Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porywająca historia osadzona w czasach Powstania Warszawskiego!
1 sierpnia 1944, w Warszawie wybucha powstanie, funkcjonariusz Policji Kryminalnej Generalnej Guberni, kapitan Wincenty Rybski wychodzi z podziemia. Po blisko pięciu latach pracy w policji i jednocześnie w podziemnych strukturach państwa polskiego, ma objąć funkcję w Państwowym Korpusie Bezpieczeństwa. W planach Wincenty Rybski miał kierować jedną z jego jednostek, bądź komisariatem.
Przełożeni mają jednak inne zadania. Rybski, który przed wojną służył jako śledczy w Policji Państwowej, a w trakcie okupacji brał udział w wielu zleconych przez konspirację i wykonywanych samorzutnie akcjach dostaje kolejne, trudne zadania. Pierwszym z nich jest likwidacja grupy mścicieli, którzy nie chcą się podporządkować rozkazom dowództwa i dokonują samosądów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 444
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci moich najbliższych,Taty, Zbigniewa Kalinowskiego vel Kalisz, i Wujka Mietka,Mieczysława Kalinowskiego vel Kalisz „Nowaka”.
Nadajemy komunikat z Warszawy.Nadzwyczajny komunikat z Warszawy.Stacja Armii Krajowej melduje:Bój skończony i... nic, oprócz Sławy...
Mieczysław Ubysz „Wilk”, Ostatni komunikat
Czekamy ciebie, czerwona zarazo,byś wybawiła nas od czarnej śmierci,byś nam Kraj przedtem rozdarłszy na ćwierci,była zbawieniem witanym z odrazą
Józef Szczepański „Ziutek”, Czerwona zaraza
KIEDYŚ
Wicek patrzył w dół, oddychał głęboko i miarowo. Jego klatka piersiowa napinała się jak u gladiatora albo zapaśnika, który ma wyjść na arenę i stoczyć walkę. Może zostać po niej bóstwem i gwiazdą lub skończyć z rozbitą czaszką czy złamanym karkiem. W dole widział wodę połyskującą w świetle księżyca i w blasku ognia. Wisłą płynęły wianki ze świeczkami, a na nabrzeżu, chyba spod knajpy Pod Retmanem, ktoś wystrzelił fajerwerki.
Jeszcze raz nabrał powietrza, jakby chciał złapać właściwy rytm, stać się perfekcyjnym mechanizmem, który obierze właściwą parabolę lotu. Bo to miał być lot, a nie zwykły skok. Nie o wysokość tu chodziło, choć z pewnością na widzach robiła wrażenie. Ważniejsze było, by skoczyć tak, żeby minąć rufę barki, o nic nie zaczepić i wejść do wody.
Poczuł dreszcz emocji, a może nawet krępującego strachu. Stopy na metalowym kątowniku ścierpły, chciał zmienić ich pozycję, dać im odpocząć, bo nie był jeszcze gotowy, bo musiał odwlec to, co nieuchronne. Wcześniej zaledwie chciał, a teraz musiał, choć w ogóle nie miał ochoty skakać. Gdyby jednak nie skoczył, zostałby wyszydzony, stałby się pośmiewiskiem i frajerem początku lata, a może nawet całych wakacji.
Spojrzał na tłumek ludzi. Czy już się śmieją i szydzą? Przestąpił z nogi na nogę, bujnęło nim, lecz zamiast łapać równowagę, wybił się i poleciał, szybował niczym ptak, jednak spadł jak kamień, plasnął o wodę, poczuł ból i pieczenie, zaszumiało mu w głowie i wszystko stało się jednym wielkim bulgotem. Poszedł na dno, lecz rozpaczliwie wyszarpnął się w górę. Jego głowa wyskoczyła na powierzchnię, widział fajerwerki na niebie, przed nosem przepłynął mu wianek ze świeczką, a ferajna na brzegu wiwatowała. Chciał im pomachać, szybko jednak zmienił plany, bo porwał go nurt, więc zamiast wydać triumfalny okrzyk, wrzasnął z rozpaczy.
Coś płynęło w jego stronę, konar, kawałek drewna, a może fragment starej łodzi. Złapał się tego, żeby nie pójść pod wodę – był jak spławik, który ciągnie wielka ryba. Nagle poczuł się jak na karuzeli, która przemieniła się w lejek. Wir obracał nim i wciągał w głębinę. Wciąż słyszał głosy niosące się od brzegu, jednak nie były to już brawa, tylko popłoch. Świadkowie sukcesu stali się świadkami tragedii.
Wicek walczył o życie i z każdą sekundą uświadamiał sobie coraz wyraźniej, że to walka przegrana. Wtem poczuł straszny ból, to ktoś pociągnął go za włosy, a potem jakaś ręką wymierzyła mu policzek. Ciągnięto go i szarpano.
Ktoś polał go wodą i usłyszał:
– Rybski, odezwij się, Rybski, kurwa, otwórz oczy, to ja Ciechaniak! Rybski!
Co się właściwie stało? Leciał, potem uderzenie, woda, chyba w oddali był most, ale który, Kierbedzia czy Poniatowskiego? Wszystko go bolało, w głowie kalejdoskop, jakby siedział na karuzeli wirującej w zawrotnym tempie. Słyszał głosy, przed oczami przelatywały mu obrazy: lot do wody, Wisła, wianki, ognie na niebie, petardy... Pochyla się nad nim Maniek Ciechaniak, wyciąga go na brzeg, ma na sobie białą mokrą koszulę oblepiającą ramiona i tors. Widział jego mokre włosy, z których spłynęła brylantyna i teraz opadły mu na twarz. To Ciechaniak czy prowadzący przesłuchanie gestapowiec? Czas, miejsce, ludzie, zdarzenia, wszystko się wymieszało. Wokół zniekształcone dźwięki, krzyki, rozmazane światła, a w głowie jak echo wybrzmiewają słowa: „Krew będzie płynęła rynsztokami”... Czuł, że balansuje na krawędzi piekła i rzeczywistości, zagubiony w bliżej nieokreślonym punkcie swojego życia.
PO LATACH
Kiedy do Wincentego Rybskiego dotarło, gdzie jest i co się z nim dzieje, nie pomyślał o tym, co będzie. Bo to, co miało być, nie malowało się w szczególnie interesujących barwach. Przyszłość będzie bardzo zła albo jeszcze gorsza, więc zastanawiał się, jak doszło do tego, że tu trafił. Kiedy to wszystko się zaczęło i gdzie? Jasne, że trzydzieści pięć lat temu, w roku 1909, na Starówce przy Podwalu, w jednej z ruder opartych o mur dawnego Barbakanu. Nawet w tym dość paskudnym miejscu mieszkanie rodziny Rybskich nie należało do tych pierwszorzędnych, niewiele tam było gorszych. Bida piszczała, a on był w gorącej wodzie kąpany, więc szedł na skróty. Te skróty bywały niebezpieczne, bo kolegów miał takich, jakich miał. Tak się złożyło, że jego najlepszym kumplem był właśnie szemrany Maniek Ciechaniak, co matkę przyprawiało o ból głowy.
– To łachmyta skończony! – lamentowała. – Cała rodzina to bezrobotni i złodzieje! Skończysz w kryminale albo na szubienicy!
I to ostatnie chyba wykrakała.
Co do Ciechaniaków, to miała rację. O takich jak oni mówiono „zawodowe bezrobotne”, a ich przyszłość była jak w tej piosence, w której w Saskim Ogrodzie przy wodotrysku pan policmajster dostał po pysku. Ostatnie strofki były wypisz, wymaluj o nich: I posłuchali ojca synowie, każdy ma cele, lecz w Mokotowie. Tak było w piosence, jednak w życiu ździebko inaczej. Senior rodu, dziadek Albin, odpękał za wszystkich i siedział nie w więzieniu mokotowskim przy Rakowieckiej, lecz przy Pawiej. To za pierwszym razem, bo potem miał odsiadkę w Arsenale. Z kolei ojciec Ciechaniaków przeszedł przez swe złodziejskie życie prawie suchą stopą, poważnie nie umoczył ani razu, chociaż był bywalcem aresztu przy Daniłowiczowskiej. Rok nie wyrok, jak mówili szemrani, a poważne odsiadki łapali inni. Bo stary Ciechaniak, Waldemar Ciechaniak, był jak Szpicbródka! Mistrz cechu złodziejskiego, który więcej kierował, niż uczestniczył, aż wreszcie się ustatkował, robił jakieś interesiki. Synowie jednak nadal kręcili się w szemranym towarzystwie, a wraz z nimi Wicek Rybski.
I tak złapał kontakty, które dały mu termin u niejakiego Romana Łuczkowskiego, szwagra Ciechaniaków, z zawodu wykonywanego doliniarza. Wicek miał dryg i pewnie by tym doliniarzem został, jednak kobiety potrafią namącić i pokrzyżować plany. Zdolny uczeń doliniarskiej akademii zagiął parol na pannę, której ksywka „Lalka” mówiła wszystko. Szykowna była, ale i on nie kulawy, a do tego umiał założyć bajer. Był już blisko wzięcia pierwszej nagrody, kiedy napatoczył się Janek Kempski, nieco starszy kolega z uczelni – jak nazywano tę szczególną praktykę u mistrza sztuki doliniarskiej – no i bach! Bajer bajerem, ale pieniążki, garderoba i podarki robią na damach wrażenie. A na Lalce to już szczególnie. Się skończyło, a on sprzedał Kempskiemu pigułę, za co „profesor” Łuczkowski go zrugał, więc z tego żalu uniósł się honorem i zakończył naukę.
Bezrobocie szalało, w domu bieda, więc się przedterminowo zgłosił do odbycia służby wojskowej. Coś go tam podkusiło i poszedł pracować do policji. Nie od razu, po szkoleniu. Ależ to była sensacja! A jeszcze większa, kiedy go wzięli do urzędu śledczego! Wtedy Janek Kempski podjechał do niego na ulicy i zapytał:
– To tera mnie posadzisz?
– Musowo, ale przy piwie! – odpowiedział, śmiejąc się, Rybski.
Więc poszli się napić, a Rybski uspokoił Janka, że nie pracuje w brygadzie kradzieżowej. Nie wyjawił jednak, gdzie dokładnie, nie powiedział też, skąd u niego ten przypływ koleżeńskości. Uważał bowiem Janka za swojego zbawcę, który uchronił go przed wzięciem w ramiona nie tylko panny Lalki, lecz także całego bałaganu, który za sobą ciągnęła. Bo gdy Lalka została żoną Janka i stała się panią Kempską, w ekspresowym tempie zmieniła się w jędzę z pretensjami. Jeszcze niedawno bliska była stanięcia pod latarnią, szybko jednak o tym zapomniała i wydawało się, że zawsze była z niej wielka jaśnie pani! Wzięła chłopaka pod pantofel i chociaż Kempski kradł fachowo i na okrągło, to nie mógł na nią nastarczyć. Mimo że potrafił zarobić w miesiąc nawet i tysiąc złotych, a bywało że nawet i dwa, to marniał w oczach, za to posterunkowy Rybski kwitł, choć z dodatkami nie wyciągał nawet dwustu. Ale i tak nikt z jego rudery na Podwalu nie zarabiał legalnie takiej forsy!
Piął się w górę i na szczęście w sprawach zawodowych mijał się ze swoim kumplem Mańkiem Ciechaniakiem. Maniek, chociaż był z klanu, który trząsł Starówką i nieźle wywijał w innych częściach Warszawy, nie był dla szefów Rybskiego klientem godnym zainteresowania. Zbieg okoliczności sprawił, że Wicek trafił pod skrzydła komisarza Strasburgera i przodownika Stolarczyka, którzy mieli najpierw w urzędzie śledczym, a następnie w komendzie głównej swą małą, zależną tylko od najważniejszych ludzi w policji komórkę. Grube, ocierające się o sprawy wywiadu śledztwa, dyskretne i poufne, oraz interwencje, o które prosili ministerstwo i policję ludzie ustosunkowani. Krótko mówiąc, sprawy, od których prasa, a nawet inni funkcjonariusze mieli się trzymać z daleka. Odejście z policji Kornela Strasburgera i rozwiązanie jego komórki zbiegło się ze zmianami w życiu Rybskiego. Zrobił maturę, kurs oficerski, został aspirantem, ożenił się, a w 1938 roku dostał posadę w nowo utworzonym powiatowym urzędzie śledczym w Działdowie.
Spotkali się dopiero zimą 1941 roku, wpadli na siebie w szynku Wars i Sawa przy Wielkiej, jednym z sieci lokali i knajp, którą prowadziła rodzina Ciechaniaków. Była wojna i większość ludzi traciła wszystko, co miała, natomiast Ciechaniaki właśnie w tym czasie na dobre rozwinęli skrzydła. Bo tera jest wojna, a kto handluje, ten żyje! Oni żyli na całego.
– Jak rodzina? Słyszałem, że nieklawo się to wszystko ułożyło? – zagadnął Maniek.
– Nijak się nie ułożyło – uciął Rybski, bo nie chciał opowiadać kolejnej osobie, że jego żona i córeczka przepadły po opuszczeniu Działdowa. Większość ludzi uważała, że zginęły pod bombami. – Póki jest nadzieja, to uważam, że żyją – dodał zdecydowanym głosem. – Może u Ruskich, a może jakimś cudem gdzieś we Francji albo jeszcze dalej, gdzie rząd i wojsko poszli.
– Rząd i wojsko... – mruknął Maniek, uśmiechając się krzywo i strzykając śliną.
– A ja, jak raz, urzędową sprawę mam do ciebie... – Rybski szybko zmienił temat. – Ale wyjdźmy z lokalu, dobrze?
Wyszli na Wielką, zapadał zmrok, za murem getta słychać było gwar, na Marszałkowskiej i Bahnhofstrasse, kiedyś Alejach Jerozolimskich, ludzie szli szybko, chcąc zdążyć przed godziną policyjną. Oni stali przed barem i nic sobie z godziny policyjnej nie robili, bo mieli dobre papiery: Rybski służbowe, a Ciechaniak dał łapówkę i dostał przepustkę.
– Jaką przyjacielu? – spytał Maniek.
– Rząd działa, daleko stąd, ale działa... – zaczął Rybski.
– I co mi do rządu, a rządowi do mnie? – przerwał mu, krzywiąc się, Ciechaniak.
– Powiedzmy, że jest robota...
– Robota? – prychnął Maniek, jakby chciał dać do zrozumienia, że ma to gdzieś, choć w jego oku pojawił się błysk zainteresowania. – Czy mam dla pana prezydenta z Londynu załatwić wagon węgla, czy może dostarczyć transport rąbanki ze wsi? A może dobry tani bimber albo markowe wino z Francji? Może być i szampan! Wszystko może być, są pieniążki, jest ecie-pecie, to i da się załatwić prawdziwą kawę! – Dając popis swych handlowych możliwości, Maniek patrzył uważnie na kolegę i czekał na jego reakcję. Tej jednak nie było, więc kontynuował popis reklamowy: – Mogą być i papierosy! Amerykańskie papierosy, prosto z Hiszpanii! I cygara z samej Kuby, co tylko zechcesz, bo ja teraz w handlu robię, i to nie w detalicznym!
– Mnie się o konkretniejsze rzeczy rozchodzi – powiedział Rybski.
– A mianowicie?
– Mokra robota.
Ciechaniak pokręcił głową i zagwizdał.
– Fiu, fiu! Mam poważną robótkę dla pana prezydenta i pana premiera... Fiu, fiu! A kto tam teraz rządzi? – Zamyślił się. – Śmigły-Rydz to już chyba nie, prawda? – Uśmiechnął się krzywo. – To dobrze, bo on za te guziki, co nam Niemcy zabrali, pewnie chciałby Hitlera kropnąć? – Zaśmiał się. – Nie oddamy ani guzika, mówił pan marszałek Śmigły-Rydz, a oddaliśmy całą Polskę!
– Raczkiewicz i Sikorski – odpowiedział Rybski.
– Co?
– Raczkiewicz jest prezydentem, a generał Sikorski premierem – wyjaśnił Rybski. – I jeśli sobie życzysz, to możesz kogoś kropnąć, ale jak chcesz po cichu, to wsadź kosę. I nie Hitlerowi, tylko szpiclowi.
– No nie mogę! Nie mogę! – Ciechaniak nie posiadał się z radości. – Policjant zleca mi załatwienie szpicla! Tego, kurdebalans, nie grali w żadnym kinie!
– I nie zagrają – spokojnie odparł Wicek. – Bo to nie ja zlecam, ja tylko pośredniczę. Na tego człowieka zapadł wyrok, więc będzie to egzekucja, tylko taka raczej w biegu.
Maniek dopalał papierosa, trzymając go koniuszkami palców, od których żar był już o milimetry. Zaciągnął się jeszcze raz i pstryknął rozżarzony niedopałek w mrok.
– Sąd, powiadasz... – Był chojrakiem, organizował w życiu różne hece, a jak trzeba, to miał w swoim gangu ludzi od mokrej roboty. Trudno było go zdziwić, zaskoczyć czy onieśmielić. Teraz jednak stracił rezon. Ale tylko na chwilę. – A co ja będę z tego miał, mój przyjacielu? No co? Bo owszem, ja ci kiedyś za friko życie ocaliłem i jeszcze później tę okoliczność oblaliśmy z mojej kieszeni, prawda? – Rybski skinął głową. – Ale znasz mnie, że prywatnie to ja mogę pomóc tak od serca, z sympatii czystej... ale żeby za damski chuj robić dla państwa... no powiedz, że nie!
– Oczywiście, że nie.
Ciechaniak się uśmiechnął.
– A ile mi proponuje najjaśniejsza, nieobecna w Polsce Rzeczypospolita? Tyle, co miał za robotę kat państwowy, po stówce od łebka? Może dla Alfreda Kalta to był konkretny pieniądz, ale nie dla mnie.
– Alfred Kalt... znasz prawdziwe nazwisko Stefana Maciejowskiego? – zdziwił się
Wicek.
– Ja dużo rzeczy wiem i ty o tym wiesz.
– No to wiesz, że kat Maciejowski miał eskortę na dworzec, zwrot kosztów delegacji i pociąg w obie strony...
Brzmiało to jak żart, lecz żartem nie było, bo Rybski wypowiedział te słowa z pełną powagą, patrząc Ciechaniakowi w oczy. Maniek się zamyślił, kalkulował, rachował w głowie i zastanawiał się, co odpowiedzieć.
– Czy ja cię dobrze zrozumiałem, mój przyjacielu? – odezwał się wreszcie.
– Bardzo dobrze.
– A więc mogę liczyć i na pieniądz, i przede wszystkim na matczyne zainteresowanie ze strony państwa polskiego? Czy tak to można określić, mój przyjacielu?
– Pewnie bardziej ojcowskim niż matczynym – sprostował Rybski.
Ciechaniak uśmiechnął się pod nosem, bo wiedział, że rozmawia o robocie dla klienta, który może się odwdzięczyć na wiele sposobów, ale przed którym trzeba czuć mojrę. Za skrewienie i zdradę czeka bardzo konkretna dintojra, fachowa i bezwzględna, skoro zwrócono się w tej sprawie właśnie do niego.
– Dogadamy się co do szczegółów i szafa gra – odpowiedział. – Za szpiclami nie przepadam, a skoro na wyrwaniu takich chwastów można jeszcze zarobić... – Zaśmiał się perliście, jakby mówił o konieczności odmalowania lamperii w jednym z barów, które prowadził. – Poza tym ochrona i wdzięczność ze strony państwa polskiego to luksus, za którym warto się troszkę zakręcić! – Przybili zawarcie interesu, jakby byli na końskim targu.
– A teraz powiedz mi, z łaski swojej, kim jest frajer, który ma dostać kosę pod żebro, i co on takiego zrobił? Maciejowski wiedział takie rzeczy, więc moja ekipa likwidacyjna też chyba powinna, co nie?
– Tego nie wiem, mówiłem ci, że jestem tylko pośrednikiem, ale mogę zaręczyć, że to facet, który na to zasługuje.
Rozstali się. Rybski poszedł do mieszkania kontaktowego przy Wilczej, gdzie czekał na niego Nałęcz. Był czterdziestokilkuletnim mężczyzną, wyprostowanym jak struna i sztywnym, z wystającymi kośćmi policzkowymi, w wąsami, lekko łysiejący. Mimo że miał na sobie popielaty sportowy komplet, a nie mundur, widać było, że jest byłym wojskowym, za to niewielu wpadłoby na to, że przed wojną pracował w wywiadzie.
– Czy pański człowiek przyjął propozycję? – szybko przeszedł do konkretów.
– Jest zainteresowany – odrzekł Rybski. – Chce znać stawkę i wiedzieć, na co może liczyć ze strony państwa.
– Ma wymagania, doprawdy! – prychnął Nałęcz.
– Pan major prosił na cito, i do tego fachowca, nie pojedynczego ulicznika, a człowieka, który kieruje poważną grupą. – Major milczał i nie wyglądał na przekonanego. – Wykorzystując wieloletnie doświadczenie, znalazłem taką osobę... – ciągnął niezrażony Rybski. – Sam pan zresztą powiedział, że sprawa jest pilna, bo wyrok został wydany, a państwo podziemne, choć ma sąd, to nie ma odpowiedniej grupy... likwidacyjnej.
– „Grupy likwidacyjnej”... Hmm... Dobre określenie, bardzo dobre – mruknął Nałęcz.
– Zatem można podjąć końcowe rozmowy i poinformować, kto jest celem?
– A pan?
– Co ja?
– Czy pan by się nie podjął? – Nałęcz powiedział to od niechcenia, jakby chodziło o zastąpienie kogoś w Powsinie na partyjce golfa.
– Pan wie, że nie! – syknął wściekły Rybski. – Jestem tego dnia zajęty!
Gdyby to był wojskowy, jego podwładny... Ale nie był. Nałęcz z trudem powstrzymał się od obsztorcowania go. Widzieli się nie pierwszy raz, jednak nie mógł przyzwyczaić się do jego stylu bycia i sposobu prowadzenia konwersacji z, było nie było, przełożonym, do jego specyficznej narracji, dowcipnego cynizmu i nieznajomości oficerskiej etykiety. To nie był wojskowy, członek organizacji, lecz policjant, w dodatku człowiek z nizin, i co najgorsze w tym wszystkim, wychowanek komisarza Strasburgera, z którym on, major Nałęcz, zetknął się, pracując w Dwójce[1]. Na początku nie mógł go znieść, no, ale teraz jest wojna, poza tym prowadził już niejednego agenta i współpracownika i zetknął się z różnymi typami.
– Pana zaprzysiężenie ułatwiłoby wiele spraw... – rozpoczął nowy wątek.
– Z pewnością, panie majorze, ale wtedy byłbym pana podwładnym, a tak jestem tylko, albo aż, współpracownikiem, który nie pobiera od organizacji pieniędzy za pomoc i informacje. Zna pan powody, dla których nasza współpraca prowadzona jest właśnie w taki, a nie inny sposób.
Owszem, Nałęcz znał, nie przestawał jednak próbować. Już on wziąłby go w obroty!
Major, po raz kolejny nie skończywszy niewygodnego dla siebie tematu, rozpoczął nowy. Tym razem znalazł front, na którym wygrał.
– Stanisław Brochwicz, lat trzydzieści jeden, obywatel Rzeczypospolitej, posługuje się także nazwiskiem Stanislaw von Brauchitsch. Ojciec Polak, matka Niemka, on zdrajca, którego przed wojną wtrącono do więzienia za szpiegostwo....
Rybski słuchał i zapamiętywał szczegóły. Po godzinie wiedział wszystko. Brochwicz był nieudanym literatem i wcale dobrym berlińskim korespondentem „Polski Zbrojnej” w Wiedniu. A nawet bardzo dobrym, lecz nie dla redakcji wojskowej gazety, a dla Niemców. Jego germanofilia sprawiła, że odesłano go do kraju, a w czerwcu 1939 roku aresztowano pod zarzutem szpiegostwa. Nie został objęty amnestią, tylko ewakuowany z więzienia w Warszawie do Brześcia. Tam sąd polowy skazał go na śmierć, jednak do egzekucji nie doszło, bo do miasta wkroczyli Niemcy. Szybko znaleźli dla niego zajęcie, kierował na Woli fabryką włókienniczą, lecz wylano go za nadużycia. Po miesiącu w areszcie dostał nową szansę, wyjechał do Krakowa, gdzie objął posadę w Głównym Urzędzie Propagandy. I tam nie zagrzał miejsca, wrócił do Warszawy, pisał do gadzinówek i wydał książkę Bohaterowie czy zdrajcy? Wspomnienia więźnia politycznego, w której pisał o krzywdach, jakich doznał, oraz o miłości i podziwie do Adolfa Hitlera i III Rzeszy. Zasługiwał na solidne obicie mordy, ale przecież ciążył na nim wyrok z Brześcia i nowe świństwa: Brochwicz zdradził ludzi z przedwojennej Falangi. Nie mogąc ich przekonać do współpracy z Niemcami, zaczął na nich donosić. Siedemnastego lutego 1941 roku Wojskowy Sąd Specjalny skazał go na karę śmierci. Datę i miejsce egzekucji miał ustalić Maniek Ciechaniak, a rolę świadka wyznaczono Rybskiemu.
Ustalono, że Brochwicz będzie w sobotę pierwszego marca na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, gdzie mieści się Wydawnictwo Współczesne, które wydało jego wspomnienia. Ludziom Ciechaniaka to pasowało, bo mogli dodatkowo wyczyścić portfel zdrajcy.
Koło siedemnastej Brochwicz wyszedł z eleganckiej kamienicy przy Królewskiej dwadzieścia dziewięć i ruszył w stronę Marszałkowskiej. Tu zanosiło się na komplikacje, bo mógł pójść do lokalu dla Niemców i siedzieć tam tak długo, aż egzekutorzy musieliby zarządzić odwrót, bo z godziną policyjną nie ma żartów. Przewidywania sprawdziły się połowicznie, ponieważ Brochwicz istotnie wszedł na Dworcu Głównym do Mitropy, jednak zabawił tam tylko pół godziny. Strzelił wódkę, zakąsił i poszedł na tramwaj. Wsiadł do siódemki jadącej na Saską Kępę.
Gdy wysiadł na moście Poniatowskiego, jeden z egzekutorów szepnął: „Przystanek Śmierć”. Wykonanie wyroku mogli jeszcze utrudnić przechodnie, jednak z tramwaju nie wysiadł nikt poza Brochwiczem, dwoma ludźmi Mańka i Rybskim, który trzymał się z tyłu. Załatwili go na schodach, na półpiętrze, bez ceregieli, bez odczytania wyroku i patosu. Zamiast kwiecistych oświadczeń wystarczyło: „A masz, skurwysynu!”. Jeden z ludzi chwycił go za ręce, drugi wsadził mu nóż pod żebra. Brochwicz zlał się w spodnie, ale chyba nie ze strachu, bo nie zdążył się wystraszyć, prędzej zdziwić, ponieważ duet zabójców działał błyskawicznie, wszystko trwało chwilę. Cios, wierzgnięcie nogami i koniec – Stanisław Brochwicz leżał w kałuży, w której zlewały się w jedno jego krew i mocz.
Zabójcy stanęli nad nim okrakiem, by się nie pobrudzić, i przetrzepali mu kieszenie, czyszcząc je ze wszystkiego, co miało wartość, oraz dokumentów i notesu, po czym szybko oddalili się w kierunku Dobrej, przekazując dokumenty Rybskiemu. Notes Brochwicza schował do jednej kieszeni, ausweis do drugiej i poszedł do szpitala przy ulicy Czerwonego Krzyża. Pokazał legitymację, a portier połączył go z numerem osiemset dwa-dwadzieścia.
– Kriminalpolizei? Kriminaloberleutnant Rybski z polnische Kripo! Przechodnie zgłosili morderstwo. Schody pod wiaduktem Neue Brucke. Byłem tam, zamordowany to Stanisław Brochwicz. Dlaczego do was dzwonię? Bo miał też drugi komplet dokumentów na nazwisko Stanislaw von Brauchitsch. Tak jest, obywatel Rzeszy. Bagnet albo nóż, wygląda na napad rabunkowy. Czekam na miejscu!
Tak się zaczęła współpraca Rybskiego z Ciechaniakiem i jego gangiem.
1. KREW POPŁYNIE RYNSZTOKAMI
Była noc z niedzieli na poniedziałek, zaczął się dwudziesty ósmy lipca 1944 roku. Na pełnym gazie minęli bazylikę Świętego Floriana i szpital, zwolnili, by skręcić ostro w Zygmuntowską, którą Niemcy przechrzcili na Sigismund Strasse. Po stu metrach Rybski widział z okien auta nie tylko most Kierbedzia, ale i Wisłę. Jej nurt nie był poryty falami, płynęła leniwie, spokojnie, jak to latem pod koniec lipca. Co innego na wiosnę, kiedy szły roztopy i rwąca woda niosła krę, gałęzie, a nawet całe drzewa, robiąc to z siłą pociągu towarowego i w tempie lukstorpedy.
Jednak to latem, a nie wczesną wiosną najczęściej topili się ludzie. I na Poniatówce, i na Kozłówce, gdzie śmiałkowie wypływali poza kąpieliska, i na dzikich plażach, bo Wisła, nawet płytka, usiana łachami piachu, z pozoru leniwa, zmęczona letnim upałem, potrafiła być mordercza i zdradliwa. Uskoki, wiry, nurt pchający lub ciągnący pływaka w niepożądanym kierunku i zabójcze wiry. Rybski dobrze to wiedział, bo przeżył swoją przygodę, której nie zamierzał nigdy powtórzyć. Kiedy patrzył na połyskującą w księżycowej poświacie rzekę, niepokoiło go jednak co innego.
Wracał z praskiej strony miasta i czuł się nie tylko rozdarty, ale też tak jak wiosną 1940 roku. Wiedział, że przekraczając Wisłę i wracając do swojego rodzinnego miasta, zanurza się w nieznane. Wtedy nie było go, z krótkimi przerwami, dwa lata, teraz wracał po niespełna dwóch godzinach, lecz każda minuta mogła coś zmienić. Mogły nadlecieć radzieckie bombowce i rzucić bomby na Dworzec Wileński, chybić i trafić przypadkiem w przyczółek mostu. Niedawno wybuchy wstrząsnęły Dworcem Wschodnim, a artyleria przeciwlotnicza waliła w niebo. Kto wie, czy kolejny klucz maszyn z czerwonymi gwiazdami nie był o kilometr, dwa od nich. A ile to czasu dla bombowca albo samolotu szturmowego zrobić taki odcinek? Góra dwadzieścia sekund!
A co będzie, jeśli ruscy wezmą na cel Grochów i Kamionek? Może uderzą w zakłady przy Grochowskiej albo wpadną na pomysł, żeby zrównać z ziemią Wedla, by niemieccy żołnierze nie mieli czekolady? Przecież dom, w którym ją ukrył, stoi w tej okolicy! Czy dobrze zrobił? Parę minut temu był przekonany, że tak.
Odwrócił się i spojrzał na pożary rozświetlające okolice dworca. Stało się, już nie ma odwrotu, to kwestia jeśli nie godzin, to dni – Rosjanie dotrą nad Wisłę, zajmując przy okazji prawobrzeżną Warszawę. Praga może stanąć w ogniu, ale co będzie na lewym brzegu?
Most był tuż, stalowa skrzynka Kierbedziaka rysowała się w odległości około stu metrów. Zapiszczały opony, zazgrzytały hamulce, szarpnęło nim, poleciał na przednią szybę i zaklął, a pasażer na tylnym siedzeniu jęknął. Kierowca się zagapił, przecież było oczywiste, że przed mostem będzie stał niemiecki patrol, wojsko albo schupo[2], zmilitaryzowana policja, którą warszawiacy nazywali żandarmerią. Jeden z mężczyzn w oliwkowym mundurze, z „V” na rękawie, oznaczającym Sturmmanna, mierzył z peemu, drugi, wyższy, z kwadratową gwiazdką Unterscharführera, świecąc latarką, podszedł do samochodu
– Polnische Polizei? – zapytał na widok kierowcy w mundurze.
– Polnische Kripo! – odpowiedział Rybski, który, jak każdy funkcjonariusz polskiej policji kryminalnej, chodził po cywilnemu. – Bandyta zranił funkcjonariusza, ten wyskoczył z domu, jak stał, i od razu dostał postrzał. Spłoszył skurwysynów, ale zapłacił za to raną, wiozę go do szpitala.
Młody chłopak na tylnym siedzeniu podał zakrwawioną ręką dokumenty.
– Kriminaloberleutnant nie wolałby do praskiego? – spytał żandarm, oglądając dokumenty. – Bliżej jest, tuż obok!
Rozmowa się przeciągała, a od strony umocnionego workami z piaskiem stanowiska karabinu maszynowego nadchodziło dwóch kolejnych ludzi w mundurach. Błysnęły zawieszone pod szyją blachy – Ringkragen der Feldgendarmerie, ryngraf żandarmerii polowej. Litery i orzeł pomalowane były fluorescencyjną farbą, więc w ciemności wyglądali jak zjawy. I jak zjawy budzili grozę. Z żandarmerią policji Generalnego Guberantorstwa było łatwiej, lecz z tymi draniami nikt nie miał szans. Sami Niemcy ze strachu przed nimi srali w spodnie. Oficjalnie nazywali się Feldgendarmerie, jednak każdy niemiecki żołnierz nie mówił na nich inaczej niż Kettenmunde, „psy łańcuchowe”.
– Ale rana nie jest poważna, z byle szajsem nie będziemy robić rabanu, a tu szykuje się poważna robota, którą zafundowały nam te ruskie świnie – tłumaczył Rybski. – Rzucili bomby na Ostbanhof, karetki z rannymi już jadą. – Jak na zawołanie rozległo się wycie syren aut jadących w kierunku szpitala. Żandarm pokiwał ze zrozumieniem głową, zasalutował i gestem kazał im jechać, żeby na przedmościu nie zrobił się zator.
Do Szpitala Dzieciątka Jezus dotarli bez przeszkód i oddali pasażera w ręce lekarzy. Nie był policjantem po cywilu, lecz żołnierzem podziemia. Miał szczęście. Wszyscy zresztą mieli, bo jadąc z Kamionka, zobaczyli jakieś zamieszanie. Grupa żandarmów goniła kogoś, zatrzymali się przy nich, zziajany podoficer, widząc mundur kierowcy i legitymację, krzyknął tylko:
– Banditen! Jeden jest ranny, jedźcie i odetnijcie im drogę ucieczki!
Tak zrobili. Zatoczyli łuk i parę ulic dalej zobaczyli trzech młodych chłopaków, jeden z nich wyraźnie utykał. Kiedy podjechali bliżej, okazało się, że jeden podtrzymuje rannego kolegę, a drugi wyciągnął spod kurtki stena. Rybski wysiadł z rękami do góry.
– Jestem z kryminalnej, ale z wami, rozumiesz? – syknął.
Chłopak zastanawiał się przez chwilę, zaciskał wargi, marszczył czoło, a wtedy ranny krzyknął:
– Rozwal go!
– Żandarmi są tuż, wskakujcie! – rzucił Rybski.
Wskoczyli, cały czas trzymając ich pod bronią.
– Teraz nam wierzycie? – spytał.
– Chyba tak, tylko co dalej? – zastanawiał się ranny, który chyba dowodził grupą.
– Dalej to przystaniemy tu na chwilę, ty masz pięć minut na nauczenie się tego, co jest w tych papierach, rozumiesz? – Podał mu dokumenty.
– Policyjne? – zdziwił się chłopak.
– A kto może być legalnie ranny?
– A co potem? – chciał wiedzieć ten ze stenem.
– Wy dwaj pryskajcie. Jeśli macie tu w okolicy jakąś metę, to tam lećcie, bo jak nas zatrzymają wszystkich razem, to mamy bilet w jedną stronę.
Zaufali mu, zresztą nie mieli wyboru. Przecież policjanci mogli ich udupić o wiele wcześniej. Ci, którzy nie byli ranni, zabrali broń kolegi i sobie poszli.
Gdy Rybski i jego kierowca wyszli ze szpitala, nie wsiedli do auta, tylko stali obok, chcieli trochę ochłonąć.
– Ja już się więcej na takie rzeczy nie piszę. – Kierowca otarł z czoła pot spływający spod służbowej czapki.
– Ale ja już o więcej prosił nie będę. – Rybski poklepał go po plecach. – Coście tak spietrali, Ludwisiak? To nie pierwszy taki numer, gorzej bywało.
– Bywało, ale to narasta. Na początku myślałem, że jakaś rutyna będzie, się po troszku przyzwyczajałem, ale jest coraz gorzej. Ja, panie kapitanie... panie komisarzu – poprawił się z uśmiechem – czuję, że to koniec, ruskie działa słychać, zaraz Armia Krajowa się ruszy, Niemcy mają pietra, wiedzą, że kończy się babci sranie... Panika, aż miło popatrzeć.
– Macie rację Polizeihauptwachtmeister Ludwisiak, panika!
– Pan da spokój z tym Polizei coś tam – obruszył się stary policjant, który, jak większość, nie cierpiał niemieckiej tytulatury. – Jak nie starszy posterunkowy, to chociaż niech będzie plutonowy! Z dwojga złego lepsze te polskie, choć nie nasze.
Powołując policję Generalnej Guberni, Niemcy zmienili stopnie z policyjnych na wojskowe i była to jedna z tych zmian, do których jakoś można się było przyzwyczaić. Do pozostałych, jeśli było się porządnym gliną, po prostu nie szło. A Kazimierz Ludwisiak należał do tych porządnych.
– Przodownik! Przodownik Ludwisiak, przecież po wojnie dostaniecie awans, to jasne!
Policjant jednak się nie uśmiechnął.
– Coście znowu tacy strapieni? – zagadnął go Rybski.
– Bo mówi się, że ta cała wojna, okupacja, te mordy, to kara za grzechy. – Już przed wojną księża i mistyczki grzmieli, że Warszawa jest nową Sodomą i Gomorą i niechybnie spotka ją kara za grzechy. – Słyszał pan o tym, panie poruczniku? – Ludwisiak znów otarł pot z czoła.
– Słyszałem – odparł spokojnie Rybski. – W różnych momentach historii ludzie gadali o karze za grzechy i końcu świata.
– Ale to się dzieje, dzieje się naprawdę, panie poruczniku. – Ludwisiak był szczerze przejęty – Żydów już to spotkało, a nas...
– Co nas?
– Nas to spotka za chwilę. Ten pożar Dworca Wschodniego to początek. Pan wie, ja nie jestem jakiś tam panikarz, ale...
– Co „ale”?
– Mam rodzinę na Siekierkach, a tam jednej dziewczynce objawiła się Matka Boska!
– Ach tak? – mruknął Rybski.
– Panie kapitanie, pan mnie zna, a ja znam swoją rodzinę, to nie są farmazoni ani dewotki. Mój szwagier, bo to o niego się konkretnie rozchodzi, to nawet, bym powiedział, taki bardziej niewierzący jest. On jest... no, socjaliści tak najczęściej mają i komuniści, aaaa... altruista?
– Ateista – podsunął Rybski.
– No właśnie! Ale i on się przejął tym, co usłyszał.
– A co usłyszał? – Rybski wyjął z kieszeni papierośnicę, w której były niemieckie juno. Podsunął ją Ludwisiakowi. Ten wziął papierosa, podziękował, i zapalili, opierając się o służbowe auto.
– Nic dobrego. – Pokręcił głową.
– Mów pan! – ponaglił go Rybski.
– Ta dziewczynka, Władzia, córka Fronczaków, sąsiadów szwagrostwa, mówiła: „Módlcie się, bo idzie na was wielka kara, ciężki krzyż. Nie mogę powstrzymać gniewu Syna mojego, bo się lud nie nawraca”. Tak jej Matka Boska powiedziała. – Ludwisiak westchnął ciężko.
Rybski zaciągnął się i patrzył z uwagą na przodownika.
– Mówisz pan?
– Ona, ta mała Fronczakówna, powiedziała jeszcze w ten deseń: „Śmierć będzie dla was straszna. Krew popłynie rynsztokami”.
Ludwisiak palił, jakby to był jego ostatni papieros w życiu, lecz po chwili rzucił go na bruk i energicznie rozdeptał.
– Pan się śmieje?! – wybuchnął. – Jak mi szwagier powiedział, też się śmiałem. Wiesz pan, co mu powiedziałem? Że pewnie to o Żydach i getcie było, że to nie tyczy się chrześcijan. Ale nie! Ona to już po getcie powiedziała, w październiku roku ubiegłego miała to objawienie!
Podkomisarz pokręcił głową.
– Straszyli, starszą i straszyć będą. Niech się ze swoich grzechów wytłumaczą.
Plutonowy Ludwisiak chciał go podwieźć, lecz Rybski postanowił wrócić do domu na piechotę. Nie chodziło tylko o to, że nie miał daleko, bo ze Szpitala Dzieciątka Jezus na Filtrową sześćdziesiąt osiem szło się nieco ponad kwadrans. Ruszył Nowogrodzką wzdłuż torów kolejki EKD, dalej tory powiodły go Tarczyńską do Grójeckiej. Mógł skręcić w Asnyka, ale wolał iść główną ulicą. Miał broń i pogoniłby bandytów, których o tej porze i w mniejszych uliczkach nie brakowało. Poradziłby sobie, należał do typu gliniarzy, którzy lubili takie wyzwania. Lecz nie dzisiaj. Przede wszystkim zmienił adres i nikomu się tym nie chwalił, nawet zaufanym granatowym. Ale nawet gdyby nadal mieszkał przy Dobrej na Mariensztacie, to i tak chciał się nieco rozluźnić po ciężkim dniu, odetchnąć chłodnym nocnym powietrzem. Od przedwczoraj nocował w nowym miejscu, więc można powiedzieć, że był po przeprowadzce, a dziś miał kolejną: przeniósł Olę na Kamionek, co nie było łatwe. Nie chciała, wczepiła się w niego, płakała, ale była już zmiękczona poprzednią nocą, którą musiała spędzić sama. I kolejne, aż do odwołania, miały wyglądać podobnie.
Mógł się z tego wywinąć, nie musiał tego robić, ale wiedział, że powinien. On też przeżył to rozstanie, bo coś mu uparcie mówiło, że widzą się po raz ostatni. Z wielu powodów już dawno powinien to być ostatni raz, ale jakoś nie chciał być. Próbował z nią zerwać, lecz nie potrafił, a teraz zbytrozstroiło go to, a później doszły nerwy związane z umieszczeniem w szpitalu chłopaka z AK. Na koniec, gdy już było po wszystkim, Ludwisiak musiał roztoczyć złą aurę. Dlatego, chociaż był zmęczony, nie miał ochoty z nim wracać. Chciał oczyścić głowę z wizji, które snuł plutonowy.
Kazimierz Ludwisiak nie był jedyną osobą z Siekierek, którą znał. Znał też piąte przez dziesiąte dorożkarza Piekuta, bo był szwagroszczakiem jednego sałaty[3] z sąsiedztwa rodziców na Podwalu. Gdy wiózł go parę miesięcy temu, to też o tej Władzi opowiadał. Mieszkała przy Gościńcu i ukazywała jej się Matka Boska. Jej wizje krążyły w odpisach i były równie straszne, jak te małej Rozalii. Dorożkarz był w tym wszystkim oblatany i tłumaczył, że Rozalii Chrystus zapowiedział, że jeśli Polska chce uniknąć kary za swe zbrodnie, za grzechy nieczyste, morderstwa i nienawiść, musi go obwołać królem.
– A prymas Hlond ostrzegał! I siostra Faustyna też! No i mamy. – Siedzący na koźle
Wacław Piekut westchnął głęboko. – Wrzesień na dzień dobry, łomot Francji, łapanki, Oświęcim, rozwałki, Katyń... a co będzie dalej?
– Pan to jesteś oblatany jak ministrant. – Rybski miał dość tego gadania.
– Panie, ja? – żachnął się fiakier. – Ale gdzież tam! Po prostu najrozmaitsze informacje krążą, raz człowiek usłyszy, że Hitlera zastrzelił Göring, raz, że nasi zdobyli Monte Cassino, a jeszcze inną razą, że nas piekło pochłonie. Niektóre są prawdziwe, ale większość nie. – Zaśmiał się i dodał posępnie: – Ale przeważnie to sprawdzają się te najgorsze, ale pies to jebał! – zakończył dziarsko i strzelił z bata, jakby to miało odgonić złe moce.
– Jednak troszkę się pan tym przejmujesz – zauważył Rybski.
– No troszkę tak – przyznał dorożkarz.
– Znaczy się, więcej do kościoła pan chodzisz? – W głosie Rybskiego zabrzmiała ironiczna nuta.
– Panie komisarzu, żona chodzi tak często, że wystarczy za całą familię – odrzekł Piekut, dając tym samym kolejny dowód, że ma zmysł praktyczny, i tak jak większość warszawiaków, do życia podchodzi beztrosko. Rybski był cwaniakiem ze Starówki, jednak w tych dniach niewiele wystarczyło, by wprowadzić go w podły nastrój.
Grójecką szedł jeszcze z jednego powodu: była to jedna z tych ulic, które mówiły wiele o tym, w jakiej kondycji są Niemcy. Jeszcze niedawno, zwłaszcza nocą, można było obserwować niemal wyłącznie ruch wschód-zachód. Jechały rozbite pułki, ranni i wymęczeni żołnierze. Dołączyli do nich policjanci i urzędnicy, rozpoczął się prawdziwy exodus, aż przyjemnie było popatrzeć. Teraz było inaczej: przede wszystkim jechano od strony Poznania i Krakowa na praski brzeg Wisły, ciągnęły czołgi, ciężarówki, wozy pancerne, działa i tabory. A żołnierze wyglądali na wypoczętych, nie na takich, których pogonią warszawskie dzieci. Ci nie dadzą się tak łatwo rozbroić i nie pozwolą ruskim zająć z marszu Pragi i przekroczyć Wisły.
Do Warszawy wrócili też niemieccy urzędnicy, policjanci i żandarmi. Przez kilka dni ich obecność była tylko symboliczna, lecz to się zmieniło. Panika zniknęła, wracał niemiecki porządek. Nie wrócił tylko ten padalec Ahre, albo po prostu zaszył się u siebie w Alejach Ujazdowskich, czyli, jak mówili Niemcy, na Siegesstrasse. Może jeszcze będzie okazja, kto wie?
Nie trafił na żaden patrol aż do chwili, gdy wszedł na plac Narutowicza. Tam go zatrzymano. Był na to przygotowany, w końcu w zamienionym na koszary Domu Akademickim siedzieli tak zwani żandarmi, czyli funkcjonariusze schupo. Być może ci, którzy zatrzymywali go przed mostem Kierbedzia też tu stacjonowali. Sam w raporcie napisał, że jest tu około czterystu uzbrojonych po zęby niemieckich policjantów. Mieli ciężką broń, a do tego budynek był jak twierdza. Chyba nikt nie wpadnie na pomysł, by szturmować to miejsce. Izolować, oblegać? Wicek nie był wojskowym, jednak oceniał na oko, że trzeba by mieć z pół tysiąca dobrze uzbrojonych ludzi. Co najmniej, bo atakujący mogli szybko dostać cios w plecy. U zbiegu Raszyńskiej i Wawelskiej mieściły się koszary ukraińskiej SS Galitzen, a Tarczyńską pod numerem ósmym obsadziła kompania dywizji SS Wiking. Nieco dalej, w Zakładzie Księży Orionistów przy Barskiej, rozsiedli się spadochroniarze z dywizji pancernej Hermann Göring. A przecież parę dni temu jeszcze ich tu nie było! Niemcy nie tylko okrzepli, ale i solidnie się wzmocnili, ale żeby to widzieć, trzeba było być takim cynikiem jak on. Mieszkał więc ładnie, w potężnej nowoczesnej kamienicy zajmowanej przez pracowników Pocztowej Kasy Oszczędności, ale i przy okazji w szwabskiej paszczy. No ale czy gdzie indziej było inaczej?
Miał więc nowy adres. Nagle ktoś zdecydował, że ma tu zamieszkać, co prawda jako sublokator, za to w wielkim pokoju z widokiem na koszary. Miejsce z wygodami dla psa stróżującego.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kiedy przedwczoraj zaszedł do jednego z punktów kontaktowych, Cafe Baru Rotonda przy Kredytowej pod szóstym, dowiedział się, że ma zajrzeć do Muzeum. Wypił wódkę, nie zakąszając, bo i tak nie było czym, i poszedł.
Muzeum było tak naprawdę Antykwariatem Popularnym przy Blumenstrasse, czyli ulicy Kwiatowej, dawniej Mazowieckiej. Po sprawdzeniu, czy na wystawie leży łacińskie wydanie O wojnie galijskiej Juliusza Cezara, wszedł do środka. Ekspedient na jego widok nie zdjął książki z wystawy, bo czynił to tylko wtedy, gdy wchodził ktoś, kogo nie znał, ktoś, kto mógł sprawić kłopoty, albo choćby zakłócić atmosferę intymności, w jakiej należało podjąć jednego ze stałych i spodziewanych klientów. Wincenty Rybski do takich należał, jednak na wszelki wypadek sprzedawca zapytał:
– Witam, czy sprowadza do nas szanownego pana nieustające poszukiwanie ryciny z derbów w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym dziewiątym?
– Ależ ja szukam tylko fotografii, musiał mnie pan z kimś pomylić!
– Zatem omyłka... W takim razie przepraszam i żałuję, ale polecam pierwszorzędny fotos z roku tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego. Battaglia pod Pasternakiem wzięła wtedy pierwsze miejsce!
– Ach tak! – wykrzyknął z ulgą Rybski, bo przeprowadzenie tego dialogu oznaczało, że nie dzieje się nic złego i lokal jest czysty. Przyglądał się z namaszczeniem piękne oprawionej fotografii, na której klaczy Battaglii dosiadał słynny dżokej Stanisław Pasternak. – Jaka cena?
– Nałęcz czeka tam gdzie ostatnio, i prosi jak najszybciej, bo to pilne!
Rybski pokręcił się jeszcze przez chwilę, poprzeglądał książki, ryciny i pocztówki, po czym opuścił antykwariat, niczego nie kupiwszy. Szedł wolno i dopiero na placu Napoleona, czyli teraz placu Pocztowym, Postplatz[4], przyśpieszył. To oczywiste, że Niemcom przeszkadzał Napoleon, ale dlaczego nie przeszkadzał Małachowski, którego plac był nieopodal? Czy Małachowski jest dobrym sąsiadem dla Adolfa Hitlera, który zabrał pobliski plac marszałkowi Piłsudskiemu? Niby tacy dokładni, a tu niedopatrzenie, rozmyślał.
Po paru minutach był na ulicy Widok, której okupanci nie wiedzieć czemu nie zniemczyli. Skoro jest Spitalstrasse, to dlaczego nie ma Ansichtstrasse? Doszedł do numeru jedenastego i kamienicy, której nazwa, Dom Chaskiela Lewenfisza, na pewno nie przypadłaby Niemcom do gustu.
Nałęcz czekał na niego na drugim piętrze, w mieszkaniu od frontu. Jak zwykle był tylko on, lecz w bramie czatowało dwóch chłopaków. Rybski przyszedł sam, ulica wyglądała bezpiecznie, więc nie robili mu problemów, choć poszli za nim, jakby chcieli pokazać, że czuwają.
Major Nałęcz był starym oficerem. Źle się czuł w cywilnym ubraniu, podobnie jak nie najlepiej znosił wydawanie poleceń ludziom bez mundurów, a zwłaszcza Rybskiemu, którego status trudno było określić.
– Panie komisarzu, musi pan zmienić miejsce zamieszkania – oznajmił bez wstępów. – Pańskim nowym adresem będzie ulica Filtrowa sześćdziesiąt osiem. Pokój z wygodami, duży, mili gospodarze. Proszę tylko bezwzględnie pamiętać o tym, by nikogo tam nie zapraszać.
– Rozumiem, że to propozycja? – Szkopuł w tym, że Wicek nie podlegał majorowi i ten raczej nie mógł wydawać mu poleceń, mógł tylko proponować.
– Propozycja! – parsknął Nałęcz. – To może jeszcze mamy negocjować wynagrodzenie?
– Wie pan, że nie rozchodzi się o pieniądze...
– Wiem, wiem. – Nałęcz machnął ręką. – Pan ich nie potrzebuje! – W jego geście i słowach była złość i pogarda.
– Każdy radzi sobie, jak może... – skwitował Rybski obojętnie. – Szlachetniej pracować dla ojczyzny za darmo, ale żeby pan major sobie nie pomyślał, że ja jemu czy dziarskim chłopakom z obstawy zazdroszczę konspiracyjnego żołdu!
– Może pan już skończyć z tymi złośliwościami? Sprawa jest pilna, wymagająca pana kwalifikacji. Wie pan, że zaraz znów będzie tutaj Polska!
– Polska jest tu przez cały czas!
Nie chwytaj mnie pan za słówka, dobrze pan wiesz, o co toczy się gra, jaka jest stawka!
– Niech pan mówi, o co się rozchodzi. Dlaczego za pięć dwunasta przed wycieczką do Bozi taka przeprowadzka?
Nałęcz o mało nie zgrzytnął zębami, wiedział bowiem, co Rybski myśli o powstaniu. Wypalił to kiedyś, będąc na fleku:
– Wygramy, panie majorze, bezapelacyjnie wygramy, tylko nie wiem, jakie będą rozmiary naszego zwycięstwa.
– A jakie ma pan typy? – zapytał wtedy major.
– Mam trzy. Pierwszy: wymordują nas Niemcy, drugi: ruscy, a trzeci: zrobią to razem. I wydaje mi się, że ta ostatnia wersja jest najbardziej prawdopodobna. Ale tak czy owak wygramy, panie majorze!
– Uważa pan, że to coś dziwnego, że ludzie zmieniają teraz adresy? – żachnął się Nałęcz. – Pan zajrzy do gazet. Ludzie szukają mieszkań i pokoi, a są też tacy, co szukają najmujących i lokatorów.
Te słowa Rybski zbył uśmieszkiem.
– Bo tak trzeba, komisarzu, tak trzeba – Nałęcz użył swojej ulubionej frazy. – Bo pasuje pan do tamtego miejsca. Lokal znalazł pana, bo ma pan dobre papiery, bo reaguje właściwie w sytuacjach, w których inni by się pogubili. Pan wie, co robić.
Rybski pokiwał głową, jakby pojął, że oznacza to, iż więcej szczegółów na razie nie usłyszy. Rozsiadł się na krześle i zapytał:
– A co konkretnie będę wiedział, że mam robić?
Dziwaczna konstrukcja pytania na moment zbiła majora z pantałyku.
– Konkretów nie ma – odrzekł po chwili. – Sądziłem, że to dla pana jasne. Jest pan policjantem, zatem mówiąc, „pan wie, co robić”, mam na myśli obserwowanie sąsiadów, otoczenia, tego, co dzieje się na klatce schodowej. Dlatego ma pan mieszkanie z telefonem, a numer kontaktowy pan zna.
– Kogo mam chronić? – Teraz dla Rybskiego sprawa stała się jasna: będzie dodatkową obstawą, psem stróżującym, ostatnią deską ratunku dla kogoś ważnego.
– Komisarzu, to było niepotrzebne pytanie. Ważne, że o panu wiedzą, ale pan o nich nie musi. A nawet nie powinien! – powiedział Nałęcz surowo. – Od dzisiaj jest pan w tej robocie? Nie zna pan zasad? – strofował Rybskiego jak sztubaka. – Nic panu do tego, tak będzie lepiej dla wszystkich, a zwłaszcza dla pana... w razie wpadki. Poza tym to jest chyba problem zupełnie innego rodzaju. Ja wiem tylko tyle, że poproszono o kogoś takiego jak pan. Dalsze instrukcje powinien pan dostać na miejscu – zakończył major bez typowej dla niego pewności siebie.
O to chodziło – pomyślał Rybski, nieco rozbawiony. Stary wyga nie chce się przyznać, że w tej operacji jest tylko łącznikiem, podwykonawcą, który nie zna dokładnie sprawy. Bo jest za mało ważny? A to ciekawe! Człowiek, który wie wszystko i dba o to, by inni wszystko wiedzieli, jest niedoinformowany. A to oznacza, że gra toczy się gdzieś wysoko, bardzo wysoko. Komenda Obwodu? Wyżej. Okręg? Tak, prędzej okręg, a może i Komenda Główna.
– Proszę mieć cały swój czas tylko dla nas, od rana do wieczora! Oczywiście niech się pan pojawia w komendzie, żeby wiedzieć, co się dzieje, i trzymać kontakt z informatorami – dodał Nałęcz i wyglądało na to, że uznał rozmowę za zakończoną.
Rybski miał ochotę powiedzieć, że jeśli dobrze policzył, to ma być w trzech miejscach naraz: w komendzie, w którymś z szynków albo w jakiejś kawiarni na spotkaniu z informatorem, i rzecz jasna, przy Filtrowej. Zatem musiałby być Trójcą Świętą! Powstrzymał się jednak od komentarza, za to zaśmiał pod nosem.
– Pana coś bawi? – Major uniósł brwi.
– Żart mi się przypomniał, taki jeszcze sprzed wojny – odparł Rybski, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów.
– Nie czas na żarty. – Nałęcz się wyprostował. Nic lubił ani żartów, ani papierosów. Rybski nie miał jednak zamiaru palić, obracał tylko papierosa w palcach, jakby chciał zbadać jego strukturę.
– To nie jest czas na życie. Nic nie jest teraz dobre, więc ma pan major rację, żarty też są niewskazane.
– Walka jest dobra. – Major najwyraźniej chciał mieć ostatnie słowo.
– Jak kiedy, panie majorze.
– Zawsze.
– Jak pan major uważa. W trzydziestym dziewiątym się nie poddaliśmy, nie daliśmy się im wymordować, wytrwaliśmy.
– I nasz czas się zbliża – powiedział dziarsko major. W jego słowach pobrzmiewał bitewny zgiełk, gromkie „hurra” i zapach zwycięstwa.
– Tak, panie majorze, nasz czas się zbliża – potwierdził Rybski, lecz bez krzty entuzjazmu. Entuzjazm mieli młodzi chłopcy i dziewczęta z konspiracji. A on był starym, trzydziestoparoletnim, steranym przez kilkanaście lat służby cynicznym psem. I tak dużo powiedział, może nawet za dużo.
– A kiedy się to wszystko zacznie, moje zadania pozostaną bez zmian?
– Tak jest, panie komisarzu! Proszę czekać na rozwój wypadków.
– Będę czekał – zapewnił Rybski i nagle, jakby obudził się letargu, strzelił obcasami i przytłumionym, lecz pełnym werwy głosem powiedział: – Idzie czas zemsty, czas zapłaty!
Major był zadowolony, sądząc, że Rybski wyraził zadowolenie z powodu zbliżającego się powstania. Tymczasem on nie czekał na powstanie, tylko na to, żeby rozwalić paru skurwysynów. Oczywiście tych, którzy dożyją tej chwili, bo Rybski miał wobec kilku osób bardzo konkretne plany i nie chciał, by wybuch powstania przeszkodził mu w ich realizacji. Tak czy owak, rynsztokami popłynie krew.
PRZYPISY