglądali widoczki z zapartym tchem, wyobrażenia Deszczu i Rosy to miały takie cycki, że hej! Bo ta, co przedstawiała Kanał Sueski, już nie była taka urodziwa, ale przecież jakby co, toby jej z łóżka nie wyrzucił. Ech, gdyby dzisiaj się taka trafiła... A potem jeszcze jeden remont nastał, a później wojna światowa. Pęga i bombę niemiecką, która ze sterowca trafiła pomnik łajdaków, pamięta, i usunięcie tego carskiego tałatajstwa, pomnika znaczy się, i wiec z Piłsudskim, i to, że się tu poselstwa rozmaite mieściły tych, co to nieludzkimi językami mówili, Łotyszów i Węgrów. I Ukraińcy tu też przez jakiś czas byli, no ale ich to rozumiał jak trzeba, nawet jak po polsku albo rusku nie mówili, tylko po ichniemu. Nie ma się co dziwić, że ci dyplomaci u nich mieszkali, bo nie było aż tak drogo, a przecież reprezentowali nie żadne bogate kraje, tylko te z tych biedniejszych, Ukraina to na dobrą sprawę nawet nic nie miała, żeby w najdroższych hotelach się urządzać. Niedrogo, a jednocześnie dobra renoma, solidność, no i, co najważniejsze, było czysto. Restauracja zacna, czasem się tu śpiewacze występy odbywały, może dlatego ten pianista Rubinstein się tu zatrzymywał, nawet zagrał tu koncert, no tak, ale to jeszcze za cara chyba było. Więc to porządne miejsce, a nie jakieś fiu-bździu, Francja-elegancja czy po prostu burdel, bo blisko placu Pięciu Rogów i na Chmielnej to bardziej burdeliki niż hotele były. Tu nocne marki i amatorzy mocnych wrażeń nie mieli czego szukać, z kolei klient tu mieszkający oraz personel, czyli także i on – portier Wacław Pęga, mogli liczyć na spokojne wieczory i noce, bez ekscesów i awantur, ale jak to się mówi: jak ktoś ma pecha, to i w kościele w mordę dostanie. A w drugą stronę działało to tak, że jak ktoś lubi wypić i awanturny jest, to wszędzie może zrobić popis, nawet w szykownym, spokojnym miejscu, jakim jest hotel Victoria przy Jasnej numer osiem. I może to być byle chłystek, studenciak, kupiec, który przyjechał w interesach, albo wojewoda Wipler w delegacji. Przyjaciel wszystkich świętych kół rządowych strasznie popił i z kolejnego lokalu, czyli z Ziemiańskiej, po prostu go wyrzucili. Wyrzucili, bo mogli – przecież ci wszyscy artyści, każdy to wiedział, to byli przyjaciele generała Wieniawy, a Wieniawa zaufanym Marszałka, więc co to dla nich był wojewoda? Tyle, co dla nich, z Victorii, jakiś burmistrz z małej dziury. Więc jak temu wojewodzie Wiplerowi, na imię mu chyba było Waldemar, kazali się wynosić z Ziemiańskiej, to on jeszcze się tu jakoś dowlókł i narozrabiał. Bardziej próbował, niż narozrabiał, bo w końcu usnął w restauracji, a jak się go chciało grzecznie obudzić i poprosić o adres, że się go odeśle dorożką, to przeklinał i kazał się odfajkować, bo on tu będzie spał. Tu, na sali restauracyjnej, no bo gdzie? Nie był zameldowany w Victorii, więc jak by to miało wyglądać? Siłą go do pokoju zaciągać? A gdyby potem powiedział, że sobie tego nie życzył i by nie chciał zapłacić? Zresztą i tak komplet był. Za drzwi go mieli wyrzucić? Mogli, a nawet powinni, bo zimno nie było, ale kierownik zabronił.
– Skoro to wojewoda, to niech robi, co chce, niech śpi na krześle, jeśli ma takie życzenie! – powiedział szef.
– Ale się nie wyśpi na tym krześle – tak uważał kuchmistrz.
– To go pan weź i zanieś, tylko nie wiem dokąd, a poza tem jak pana obrzyga, to dopiero będzie, wiesz pan, że z pijakiem to jak z bombą.
Trudno było kierownikowi odmówić racji, więc postanowili, że wojewoda zostanie. I został. Ale tak felernie spał, że się osunął, przypalantował swoim ciężkim od wódki wojewódzkim łbem o stół, a potem zleciał na podłogę. Kiepeła rozbita, cały potłuczony, a w szczególności tyłek i plecy, na dodatek się jeszcze okazało, że nie ma portfela!
Aferka się zrobiła, taka na sto dwa! Policję wzywał i nadawał funkcjonariuszom, że go w hotelu pobili i okradli. Nie wiadomo, co by było, bo to jednak wojewoda był, ustosunkowany, kuty na cztery łapy, więc policja od razu do nich z gębą jak do bandytów jakichś, że one go tu przetrzymali i uwięzili! Jak to hinty powiedzieli, to ten wojewoda się od razu ożywił, cugu umysłowego doznał i dalej bajki opowiadał, że nie tylko przetrzymali i uwięzili, ale i porwali! No i dalej od nowa, że pobili i okradli. Trajkotał jak przekupa, aż się zmęczył i spocił, skrzywił się i powiedział, że od tego pobicia to go łeb boli i mu niedobrze, i że go pali.
Nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, bo zaczął coś o znajomościach mówić, że wszystkich do Berezy Kartuskiej wyśle, i na Bronisława Pierackiego, ministra spraw wewnętrznych, się powoływać. I właśnie wtedy się okazało, że to blagier, pijak i łobuz. Tak się schlał, że zapomniał, że się zalał ze smutku po tym, że ministra Pierackiego ciężko ranili, że umierający w szpitalu leżał! To było 15 czerwca 1934 roku, w dzień kiedy go jakiś chachoł postrzelił na Foksal. Wojewoda przyjechał do stolicy pod wieczór i w intencji cudownego ozdrowienia ministra poszedł w lekki gaz z kompanią, a później solo. Pewnie nie planował, ale im się zwyczajnie zgubił – poszedł do toalety w Adrii, po schodach w górę się wygrzebał i jak już się na ulicy rozpędził, tak go zniosło do Ziemiańskiej, a stamtąd do Victorii. Niezły łazik i jak się odrysowało jego trasę, to wyszło na to, że w kółko chodził! Gdy to usłyszeli policjanci, to spuścili z tonu, już nie oskarżali personelu Victorii o zamach stanu i porwania, tylko poszli rozpytać o niego do Ziemiańskiej, a tam właśnie jego portfel znaleziono. Krewa i tyle, ale ten wojewoda to jakiś pułkownik był, jak prawie wszyscy teraz w kołach rządowych, więc zamiast przeprosić, to jeszcze klął pod nosem i się odgrażał do samego końca. Tak to się z temi wojskowemi porobiło, zwłaszcza z oficerami, co poszli na posady państwowe, pooblepiali wszelkie instytucje i zrobili się nie tylko bogaci, ale i hardzi. Ale te młodsze też nie lepsze, bo szwagier Pęgi, co w policji pracował, opowiadał, że mają z nimi straszne problemy. Jak się popiją, to robią awantury, funkcjonariuszy za nic mają, jak carskie się zachowują. Były przypadki, że wojskowi potrafili obić funkcjonariusza na służbie, a mówiono, że w Radomiu na jakiejś mszy państwowej czy innej takiej bardziej oficjalnej oficer wojska kazał przenieść z pierwszego rzędu oficera policji, bo to tylko policjant jest, a nie wojskowy.
Tak się porobiło, i to nie od wczoraj, od zamachu majowego tak się to zmienia z roku na rok. Jak raz właśnie dzisiaj się wycieczka oficerska zeszła. Zdawało się, że na obiad. Na późny obiad z wódeczką. A później na kolację, ma się rozumieć też z wódeczką. Cholera wie, czemu tu trafili – myślał Pęga. Tyle sławnych i rozrywkowych lokali jest w okolicy, a oni wpasowali się do nich. Dwudziesta druga, w sumie już nie tylko powinno się zamknąć restaurację, lecz także bezwzględnie przestać podawać alkohol, ale oni nie mieli zamiaru wychodzić. Bawili się, żadnych śpiewów i harców, ale był w nich upór i nie zamawiali, tylko wydawali rozkazy. Cała czwórka – dwóch młodych kapitanów i dwóch jeszcze młodszych poruczników – zachowywała się tak, jakby była nie w restauracji, ale w wojskowym kasynie! Jak na nich patrzył, to przez skórę czuł, że letko nie będzie. Tylko obecność damy ich hamowała, to zdaje się żona jednego z nich była, przyszła, gdy już byli pod dobrą datą. Na jej widok trochę się ustatkowali, ale mimo to ta młoda dama chciała zakończyć bankiet. Prosiła, ale jej mąż – no musiał to być jej mąż, boby się tak kapitan wieczorową, a w zasadzie nocną porą z panią nie pokazywał – był na jej prośby nieczuły, co więcej, jakby na przekór chciał pokazać, kto tu rządzi! Zaczęło się od tego, że próbowali śpiewać i tańczyć, sami tańczyli, kapitanowie kazali porucznikom tańczyć do pary, a ona, ta pani, nie chciała. Siedziała z boku obrażona. Tańce się skończyły, wychylili na baczność po stopce wódki i zamiast usiąść, to jeszcze sobie kazali nalać, jeszcze bardziej się wyprężyli i...
Legiony to żołnierska nuta
Legiony to ofiarny stos
Legiony to żołnierska buta
Legiony to straceńców los.
Jak wojskowi śpiewają Legiony, to już znaczy się grubo jest – pomyślał Pęga. Śpiewali jak wtedy w maju 1926 roku, kiedy zamach wisiał w powietrzu. Oficerowie chodzili po Nowiku i po kawiarniach śpiewali Pierwszą Brygadę, a kto nie śpiewał, to brał w łeb. Cały lokal na baczność i śpiew! Wtedy się to zaczęło, a ci teraz – jak uczniowie tamtych, którzy dzisiaj są pułkownikami i generałami. Ci to jeszcze porucznicy i kapitanowie, taka Czwarta Brygada[2], tak się o nich mówi, bo nie służyli w legionach, byli wtedy dzieciakami, ale teraz zachowują się jak wiarusy i śpiewają, jakby wyszli z Piłsudskim z Oleandrów.
My Pierwsza Brygada
Strzelecka gromada
Na stos rzuciliśmy
nasz życia los
Na stos na stos.
Śpiewali i kazali kelnerom sobie towarzyszyć. Kucharz, gdy na swoje nieszczęście wyjrzał na salę, też musiał stanąć na baczność. Wszystkie zwrotki musieli odśpiewać, od pierwszej do ostatniej, a na koniec jeszcze dołożyli tę specjalną.
Nie chcemy już od was uznania,
Ni waszych słów, ni waszych łez,
Skończyły się dni kołatania,
Do waszych serc – jebał was pies!
Jak śpiewają tę zwrotkę, to znaczy, że mogą być kłopoty! I się zrobiły, bo panowie oficerowie chcieli koniecznie jakiś konkurs urządzić i kazali sobie otworzyć salę bilardową, wydać kije i kule. Czemu nie poszli do Zodiaka? Tam też się gra w bilard! Innym może by się tak powiedziało: „idźcie na Traugutta, tam dłużej otwarte”, ale nie było odważnych, bo ci uchachani szli z kijami jak na bitwę. Ta młoda pani chciała swojego oficera namówić, żeby zaniechali, że czas do domu. Wtedy weszło do sali dwóch cywilów. Z ulicy się wpasowali, szli pewnie i jak zobaczyli, że lokal otwarty, to postanowili skorzystać. Ten starszy wyglądał jak urzędnik czy kupiec, poważnie dość, z wąsem, miał pewnie ze cztery dyszki i więcej, drugi szczupły, sportsmen, elegancko ubrany, tak bardziej filmowo jak Bodo czy Brodzisz, tyle że tamci wąsików nie noszą, a ten jak raz miał, taki przystrzyżony, widać, że dobry fryzjer to obrabiał. No i weszli, ale wojskowy, ten kapitan, co go żona do domu ciągnęła, coś tam do nich, że zamknięte, a na to ten starszy cywil, że widzi przecież, że otwarte. A z kolei drugi się ukłonił tej pani kapitanowej, bo się okazało, że się znają. Bardzo serdecznie się przywitali, że aż się temu kapitanowi nie spodobało. Jakaś gadka z tego wyszła taka, że od słowa do słowa zaczęło się robić jak w jakiejś resursie dorożkarskiej, a nie w porządnym hotelu. Oficer szarpnął żonę, ona się wyrwała, ten młodszy cywil się w to wtrącił, a trzech kolegów kapitana przyszło z sali bilardowej. Ten starszy próbował za rozjemcę robić, ale o mało nie oberwał kijem, szybko wtedy złapał za kulę i użył jej jak kastetu. Porucznik jak zaliczył w głowę, to się osunął na podłogę, wtedy jego kolega dosięgnął starszego cywila kijem, ale nie za mocno, więc ten rzucił się na niego jak zapaśnik. Zaczęło się, jakby to było na Czerniakowie albo gdzieś na dechach, jak wtedy z dziesięć lat temu, gdy Pelcowizna naparzała się z Targówkiem. Pojechał wtedy do szwagra i zobaczył to widowisko. Normalnie wojna była taka, że wojsko z koszar przyszło, ale stanęło na tym, że oficerek w puzon dostał i tak się jego wchodzenie między wódkę a zakąskę skończyło. Policja też nie dała rady, bo taki tłum się naparzał. Wtedy były tłumy, dzisiaj tylko sześciu chłopa, a zamiast lag i sztachet kije bilardowe i krzesła. W sumie to już tylko pięciu, bo jeden, ten porucznik, co oberwał kulą bilardową przez łeb, chodził na czworakach, a gdy się próbował podnieść, to zaraz opadał na cztery łapy. Tamtych z Pelcowizny i Targówka dopiero straż ogniowa uspokoiła, wodą zlali towarzystwo i wtedy się skończyło.
Portier Pęga pobiegł do hydrantu, chciał w ten sposób zagasić ten pożar, który zaczął trawić lokal. Łamały się krzesła, kije, jeden z oficerów został rzucony na stół, a ten złamał się z trzaskiem drewna i brzękiem tłuczonej zastawy. Portier miał już krzyknąć „stać, bo będę lał”, ale rozległ się huk i poczuł jednocześnie rwący ból w ramieniu i jak jakaś ogromna siła rzuca nim o podłogę, poczuł, jak coś gęstego oblewa jego ciało. Portier hotelu Victoria Wacław Pęga stracił przytomność i ostatnie, co pamiętał, to plakat reklamujący pierwszy rejs polskiego transatlantyku Batory i że nie stać go na taki luksus, za to jego krew jest lepka i słodka.
Port w Wenecji21 kwietnia 1936
Jarosław Mizerski, młody reporter prorządowej gazety „Polska i Świat”, był podniecony, bo trafił do wielkiego świata. Patrzył na spektakl z zapartym tchem. Nabrzeże zalane było deszczem, który niedawno przestał padać, a słońce z trudem przebijało się przez unoszącą się w powietrzu mgiełkę, było za to dość ciepło, choć poranki nad morzem potrafią dać w kość. Ale nawet gdyby wciąż padał deszcz i było zimno, to i tak nastrój byłby podniosły, bo tu się działa historia. Polski transatlantyk Batory miał wypłynąć w pierwszy rejs. Wzruszenie z powodu pięknego okrętu, którego żółte... nie żółte, ale złote kominy odcinały się na błękitnym niebie – jak tak napisze, to będzie lepiej – było tym większe, że orkiestra zagrała Mazurka Dąbrowskiego, a później poprawiła Pierwszą Brygadą, patriotyczne uniesienie sięgnęło zenitu i nie opadało, podtrzymywane kolejnymi pieśniami, melodiami i przemówieniami. Nie było tłumów – tłum zniknął, bo wszedł na statek, ale został mu w pamięci i o tym tłumie przeczytają Polki i Polacy w „Polsce i Świecie”. Po morzach pływał już starszy brat Batorego – Piłsudski, ale nie umniejszało to dumy i zachwytu nowością, bo jeden polski okręt na oceanach można było traktować jako coś incydentalnego, przypadkowego, ale dwa to już było jasne jak słońce, że należymy do wielkiego morskiego świata, że podbijamy morza, że kolonie i panowanie nad dalekimi krainami i wyspami nie są mrzonką, są jasno sprecyzowaną przyszłością Polski.
Stojący na nabrzeżu Mizerski czuł to samo, co reporterzy gazet z całej Polski – każdy z nich zazdrościł kolegom, którzy byli na pokładzie, ale czując złość i rozczarowanie, nie spuszczali z tonu. Wprost przeciwnie – z zapamiętaniem notowali ołówkami, aż łamały się grafitowe czubki, układali w głowach kwieciste zdania, wyłapywali z tłumu godne opisania sylwetki notabli i prostych, wzruszonych ludzi. Pracowali w pocie czoła, wytężając umysły, by kiedyś znaleźć się tam, kilkadziesiąt metrów nad lustrem wody, wśród pasażerów statku. Nie zwykłych pasażerów, ale ludzi uprzywilejowanych, których stać było na turystyczny rejs, arystokratów takich jak Potoccy i Tarnowscy, przemysłowców i bogaczy, wśród tych, którzy byli reprezentantami narodu na pływającej ambasadzie Polski. Na Batorego zaokrętowano Kossaka, Eichlerównę, Szyfmana, Struga, Fiedlera oraz rodzinę Żeromskich. Byli i dziennikarze, a wśród nich najjaśniejsza gwiazda – Melchior Wańkowicz. Nie było Dołęgi-Mostowicza, ale on ma na pieńku i z innymi pisarzami, i z władzą. Trzeba więc pisać tak, by nikt nie miał wątpliwości, że zasługuje się na nagrodę, jaką jest wysłanie na reporterską relację z rejsu Batorym.
Rozległy się gwizdki, rzucono cumy, zawarczały motory, śruby zaczęły rozrywać wodę, naprężyły się liny holowników. Mierzący sto sześćdziesiąt metrów długości kolos ruszył z miejsca, wioząc ponad tysiąc ludzi: siedmiuset dziewięćdziesięciu sześciu pasażerów i trzystu pięćdziesięciu marynarzy i osób obsługi w rejs z Wenecji do Gdyni, zawijając po drodze do Dubrownika, Barcelony, Casablanki, Funchal i Londynu. Stefan Zajączek miał już swój tytuł: Szlakiem Marszałka przez Maderę do Polskiego Okna na Świat. Wszystko inne jest nieważne, skoro można nawiązać do osoby Marszałka. Był pewien, że tym tytułem i relacją zapewnił sobie nie tylko udział w powitaniu Batorego w Gdyni, co ma nastąpić za trzy tygodnie, trzynastego maja, lecz także miejsce na liście kandydatów na kolejny rejs – do Nowego Jorku.
Granica polsko-niemiecka23 kwietnia 1936
To było tuż po jego powrocie z placówki. Był bez przydziału, więc wzięto go jako obserwatora akcji wymiany, która odbyła się na stacji granicznej Bentschen[3]. Pojechał z Nowego Tomyśla do niemieckiego Schwiebus pod przykrywką przedstawiciela handlowego fabryki siatek żarowych. Człowiek, na którym była skupiona uwaga, wysiadł z berlińskiego pociągu i poszedł do dworcowej knajpy, gdzie wziął coś z lady cukierniczej i zamówił do tego herbatę. Cały czas miał dyskretną obstawę czterech agentów, którzy wraz z nim podróżowali pociągiem. Ledwo dopił herbatę i wyszedł z dworca, a już zapakowali go do osobowego auta, które podjechało wraz z trzema furgonetkami. Pojawiły się nagle, dosłownie znikąd, pewnie na jakiś niewidoczny sygnał.
Sokołowski musiał przyznać, że był to niezwykły pokaz niemieckiej precyzji. Wiedział, że człowiek, który przyjechał pociągiem, dołączył do jedenastu polskich więźniów politycznych. Mały konwój pojechał w kierunku Nowego Tomyśla i przejścia granicznego. Sokołowski wsiadł na motocykl i pojechał za nimi. Po drodze ich wyprzedził, po czym bez przeszkód minął przejście graniczne. Przy samym szlabanie stał dziwny pojazd, jakby fiat 508, ale bez burt, miał nieco większe koła i prześwit oraz opony na grubym bieżniku. To musiał być jeden z prototypów, które sprawdzano przed wprowadzaniem do masowej produkcji dla wojska. W środku siedzieli kierowca i dwóch oficerów, ale Sokołowski wiedział, że prawdziwy komitet powitalny jest kilkadziesiąt metrów dalej. Za zakrętem drogi, pod drzewami stały auta, dwa osobowe i trzy furgonetki. Podjechał tam, zsiadł z motocykla i podszedł do jednego z samochodów, szyba się opuściła i rozległ się głos:
– Jak tam, majorze, wszystko w porządku?
– Tak jest, panie majorze – powiedział służbiście, bo choć byli równi stopniami, to Stefan Rój-Kordyjewicz był tu szefem. – Rotmistrz wsiadł do drugiej furgonetki, dołączył do polskich więźniów, których wiozą z aresztu w Schwiebus.
– Widzi pan, jednych wiozą z prowincjonalnego aresztu, innych prosto z Berlina.
Brzmiało to jak wyrzut, zawierało ocenę i wzbudziło niepokój Sokołowskiego. Na dalsze rozmyślania nie było czasu, bo do samochodu podszedł człowiek w płaszczu, który nie zapanował nad sobą i zasalutował do kapelusza.
– Panie majorze, idzie!
– Poruczniku, nie jest pan w mundurze! – warknął Stefan Rój-Kordyjewicz, po czym wysiadł z samochodu. On akurat był w mundurze, może dlatego porucznik po cywilu nie potrafił się powstrzymać. Wziął w rękę lornetkę, którą mu podał porucznik, i spojrzał na przejście graniczne. Niemieckie furgonetki nie podjechały pod samą granicę, zatrzymały się jakieś dwadzieścia, może trzydzieści metrów od szlabanów, auta opuścił tylko jeden człowiek. – To on? – zapytał major Rój-Kordyjewicz i przekazał lornetkę Sokołowskiemu.
– Tak, to on – potwierdził Sokołowski.
Stefan Rój-Kordyjewicz dał znak ręką. Z polskiej ciężarówki wysiadł cywil i nie patrząc na żadnego z otaczających go ludzi, ruszył przed siebie. W tym samym momencie ruszył także człowiek, który był po drugiej stronie granicy. Wartownicy po obu stronach wiedzieli, co mają robić, po prostu przepuścili mężczyzn, którzy minęli się między szlabanami, na ziemi niczyjej.
Był czwartek, 23 kwietnia 1936 roku, kwadrans na pierwszą. Dopiero kiedy obaj mężczyźni wsiedli do aut, z furgonetek po obu stronach granicy wysiedli cywile, po polskiej stronie dziewięciu, po niemieckiej dwunastu, teraz i oni ruszyli w kierunku szlabanów. Co było dalej, Sokołowski nie widział, bo odpalił motor i pojechał w ślad za samochodem.
ROZDZIAŁ I
My Czwarta Brygada
Lokajska gromada
Na rzeź ruszyliśmy
Napychać trzos,
Bo mamy nos[4].
Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy.
Józef Piłsudski
Warszawa1936
Jadący Krakowskim Przedmieściem tramwaj linii numer 1 zwolnił i zatrzymał się na przystanku przy Królewskiej. O tej porze – wczesnym rankiem – wysiadło niewielu pasażerów, ale nawet gdyby był ich tłum, to Wincenty Sokołowski zwróciłby na siebie uwagę. Był wysokim, przystojnym mężczyzną w zielonym wojskowym mundurze, do którego regulaminowego kroju jakiś zdolny krawiec dodał szyku i elegancji, na pagonach dystynkcje majora, a na głowie niezwykła jak na oficera czapka, bo nie rogatywka, ale okrągła „angielka”. Rogatywek nie nosili tylko lotnicy i marynarze oraz żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza i szwoleżerowie. Zieleń munduru wykluczała, że jest marynarzem lub lotnikiem, pozostawały zatem dwie ostatnie formacje. Tych pierwszych w Warszawie się nie widywało, tych drugich, owszem, ale o tej porze to raczej blisko Agrykoli, bo tam były koszary 1 Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego. Sokołowski był jednym z nich, o czym świadczył amarantowy otok na czapce, w której dziarskim krokiem oddalał się od miejsca stacjonowania pułku, a zbliżał do pałacu Saskiego, jakby wezwano go pilnie do Sztabu Głównego, tyle że o tak wczesnej porze nikt nikogo nie przyjmował. Była siódma rano, więc musiałaby to być sytuacja nadzwyczajna. I była, ale nie dla całej armii, tylko dla Oddziału II Sztabu Głównego, czyli wywiadu, w którym od kilkunastu lat służył Sokołowski.
Obciążono go niezwykłą odpowiedzialnością, bo uczyniono arbitrem w sprawie, która mogła kosztować życie oficerów i agentów wywiadu oraz reputację państwa. Straty w ludziach, kryzys dyplomatyczny, ciężkie miliony złotych i kto wie, może nawet przyszłość tysięcy ludzi, którzy mogli trafić na bruk – to wszystko było na jego głowie, więc odkąd o świcie wstał z łóżka, nie myślał o niczym innym. Kiedy poprzedniego dnia późnym wieczorem dowiedział się o swoim zadaniu, w pierwszym odruchu chciał od razu sięgnąć po teczki z raportami i rzucić się do pracy. Szybko jednak powściągnął swój zapał, bo doszedł do wniosku, że musi do tego podejść spokojnie, przede wszystkim odpocząć, dobrze się wyspać i z samego rana, wypoczęty, z otwartą głową przystąpić do pracy.
Sokołowski starał się nie zaprzątać głowy innymi tematami, ale miał sposobność przemyślenia wielu spraw, gdyż już sama nazwa placu Saskiego prowokowała do wewnętrznego monologu. Tak właśnie myślał: plac Saski! Bo dla niego wciąż był to plac Saski, a nie plac Piłsudskiego, którym był od roku 1928. Pułk Piłsudskiego, plac Piłsudskiego, pomniki za życia, a po śmierci Wawel. Ten pochówek planował od dawna, dlatego tak mocno zaangażował się w przekonanie Kościoła, by pochować tam bezbożnika Słowackiego, i podczas pogrzebu przejął rolę mistrza ceremonii. To on cytował fragmenty Króla-Ducha i wprowadzał wieszcza między monarchów, mówiąc, że królom był równy. Skoro Słowacki, którego namaścił Piłsudski, znalazł się między monarchami, to czemu nie on sam! Wtedy właśnie zaczął się kult Marszałka, zbawcy i ojca narodu, połączony z sekowaniem konkurentów, którzy mogliby mu zagrozić w drodze do niepodzielnego rządu nad duszami Polaków. Irytowało go to, czasem wręcz wściekało, a przecież był wiernym żołnierzem Marszałka i znał go osobiście z czasów, gdy znali go tylko nieliczni, ale do nazwy placu, tych wszystkich honorów i kultu, który rósł z każdym dniem, przyzwyczaić się nie potrafił. Wszystko, co się działo, to był jakiś skandaliczny wyścig, a raczej kolejny etap, który zaczął się zaraz po zamachu majowym. I znów: nazwa, określenie, definicja. Ktoś na jego stanowisku powinien nie tylko mówić, ale i myśleć „wypadki majowe”, ale on dokładnie wiedział, co się wydarzyło w maju 1926. To było złe, ale jeszcze gorsze rzeczy zaczęły się dziać później, bo Ziuk dogadał się z arystokracją i nie znosił krytyki dawnych przyjaciół. Jednego z nich – Stanisława Wojciechowskiego – w końcu usunął z urzędu prezydenta. Miejsce starego wojska, które w trzech brygadach legionów stało u jego boku, kiedy to jeszcze nie było modne, zajął tłum pochlebców, których zgorzkniali i rozczarowani weterani legionów z Krakowa obwołali w swojej gazecie „Czwartą Brygadą”. Zabawny wierszyk napisali; zabawny i jakże dojmujący! Tak prawdziwy, że im to pisemko zamknęli. To był dla majora Sokołowskiego sygnał, że rok 1926 nie spełnił oczekiwań. Jedną prywatę zastępowała druga, a ten i ów podczas zakrapianych bankietów, kiedy już pod dobrą datą mówił prawdę i tylko prawdę, potrafił z zatrważającą szczerością wyznać: „teraz rządzimy my, czy się to komuś podoba czy nie, nasza droga jest jedyna słuszna”. Mówili to z pewnością, jaka towarzyszy katolikom, kiedy mówią o nieomylności papieża, albo komunistom, którzy chcą siać światową rewolucję. Ale oni nie chcieli niczego siać, bo byli zaściankowi, zachwyceni sobą. Wystarczy, że byli, i świat miał ich podziwiać. Ci najszczersi, a raczej przekonani o sile i nieomylności kończyli bankietowe toasty, śmiejąc się „teraz, kurwa, my!”. Kompetencje nie były tak ważne jak koleżeństwo, wszystko jedno jakie – legionowe, po rodzinie czy wchodzeniu w tyłek.
Wszystko to wzięło się z tego, że Marszałek nie potrafił uporządkować życia politycznego, przegrał w sejmie, czego nie mógł pojąć jako ktoś, kogo wielu uważało za zbawcę narodu. Żeby tylko emerytowanego, takiego, który siedzi w Sulejówku, ale jemu szybko się taka rola znudziła i w 1926 roku poprowadził wojsko na Warszawę. Wielu wtedy musiało podejmować dramatyczne wybory – iść z Marszałkiem, którego kochali, czy stać przy prezydencie i premierze, którzy legalnie sprawowali władzę. I była jeszcze trzecia droga – strzelić sobie w łeb! Kto to wie, jak by wtedy wybrał i jak by się potoczyły jego losy i kariera, ale był wówczas na zagranicznej placówce w Helsinkach, a później zaniosło go do Rygi i Sztokholmu, z drobnymi przerwami z dziesięć lat za granicą. To było jak los wygrany na loterii, bo ominęło go i to, co się stało w maju 1926, i późniejsze wydarzenia, które jeszcze mniej przypadły mu do gustu: aresztowanie posłów i procesy, a później uwięzienie ich. Wtedy jeszcze w zwykłych więzieniach, bo Bereza Kartuska ruszyła w 1934 roku, czyli jeszcze przed jego powrotem. Owszem, bolszewików i zdrajców widziałby za jej bramami, ale polityków, związkowców... Nie po to kiedyś byli socjalistami, nie o to szło w POW! Parę razy myślał o tym, żeby rzucić mundur w diabły, i zrobiłby to, gdyby nie oni – bolszewicy i Niemcy. Mieli, skurwysyny, dobre wtyki, na tyle dobre, że nie ustalił, kto mógł im to powiedzieć, a może po prostu sam dawał zbyt wiele dowodów jeśli nie niezadowolenia, to przynajmniej zwątpienia i te dranie poważyły się zaproponować mu przejście na ich stronę! Jedni i drudzy, jakby się zmówili, zrobili z niego cel gry operacyjnej, a on sporządził stosowny raport. Chciał z nimi pograć, ale szefowie Dwójki – zupełnie jakby w zmowie z jego żoną, która pragnęła stabilizacji i zaniechania wojaży – zakończyli jego misję.
Wszedł na dziedziniec pałacu Saskiego, który stanowił zachodnią ścianę placu i oddzielał go od Ogrodu Saskiego. Budynek składał się z dwóch skrzydeł połączonych kolumnadą, pod którą znajdował się Grób Nieznanego Żołnierza. Miał szczęście – to nie on tam spoczywał, wrócił do domu, nie został nawet poważnie ranny. Wiele ważnych decyzji nie zależy od nas, bo rozporządza nami loteria albo czyjś wybór. Były trzy trumny bezimiennych kandydatów, których ekshumowano z Cmentarza Łyczakowskiego. To, który z nich spocznie pod arkadami pałacu Saskiego, zależało od wyboru matki młodego żołnierza[5], który poległ i został pochowany nie wiadomo gdzie. Jak się okazało, padło na czternastoletniego dzieciaka. I teraz ten bezimienny chłopak jest Nieznanym Żołnierzem, ot, taki pośmiertny los i honor. A co się stało ze szczątkami tych dwóch, którzy nie zostali wybrani do tego honorowego pochówku? Nie wiedział. Chyba nikt z zapytanych ludzi, którzy odwiedzali Grób Nieznanego Żołnierza, nie miał pojęcia, co zrobiono z dwiema pozostałymi trumnami. Ot, życie – pomyślał Sokołowski – w którym nie zawsze wszystko od ciebie zależy, ale jeśli masz szansę, to możesz wszystko odmienić. Do tej refleksji skłaniał go stojący na dziedzińcu konny pomnik księcia Józefa Poniatowskiego. Odszedł jako bohater, choć w młodości oskarżano go o wszystkie możliwe grzechy. Odwrotnie było z Ziukiem, który w młodości był figurą, prawdziwym bohaterem, a kończył jako satrapa. Bardzo chciał rządzić, ale nie potrafił, umiał za to walczyć i wywalczył najpierw wolną, niepodległą Polskę, a później swoją pozycję i świętość.
To dziwne uczucie osobiście znać świętego, bohatera narodowego, kogoś, kto ma place, ulice, pomniki i grób na Wawelu. Rozczarował go, ale – musiał to przyznać – dopóki żył, to jakoś to wyglądało, a teraz trzeszczało w szwach. Koterie walczą o władzę i niedawno kompletnie rozszarpały na strzępy jego testament, odsyłając na boczny tor następcę, którego namaścił.
Walery Sławek miał być nowym prezydentem, w czym wspierali go chcący wypełnić testament Marszałka Beck, Prystor, Miedziński i Jędrzejewicz, ale Mościcki nie miał zamiaru oddawać posady, usamodzielnił się i zawarł sojusz z Rydzem-Śmigłym. Ten ostatni szykuje się do objęcia – przynajmniej częściowo – schedy po Marszałku. Nie jest przecież wielką tajemnicą, że podczas najbliższych obchodów Święta Niepodległości naród, wojsko i pewnie sam Pan Bóg obdarzą go marszałkowską buławą. A Sławek? Sławek i jego stronnicy przegrali, ale różne były rozmiary tych porażek. Beck nadal kierował dyplomacją, Miedziński szybko stanął obok Koca, Jędrzejewicz był już praktycznie poza wielką polityką, więc niewiele mógł stracić, Sławek zaś został z niczym. Ostatniej wiosny na majowym zjeździe legionistów pokazano mu jego miejsce. Organizacja pozbawiła go funkcji prezesa Związku Legionistów Polskich, a nowym szefem został pułkownik Adam Koc, którego ambicje były większe niż talenty, ważne jednak, że był człowiekiem Rydza-Śmigłego. Żeby go do końca nie upokarzać, dali Sławkowi prezesurę Instytutu Badania Historii Najnowszej im. Józefa Piłsudskiego. Pięknie się to nazywało, ale politycznie była to już emerytura.
A może i on, major Wincenty Sokołowski, powinien przejść na emeryturę? Po prawdzie to myślał, że tak za niego zdecydują, że powrót z placówki będzie oznaczał jego koniec. Nie miał przydziału i chyba nie potrafił ukryć, że nie umiał się przystosować do tego, co zastał w Polsce.
Koterie, zakulisowe walki nawet tam, gdzie kategorycznie nie powinno ich być, czyli w wywiadzie. Ale skoro się go nie pozbyli, to postanowił trwać tak długo, póki nie będzie musiał iść na nieprzekraczalne kompromisy i będzie czuł, że ma wpływ na to, co robi. Jeśli przestanie być samodzielny, jeśli mu każą wykonywać bzdurne rozkazy, to odejdzie. Kto wie, czy zadanie, które czekało na niego w pałacu Saskim, nie było właśnie tym, które zakończy jego karierę.
Sprawa nie była zwyczajna – chodziło o nielegalny w myśl międzynarodowych umów eksport polskiej broni do Hiszpanii. Niewiele na ten temat było wiadomo, ale polityczne uwarunkowania mogły podpowiadać, że odbiorcą będą wojska generała Franco, z którymi sympatyzował polski rząd. Czym zapłacą? Zadłużą się? Niemcy i Włosi chętnie pożyczą, ale w gotówce, a nie w sprzęcie, bo stać ich było na to. Polski nie. Przemysł zbrojeniowy dotkliwie odczuwał kryzys, był na skraju upadku, armia nie zamawiała, bo miała pełne magazyny. Ktokolwiek by tę broń kupił, byłaby to rękawica rzucona Lidze Narodów, ale ratowanie polskich fabryk broni warte było tego ryzyka. Wywiad szybko włączył się do prac nad opracowaniem kanałów przerzutowych i tworzeniem odpowiedniej legendy. Trzeba było stworzyć fikcyjnych odbiorców, wyrobić kwity, którymi można byłoby mydlić oczy. Jasna sprawa, że do takiej roboty trzeba było skierować zaufanych ludzi, a ich weryfikacją mieli się zająć oficerowie wywiadu. Powstał ciekawy raport kapitana Edwarda Rachonia, wciąż młodego i niezwykle obiecującego oficera z referatu Wschód, który zaproponował grupę pod kierownictwem działającego od wielu lat pod przykrywką firmy handlowej kapitana Beniowskiego. Dla zespołu mieliby także pracować wprowadzeni przez niego Wacław Leszczycki i Henryk Haas. Ten pierwszy był inżynierem, nie lada ekspertem od spraw broni, figurą znaną w międzynarodowych kręgach obrotu uzbrojeniem. Drugi zaś był... kasiarzem, który w niejasnych okolicznościach przyjął amerykańskie obywatelstwo. Propozycja zawarta w raporcie została uznana przez szefostwo i samego pułkownika Pełczyńskiego za niezwykle ciekawą i godną rozpatrzenia. Poddano ten projekt obowiązkowej weryfikacji i wtedy łyżkę dziegciu wlał porucznik Krzysztof Witek. Bardzo młody, początkujący oficer, ale pilny i dokładny, tak że zgromadzony przez niego materiał uznano za przykład rzetelnej pracy analitycznej oficera wywiadu. Autor raportu krytycznie opiniował Haasa, zagłębiając się w jego przestępczą przeszłość i zadając na koniec pytanie, czy wywiad Wojska Polskiego powinien się opierać na takich personach. Wywiązała się dyskusja, w której zdania były podzielone. Czas biegł nieubłaganie, potrzeba było decyzji i wtedy major Rój-Kordyjewicz, jedna z figur referatu Wschód i jednocześnie przełożony autora raportu kapitana Rachonia i jego głównego krytyka porucznika Witka, zaproponował, by zdać się na opinię oficera, który ma doświadczenie, a nie ma obecnie przydziału i mógłby trzy, może cztery dni poświęcić na wydanie niezależnej opinii. Wybrano właśnie jego, majora, który przez lata pracował w terenie pod dyplomatyczną przykrywką, miał doświadczenie, opinię starego żołnierza, który służył pod brygadierem Piłsudskim, i przede wszystkim osoby, która nie była uwikłana w towarzyskie układy. Wiele lat spędzonych za granicą wyrzuciło go z towarzyskiego kręgu i odsunęło od niego opinię osoby uwikłanej w koterie i grupy wpływów.
Wszedł na dziedziniec pałacu i skierował się w prawo, do skrzydła, w którym urzędowała Dwójka. Zwykle wchodził wejściem od strony ulicy Wierzbowej, ale teraz wszedł tym od dziedzińca, można powiedzieć, że zza księcia Józefa i jego rumaka. Od razu poddano go szczegółowej kontroli. Wcześniej tak nie było, przepisy zaostrzyły się niedawno decyzją szefa Sztabu Głównego generała Teofila Stachiewicza, co zdaniem majora Sokołowskiego powinno mieć miejsce dużo wcześniej. Ale lepiej późno niż wcale.
Ochronę pałacu i dokumentów koordynował oficer informacyjny, do którego stale spływały wskazówki i instrukcje przygotowywane przez Dwójkę. Każdy szef biura czy oddziału, który otrzymał niepokojącą lub nietypową informację, musiał o niej informować Oddział II. Oficer inspekcyjny obejrzał uważnie dokumenty, mimo że znał Sokołowskiego z widzenia, ale takie były zasady i nie zamierzał z nimi dyskutować ani choć na moment ich podważać, choć trafiali się oficerowie, którzy nadymali się przy wejściu do pałacu, że mają mundury, szarże, odznaczenia i znajomości. Nic z tego – każdy, nawet generał, miał swoją legitymację sztabową, a jeśli tu nie pracował, tylko przyjeżdżał z garnizonu, nawet jeśli znał marszałka, prezydenta i wszystkich świętych, musiał mieć przepustkę. Interesanci czekali w specjalnej poczekalni, a służby miejskie i techniczne miały zawsze wojskową asystę. Sztab zatrudniał także pracowników cywilnych, którzy przechodzili staranną weryfikację. Dwójka i defensywa drobiazgowo badały nie tylko ich życiorysy, lecz także członków rodziny, sprawdzano koneksje, przeprowadzano wnikliwe rozmowy z kandydatami do pracy.
Zaprowadzono go do pokoju, w którym miał pracować. Tam w jego obecności dwóch oficerów wyjęło dokumenty z szafy pancernej. Nie były to zwykłe sejfy, nie tylko ognioodporne i wyjątkowo solidne, lecz także wmurowane w ściany i podłogi. Teczki, które mu przekazano, spoczywały zwykle gdzie indziej, w specjalnym archiwum, którego najtajniejsze zbiory spoczywały pod ziemią, w pancernym skarbcu zatopionym w wodzie. Najpierw trzeba było odpompować wodę z basenu, a dopiero potem można było otworzyć stojący w nim sejf. Czy niektóre z teczek, które otrzymał do wglądu, pochodziły z tego najtajniejszego i najlepiej strzeżonego w Polsce miejsca?
Zapalił papierosa i trzymając go w prawej ręce, lewą przekładał dokumenty z teczki osobowej współpracownika wywiadu kaprala Henryka Wcisły alias Heinrich Haas, alias Henry Haas, rocznik 1904. Chciał się temu człowiekowi przyjrzeć, więc zaczął od zdjęć.
Pierwsze w wojskowym mundurze, młodzik w roku 1920, wysoki, szczupły, jak to nastoletni chłopcy, włosy jasne, nos prosty.
Numer dwa. Jakaś fotka z cywila, już nie dziecko, zmężniał, ale nadal smukły. I niezbyt zasobny.
Trzecie zdjęcie. Szeroki w ramionach dwurzędowy garnitur, kapelusz. Bywalec, pewny siebie, ale nadal młody, z chłopięcymi oczami i wąsikiem, który czynił go podobnym do amerykańskiego artysty Douglasa Fairbanksa. Zawadiaka, który na pewno podobał się kobietom.
Zaczął lekturę, jednocześnie sporządzając notatki, których i tak nie wyniesie. Mają tu zostać, żadnego kopiowania i przepisywania dokumentów, jeśli będzie wychodził na przerwę, przejść się lub zjeść, to zostawi tu wszystko. I tak samo będzie, kiedy pójdzie na noc do domu. Mógł poprosić o kanadyjkę, rozłożyć tu sobie spanie, była taka możliwość, ale chce spać we własnym łóżku, przy żonie. Zanim zaśnie, pomyśli raz jeszcze o sprawie, ale teraz musi wprowadzić do głowy potrzebne informacje, musi poznać ludzi, fakty, przede wszystkim kolejność zdarzeń.
Czasem dobrze iść od końca, ale nie w tym przypadku. Tu szedł od urodzenia aż do dzisiaj. Trzydzieści dwa lata życia człowieka, który urodził się jako Henryk Wcisło, a teraz używa nazwiska swoich niemieckich kuzynów ze Skoroszy.
Jego ojciec Władysław i stryj Janek byli w PPS i jej Oddziałach Bojowych, współpracowali z Polską Organizacją Wojskową, stąd Heniek jako czternastolatek wziął udział w akcji skopiowania archiwum niemieckiego szpicla Borowki, a jako szesnastolatek z fałszywymi dokumentami poszedł na ochotnika do wojska. Wyróżnił się i bohaterstwem, i niesubordynacją, dostał nominację do Krzyża Walecznych, ale za pijaństwo trafił do ancla z niejakim Franciszkiem Wlazłą. Szkoły Wawelberga nie skończył, bo jego starszy kolega i jeden z dowódców w 1920 roku porucznik Juliusz Beniowski wciągnął go do grupy dywersyjnej. Trudno żeby było inaczej, skoro trzon tego oddziału stanowili uczniowie jego szkoły, a grupę nazwano Wawelberg. Co ciekawe – podkreślił to sobie – ojciec porucznika inżynier Ludwik Beniowski był mecenasem rodziny Wcisłów, który żywo interesował się postępami w nauce małego Heńka. Zarówno ojciec kaprala Wcisły, jak i ojciec porucznika Beniowskiego odeszli przedwcześnie. I to dodatkowo sobie podkreślił, bo to mogło być ważne, być spoiwem, które łączyło tych dwóch.
Na Śląsku, gdzie operowali podczas III powstania wawelberczycy, wyróżniał się, przydała mu się zwłaszcza znajomość niemieckiego, którą wyniósł z domu. Był kapralem, mógł zostać w wojsku, ale chciał skończyć szkołę. Nie skończył, poszedł do pracy, zwolniono go jak wielu, bo był kryzys. Co robił później? Stał się wspólnikiem swojego stryjka, który prowadził warsztat samochodowy. Skąd miał pieniądze? Na ten temat tylko plotki, że był kasiarzem, i to najlepszego sortu, że pracował z samym Szpicbródką, i pewnie tak było, skoro Beniowski – sprawę inspirował kapitan Żychoń – zwerbował go oraz jego kolegę z wojska, zawodowego przestępcę Franciszka Wlazłę do potajemnego przeszukania tajnego archiwum i skarbca Komunistycznej Partii Polski. W tym przypadku mógł poszerzyć swoją wiedzę o raport z akcji o kryptonimie „Kasjer”.
Włamali się do mieszkania sowieckich agentów, którzy pracowali pod przykrywką, przyjąwszy tożsamość małżeństwa Reniaków. Pozorując zwykłą kradzież, wyjęli pieniądze, a dokumenty sfotografowali, tak by zmylić Sowietów.
Sprawa przyniosła wywiadowi wiele pożytku, pieniądze wzbogaciły fundusz operacyjny, a dokumenty służyły do kontrolowania i rozpracowania komunistycznej siatki.
Nie wszystko poszło dobrze – tak to zwykle bywa, o czym major Sokołowski wiedział z doświadczenia, a czego na własnej skórze młody porucznik Witek nie zaznał – w czasie akcji zginął Marian Reniak, ale wybrnięto z tej sytuacji, zrzucając winę na radcę Stróżyńskiego, który szpiegował dla Reniaków. Zdekonspirowany dostał możliwość honorowego rozwiązania, z której skorzystał. Palnął sobie w łeb, więc doklejono mu śmierć Reniaka. Uszyto z tego porachunki męża i kochanka, podczas których ten drugi był górą. W liście radca wyjaśnił, że Marian Reniak, mąż jego kochanki Elżbiety, przyszedł do niego, grożąc mu śmiercią. Wywiązała się szamotanina, w której wyniku Stróżyński pchnął Reniaka nożem.
Gorzej, że zaginęła Elżbieta Reniak, uprzednio wyczyściwszy kasę z papierów.
Następnego dnia w kawiarni na Nowym Świecie przekazała papiery ludziom, najpewniej z Wydziału Wojskowego KPP.
Wiedziano, że zabierze dokumenty i chciano by tak było, żeby komuniści się nie domyślili, że ktoś może znać ich treść, ale zniknięcia nikt nie zakładał. Przepadła, podobnie jak jeden z uczestników akcji, Antoni Bożyczko, inny zaś, kryminalista Wlazło, został ciężko ranny. Na koniec nieznani sprawcy, choć w ciemno można stawiać na sowiecki wywiad, nie tylko splądrowali mieszkania i miejsca związane z uczestnikami akcji, lecz także zamordowali matkę Henryka Wcisły. Prawdopodobnie zaskoczyła ona włamywacza i stała się ofiarą wojny wywiadów.
Wcisło ciężko przeżył śmierć matki, poszedł w cug, wdał się w jakąś awanturę i wylądował w szpitalu. W międzyczasie znaleziono Bożyczkę, a raczej to, co z niego zostało – morderca zmiażdżył mu głowę. Akcja, którą oceniano na początku bardzo dobrze, z czasem stała się obciążeniem dla Beniowskiego, padło zbyt wiele trupów, a wywiad nie do końca wykorzystał posiadane materiały. Liczni z tej listy po prostu wyjechali, a dokładnie uciekli, bo partia wydelegowała ich na kursy i szkolenia do Moskwy. Nie była to wina Beniowskiego, ale niechętni mu ludzie z Dwójki starali się przykleić mu wszystko, co się da, także trudne do udokumentowania wydatki i wpływy. Wielu uważało, że w kasie komunistów, którą opróżnili zwerbowani przez niego przestępcy, było więcej pieniędzy, niż to deklarował. Bronił się jednak wynikami, otworzeniem i skutecznym prowadzeniem przykrywkowych firm, najpierw handlowej, która dawała mu możliwość podróżowania po świecie, a następnie z jej dochodów zakup berlińskiej manufaktury produkującej kasy pancerne. Firma miała filię w Chicago, której kierownikiem Beniowski uczynił nikogo innego jak Wcisłę!
Jego wyjazd był naprawdę ucieczką, której wcześniej nic nie zapowiadało. Wcisło dobrze przysłużył się Marszałkowi i jego ludziom – brał udział w bojówkarskich harcach Taty Tasiemki i Doktora Łokietka, walczył dzielnie w czasie wypadków majowych. Tak, w teczce, którą Sokołowski wertował, stało jak wół „wypadki majowe”, choć jasne było, że był to zamach, pucz. Nieważne, teraz nieważne, teraz nic z tym nie zrobi, może albo powiedzieć, że ma tego dość, tej operetkowej zabawy w wojsko, szczucia na opozycję, cyzelowania historii, albo...
Rzucić to w kibinimatry czy pracować dla Polski, chociaż to robota coraz bardziej niewdzięczna? Kto, jeśli nie on, jeśli nie tacy jak on?
Zostawić to wszystko? W życiu! Jeśli coś ma się zmienić, to trzeba ratować co się da, a potem ruszyć do sprzątania, bo będzie po czym.
Myśli zaczęły uciekać od sprawy, to znak, że czas na przerwę, spojrzał na zegarek, nie, nie, nie! Skoncentruj się, chłopie, jeszcze trochę. Nalał z termosu kawy, już nie gorącej, ale tylko ciepłej, niemniej wciąż z kofeiną i... Ten, który wymyślił kryptonim tej akcji, mógłby pewnie i napisać zgrabne haiku – pomyślał, czytając wykaligrafowane na teczce „Kwiat wiśni”.
Trzeba przyznać, że była to sprawa, o której wiedziało niewielu, bo raportowano bezpośrednio Marszałkowi, stare zobowiązania Ziuka, sprawa honorowa. Kiedy w roku 1904 wybuchła wojna japońska, dla PPS i Piłsudskiego było jasne, że trzeba nawiązać kontakty w przeciwnikiem Rosji. Ludzie mikada byli początkowo nieufni, hrabia Makino, poseł w Wiedniu, zlekceważył Polaków, ale już reprezentujący Nippon w Londynie hrabia Hayashi okazał się zainteresowany. Najpierw do Japonii wybrał się zaufany człowiek Piłsudskiego, James Douglas, później dotarł tam osobiście Ziuk. O dziwo, w Tokio był też Dmowski! Ale ostatecznie to PPS stał się sojusznikiem mikada, a pokaźna suma pieniędzy pozwoliła na zakup broni i środków wybuchowych, dzięki czemu walka z Rosjanami nabrała rozmachu.
Od tamtego czasu wywiady polski i japoński blisko ze sobą współpracowały, a kiedy w bardzo delikatnej sprawie Japończycy poprosili Marszałka o pomoc, ten natychmiast jej udzielił. Opiekę nad japońskim agentem Yoshiho Murakamim powierzono Beniowskiemu, a ten do ryzykownej rozgrywki przydzielił Wcisłę. Sprawa mocno się skomplikowała, ale ostatecznie zakończyła się sukcesem, Marszałek mógł odebrać podziękowania od japońskiego rządu i Kempeitai, ale Henryk Wcisło musiał na jakiś czas wyjechać do Ameryki, innego wyjścia nie było.
Wcisło wyjechał tam, używając swojego niemieckiego nazwiska, które przybrał, działając w Grupie Wawelberg. Znów był Heinrichem Haasem, ale wyjeżdżając, a raczej uciekając z Ameryki, miał już nowy paszport i z Heinricha stał się Henrym Haasem, obywatelem USA. Za łapówki można wszystko, a Haas obracał się tam w kręgach, które nie miały z tym kłopotu. Bieniowski bagatelizował powód, dla którego Haas musiał wracać do Europy, przychodziło mu to tym łatwiej, że firma, którą kierował za oceanem jego młody agent, przyniosła wywiadowi pokaźne zyski. Oczywiście nieprzychylni Beniowskiemu mówili, że dochód był większy i że Wcisło-Haas się też obłowił. Coś w tym było, bo wrócił do Warszawy jako młody, majętny człowiek sukcesu!
Porucznik Witek utrzymuje – brak źródeł – że pieniądze zarobił na łamaniu przepisów prohibicyjnych i współpracował z osławionym gangsterem Alem Capone.
Ciekawe, co jeszcze temu Heńkowi doklei prymus Witek. Tak, Heńkowi, bo choć w notatkach miał go jako Henryka W.-H., to myślał o nim „Heniek”. Polubił tego chłopaka, ale przecież to dopiero początek. Teraz się przejdzie, pójdzie na kawę i za pół godziny wróci, żeby się dowiedzieć, co się z nim działo po powrocie do Polski.
PRZYPISY