Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Brawurowa opowieść o szajce, którą od perfekcji „Ocean’s Eleven” i od śmieszności „Gangu Olsena” oddziela bardzo cienka granica!
Współczesna Polska. Krajem wstrząsa seria przestępstw. Amatorskie napady na bank przeradzają się w akcję wymierzoną przeciwko jednemu z najbardziej uznanych biznesmenów.
Działania przestępców nawiązują do starego programu telewizyjnego dla młodzieży „Niewidzialna ręka”. Czy to sprytna manipulacja, by wywołać atmosferę przychylności?
W tej historii grupę przypadkowych osób zjednoczy gniew wobec niesprawiedliwości, a chęć wyrównania rachunków sprowadzi ich na drogę bezprawia.
Czy możliwe jest wspólne działanie ludzi reprezentujących różne pokolenia, odmienne światopoglądy i doświadczenia życiowe?
Czy przedsiębiorca z lat dziewięćdziesiątych, który stoczył się na dno, znajdzie wspólny język z odnoszącą sukcesy młodą bizneswoman?
Czy Gangowi Niewidzialnej Ręki mogą pomóc aktywiści miejscy i błogosławiony Władysław z Gielniowa?
Grzegorz Kalinowski, znany autor poczytnych kryminałów, tym razem w równie sensacyjnej, co zabawnej odsłonie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 481
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2023
ISBN 978-83-67915-00-7
Maciejowi Skupowi, Panu Subiektowi od książek. Niech Moc będzie z Tobą!
DRUGA POŁOWA KWIETNIA, WARSZAWA, PAŁAC MOSTOWSKICH, KOMENDA STOŁECZNA POLICJI, GODZINA PRZEDURZĘDOWA, MOCNO PORANNA.
Komisarz Jaskulski widział nagranie po raz pierwszy, ale szef ochrony Jakołcewicz, tak jak większość Polaków, oglądał „Misia” Barei. Znał je na pamięć, doskonale wiedział, co się za chwilę wydarzy, że pierwsza kamera pokaże człowieka lekko przy kości, a może po prostu dobrze zbudowanego, który z zadziwiającą lekkością wskoczy na ogrodzenie, po czym znajdzie się po jego drugiej stronie, lądując pewnie, jakby był zawodowym gimnastykiem. Nawet ręce rozłożył szeroko, lekko ugiął nogi, po czym się wyprostował, niczym przed jury, które przyznawało noty. Można to było uznać za przypadek, ale Jakołcewicz wiedział, że to nie był przypadek. Czekał na reakcję Jaskulskiego, który oglądał film w ciszy i w skupieniu, niczego nie komentując.
Później silnego gimnastyka — tak go sobie nazwał Jakołcewicz — przejęła kamera z ogrodu, a następnie ta przy drzwiach. Przy wejściowych i przy kolejnych, już wewnątrz domu. Facet przechodził przez nie, jakby to były zamykane na haczyk wejścia do komórek, a nie drzwi do luksusowej wilii, zabezpieczone najlepszymi szyfrowymi zamkami.
Komisarz odezwał się dopiero po sforsowaniu kolejnej przeszkody, która miała podwójne elektroniczne blokady.
— Wyłączyli wszystkie zabezpieczenia, zamki, system alarmowy, a zostawili kamery. — W jego głosie pobrzmiewał entuzjazm. — Popełnili błąd!
Jakołcewicz, emerytowany policjant, co zdążył odsłużyć swoje także w milicji, wysłuchał tego z kpiącym uśmieszkiem, którego komisarz nie mógł widzieć, bo stał za jego plecami. Wiedział też, że twarz nie odbija się w monitorze, mógł więc sobie pozwolić na strojenie min, ale zachowywał kamienną twarz, bo czekał na ten naprawdę interesujący moment.
Jaskulski patrzył, jak mężczyzna w czarnym ubraniu i kominiarce wchodzi do gabinetu, po czym zdejmuje mały plecak i odwraca się w kierunku kamery. Patrzy w nią, ale czy możliwe było, by robił to świadomie? Obiektyw ukryto w ramie obrazu, więc może patrzył na kolorowe płótno Dwurnika, kolejne z serii miast, ale chyba jedyne poświęcone Kraśnikowi. Gdy Dwurnik malował tę serię, to Kraśnik jeszcze nie był popularny, przynajmniej nie od tej strony. Ale nie chodziło o obraz, o zgadywanie, co się na nim znajduje ani o zachwyt nad sztuką. Facet może i był koneserem malarstwa, bo dlaczego odbierać wrażliwość złodziejowi, jednak nie chodziło o obraz, ale o kamerę. Są różne sposoby wyrażania zainteresowania sztuką, także podziwu lub rozczarowania, ale entuzjaści malarstwa nie stają przed dziełem wyprostowani na baczność i nie podnoszą w górę rozcapierzonej dłoni, jak jakiś wódz Indian na westernie.
— Co to, kurwa, jest? — Na ten moment czekał Jakołcewicz i się nie pomylił.
— Mano Negra! — wykrzyczał Jaskulski.
Komisarz odwrócił się w kierunku Jakołcewicza i patrzył na niego triumfująco. On, śledczy z nowej, lepszej policji, patrzył na starego eksmilicjanta z wyższością, z jaką patrzy na dzikusa biały podróżnik.
— Sądzi pan? — uśmiechnął się Jakołcewicz. — A ja panu mówię: niewidzialna ręka to nasz znak, niewidzialna ręka to także ty!
Teraz on, śledczy z nowej, lepszej policji, patrzył niejako prosząco, szukając u starego milicjanta oznak oświecenia.
Wiedział, że dopiero teraz nastąpi kulminacja, bo skąd trzydziestoparolatek może o tym wiedzieć? O niewidzialnej ręce, o znaku, o misji. Nie dość, że dupek, to jeszcze gówniarz.
— Co to znaczy, o co chodzi?! — gorączkował się komisarz Jaskulski.
— Znaczy to, że ten, który zrobił skok, albo ktoś, kto tym skokiem kieruje, musi być pięćdziesiąt plus, a może i sześćdziesiąt. Ktoś bliżej mojego niż twojego wieku.
Wyraz twarzy komisarza wskazywał, że wołał on o pomoc, nadal nic nie rozumiał, nadal myślał, że to jakiś żart. A to był dopiero początek. Było grubiej, niż można było przypuszczać. Nawet Jakołcewicz, który miał z niego polewkę, za chwilę sam nie będzie w stanie uwierzyć w to, co się wydarzy, choć widział ten materiał dziesiątki razy.
1.
WARSZAWA, ŚRÓDMIEŚCIE W CZASACH UMIARKOWANEGO COVID-U, A JESZCZE PRZED WOJNĄ W UKRAINIE, A CO DO SZCZEGÓŁU WIOSNĄ ZARAZ PO WIELKANOCY. DOCHODZI DZIESIĄTA PRZED POŁUDNIEM.
Mecenas Jakub Hamerski był ekscentrykiem, jeździł skrajnie niepraktycznymi, ale rzucającymi się w oczy samochodami, ubierał się jak dandys i miał blond grzywę w stylu Dawida Bowiego. Na stopy w kolorowych skarpetkach wkładał lakierki, które zawsze wyglądały, jakby właśnie zdjął je ze sklepowej półki, a jeśli zakładał mokasyny, to wyłącznie na gołe nogi. Był arbitrem elegancji, któremu nikt nie mógł zarzuć, że źle dobrał krawat albo fular. Świetnie prezentowały się na nim jednobarwne jedwabne szaliki od Hermèsa, a po wakacjach pod żaglami rozpinał dwa guziki w koszuli i w oprawie śnieżnobiałego materiału prezentował opalony tors zdobiony przez egzotyczne koraliki.
Ktoś inny by się ośmieszył, ale Hamerski budził entuzjazm, nawet gdy zdarzyło mu się zawiązać pod szyją damską apaszkę, to i tak wyglądał niezwykle męsko. Od dawna nikt owej męskości i elegancji nie kwestionował, przynajmniej głośno i publicznie. Ostatni był mecenas Edward Wilk, który prychnął na jego widok: „Pajac, pedał i bezguście, się wystroił”.
Jakub Hamerski tego nie usłyszał, dowiedział się jednak o tym od swojej kochanki Marzeny Wilk, zbieżność nazwisk nieprzypadkowa, i nie chodziło o siostrę mecenasa Wilka, bo ta już nie nosiła nazwiska panieńskiego, po tym jak z góra dziesięć lat wcześniej wyszła za mąż, tylko o jego żonę. Tak, zgadza się, mecenas Hamerski przyprawił mecenasowi Wilkowi okazałe rogi, co później wyszło podczas sprawy rozwodowej, bo Marzenę trochę poniosło i opowiedziała sporo z wielką swadą, dopóki nie przerwała jej sędzia. Ta z początku słuchała Wilkowej z wielkim zaciekawieniem, ale opanowała się i zareagowała, bądźmy uczciwi, przede wszystkim dlatego, że adwokatka mecenasa Wilka głośno oprotestowała opowiadania o łóżkowych przewagach Hamerskiego nad Wilkiem.
Marzena mogła sobie na to wszystko pozwolić, bo mieli z mężem rozdzielność majątkową. Mieli też dzieci i był to powód, dla którego po rozwodzie Marzena już nie Wilk, ale znów Popławska, nie stanęła na ślubnym kobiercu z Jakubem Hamerskim. Dzieci nie polubiły wujka Kuby, a ten nawet się ucieszył, że wkrótce wręcz pokochały wujka Rogera, sympatycznego Amerykanina, który rok później został ich ojczymem.
Hamerski przyjął to z ulgą, bo jego specjalnością były liczne związki, które jeden z jego przyjaciół, bankowiec Roland Szulc, określił z zawodową wprawą jako krótkoterminowe. Każdy inny znający mecenasa, w tym jego byłe kochanki, mógł dodać, że owe związki kończyły się w sposób wzorcowy, bo Hamerski miał niezwykłe wręcz umiejętności negocjacyjne, co niezmiennie prowadziło do kulturalnych, wyraźnie przyjacielskich rozstań. Ta forma zakończenia relacji z czasem odbijała się na kolejnych partnerach jego kochanek, którzy szczerze go nienawidzili, bo kto chciałby wysłuchiwać superlatyw wypowiadanych o byłym facecie swojej obecnej dziewczyny?
Taki był mecenas Jakub Hamerski: czarujący, ekstrawagancki i goszczący na plotkarskich stronach, utalentowany, zamożny prawnik w średnim wieku, który wygrywał procesy, pomagał w skomplikowanych sytuacjach biznesowych i prywatnych. Krótko mówiąc, gwiazda palestry warta stawki godzinowej, która zwykłych zjadaczy chleba mogła wprawić w osłupienie, bo nawet po upustach nie była niższa niż trzysta euro. Wściekle drogo, ale każdy z wydanych na niego eurocentów się zwracał, zatem wybaczano mu drobne spóźnienia. Nie, nie kreował się w ten sposób na człowieka, którego wszędzie potrzebują, był naprawdę zajęty i nie zawsze nadjeżdżał równo z rozkładem dnia wpisanym do biznesowych kalendarzy. Kto by o tym pamiętał, miał pretensje, skoro po pierwsze, liczył się efekt końcowy, a po drugie, mecenas zawsze informował o spóźnieniu, uprzedzał, przepraszał?
Tym razem jednak złoty chłopiec warszawskiej palestry, jeśli można było tak mówić o mężczyźnie czterdziestoletnim, kazał na siebie czekać i nie dawał znaku życia. Adam Bielak, prezes VNI — Varsovia Nova Investment, był zdenerwowany, bo minęło ponad dwadzieścia minut, a przecież czekali nie tylko on, ale także zaproszeni dziennikarze, notariusz i przedstawiciel miasta. Ci z ratusza wysłali, co było niezwykle lekceważące, kogoś z niższego szczebla, Bielakowi to uwłaczało, ale był ponad to i przywitał naburmuszonego urzędnika bez niepotrzebnych komentarzy, oschle, ale dość miło.
— Proszę państwa — ogłosił w końcu. — Nie możemy się dodzwonić do pana mecenasa Hamerskiego, to dość niespotykana sytuacja, ale poradzimy sobie. — Zawiesił głos i uśmiechnął się, jeśli zaciśnięte usta z lekko podniesionymi kącikami można było nazwać uśmiechem, prędzej grymasem wymuszonego zadowolenia.
Wszyscy to chyba zrozumieli, to miała być dla Bielaka ważna chwila, tymczasem jeden z architektów tego wzniosłego momentu nie pojawił się na ceremonii. Prezes Bielak odchrząknął i zakończył myśl:
— Tak, poradzimy sobie bez pana mecenasa, można powiedzieć, że przejmę jego obowiązki, bo do tej pory był moim pełnomocnikiem, który negocjował z rodziną Rozłuckich i, chwała Bogu, wywiązał się znakomicie. Wszyscy są zadowoleni, pan Wacław i pani Elwira mają cudowną jesień życia, a Warszawa będzie się mogła zmieniać na państwa oczach!
Rozległy się oklaski, Marta Stępień, niezwykłej urody asystentka prezesa Bielaka, i współpracownicy prezesa zrobili dyskretną, ale bardzo skuteczną klakę.
— Panie rejencie… — zwrócił się do czuwającego z dokumentami notariusza.
Rozpoczęła się ceremonia, długa, bo rejent Ignacy Kuch musiał odczytać wszystkie punkty umowy, kolejno Bielak i młodszy prawnik od Hamerskiego, który musiał zastąpić pryncypała, jeszcze raz wszystko przeczytali, a później złożono podpisy.
Strzeliły korki szampana, były też katering, bardzo dobry, prezentacja planów, jeszcze więcej szampana i wina, wybornego, nie bankietowo-konferencyjnego chłamu. Nawet sztywny, wyglądający na lekko wycofanego wysłannik ratusza, o którym szeptano, że sympatyzuje z ruchami miejskimi, odprężył się, a nawet rozgadał, kiedy ludzie Bielaka prezentowali ambitny plan związany z kulturotwórczą i społeczną rolą jego inwestycji, używając słów wytrychów, otwierających jego serce dla Varsovia Nova Building: klubokawiarnia, stojaki na rowery, ścieżki rowerowe, plenerowe siłownie i targ śniadaniowy.
Poranek był szary, ale w południe zza chmur wyszło słońce, więc szampan pity na tarasie biurowca, w którym mieściły się firmy Bielaka, smakował wyjątkowo. Tylko piętnaście pięter, a wydawało się, że szef VN Investment i nowo powstałej VN Building oraz jego goście mają Warszawę u swoich stóp.
Trwało to wszystko dwie godziny, od dziesiątej do południa, a jednak mecenas Jakub Hamerski nie przybył. Nie było go pod komórką, nie dawał znaku swoim współpracownikom, którzy powoli wpadali w panikę, bo właśnie u nich w kancelarii już za moment miało się zacząć spotkanie z udziałem pryncypała, który ogłosił wcześniej, że będzie potrzebował przynajmniej kwadransa, by ogarnąć dokumenty.
Nikt nie mógł przypuszczać, że mecenas Hamerski jest poza Warszawą, że leży sobie na materacu z mchu i porostów gdzieś na skraju Puszczy Kampinoskiej, a jego jasna marynarka garniturowa upstrzona jest zielonymi smugami. Ślady po trawie i mchu, zwłaszcza te na łokciach, wyglądały źle, ale jeszcze gorzej prezentowały się spodnie, bo tracąc przytomność, Jakub Hamerski niefortunnie wylądował w kałuży. Pewnie dlatego twarz wykrzywiał mu nieprzyjemny uśmiech, bo być może w ostatniej chwili cała ta sprawa ubawiła go i jednocześnie zmartwiła. Eleganckie spodnie były z pewnością do wyrzucenia.
Po podejściu bliżej było jeszcze gorzej. Zapach, który się unosił w powietrzu, wyjaśniał, że mecenas nie usiadł w błotnistej kałuży. Problem był o wiele poważniejszy, doszło do niewiarygodnej, żenującej wręcz katastrofy. Inna składowa odoru wskazywała na przedawkowanie alkoholu, poświadczyłoby to badanie krwi, które dostarczyłoby również zaskakujących wniosków: mecenas nie tylko był pijany jak bela, ale znajdował się także pod wpływem środków odurzających.
Człowiek tak naszprycowany nie powinien nawet dopuszczać myśli o siadaniu za kierownicą, tymczasem mecenas Hamerski przyjechał do lasu autem. I to nie byle jakim, swoim nowym nabytkiem, którym był land rover defender z ostatniej, klasycznej serii, którą wypuściła fabryka w angielskim Solihull. Trudno było w to uwierzyć, nie tylko kierując się przerażającą kondycją, w jakiej znajdował się prawnik, ale przede wszystkim, że nie było w pobliżu żadnego samochodu. O tym, że na skraju lasu stało auto, za które kolekcjonerzy płacili sto tysięcy euro, świadczyły tylko ślady opon.
Słońce osiągało powoli swój najwyższy punkt na niebie i jego promienie zaczęły się przebijać przez gałęzie. Za minutę, dwie miały dotrzeć do zamkniętych oczu mecenasa.
2.
Te same promienie słońca, ale już po drugiej stronie Wisły, na warszawskim Grochowie, wdzierały się przez zabrudzoną szybę i padały na twarz mężczyzny w nieokreślonym wieku, z pewnością nie mniej niż czterdziestoletniego i nie starszego niż lat sześćdziesiąt. Znajomi, których miał zresztą niewielu, nazywali go Zoltarem, choć w dowodzie osobistym tak starym, że już dawno nieaktualnym, wpisane było imię Zdzisław. Człowiek ów chciał spać do oporu, ale znów się nie udało, słoneczne światło wybudziło go w samo południe, czyli o co najmniej dwie godziny za wcześnie.
Nie był chory ani poważnie skacowany, po prostu w nocy oddawał się ulubionemu zajęciu, pochłanianiu serialu od pierwszego do ostatniego odcinka. Tym razem był to najnowszy sezon serii „Ozark”, której bohaterem był księgowy mafii.
Zoltar spojrzał spod lekko uchylonej powieki i przez wiązkę promieni słonecznych spostrzegł Jezusa. Potężnego, ale przyjaznego, choć Syn Boży nie miał powodów, by być przyjazny.
Z niezliczonych memów Zbawiciel głosił przecież: „Nadchodzi Wielkanoc, umyj dla mnie okna”, „Przyjdę i sprawdzę, czy umyłeś dla mnie okna”, „Nic mnie nie wkurwia jak to, że gdy myjecie dla mnie okna, to zostawiacie smugi”. Na szybach tych okien nie było smug, były tylko wydrapane palcami dziury, bo nikt tu nie pomyślał o dokładnym myciu szyb. To znaczy myśleli o tym, ale niezbyt nachalnie i mało konstruktywnie. A jak już pomyśleli konstruktywnie, to doszli do wniosku, że to nie ma sensu.
To nie były zwykłe okna, bo to nie był zwykły dom. To była stara fabryka, a teraz artystyczny loft z wielkimi szybami, a niedaleko zasuwała pełną parą budowa, z której straszliwie syfiło. Z wykopów tak głębokich, by pomieścić silos na atomowe rakiety albo trzypoziomowy parking, unosiły się tumany kurzu i pyłu. Ich Radykalna Manufaktura Sztuki mogła równie dobrze się znajdować na skraju Sahary albo być dodatkiem do mongolskiego osiedla na pustyni Gobi. Żeby szyby były czyste, to trzeba by było je myć codziennie i zmienić się tym samym w jakiegoś cholernego Syzyfa.
Chyba się Syn Boży nie obrazi, bo w końcu to tylko szyby, a nie jakiś kolejny nieudany posąg. Bo w kraju nad Wisłą, gdzie był królem, miał ich od metra. I wcale na ich widok nie grzmiał, choć powinien, w słusznym gniewie, bo jako Syn Boży z pewnością miał dobry gust. Gromy z jasnego nieba nie leciały, szarańcza nie obsiadała pól uprawnych, może dlatego, że w kraju nad Wisłą było mnóstwo pomników papieży i poległych prezydentów. Tak czy owak, razem z nimi i marszałkiem Piłsudskim Jezus Chrystus bił się o podium w spartakiadzie rzeźbiarskich pomyłek.
Na szczęście posąg stojący w pracowni Pabla, który spoglądał życzliwym okiem na budzącego się Zoltara, był jak należy. Stosownych rozmiarów — na pięć metrów wysoki, a do tego bardzo zachowawczy, klasyczna szata i bez eksperymentów. Farba nałożona na wygładzony beton była zgodna z kościelną klasyką — róż twarzy, ciemnokasztanowy odcień włosów, błękit oczu, biel i czerwień szaty, naturalny kolor sandałów także pozbawiony jakichkolwiek ekstrawagancji.
Był to bez dwóch zdań piękny aryjski Jezus, ale z matki Polki, którego serce emanowało niebiesko-czerwoną poświatą pochodzącą z ledowych lampek. Dzieło nawiązujące do klasycznych przykładów ludowej sztuki sakralnej, zdradzające przy tym silną inspirację obrazami Jezusa Miłosiernego, namalowanymi przez Kazimirowskiego i Hyłę na podstawie wskazówek świętej Faustyny, tak napisała w „Szumie” czy innym „Pogłosie” krytyczka Dorota Mankiewicz, a kuratorka Hanna Wróblewska w katalogu do wystawy. Tyle pisania, a można prościej, bo dla Zoltara była to, ni mniej, ni więcej, powiększona wersja figurki, którą można kupić w internetowym sklepie z dewocjonaliami.
Zbawiciel Pabla był po prostu ładny, w końcu model, czyli piłkarz Krychowiak, okazał się przystojnym białym mężczyzną, a nie Afrokimś, czy nie daj Boże — Żydem. Polakiem był, czyli wszystko było w należytym porządku.
Pablo uparł się, żeby umyć kawałek jednego okna — tak, żeby zza „Chrystua-Krychowiaka” przebijały słoneczne promienie, żeby światło wokół głowy tworzyło aureolę. I właśnie ta aureola oświetliła w końcu twarz Zoltara. Załamująca się przez krzywizny starej szyby i zakamarki rzeźby wiązka światła trafiła w powiekę lewego oka niczym promień z ledowej latarki służącej jako przystawka do karabinka automatycznego. Poranek pochylił się nad Zoltarem niczym laryngolog, który najpierw oślepia cię światłem, a później zadławia szpatułką, którą chce przeliczyć migdałki.
— Jezu Krycha Chryste, umyję kiedyś te szyby, ale daj pospać.
Narzucił na głowę koc i momentalnie zachrapał. Nie minęło pół godziny i obudził go natchniony głos.
— Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien! — dźwięczał liturgiczny falset. — Rzeźba będzie uzupełniona o zestaw audio, słychać będzie te wersy z głośnika, w różnych językach, chcę, żeby cytat z Mateusza dziesięć, trzydzieści cztery wybrzmiał jak najpełniej. — Te ostatnie słowa zadudniły doskonale znanym Zoltarowi bas-barytonem.
— Z Mateusza? — Padło pytanie zadane egzaltowanym, damskim głosem.
— Z Ewangelii według Świętego Mateusza, rozdział dziesiąty, werset trzydziesty czwarty.
— Ach tak, można więc powiedzieć, że stał się pan badaczem Pisma Świętego? — Głos wszedł na wysokie rejestry będące oznaką uznania.
— Jezu Krycha Chryste — szepnął Zoltar. — To ta siksa z portalu, Jezu Krycha Chryste, zaspałem, a tam, kurwa, wywiad — wysapał.
Zsunął się z kanapy, która stała na antresoli pracowni, podpełzł na skraj i spojrzał w dół, a potem na zegarek. Dziesiąta dziesięć! Tak, to był wywiad dla portalu 48.pl. Pamiętał, ale zaspał. Pablo siedział na tle swojej pracy, a naprzeciwko tkwiła jakaś atrakcyjna dziewczyna. Towarzyszyło im dwóch operatorów kamer.
Będzie afera, bo ten wywiad to pomysł Wandy. Czyżby jeszcze nie dojechała? Dziwne, ale skoro tak, to trzeba zmniejszyć rozmiary porażki albo zremisować ten mecz, bo wygrać się z nią nie da, już się z tym pogodził.
Wanda wpakowała się w ich prawie czterdziestoletnią przyjaźń z butami, lekkimi i eleganckimi. Weszła na szpilkach, które skutecznie rozdeptywały ich kumpelski układ, zrodzony jeszcze w pradawnych czasach, w epoce nie tylko analogowej i przedinternetowej, ale za to czerwonej, bo w latach osiemdziesiątych.
Zimą 1986 roku w drugiej klasie liceum po feriach zimowych pojawił się nowy, niejaki Paweł Pisarski. Dryblas o stłuczonych kostkach i nastroszonych włosach, których kołtuny powoli układały się w rudawe dredy, i w swetrze poplamionym farbą. Zoltar, klasowy elegancik z fryzurą na Limahla, siedział sam, bo go rozsadzili za gadanie na lekcjach, i skoro było obok niego wolne miejsce, to mu dołożyli nowego.
Paweł Pisarski był dziwnym typem. Mrukliwy, spadochroniarz, którego nie dawało się uratować. Bo były szkoły, te lepsze i najlepsze, w których mówiono: „Hej ty, nie zdasz, no chyba że… Chyba że damy ci trójczyny, przepchniemy, a ty przeniesiesz się do innej szkoły, bo tej nie skończysz”. Ale dryblas był na tyle słaby, że nie tylko nie zdał z klasy do klasy w marnej szkole, to jeszcze kazali mu się z niej wynosić. Trafił do nich, na Żoliborz, ale ani do Lelewela, ani do Sempołowskiej. Ich buda znajdowała się nie tylko na dole rankingu dzielnicy, ale i blisko dna całej Warszawy.
Typ był mało rozmowny, dużo czytał, co było wyjątkiem, bo chociaż klasa była humanistyczna, to jednak nie skupiała miłośników literatury, sztuki oraz lingwistyki. Większość uczniów została humanistami, bo nie ogarniali ścisłych i biol-chemu, a pójście do zwykłego technikum było obciachem, a do takich lepszych, jak elektronik, architektoniczne i kreślarskie, dostanie się było niemożliwością, bo trzeba było mieć superświadectwo, prawie jak do czołowego warszawskiego ogólniaka.
W klasie, w której nawet orły zbyt wysoko nie latały, nowy plasował się na poziomie strefy lądowań awaryjnych. Nauki nie ogarniał, ale za to czytał, a jak czytał, to nie gadał, zresztą pochłaniały go poezja, filozofia i powieści niewyróbki, przez które Zoltar nie przeszedł, bo były dla niego nudne, żeby nie powiedzieć — pojebane. Nowy żył w swoim pokręconym świecie, był artystą i karateką. Stąd ten poplamiony sweter i sklepane kostki. No i grał na perkusji. Wszystko, co się dało, grał, od punka do funky, chociaż funky było dla wszystkich obciachem.
Niezły freak by się dzisiaj o nim powiedziało, ale wtedy mówiło się po prostu pojeb. W teorii nie było szans na to, żeby byli kumplami, ale w praktyce okazało się, że zasada przeciwieństw plus pewne punkty styczne — piłka, dziewczyny i imprezy oraz niechęć do nauki — zrobiły z nich przyjaciół. Była to szorstka, pełna konfliktów i wyzwisk męska przyjaźń, której nie zabiły żony i kochanki, a którą chciała rozpirzyć Wanda dwojga nazwisk Nałęcka-Ludwig.
Zoltar uwijał się jak w ukropie, wziął prysznic, założył mniej wymięty T-shirt, taki odpowiedni na tę okazję, bo z rozświeconym łabędziem, słynną Elektryczną Ledą, instalacją Pabla, w której zakochała się hollywoodzka gwiazda. Z czesaniem się nie miał kłopotów, bo nie należał do klubu pożyczki i nastroszonego ażura. Po okresie modnych fryzur: na poppersa, Limahla, z wąsem i na czeskiego piłkarza (on wolał mówić, że wyglądał wtedy jak chłopaki z Miami Vice), z godnością przyjął proces łysienia i odpowiedział mu po męsku: goląc się maszynką na pałę. Miał za to brodę, niezbyt długą, ale dość szczególną, bo do barbera nie chodził, a mistrzem nożyczek nie był. Nie znosił się golić, zawsze nosił wąsy, które kiedyś były symbolem męskiej powagi, a potem stały się synonimem obciachu. Ale nie tylko ze względów estetycznych i modowych zmienił image, lecz wizerunkowych. Kilka wydarzeń z jego życia sprawiło, że miał palącą potrzebę, żeby nie być podobnym do sobie sprzed lat, by nie dopadły go demony przeszłości.
Nosił się praktycznie: trampki, dżinsy, dresowa bluza, a na głowie wełniana czapka, bo bez włosów zimno. Ci, co go pamiętali z dawnych lat, nie byli w stanie rozpoznać w podstarzałym grandżowcu eleganta, który poruszał się kiedyś po warszawskich salonach, a dzisiaj na drodze modowego postępu i biologicznego zużycia wyglądałby jak brodaty brat bywalców ławeczki z serialu „Ranczo”.
Biegnąc na palcach, zerknął w dół, wywiad trwał w najlepsze, redaktorka przyjęła pozę zasłuchaną i skupioną, a Pablo nawijał. Zszedł więc po cichu, uruchomił ekspres do kawy, wyjął z lodówki mleko, wodę mineralną oraz lód i był gotowy do działania. Przysiadł przy barku w kuchni i przysłuchiwał się wywiadowi, tak jakby siedział tam od samego początku.
— Przed prezentacją pańskiej nowej pracy krążyły plotki, że będzie to kolejny skandal, internauci pisali, że miał to być Czarny Jezus — ekscytowała się dziennikarka.
— Nie miał być — zakończył ekscytację Pablo. — Ludzie nie szukają już pocieszenia w sztuce. Ale wyrafinowani bogacze, próżniacy chcą nowości, niezwykłości, ekstrawagancji, skandalu. Wie pani, kto to powiedział?
Skąd miała wiedzieć?
— Picasso. — Pablo odpowiedział sam sobie.
— Ale pisali, że miał być czarny… — Redaktor Paula Sobótka broniła skandalu jak niepodległości. — To znaczy miał być Afropolakiem, prawda?
— Nieprawda. Madonna jest czarna, a minister jest Czernik, zatem wystarczy — uciął Pablo.
— Ale Jezus… — Reporterka nie ustępowała. — No i dlaczego Krychowiak?
— Ja kocham czarnych i sam jestem trochę czarny, byłem kiedyś bardziej, jak grałem w koszykówkę i funky trochę. Ale już nie gram, nie za często w każdym razie. — Wskazał ręką na stojącą w rogu pracowni perkusję. — Ale jakiś pierwiastek pozostał, niedoskonały, ale szczery. Mimo to uważam, że Jezus i Bond są i będą biali— powiedział Pablo. — Tomek Beksiński oddał za to życie. I za to, żeby raperzy nie pieprzyli kawałków Led Zeppelin! Tak przynajmniej interpretuję jego list pożegnalny i akt pozbawienia się życia. Chyba każdy rozumie. — Wbił wzrok w reporterkę, który udawała, że rozumie, choć nie miała pojęcia, co ma rozumieć, tymczasem Pablo ciągnął: — Rozumiem, że nie ma białego Jordana i nie ma czarnego Bonda, nie ma białego Earth, Wind & Fire i nie ma czarnej nowej fali, choć jest japońska i jest brazylijski trash metal. A że Krychowiak? Bo dlaczego nie Krychowiak? Nie podoba się pani, że Krychowiak? A podobałby się Lewandowski? Z długimi włosami Lewandowski albo Szczęsny, a może Martyniuk z lokami?
Mająca zwykle wiele do powiedzenia gwiazdka wielkiego ogólnopolskiego portalu nie wiedziała, o co chodzi, co ma wspólnego bohater filmu „Ostatnia rodzina”, ten świr Beksiński, z Jezusem, Bondem i Krychowiakiem, ale podczas wywiadu kiwała głową jak dzięcioł, bo skąd mogła wiedzieć, skoro nie zajmowała się sztuką, tylko lajfstajlem, a temat dostała dlatego, że Jezus wyglądał jak znany piłkarz, a wyrzeźbił to facet, który sprzedawał swoje prace po sto tysięcy euro i więcej, czyli ktoś, kto kwalifikuje się już do poważnego działu Lajfstajl, a nie do rubryczki Kultura, której bohaterowie sprzedają swoje książki i rzeźby za drobne.
— Ale może mimo wszystko będzie skandal? — spytała z nadzieją, nie bardzo wiedząc, o co jeszcze zapytać.
— Skandal to by był, jakbym namalował Europie złotą cipę! — wypalił nagle Pablo. — Tak odpowiedział redaktor z TVP mistrz Starowieyski, kiedy go zapytała, czy obraz, który namalował dla polskiego przedstawicielstwa przy Unii Europejskiej, nie jest skandalizujący. Divina Polonia rapta per Europa profana się ten obraz nazywał i nawiązywał do mitycznego porwania Europy, zatem boska Polska, którą porwała bezbożna, świecka Europa, musiała być naga! Wszystko może być skandalem i każdy skandal może się okazać czymś zwyczajnym, pospolitym i niegroźnym. Skandal to by był, gdybym nazwał rzeźbę „Pękła mi gumka”, bo mnie zainspirował moment, w którym Krychowiakowi w trakcie meczu pękła gumka do włosów, które mu się rozsypały, i pomyślałem, że to piękny obraz, metafora. — Słowo „metafora” nieco zatrwożyło redaktorkę, ale kolejne już znała. — Memy z tego powstały… — kontynuował Pablo, a Paula Sobótka odetchnęła w duchu, ale tylko na chwilę, bo wszystko zaczęło się komplikować. — Memy… — powtórzył i zamyślił się. — Ale ja podszedłem do tematu poważnie, spodobała mi się wizja przystojnego Jezusa — reprezentanta Polski, jednego z nas, wybrańca. W pewnym sensie to zwieńczenie procesu rozpoczętego w 1937 wizją Rozalii Celakówny, w której Jezus poinformował służebnicę Bożą, że chce być ogłoszony Królem Polski. No i u mnie się to materializuje, można powiedzieć.
Reporterka nie miała pojęcia, czy Pisarski się z niej nabija, mówi serio, czy może zwariował i za chwilę zaprosi ją do wspólnej modlitwy.
— I nie chodzi mi o skandal — powiedział niby spokojnie, ale z błyskiem w oczach, jaki widziała tylko raz, u byłego ministra obrony narodowej. Tak, to te same oczy i podobny stan ekscytacji! — Chodzi o zderzenie postaci pięknego Zbawiciela — ciągnął artysta. — Bo Bóg w ujęciu Platona jest Bogiem dzięki zespoleniu nous i dobra, dlatego powierzchowności użyczył mu przystojny Polak. Dla Platona Bóg jest Bogiem, bo to istota, która zawiera w sobie dobro i umysł, tymczasem ja zderzam tego dobrego Boga z brutalnym przekazem zapisanym w Ewangelii, stąd dół szaty jest skąpany we krwi. Istotą boskości jest dobro, ale…
Wydawało się, że Pablo jeszcze coś powie, ale on zamilkł i zaczął grzebać po kieszeniach spodni, z których wyciągnął scyzoryk, a chwilę później podniósł z podłogi kawałek drewna. Zupełnie nieskrępowany obecnością dziennikarki obejrzał go, zamruczał coś z wyraźnym zadowoleniem i zaczął pracowicie strugać, jakby nie miał wywiadu, jakby nie nagrywały go kamery.
Od początku Paula Sobótka czuła pewien niepokój, bo nie znała się na sztuce współczesnej, a ten rzeźbiarz to nie był ktoś przewidywalny jak Zanussi, Mróz czy Rodowicz, to był freak, jak ten Althamer, który wyrzeźbił prezydenta Kaczyńskiego w brzozie. Ale dali jej to, bo robiła kiedyś materiał o tym, że Grzegorz Krychowiak otworzył w Warszawie, przy Mokotowskiej, salon krawiecki Balamonte, i rozmawiała z gwiazdą programu „Żona dla farmera”, która tkała gobeliny, no i przecież sama zdawała kiedyś na design, ale okazało się, że trzeba mieć jakąś taczkę. Tak czy owak, tematy się zazębiały, a ona, można powiedzieć, jako ekspertka łącząca światy mody, celebrities i sztuki została wysłana na rozmowę z successful rzeźbiarzem.
Chciało się jej krzyczeć, bo nagrała parę minut tego ględzenia, i czuła, że każde kolejne pytanie będzie wtopą, że to on przejmie inicjatywę, że ten potężny facet wykończy ją jak Sigourney Weaver Wędzikowską. Aktorka zapytała dziewczynę ze śniadaniówki o jakiegoś Grotowskiego, a ona biedna nie wiedziała, kto to, i zrobiła się gównoburza, jakby było o co!
— Niech mnie pani o filozofię zapyta. — Artysta potwierdził jej najgorsze obawy. — Bo ja od lat studiuję filozofię — uśmiechnął się jak jakiś sadysta, który zadał ranę, wsadził w nią palec i kręcił w niej zapamiętale.
— Studiuje pan filozofię? — Paula zatrzepotała rzęsami, modląc się o to, by z oczu nie popłynęły jej łzy, ale zdołała pogłębić swe pytanie. — Dlaczego?
— Bo lubię — odpowiedział Pablo, nie przerywając strugania.
— Bardzo pan lubi?
— Bardzo, bardzo — odpowiedział, jakby wcale go to nie interesowało, dalej strugając scyzorykiem, po czym nagle z dziecięcym ożywieniem powiedział: — Ten konflikt między Antystenesem i Platonem to takie niezwykłe! — Znów nie chwytała, czy mówi to serio, czy nie wciąga jej w pułapkę, przecież nie miała pojęcia, czy to prawdziwe postacie, Platon tak, a ten Anty…? Tymczasem artysta ciągnął, nie przerywając strugania: — Przecież obaj byli uczniami Sokratesa. Antystenes uważał, że Sokrates był blisko praktyki życia, a Platon w gigantyczny sposób rozbudował Teorię, która go pochłonęła bez reszty i jakby oderwała od tego pierwszego impulsu, jaki wniósł do filozofii Sokrates, z Rysiem Grzybem, kolegą malarzem, o tym teraz dużo rozmawiamy, w przerwach treningu karate, bo on jest moim senseiem. Bardzo ciekawy jest ten ich konflikt, prawda?
Była ugotowana, mogła się tylko głupio uśmiechać i udawać, że wszystko jest OK. Nie było. Siedziała na bombie, nie miała nic, nie potrafiła do niego dotrzeć, bała się zadać jakiekolwiek pytanie.
— Pawle! — Z czeluści pracowni odezwał się dźwięczny, kobiecy głos. — To nie wywiad na żywo, więc mogę przerwać. Filozofią będziesz panią redaktor zanudzać, gdy opowiesz o swoich pracach i planach. Zrobimy krótką przerwę, uporządkujemy ten chaos. — Przemowie towarzyszyło coraz mocniejsze motywująco-poganiające klaskanie w dłonie. Ta heksa, hetera, cholera już tu była. — Panie Zdzisławie, czy może pan podać kawy!
Stała nad nim Wanda Nałęcka-Ludwig, mająca bojowo założone ręce i jak zwykle nadmiar energii i rezerwuar niebezpiecznych pomysłów.
— Dla mnie cortado, a dla państwa? — zapytała.
Dla gości było to pytanie, dla niego — rozkaz. Każde wypowiedziane przez nią słowo przewiercało go na wylot, a każde kolejne, którego się spodziewał, budziło trwogę. Wanda dwojga nazwisk Nałęcka-Ludwig była osobą, która spędzała Zoltarowi sen z powiek. Irytowała go. Zamęczała. Groziła mu. Końcem świata, jaki znał, mu groziła. Chciała zdewastować życie, które z takim trudem sobie ułożył. Zrozumiał to bardzo szybko, gdy tylko pojawiła się w pracowni, z miejsca zapaliła mu się lampka ostrzegawcza.
3.
Pamiętał, kiedy pierwszy raz przyjechała do pracowni. Dobrą furą zajechała, audi ósemką, i z szoferem! Koło czterdziestki albo tuż po niej, a może i sporo po niej, cholera wie. W wieku nieokreślonym, niebezpiecznie zgrabna i zadbana, ubrana oficjalnie, w ciemny kostium, pantofle na wysokim obcasie, te z czerwonymi podeszwami. Na nosie miała czarne okulary, była perfekcyjnie uczesana, wyglądała jak bizneswoman albo prawniczka z amerykańskiego filmu. Pojawienie się takiej kobiety w filmie to pewne kłopoty, jak się okazało — w życiu też.
Przedstawiła się i od razu zaczęła wchodzić na wysokie obroty. Że jest umówiona, czy Paweł jest i tak dalej. Niby wszystko grzecznie, ale z jakimś nerwem, który budził jego niepokój. Kiedy się dowiedziała, że będzie za kwadrans, to rozglądała się, chodziła, chciała zwiedzać pracownię, jakby przyszła kupować. Pablo uprzedzał go, że przyjdzie kolekcjonerka, ale ta wyglądała na kogoś, kto chce kupić wszystko, włącznie ze ścianami.
— Co jest na górze? — zapytała, zbliżając się do schodów na antresolę.
— Tam jest moja sypialnia — wyjaśnił Zoltar.
— Sypialnia? — Zmarszczyła czoło ze zdziwienia.
— Tak, sypialnia. — Cholera, powinien powiedzieć pokój, ale tak naprawdę to urzędował w całej Manufakturze, a tam tylko spał, biurko, przy którym pracował, stało na dole.
— Pan tu mieszka? — Jej dociekliwość była wkurzająca.
— Można to tak nazwać, bo tu nocuję — powiedział mniej pewnym niż na początku rozmowy głosem.
— Czyli że — próbowała określić status Zoltara — jest pan… zarządcą pracowni? — Użyła słowa „zarządca”, ale wymówiła je tak, by znaczyło cieć.
— Raczej rezydentem. — Zoltar sam nie potrafił określić, kim tak naprawdę jest i co robi, a skoro on sam miał problem, to jak to wyjaśnić jakiejś obcej kobiecie? Pięknej, szykownej bizneswoman, która kolekcjonowała sztukę, a może miała swoją galerię? Nieważne, ważne, że nie musiał jej tłumaczyć, kim jest.
— Czy mogę zobaczyć prace?
— Tak, oczywiście. — Zoltar mógł powiedzieć, że to pracownia, a nie galeria, tak by zrobił Pablo, gdyby wszedł tu ktoś wyglądający na poważnego kupca ze środkami. Ale jakby przyszli jacyś studenci, artyści za dychę, jacyś obszarpańcy, toby ich tu wszystkich wpuścił. Za to, kiedy pojawiał się ktoś, kto wyglądał na kupca, to zaraz się usztywniał. Kompletnie bez sensu!
Zdzisław doceniał siłę marketingu, czuł unoszący się od tej kobiety nie tylko zapach perfum, ale i wielkich pieniędzy. Przez tyle lat dawał Pablowi wykłady na ten temat, chciał go czegoś nauczyć, ale gdzie tam, dupa zbita, i tyle! Jestem artystą, marszandzi, kolekcjonerzy i krytycy mnie wkurwiają, sztuka obroni się sama i takie tam pierdolenie. Tworzył, wystawiał, był sławny, zarabiał, ale nie tyle, ile by mógł! To można było od ręki podwoić, a przy pewnych korektach nawet potroić. Ile razy Pablo nabroił, a on ratował sytuację?
Ale nie tamtego dnia. Wtedy wszystko było na opak. Bizneswoman wzbudziła w nim wielką trwogę, gdyby nie to, że była umówiona, toby ją jakoś wypchnął. Ale nie mógł, Pablo dzwonił, że jedzie, i prosił, żeby jej nie zniechęcać, bo to znajoma jego kumpla i generalnie to mu się z nią nie chce spotykać, ale kumpel prosi, a kumple to grunt. Wiadomiks.
Przyjechał Pablo, gadka szmatka, dość kwadratowo to wyglądało, bo kolega artysta był jakiś taki przytłumiony, pewnie by ją zbył, ale kumpel prosił, więc się wzbił na szczyt entuzjazmu, który mógł okazać tym, których mniej lub bardziej lubił, i posmęcił jej o swoich pracach, a ona chyba to wyczuła. Energia uszła z niej jak z akumulatora na mrozie i wydawało się, że alarm był przedwczesny. Coś tam zapisała w notesie, wypiła kawę, po czym zwinęła żagle, no i to by było na tyle, kolejna kolekcjonerka odbiła się od ich pracowni.
Ale gdzież tam! Wróciła za tydzień, wparowała nieumówiona i jak zadzwonili z portierni, że jakaś pani, co tu była tydzień temu, chce wjechać samochodem, a on zobaczył, co to za pani, to już czuł, że może być niedobrze. Podwójnie niedobrze. Raz, że się nie zniechęciła, dwa, że zrobiła rzut na taśmę. Pierwszym razem była limuzyną z kierowcą, a za drugim wbiła się kabrioletem. Wtedy ubrana dość formalnie, a tym razem we włoskich dżinsach, których stylista długo kombinował, jak mają być wytarte i podziurawione, w czarnym, nieco rozciągniętym swetrze i conversach, a całości dopełniała lekko roztrzepana fryzura. To ona się dostosowała do niego, ewident jak w mordę strzelił, ubrana była jak siostra Pabla!
No i tym razem coś zatrybiło, tym razem to nie było srete Nefretete z kawką. Z godzinę rozmawiali, a na koniec Pablo odprowadził ją do kabrio i osobiście otworzył drzwi. Kurwa! Ten dżentelmeński popis wcale się Zoltarowi nie podobał, dzwonek alarmowy przeciągle dawał o sobie znać.
Czy był zazdrosny? No jasne. Co go łączyło z Pablem? Wszystko. A dokładnie? Pablo utrzymywał go przy życiu. Jakiś czas temu Zoltarowi powinęła się noga i teraz kumpel z liceum był jedyną osobą, która się od niego nie odwróciła, a Radykalna Manufaktura Sztuki — ostatnią bezpieczną przystanią.
4.
Manufaktura to było kilkanaście ostatnich lat życia Zoltara, który był podczepiony pod artystę jak wagonik pod lokomotywę. Z historycznego punktu widzenia była to zamiana miejsc. W liceum to Zoltar kręcił karuzelą, miał forsę i inicjatywę. To on z Pawła zrobił Pabla. Wielkim erudytą nie był, ale jak zobaczył go w marynarskiej koszulce, jaką nosił Picasso, to zarządził, że będzie się o nim mówić Pablo albo Pikassiak. On z kolei od dawna był Zoltarem.
Ta ksywka ciągnęła się od podstawówki i z początku była obciachowa, ale on, jak by to napisali komentatorzy ekonomiczni, potrafił odwrócić niekorzystne trendy. Najpierw się spinał, bo być Zoltarem to było, jak zostać sierżantem Garcią z „Zorro”, ale to akurat przytrafiało się grubasom, a on gruby nie był. No i kaliber postaci był inny. Bo Zoltar to gość z katalogu naprawdę czarnych charakterów, krzyżówka Lorda Vadera z „Gwiezdnych wojen” z Brunnerem z „Klossa”. Przykleił się do niego jesienią osiemdziesiątego roku, zaraz po strajkach i po tym, jak Wałęsa dogadał się z wicepremierem Jagielskim jak Polak z Polakiem.
Dla dorosłych była wtedy Solidarność, a dla uczniów z podstawówek — „Wojna planet”, czyli po prostu „Załoga G”. Japońska kreskówka, w której nie było nudy jak z kosmonautą Hermaszewskim, tylko kolorowe statki kosmiczne, tajemnicze planety, potwory i kosmiczne bitwy. Międzygalaktyczna awantura jak w „Gwiezdnych wojnach”, ale mająca tę przewagę, że Star Warsy wystrzeliły raz i żeby je obejrzeć, trzeba było iść do kina, a „Załoga G” była w „Teleferiach”. Wszyscy darli się „trans-for-mac-jaaa” i biegali jak szaleni, wszyscy chcieli być w załodze, nikt w zespole złych.
Tak jak wcześniej to było z Klossem i Brunnerem, Czterema Pancernymi i szwabami, z pułkownikiem Dowgirdem i kapitanem Knothe. Najczęściej goniło się więc wyimaginowanego wroga, ale było tak do czasu, kiedy w czasie szalonej gonitwy po tylnej klatce schodowej szkoły tysiąclatki, stojąc na schodach i rozpościerając nonajronowy fartuszek jak płaszcz, Zdzisiek krzyknął: „Jestem Zoltar ze Spektry!”. Zrobił tak, bo Piotrek zarezerwował sobie postać Orła Kena, a jego brat bliźniak Marcin obwołał się Kondorem Joe. Bracia Łabędziewscy jak zwykle ustawili zabawę pod siebie, więc nie pozostało mu nic innego, jak zostać liderem konkurencji. W kreskówce Załoga G wygrywała ze Spektrą, ale w ich podstawówce nie, bo Zdzisiek-Zoltar odwrócił trendy. Tak czy owak, lepiej było być Zoltarem niż Zdziśkiem!
Tak jak teraz rodzice karzą dzieci imionami Dżesika, Alan, Faustyna czy Jan Paweł, tak wtedy robili krzywdę oldskulowymi Jankami, Marynami, Stefaniami i Zdziśkami. Rządziły Beaty, Anki, Baśki, modni byli Zbyszkowie, Adasie i Wojtusie. A on był Zdziśkiem, bo tak na imię miał przedwcześnie zmarły ojciec jego matki. Dokładnie tak — ojciec matki, a nie dziadek, bo dziadka się zna, a on takiej okazji nie miał. Zawsze miał porąbane życie, w końcu był dzieckiem stanu wojennego i pamięta wstrząs, jakim było dnia trzynastego grudnia roku pamiętnego pozbawienie dzieci „Teleranka”.
Często wracał w myślach do zimnego poranka, w którym zamiast kreskówek pokazywali generała w czarnych okularach, miał wtedy dwanaście lat. Stan wojenny go zaskoczył, ale transformacja już nie. Poszedł na pedagogikę, bo nie był to specjalnie obciążony kierunek, a jego ambicją nie było uczenie dzieci, tylko zabezpieczenie się przed służbą wojskową i wyjazdy handlowe. Uczył się tylko na pierwszym roku, a później wszedł w rajski ciąg dziekanek i urlopów zdrowotnych, co ta za sztuka, załatwić wyjazd do sanatorium, które skutecznie chroniło przed powołaniem do wojska, zapewniało pieczątkę w dowodzie, zniżki na przejazdy i dawało czas na niczym nieskrępowaną działalność biznesową.
Kiedy zaczynał w roku 1988, czyli jeszcze w liceum, jak tylko osiągnął pełnoletność, takich jak on nazywano w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej handlarzami, wkrótce potem w III Rzeczypospolitej ludzie prowadzący wymianę handlową, dobrodzieje przywożący kolorowe ubrania, proszki do prania, cytrusy i spirytus zyskali dumne miano biznesmenów.
Zoltar studiował na niby, a zarabiał naprawdę, odwrotnie było z Pablem. Ten do studiowania, czyli tych wszystkich swoich dłubanin, się przykładał, i to podwójnie. Szarpał się między rzeźbą i malarstwem, ubabrany był po pachy, nie miał czasu na żaden porządny zarobek. Zoltar miał już pierwsze auto osobowe, a chwilę później dostawczaka, i oferował Pablowi miejsce w ekipie, która handlową turystykę przekształcała w złoty interes. „Z tego nie będzie pieniędzy, skończysz w nędzy, ogarnij się!” — powtarzał w kółko, ale Pablo żył w swoim świecie.
Z czasem dostawczak urósł i był nowszy, potem były już dwa, dorobił się ciężarówki i hurtowni. Pewnie by przestał to wszystko ogarniać, ale związał się z Anną, atrakcyjną studentką ekonomii, która jednocześnie została jego główną księgową. Od tego czasu szło jak w „Dynastii”, z dnia na dzień stawali się polskimi Carringtonami. Szybki samochód, willa, wycieczki. Wesele jak w amerykańskim filmie.
Nieustannie piął się w górę, a wszystko dzięki sprytowi, kolegom, informacjom i jednemu z pierwszych telefonów komórkowych. Został pionierem giełdy. Leżąc na sopockiej plaży, przez komórkę załatwiał transakcje; Bank Śląski i inne złote strzały… Anna brzęczała za uszami, że czas się wycofać, że jest ekonomistką i że ta hossa stanie się bańką, która pęknie i ogołoci inwestorów.
Pieprzyła, i tyle, zamiast zajmować się dzieckiem. Bo urodziła im się córeczka i liczył na to, że Anka przestanie go strofować. Gadała i gadała, a jego konto pęczniało. Poważnie myślał o zakupie samolotu albo helikoptera, robił kurs lotniczy, latał paralotnią.
I nagle wszystko się zesrało. Obwiniał za to Annę, z którą, gdyby nie pewne kłopoty, które określał mianem organizacyjnych, wziąłby rozwód, a wyszło tak, że to ona go ze sobą rozwiodła, zostawiła na lodzie, kupiła sobie dom za granicą, żyła jak rentierka, kiedy on zaczął ucieczkę przed całym światem.
Ukrywając się przed listą ludzi tak długą, że wyszłaby z tego książka telefoniczna całkiem niemałej mieściny, Zoltar wylądował w poprzedniej pracowni Pabla. Był już uznanym twórcą, spadły na niego wszystkie zaszczyty i triumfy, wyróżnienia, tytuły, ambasadorstwa, paszporty, a nawet odznaczenie z Ministerstwa Kultury i Sztuki. Tymczasem pracownia wizytówki polskiej sztuki, jak pisano niemal wszędzie, a Hubert Leszczyński z magazynu „Rzeźba” przebił wszystkich, nadając mu tytuł ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego rzeźby polskiej, mieściła się, jak napisała Linda J. Rotfeld z „New York Timesa”, w miejscu dalekim od wszystkich skojarzeń z głęboką filozofią, wrażliwością i wysublimowaniem, jakie niosła za sobą sztuka Geniusza z Warszawy.
Linda J. Rotfeld nie rozpisywała się więcej, za to dała zdjęcia z pracowni i jej okolic. Dwadzieścia lat temu warszawska Praga budziła jeszcze u wielu grozę, a sam pobyt niektórzy turyści odhaczali w swych notesach jako must see, obok zwiedzenia Harlemu i faveli w Rio. Traf chciał, że zaraz po wizycie recenzentki z „NYT” wizytował pracownię Pabla Angus McMillan z „Guardiana”, który przypadł artyście do gustu bardziej niż pani w eleganckim płaszczu. Linda bała się ubrudzić swoją garderobę i drżała o to, czy schody prowadzące na strych się nie zawalą. Była jak postać z manhattańskich filmów Woody’ego Allena, tymczasem Angus był swojakiem i wyglądał jak uciekinier z planu „Trainspotting”. Był zresztą Szkotem, który czytając wywiady z Pablem, dowiedział się, że podczas wizyty w Glasgow artysta opuścił hotel i poszedł w kierunku morza, przed siebie, tam, gdzie kierowała go busola jestestwa.
Nastąpiło to po solidnym melanżu, który odbył się po wernisażu. Nie przespał wtedy nocy, ruszył o świcie i po dwóch godzinach marszu wzdłuż brzegu rzeki Clyde dotarł do miasteczka Clydebank, gdzie trafił do pubu. Był zmęczony w każdym tego słowa znaczeniu, a dawali tam, jak na pub przystało, piwo. Bardzo mu się tam spodobało, zawarł znajomość z autochtonami, którzy, kiedy już wędrowiec postanowił wyruszyć w podróż powrotną, tym razem ledwie półgodzinną, bo pociągiem, postawili mu kolejkę whisky z miejscowej destylarni. „Bardzo mi smakowała, niestety, nie pamiętam, jak się nazywała” — powiedział w wywiadzie, choć tak naprawdę nie chodziło o smak, bo za whisky nie przepadał, ale o sam gest Szkotów.
Angus wiedział, że chodziło o produkt z destylarni Auchentoshan z przedmieść Clydebanku, wparował więc do jego pracowni z butelką tego właśnie trunku. Zaczął dobrze, jak swojak, i miał jeszcze jeden atut. Pablo nie za bardzo tolerował krytyków sztuki, a Angus McMillan nim nie był. Pracował w dziale opinii, pisał o sprawach społecznych, a do Warszawy przyjechał, żeby napisać reportaż o nowej stolicy w Unii Europejskiej. Zbliżał się maj roku 2004 i Polska miała się stać częścią organizmu, do którego należała Wielka Brytania.
Opis Pragi i pracowni artysty zrobił furorę, zwłaszcza wzruszająca historia o bezdomnym, którego przygarnął artysta. Ów człowiek, na zdjęciu zarośnięty jak zbój Rumcajs i w czapce bejsbolówce, odwdzięczał się artyście, wnosząc na górę węgiel do piecyka i wodę w wiadrach, bo na strychu nie było bieżącej wody. Kran i kibelek znajdowały się piętro niżej. Tym bezdomnym był oczywiście Zoltar, który już od roku tkwił w ruderze między Stalową i Strzelecką. Barwny opis okolicy, „która była oddalona o ledwie kilkaset metrów od warszawskiego Kreuzbergu, Montmartre i Brooklynu. To tylko niespełna dziesięć minut spaceru od ulicy Inżynierskiej i słynnej już kamienicy Towarzystwa Akcyjnego Przechowywania Mebli A. Wróblewski, która została zamieniona w prawdziwe centrum nowej polskiej sztuki, a tak naprawdę przejście z odległej planety na orbitę Warszawy, której jądro stanowi pamiątka po Stalinie, Pałac Kultury i Nauki”.
Wybuchło coś, co dzisiaj z pewnością zdefiniowano by jako typową gównoburzę, a dla starszych było klasycznym przykładem sprawy załatwianej w stylu od Annasza do Kajfasza. Artykuły cytowała krajowa prasa, nadając relacjom Rotfeld i McMillana rangę międzynarodowego skandalu, wielkiego wyrzutu sumienia i symbolu działań krwiożerczego kapitalizmu, który walcem transformacji dojechał nie tylko PGR-y, ale i sztukę, i oświatę. Z kolei liberałowie bronili się, że to prawica sekuje artystów o niezależnych poglądach.
Gorąco zrobiło się w mieście i w Ministerstwie Kultury. Oskarżano się wzajemnie o fatalną politykę lokalową, o brak zainteresowania losami artystów, zrobił się mały skandal i zaczęto szukać miejsca na nową pracownię dla ambasadora-wizytówki-symbolu polskiej sztuki.
Tak po prawdzie Pablo miał to w dupie. Jemu się tam podobało, tak naprawdę problem miał nowy lokator, czyli Zoltar. Jego pojawienie się sprawiło, że Pablo zapomniał o niedogodnościach, jakimi było noszenie wody i węgla, sprzątanie oraz utrzymywanie dobrych relacji z sąsiadami. Coś, co miało być epizodem, stało się wielomiesięczną epopeją, a wszystko za sprawą podwójnego oszustwa. Zoltar oszukiwał siebie i Pabla, że to tylko na moment, a miasto i ministerstwo kłamały, że nową lokalizację załatwią od ręki.
W międzyczasie Pablo zarobił konkretne pieniądze i nawet chciał coś kupić albo zbudować, ale czekał, bo mu obiecywano. Złośliwi mówili, że zwolniło się miejsce na Inżynierskiej, ale Pablo uznał, że ta ulica jest za mała dla niego i Althamera, Żmijewskiego, Kozyry i Górnej. Nie była to prawda, bo się z nimi znał i nadawał na podobnej fali, po prostu nie chciało mu się zmieniać Pragi na Pragę. W końcu pokazano lokalizację, ruderę, która była kiedyś Manufakturą Wyrobów Żelaznych Fishermana i Rozłuckiego.
— To miejsce ma duszę — krzyczeli miejscy urzędnicy, którym jak rzadko kiedy towarzyszyli chórem varsavianiści i aktywiści miejscy.
— Jeśli to miejsce ma duszę — powiedział Pablowi Zoltar — to znaczy, że jest to dowód na śmiertelność duszy! — Wzbił się na wyżyny, a Pablo skwitował to słowami, żeby nie pieprzył, bo to miejsce jest święte. Pogięło go!
— Manufaktura Wyrobów Żelaznych Fishermana i Rozłuckiego to miejsce z tradycją, świetnie skomunikowane z resztą dzielnicy i miastem, i ma ogromne możliwości — pieli na przemian przedstawiciele miasta i dzielnicy, w tym baba, która sobie na tym rumowisku urwała obcas.
Owszem, dawała możliwości, ale przede wszystkim urobienia się po pachy i wydania mnóstwa pieniędzy. Miasto nie miało bowiem kasy, a do tego obiekt był pod opieką konserwatora zabytków i był starą, nadającą się, zdaniem Zoltara, ruderą wyłącznie do zburzenia. Wystarczyło spojrzeć na tę ruinę, by zrozumieć, że będą z tego jedynie same problemy, ale Pablo najwyraźniej lubił problemy i bezapelacyjnie kochał Grochów.
I to był problem. Zoltar ostrzegał go, że to tylko dzierżawa, że pakuje się w niezłe gówno, bo nie ma wszystkich papierów w ręku, a nie ma droższych remontów niż te, które odbywają się w budynkach, które ma pod opieką konserwator zabytków, za którego plecami szaleją varsavianiści, ruchy miejskie, cała zgraja ludzi rzucających kłody pod nogi i ze skłonnością do wydawania cudzych pieniędzy.
Nic z tego. Pablo oszalał. Chciał jak swój imiennik Althamer mieć swoją dzielnicę, swoich ziomali. Paweł Althamer osiadł na Bródnie i tam chciał założyć Park Rzeźby, a Pablo miał idée fixe, żeby z ruiny zrobić Radykalną Manufakturę Sztuki. Miejsce, gdzie nie tylko miałby pracownię, ale także zgromadził wokół siebie interesujących ludzi, których określił mianem Republiki Marzeń.
Studnia bez dna.
Bankructwo.
Zgroza!
Zoltar wiedział, i to bardzo dobrze, o liczeniu pieniędzy, jak sam mówił, lepiej niż kto inny, więc biznesplan Manufaktury budził jego sprzeciw. Nie miał jednak nic do powiedzenia, mógł się tylko przyglądać nadchodzącej katastrofie. Ta jednak nie nadeszła. Pablo miał kilka trafień, zarobił pieniądze, które zamiast korzystnie ulokować, zainwestować, kupić coś realnego i funkcjonalnego, ładował w Manufakturę. Jedyny pożytek dla Zoltara był taki, że od początku był tam rezydentem, miał własny pokój, porządną łazienkę, mógł zaśpiewać jak wesoły Romek, że ma „światło, gaz”, ale wokół trwała rozpierducha. Kiedy pracownia Pabla, bez dwóch zdań jedna z najlepszych w Warszawie, była już gotowa, to w pozostałej części postępował mozolny remont zabytkowej ruiny.
Zoltar zachęcał Pabla do wstrzymania robót, przeciągania wszystkiego ze względów praktycznych w niekończącą się budowę, w czym mistrzami byli przedstawiciele krajów bałkańskich i Turcy, bo i tak to, co najważniejsze — pracownia, na tyle wielka, że można było wydzielić część na galerię, oraz miejsca do spania dla Zoltara oraz dla Pabla, jeśli skończyłby późno pracę, były gotowe. Reszta to było wywalanie pieniędzy! Miał nawet chytry, przebiegły plan wzorowany na licznych doświadczeniach z Zakopanego i Konstancina: mała katastrofa budowlana i sprawa z głowy. Jakby już chciał koniecznie coś tam dłubać, to mógłby po taniości wywieźć gruz i dobudować coś nowego. Ale nie, uparł się, i już.
Dekada życia na budowie, pieprzenia się z detalami i w końcu, jak napisał wielbiący ruchy miejskie redaktor z ogólnopolskiej gazety, Radykalna Manufaktura Sztuki otwarta, Paweł Pablo Pisarski zaprasza twórców chcących tworzyć Hub Artystyczny. Pierwsze lokale czekają na niezależnych artystów, rzemieślników i innowatorów. Czynsze? Rozsądne!
Zoltar mało nie dostał zawału, bo już obliczał, ile można brać za każdy z lokali, a tu jakiś dupek pisze o rozsądnych czynszach! Okazało się, że pismak przyniósł te „znakomite wieści” (kurwa, czy oni wszyscy muszą używać teraz słowa „wieści”?) z Zachęty. Pablo uczestniczył w jakiejś zbiorówce czy innej przekrojówce, zjeździe wariatów takich jak on, których tam zaprosił ze swoimi pracami czubek jeszcze większy od nich, czyli kurator.
Zanim ochłonął po przeczytaniu artykułu, na dziedziniec Manufaktury wbił się jakiś furgon, z którego wysiadła parka płci obojga wytatuowana, jakby wrócili z Papui, gdzie tubylcy zrobili festiwal dziar i udzielali na swoje dzieła korzystnego rabatu, włącznie z wpakowaniem kolczyka w nos. Fryzurę dziewczyny można by określić jako całkiem normalną, dłuższe włosy z grzywką, ale pokryte kolorowymi pasemkami. Z kolei Hendrix wyglądał tak, jakby jego głowa odbyła podróż we wczesne lata dziewięćdziesiąte: spod czapki truckerki, bejsbolówki ze sztywnym przodem i tyłem z przewiewnej siatki, wystawała płetwa będąca znakiem rozpoznawczym fryzury na czeskiego piłkarza, a pod nosem prezentował się wąsik.
Zoltar uznał, że trzeba im powiedzieć, że tu się nie zwiedza, koniec wycieczki. Nie zdążył jednak zaaplikować kulturalnej wypierdziochy, bo pojawił się Pablo, który z miejsca przywitał się z gośćmi, jakby się znali od lat. Okazało się, że poznali się wczoraj, na tej samej imprezie, z której wstrząsające znakomite wieści przekazał ten cymbał z gazety.
Ala i Hendrix, bo tak się nazywali, faktycznie byli muzykami i wprowadzili się do pomieszczeń, które Zoltar, w swych biznesowych planach, o których opowiadał Pablowi, ale ten najwyraźniej go nie słuchał, chciał przeznaczyć na skład win i knajpę, zrobić tu drugą Burakowską, gdzie w starej fabryce koronek kwitły biznesy gastronomiczne. Zobaczył, jak świnia niebo.
5.
Do tej pory tułali się po studiach i studyjkach, wynajmowali jakieś kąty, próbowali stworzyć coś na dwóch squatach. Po paru latach możliwości się wyczerpały. Żeby się rozwijać, nie przenosić się w kółko z gratami, wreszcie dokupić sprzętu i co najważniejsze, mieć miejsce na to, co najpiękniejsze, granie live to tape, na żywo, ale w studiu, potrzebowali przestrzeni. Wydawało się, że bliżej im będzie do zrealizowania planu, absolutnie szalonego i pojechanego, by stworzyć studio w Afryce. Było naprawdę blisko! Należeli do kolektywu muzyków Polska-Africa, Africa-Polska, którzy zbierali instrumenty muzyczne dla dzieciaków z Afryki, a zwieńczeniem miało być zbudowanie tam studia i nagranie płyty z muzykami, którzy swoje pierwsze kroki stawiali na instrumentach z Polski. Utopia, która nabierała realnych kształtów i przewidywalnej daty: wiosna 2024.
Afrykański projekt stawał się ciałem i coraz mocniej, poważniej i bez podśmiechujek, rozważali pomysł, by rzucić w cholerę nadwiślańską szarugę i wynieść się do Afryki, przynajmniej na jakiś czas. Ale zdarzył się cud, bo poznali Pabla, jak to w życiu, przypadkiem. Poszli do Zachęty, a dokładniej wbili się na wernisaż, na który nie byli zaproszeni, ale jak to powiedziała ich koleżanka, studentka ASP — wyglądali na bywalców, a nie na takich, którzy przyszli opierdolić parę kanapek i wypić nie najwyższych lotów, ale jednak skutecznie działające na jestestwo, wino. Był to wernisaż, podczas którego prezentowano prace Pabla, o którym jeszcze nie wiedzieli, że jest Pablem. Dla nich nie był wtedy kumplem, tylko światowej sławy artystą Pawłem Pisarskim, o którym coś tam słyszeli, ale osobiście nie znali.
Podszedł do nich i sam zagadał:
— Projekt będę robił. Muzyczny.
— Skąd pan wie, że gramy?
— Bo tak wyglądacie, przecież targasz gitarę!
No tak, Hendrix zapomniał, że gitara w pokrowcu, który się nosiło jak plecak, była na jego grzebiecie i że, cholera, przyrosła do niego tak, że nie zauważał jej nie tylko on sam, ale i szatniarz Zachęty, u którego trzeba było deponować wszystkie torby i plecaki. Tego, że stale ma przy sobie gitarę, nie zauważał, bliskość instrumentu, który zrósł się z nim w całość, była czymś tak oczywistym jak to, że się ma rękę, głowę albo nogę, a dopiero jak ich nie ma, to się czuje, że jest coś nie tak.
Pablo jestem!
Przedstawili się i zaczęli opowiadać:
— Mamy studio i gramy różną muzykę, a wyprodukować możemy każdą dobrą…
— A niedobrą?
— Jak niedobrą?
— Zupełnego kasztana, na przykład disco polo albo country?
— Dla żartów?
— Nie, dla jaj.
— Czyli dla żartu — odetchnęła.
— Nie, no kurczę, dla jaj to na poważnie, wiesz, to jak w tym kawale o kogucie i kurze, pieprzymy się dla jaj czy tak dla żartów?
Niezły ekscentryk!
— Wiesz, ja ich szanuję, to trzeba tak umieć. Marek Kondrat to była podróba, tak jak Rodowicz z punk rockiem. — Widząc zdziwienie na twarzach, wyjaśnił: — Miała takie wcielenie, Różowe Czuby i numer „Dentysta sadysta”, napisał to Bielas z Łodzi i było to ogólnie w porządku, bo Jacek „Bielas” Bieleński to w porządku gość, cudownie pojechany, ale jednak to był pastisz, tak jak ten Sławomir. Gra disco polo, ale takie dla frajerstwa z wielkich miast, oderwanych od korzeni. Rootsowa publiczność z Sokółki i Żuromina wychwyci fałsz, tak jak starzy rockmani od razu obczajają, że COMA to aktorska kreacja. Ale są wyjątki, na przykład Plastic Bertrand.
— Plastic Bertrand?
— „Ça Plane Pour Moi” — kojarzycie? — Pablo zagwizdał melodię.
— A tak, fajny numer, punkowa klasyka, Sonic Youth zajebiście to zagrali, z polskich bandów to Sexbomba jedzie z tym na koncertach! — powiedział Hendrix. — Serio to był pastisz?
— Serio. — Pokiwał głową Pablo.
— Nie wiedziałam, że on tak… — dodała Ala.
— No tak, on tak dla jaj, ale tak się wcielił, że został klasykiem punk rocka. A ja tak właśnie chcę pojechać z disco polo. Chcę zostać… O kurwa, tak, tak, yes, yes, yes!!! — Nie wiedzieli, o co chodzi, ale Pablo był jak piłkarz, który trafił do bramki w doliczonym czasie gry. — Chcę zostać Zeligiem muzyki! Tak, mam nazwę projektu: Zelig muzyki! Jak ten bohater z filmu Woody’ego Allena, chcę się wcielać, ale tak do spodu, do miazgi, ja chcę być chłopakiem z Podlasia, jak śpiewam disco polo, a jak trzeba, to starym punkiem!
Spojrzała na niego krytycznie.
— I starym Murzynem, który śpiewa funky?
— No mniej więcej. Ale coś ci nie pasuje, prawda?
— Tak, nie pasuje mi disco polo.
— Bo co? Bo chujowo, że obciach?
— Wstyd to kraść i z Kielc spaść — powiedział Hendrix, który był z Radomia i do Kielc czuł zakodowaną w genach niechęć. — Mnie się wydaje, że masz po prostu za niski głos, trzeba by było nad tym popracować, bo jak wejdziesz w wyższe rejestry, to wyjdzie z tego parodia, a ty chcesz na poważnie, prawda?
— Dokładnie, żadnych żartów, chcę być Martyniukiem i Millerem w jednym, kolesie w moim wieku, więc powinienem dać radę.
— A masz na to czas? — zapytała, patrząc na salę pełną obrazów, rzeźb i instalacji.
— Mam, przecież to wystawa o taśmowej produkcji sztuki, wiele rzeczy jest z szablonu, matryc i z seryjnych odbitek. Dlatego chcę zrobić projekt, podczas którego będę się samodoskonalił. Dwadzieścia cztery miesiące, bo teraz wszystko jest dwadzieścia cztery, stacje benzynowe, sklepy, newsy i telewizja.
Część krytyków kwękała, że zalatuje Misterem D. Doroty Masłowskiej, czyli wcieleniem się w piosenkarkę techno, rapu i punka w jednym, które zaproponowała znana pisarka. Zwolennicy Pabla dawali odpór, przypominając, że Masłowska zawiesiła projekt po tym, jak „nie pojebała się jej prawie ani jedna linijka tekstu”, czyli jej wokal brzmiał coraz bardziej profesjonalnie, a przecież Pablo dążył do perfekcji.
I tu pojawiali się zwolennicy Katarzyny Kozyry, którzy uważali, że Pablo jest także wtórny do jej projektu „In Art Dreams Come True”, w którym rzeźbiarka i performerka przyjmuje rolę drag queen i śpiewaczki operowej, jakby zapomnieli, że gościnnie występowała u Pabla, w jego wersji Barcelony, w której stworzyli duet jak Freddie Mercury i Montserrat Caballé. Jakby dupki nie zauważyli, że ona przez sztukę spełniała marzenia, a on drwił z popkultury, tytułując swój zestaw coverów „In Tribute To Milli Vanilli and Others”, bo taki ostatecznie tytuł miała jego praca. Pablo udowodnił, że ze zdolnymi producentami w epoce Autotune można podrobić każdego.
Pablo wystąpił z tournée, bardzo mu się to wszystko podobało, Ala i Hendrix stali się znani, spłynęły zamówienia, chciano z nimi współpracować i zrobił się problem. Za szybko przeskoczyli na wyższą półkę, studio nie było gotowe. I tu do akcji wkroczył Pablo, który został ich inwestorem.
Studio Manufaktura PAB zostało nazwane od pierwszych liter słów Pablo, Ala i Bogdan, bo Hendrix tak właśnie miał na imię, a skrót PAH zgodnie uznano za słaby, bo byłby plagiatem Polskiej Akcji Humanitarnej.
Minęły nieco ponad dwa lata i na ścianie wisiały zdjęcia znanych muzyków, złote płyty oraz wycinki prasowe. Jeden z nich przedstawiał zadowolonych właścicieli studia na tle konsolety i nosił tytuł „Historia jak z hollywoodzkiego filmu”.
*
Zoltar codziennie czytał słowa „Historia jak z hollywoodzkiego filmu” i zaraz dodawał: „Chyba, kurwa, z horroru”. Wciąż w głowie liczył straty, bo nie tylko nie było tu nowej Burakowskiej, nie tylko studio płaciło mało, to na dodatek Pablo do tego dołożył pieniądze.
Uważał, że Pablo mógł inaczej się zabawić. Owszem, była z tego reklama, stał się popularny, ale nie dało się tego zdyskontować, przecież przez szum w śniadaniówce nie opierdoli ani jednej rzeźby! Ani obrazu. Bo wrócił do malarstwa i zamiast nagłośnić tę sensację, bawił się, a raczej cierpiał, jako wykonawca estradowy, a później jako producent muzyczny.
Lepiej było zorganizować za te pieniądze wystawę za granicą! Do tego cała ta zabawa sprawiła, że tych dwoje wprowadziło się do Manufaktury i stało się pierwszymi członkami kolektywu Republika Marzeń. Największe pomieszczenia i do tego za symboliczny czynsz! Studio, pokoje dla muzyków, żeby mogli kimać, no i bar-stołówka! Niekomercyjny, dla atmosfery oraz koncertów unplugged i nagrań na żywo.
— Chyba jebnę na serce! — powiedział do siebie Zoltar, rozpinając bluzę pod szyją. Zrobiło mu się gorąco, poczerwieniał i faktycznie był bliski, ale nie ataku serca, lecz wylewu.
Ale żył i musiał się pogodzić z tym, że stali się nieusuwalni. Pablo traktował ich jak rodzinę i powiedział, że będą tu tak długo jak on albo i o jeden dzień dłużej. Owsiak się, kurwa, znalazł! A to oni zyskali na tym najbardziej, bo stali się sławni, poznali kupę muzyków, których Pablo ściągnął na sesję, więc spokojnie mógł im podwoić czynsz. Ni chuja, nic takiego nie miało miejsca, dalej byli tu jak huba na drzewie, a Pablo dokładał jeszcze do ich projektu „Africa”. Nie pieniądze, twarz.
Był twarzą akcji, on, który mógł wystąpić w reklamie banku, który do gaży dorzucał jeszcze korzystny kredyt na remont i chciał być sponsorem Radykalnej Manufaktury Sztuki. Wypiął się na bank! Konrad, Dorociński i Fronczewski żyli z tego, a jaśnie pan Paweł Pablo Pisarski się wypiął, za to z chęcią twarzował akcji zbierania i wysyłki instrumentów muzycznych do afrykańskich szkół. Ala i Hendrix chcieli zbudować w Afryce studio, w którym nagrają płytę z miejscowymi muzykami.
Szaleństwo!
Przynajmniej był ten bar, w którym miał otwarte konto, pił do woli, miał plazmę z meczami i dostawał za friko nie tylko browar i drinki, ale i jedzenie. Wegańskie. Ale przynajmniej w korzystnej cenie, zero, przecinek zero. Pił piwo, jadł chipsy z humusem, zagryzał ciasteczkami z haszem, wgapiał się w telewizor i liczył w myślach, ile Pablo mógłby zarobić, gdyby zracjonalizował swoją politykę wobec najemców, własnych wydatków i planów artystycznych. Czemu się pchał w te wszystkie projekty, instalacje, kosztowne rzeźby, skoro koszty związane z namalowaniem obrazu albo z wykonaniem zdjęcia sygnowanego później przez Pabla były niewspółmiernie niższe, a przebitka była taka, że kręciło się w głowie? Minimalny wysiłek, raz na tydzień fotka, raz na miesiąc obraz, do tego własna galeria, w niej kawiarnia…
Nie, nie i jeszcze raz NIE!
Za to wszystkie wolne lokale rozdał! Tak, rozdał! Mógł urządzić przetarg, przychodzili ludzie, pytali się, proponowali konkretne pieniądze, długoterminowy najem, a on zrobił sobie konkurs piękności i wybrał. Pomieszczenie na parterze, w sam raz na jakiś start-up, dał jakiemuś dziadowi, który był fanatykiem latania na paralotni. Facet nosił skórzane kamizelki i kapelusze, spod których wystawała siwa kitka będąca wspomnieniem po burzy włosów. Ich brak rekompensował nie tylko ogonkiem, ale i białą jak u świętego od prezentów brodą. Nie miał jednak na imię Mikołaj, lecz Jan, ale i tak wszyscy mówili o nim Dziadek Ikar. Kowbojskie gadżety uzupełniała stara, goreteksowa kurtka, tak stara, że wręcz zabytkowa, bo z czasów, kiedy kupno takiego turystycznego rekwizytu kosztowało majątek. Buty były z jeszcze innej bajki, Dziadek Ikar lubował się w obuwiu bez pięty, nosił schodzone klapki-sandały z weluru, który błyszczał bardziej niż potężne, metalowe klamry do regulacji, albo skórzane kapcie z dziurkami — takie, które kochali kierowcy tirów. Musiał mieć jakieś buty do latania, ale nikt nigdy ich nie widział.
Facet był po siedemdziesiątce i realizował marzenie, latał na paralotni! On, Zoltar, też kiedyś latał, w lepszych czasach, które pewnie już nie wrócą. Tym bardziej ściskało go w dołku, gdy ten staruch mościł się w Manufakturze ze swoimi gratami, a w weekendy jeździł na zloty i zawody.
— Wdowiec emeryt, a ma jaja i ma marzenia — zachwycał się Pablo.
Ja też jestem prawie wdowcem i w sumie to rencistą, bo mnie życie połamało, miał ochotę powiedzieć Zoltar, ale za każdym razem gryzł się w język.
Ostatni wyremontowany lokal, na piętrze, dostało rodzeństwo, szara, dwudziestoparoletnia mysza imieniem Zuzanna i jej młodszy brat Olek. Prowadzili studio technik komputerowych, ona podobno była zdolną graficzką po ASP, a on — świetnym informatykiem, który rzucił studia, bo tracił tylko na nich czas. Przynajmniej spłynęła z nimi jakaś kasa, bo dostali dopłatę dla niepełnosprawnych. Chłopak był kaleką i jeździł na wózku, trzeba więc było wyremontować starą windę towarową. Dobrze, że wnioskowali o dotację, bo Zoltar bał się, że po sprzedaniu londyńskiej Tate Modern instalacji „Król Życia”, „Król Śmierci” poczuje się bogaty i zafunduje im windę. Na szczęście dostali kasę, ale on i tak przepieprzył pieniądze inaczej, kupił nissana GTR. Bo Dwurnik miał porsche 911!
Ci wszyscy lokatorzy, najemcy, cały ten Hub Artystyczny, przykleili się do Manufaktury jak huby do drzewa. Zoltar lubił grzyby, ale nie lubił pasożytów. Kurki na masełku, rydze z patelni, borowiki w śmietanie, kanie w delikatnej panierce… Nawet muchomory i inne trujące grzyby były po coś. Bez nich nie byłoby Polski! Tak, nie byłoby! Przecież Piast Kołodziej nie zostałby władcą, gdyby Popiel nie utorował mu drogi do książęcego tronu. Jakim cudem Piast przebiłby się przez tych wszystkich możnych, przez klan i kumpli Popiela, gdyby nie pamiętna uczta nad jeziorem Gopło? Piast nigdy by się nie dopchał do władzy, nie byłoby Mieszka, Chrobrego i Sobieskiego!
Tak powiedział na wycieczce szkolnej podczas zwiedzania Kruszwicy. Wychowawczyni go zjechała, ale nie za to, że zapisał Sobieskiego do Piastów, a za cały wywód. Oczywiście z tym Sobieskim miała rację, ale po latach nie zmienił zdania o uczcie Popiela. I na pewno wytruł ich grzybami, taka była jego koncepcja. Zatem grzyby były w porządku. Oczywiście nie wszystkie; huby były pasożytami, nie nadawały się ani do jedzenia, ani do trucia. Hubą był każdy z najemców Manufaktury Sztuki. I nie pomogła zmiana nazwy z Hub Artystyczny na Republika Marzeń, oni wszyscy byli hubami, pasożytniczymi naroślami na organizmie Manufaktury.
6.
— Panie Zdzisławie! — Głos Wandy przeszył powietrze i wyrwał Zoltara z zadumy. — Panie Zdzisławie!
— Już idę z kawą — odpowiedział fałszywie przymilnym głosem, chociaż miał ochotę krzyknąć: czy ty, kurwa, nie rozumiesz, że nienawidzę swojego prawdziwego imienia?
Zawsze miał porąbane życie, ale jeśli ta dwojga nazwisk Wanda zalęgnie się w pracowni i odetnie od niego Pabla, to skomplikuje się ono jeszcze bardziej.
*
Wanda dwojga nazwisk Nałęcka-Ludwig wbiła się klinem jakieś dwa miesiące temu i jej kariera już powinna zmierzać ku końcowi. Pablo nie był bowiem długodystansowcem, choć zaczynał ambitnie od małżeństwa, które trwało całą dekadę. Później nastąpił geometryczny postęp, a raczej regres. Kolejne dwie żony zajęły mu w życiorysie mniej miejsca niż ta pierwsza, a dokładnie jedną trzecią. Żona numer dwa była panią Pisarską tylko przez dwa lata, a ta numer trzy przez rok i warto dodać, że były to wartości brutto: od wizyty w urzędzie stanu cywilnego do happy endu w sądzie. Kolejne związki stawały się coraz bardziej przelotne.