Śmierć frajerom. Część 2: Złota maska - Grzegorz Kalinowski - ebook

Śmierć frajerom. Część 2: Złota maska ebook

Grzegorz Kalinowski

4,3

Opis

Heniek Wcisło powraca. Jest zakochany i szczęśliwy. Postanawia rozpocząć uczciwe życie, jednak jak to w życiu bywa – los ma wobec niego inne plany.

Akcja prowadzi nas na masońskie salony międzywojennej Warszawy, pokazuje szalone życie skupione wokół Witkacego w Zakopanem, a nawet... pozwoli zajrzeć nocą do parku Ujazdowskiego, aby posłuchać japońskich muzyków.

Namiętna miłość, polityka i wielkie tajemnice!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 786

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (23 oceny)
9
11
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzącyRafał Bielski
KorektaAnna Mieczkowska
Projekt graficzny okładkiMariusz Banachowicz
Zdjęcia wykorzystane na okładce©Everett Collection/Shutterstock
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2021 © Copyright by Grzegorz Kalinowski, Warszawa 2021
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67093-20-0
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Mojej Żonie Beacie

CZĘŚĆ PIERWSZA

POWRÓT Z DALEKIEJ PODRÓŻY

IDZIEŃ ŚWIĘTEGO ANTONIEGO

AD 1797

Był 13 czerwca roku Pańskiego 1797, Dzień Świętego Antoniego. Młoda kobieta schodziła powoli po kamiennych zamkowych schodach. Była piękna, smukła, z twarzą o mocno zarysowanych kościach policzkowych i o niezwykłej, śniadej cerze. Na pierwszy rzut oka mogła wyglądać na urodziwą Cygankę, ubraną w szlacheckie szaty. Ci, którzy ją znali, wiedzieli, że urodę i karnację zawdzięczała związkowi europejskiego szlachcica z zamorską księżniczką. Stąpała bardzo ostrożnie, niosąc kilkunastomiesięcznego chłopca. Jego skóra była ciemniejsza od matczynej. Gdyby imperium trwało nadal, gdyby najeźdźcy nie obrócili wszystkiego w ruinę, to męża Uminy nie byłoby nawet w kolejce do przywództwa. Należałby do dalszych krewnych władcy, który być może nawet nie znałby go z imienia.

Gdy brali ślub, Umina nie przypuszczała nawet, że Miguel Clemente Condorcanqui może stać się tym, któremu będzie dane przewodzić Inkom... Nigdy o tym nie marzył, nie miał takich ambicji, był przecież Metysem, więc kiedyś nie miałby żadnego prawa, ale wszystko się zmieniło, a historia wybrała za niego. Zdecydował przypadek, a raczej bezwzględność żołnierzy katolickiego króla, którzy mordowali, jednego po drugim, kuzynów królewskiego rodu. Była to kara za rebelię, która ogarnęła kraj. Rebelię, którą wywołały okrucieństwa i bezduszność okupantów. Ziemia spływała krwią potomków i krewnych jedynego Boga.

Sposób, w jaki stracono przywódcę powstania José Gabriela Condorcanqui y Noguera, który ogłosił się następcą Tupaca Amaru, był wyjątkowo okrutny. Po kolejnej przegranej bitwie pojmano go i sprowadzono jego rodzinę do Cuzco. Tam 15 maja 1781 roku na Plaza de Armas uduszono garotą jego synów i najbliższych, po czym stracono i jego, ćwiartując potem zwłoki i wysyłając krwawe szczątki do najodleglejszych miejsc zamorskiego terytorium, by wszyscy się dowiedzieli, jak katolicki król karze buntowników i zdrajców. Przeżył tylko najmłodszy syn Tupaca Amaru, Fernando. Hiszpanie wywieźli go do Madrytu, gdzie był więziony aż do dnia śmierci. Ginęli więc następni przywódcy i wojownicy, aż wreszcie walka stała się beznadziejna.

Czekała ich pewna i okrutna śmierć lub straszna niewola, więc ojciec Uminy, Sebastian, zarządził ucieczkę, jak najdalej od ojczyzny matki i jak najdalej od ziem katolickich królów. W ten sposób trafili do Wenecji. Ocalili nie tylko swoje życie, lecz także resztki skarbu dynastii, na której czele niespodziewanie stanął Miguel Clemente. La Serenissima Repubblica di Venezia gwarantowała bezpieczeństwo im oraz ich skarbowi, a wkrótce także potomkowi, którego się spodziewali. Musiała nad nimi wisieć klątwa, bo ledwie tam przybyli, a Wenecja zaczęła się chwiać w posadach. Republika, tak jak reszta Europy, pogrążyła się w chaosie wywołanym przez francuską rewolucję i Napoleona Bonaparte. Najpotężniejsi ludzie Serenissimy: doża Ludovico Manin, arystokraci i bankierzy, myśleli już tylko o tym, jak przetrwać. Najstarsza republika świata rozkładała się na ich oczach, była gnijącym truchłem dawnej potęgi.

To ośmieliło jeszcze bardziej szpiegów katolickiego króla. Wyśledzili ich, poczekali na dogodny moment i popłynęła krew, a Umina została wdową z malutkim dzieckiem. Jej ojciec wiedział, że teraz to córka i wnuk będą kolejnymi celami skrytobójców. Trzeba było uciekać jeszcze dalej, w strony, skąd pochodził, gdzie można było liczyć na rodzinę i przyjaciół, tam gdzie szpiedzy katolickiego króla będą się czuli obco, a ich pojawienie się nie ujdzie uwagi miejscowych. W Wenecji agenci mogli się wtopić w wielonarodowościowy tłum, ale tam, na północnym wschodzie Europy, zawsze będą obcymi. Dziadek Antonia kupił położony na odludziu zamek. Kamienna budowla stała na wysokiej skale obmywanej przez rwącą rzekę, a z murów i wież doskonale było widać ruch na wiodącym z południa trakcie.

Warownia nie była najpiękniejszym i najmilszym miejscem na świecie, ale nie kojarzyła się jej z więzieniem. Strzeliste góry rysujące się na horyzoncie przypominały Uminie rodzinne strony. Klimat był ostry, a słońce świeciło słabiej, za to powietrze było gęstsze, lepiej wypełniające płuca, dające pełniejszy oddech... Najważniejsze, że Umina ocaliła nie tylko resztki skarbu, lecz także syna Antonia Tupaca Amaru. Chłopiec jeszcze o tym nie wiedział, ale czekano na niego w bezkresnej, górzystej krainie i być może kiedyś zostanie wezwany tam, by rządzić ludźmi i prowadzić ich do zwycięskiej walki.

Na razie bawił się brzegami rytualnej maski, która przykrywała jego drobne ciało, ale za kilkanaście lat założy ją oraz królewski diadem. Stanie się wtedy pełnoprawnym władcą, który przywróci siłę i dumę swojemu ludowi. Wtedy powstaną jeszcze raz i to wytrąci argumenty z ręki okrutnych okupantów. Zamek dawał poczucie bezpieczeństwa, a jednak Umina, lepiej niż ktokolwiek inny, wiedziała, jak może ono być ulotne i zdradliwe.

Na północnym brzegu rzeki na wysokiej skale stały ruiny zamku, który jeszcze niedawno był potężny jak ich siedziba. Kilka lat temu w podupadającą twierdzę trafił piorun i dumna budowla stała się kupą kamieni. Wszystko zależy bowiem od ludzi, bo to oni ożywiają mury. Umina czuła, że ci, którzy służyli jej ojcu, pozostali lojalni i dzielni. Byli inni niż ci, których spotkała do tej pory i mówili niezrozumiałym językiem, ale wiedziała, że może liczyć na ich wsparcie. To dawało jej nową nadzieję, że wbrew wszystkim przeciwnościom losu ich życie ułoży się w sposób, o jakim jeszcze do niedawna nie śmiała marzyć. Pokładała w przyszłości ogromną ufność, modliła się też, prosząc o wszelkie łaski. Za chwilę miejscowy ksiądz odprawi mszę dziękczynną za szczęśliwą ucieczkę. Tak zarządził ojciec, którego po śmierci męża słuchała we wszystkim. Kapłan i uczestnicy mszy – miejscowa rodzina i resztki królewskiej świty – będą się modlić do patrona chłopca, świętego Antoniego. Poproszą o szczęśliwą przyszłość i długie życie. Mały orszak był już na dziedzińcu, gdy nagle rozległ się tętent koni i krzyk mieszający się z metalicznymi dźwiękami.

Czterech jeźdźców wpadło na dziedziniec. Hajducy stojący przy bramie nie zdołali ich powstrzymać. Zbrojni strzegący wjazdu dali się zaskoczyć i padli z rozpłatanymi głowami.

Kobieta ruszyła biegiem w kierunku kaplicy, tam było bliżej niż do zamkowych korytarzy. Biegnąc z dzieckiem, słyszała toczącą się wokół walkę. Gdy była już kilka metrów od drzwi, zrozumiała, że nie zdąży. Spojrzała za siebie – jeździec brał zamach ręką trzymającą rapier. Wiedziała, że przytula synka ostatni raz w życiu. Po chwili ostry metal przeciął jej ciało. Nie słyszała już krzyku swego ojca, płaczu syna i odgłosu końskich kopyt. Zapadła w nieprzeniknioną ciemność i ogarnęła ją cisza.

IIPOBUDKA

Jadwiga Muszyńska, nauczycielka języka polskiego i wychowawczyni w klasie wstępnej z Prywatnej Szkoły Żeńskiej przy ulicy Wiejskiej, była młodym pedagogiem, więc to, co ją czekało w nowym roku szkolnym, stawało się najpoważniejszym wyzwaniem w kilkuletniej karierze przewodniczki dziewcząt. Stefę Wcisło pamiętała jeszcze z egzaminów. Była bystra, miała dużą wiedzę i pochodziła z wyjątkowej rodziny. To nie byli ani kupcy, ani przemysłowcy, ani też wysocy urzędnicy czy familia oficerska. Ojciec zginął w bitwie warszawskiej, więc głową rodziny został jej brat, zaledwie dwudziestojednoletni Henryk. Był rzemieślnikiem i prowadził wraz ze stryjem warsztat samochodowy, ale – na co z miejsca zwróciła uwagę – mógł niemal każdemu zaimponować oczytaniem i erudycją. Później się dowiedziała, że chłopak chodził do dwóch dobrych szkół; kolejówki z Chmielnej i Wawelberga z Mokotowskiej. Nie doszedł do matury, ale dużo czytał i był ciekawy świata. Niestety, na niespełna dwa tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego gruchnęła niewiarygodna i przygnębiająco smutna informacja; jednego dnia, w ciągu zaledwie kilkunastu godzin, Stefę dotknęły dwa nieszczęścia. Matka dziewczynki została zamordowana, a brat nieomal zginął w ulicznym napadzie. Zastanawiała się, co uczynić, jak jej pomóc?

Po naradzie ze starszymi i bardziej doświadczonymi pedagogami przekonała babcię dziewczynki, by Stefa normalnie – oczywiście jeśli w tej sytuacji właściwe jest słowo normalnie – rozpoczęła rok szkolny. Dzień wcześniej, na koniec wakacji, spotkała się z dziewczynką i zaproponowała jej pisanie dziennika. Pomyślała, że to ją zajmie i oderwie od koszmarnych wspomnień. Stefa, zgodnie z sugestią nauczycielki, przyniosła do szkoły piękny kajet, w którym jeszcze przed wyjściem z domu dokonała pierwszego wpisu. Jadwiga Muszyńska zajrzała do środka, bo dziewczynka bardzo chciała, by jej wychowawczyni zobaczyła i oceniła jej dzieło. Miało tak być pierwszy i ostatni raz, bo ten zeszyt miał być azylem Stefy, jej małym intymnym światem.

Dziennik Stefanii Wcisło, uczennicy klasy wstępnej Prywatnej Szkoły Żeńskiej przy ulicy Wiejskiej w Warszawie

Warszawa, wtorek 1 września roku 1925

Jestem Stefa Wcisło, a to mój dziennik. Postanowiłam go prowadzić, bo panna Jadwiga Muszyńska, moja wychowawczyni, powiedziała nam na lekcji, że warto prowadzić jakieś zapiski. Jest dziś 1 września 1925 roku, pierwszy dzień nowego roku szkolnego. Chcę zacząć ten ważny dzień od pisania swojego dziennika. Mam jedenaście lat i mieszkam w Warszawie, stolicy Polski, przy ulicy Młynarskiej pod numerem siódmym. Mieszkam tam razem z moją babcią Eleonorą i bratem, bo rodzice już nie żyją. Mój Tatuś zginął na wojnie zabity przez bolszewików, a moją Mamusię zamordował bandyta. Brat ma na imię Henio i jest ode mnie starszy o dziesięć lat. On już jest dorosły. Bardzo go kocham i martwię się o niego, bo nie jest zdrów. W tym samym dniu, gdy zginęła nasza Kochana Mamusia, Henio miał wypadek. Gdy szedł po ulicy ze swoim przyjacielem, panem oficerem, z którym razem służyli w czasie wojny, to napadli na nich jacyś źli ludzie. Zakotłowało się i ktoś wypalił z rewolweru, a inny dał po głowie. Mój braciszek został ranny i pan oficer też. To było prawie dwa tygodnie temu i Henio wciąż dochodzi do siebie. Nic nie mówi i ciągle śpi, i nawet nie mógł być na pogrzebie naszej Mamusi. Bardzo się o niego martwię. Pan doktor powiedział, że będzie żył i że niedługo znów wszystko wróci do należytego porządku.

***

Nic nie było w porządku, kompletnie nic. Nie czuł i nie widział, aż w końcu dotarło do niego światło, które oślepiało oczy. Razem z nim szum, z którego wyłaniały się dźwięki przypominające mowę. Próbował się ruszyć, coś powiedzieć, dać jakiś znak, ale na próżno. Przeraziło go to. Chciał krzyczeć, a głos ugrzązł w gardle, wszystko zawirowało i głowa wtopiła się w poduszkę.

Potem były kolejne przebudzenia, światło już tak nie raziło, a z cichnącego szumu coraz mocniej wyłaniały się głosy, ale on zbyt szybko tracił przytomność lub zapadał w sen, by pojąć, kto i o czym mówi. Minął kolejny tydzień i wreszcie usłyszał:

– Znów otworzył oczy! Panie doktorze!

Wokół zrobiło się biało. Świecono mu w twarz, dotykano, zaglądano za koszulę. Wreszcie poczuł, że może wziąć w tym wszystkim udział.

– Gdzie ja jestem, co się dzieje? – wychrypiał.

– Chwała Bogu, że pan pyta – odpowiedział mu ubrany na biało człowiek z siwiejącą bródką. – Chwała Bogu! Od dwóch tygodni czekamy na pana przebudzenie i na pana słowa, panie Henryku.

– Ale gdzie ja jestem, co się stało, kim pan jest? – Próbował się podnieść, ale bez skutku.

– Panie Henryku, a właściwie panie kapralu – uśmiechnął się jegomość z bródką – jest pan w szpitalu wojskowym na Ujazdowie, a ja jestem doktor Jerzy Gromulski.

– Ale co ja tu robię?

– To ważne pytanie, ale najpierw ja zapytam pana o parę spraw. Jak pan kapral ma na nazwisko, gdzie zamieszkuje i co o sobie wie...

– Henryk, Henryk Wcisło, mieszkam na Woli. Mieszkam w Hrabiaku... tak, na pewno w Hrabiaku. Już nie na Czystem przy Dworskiej, tylko w Hrabiaku. – Doktor patrzył na niego dobrotliwie, a on starał się poukładać skrawki pamięci w jakąś sensowną całość. – Nie, nie na Wolskiej, tylko na Młynarskiej w kamienicy Lisowskiego.

– A najbliżsi?

– A najbliżsi... – Heniek zająknął się – najbliżsi, oni...

Chciał krzyczeć ze wściekłości, lecz zamiast tego zaczął płakać.

Czuł, jak na nowo ogarnia go fala zła, które mu wyrządzono, był jednak bezsilny i nad chęcią rewanżu wziął górę niewyobrażalny smutek. Im bardziej pragnął przeklinać i wyzywać ludzi, którzy go skrzywdzili, tym jego spazm był głośniejszy.

– Siostro, zastrzyk! – zaordynował doktor.

Heniek poczuł ukłucie i znów zapadł w sen.

***

Przeciągły świst gwizdka przeszył chłodne nocne powietrze. Aspirant Karol Denhel poczuł się jak na meczu futbolowym. Ten dźwięk był dla niego jak głos bojowej surmy. Kochał piłkę i cały czas marzył, że się przebije do pierwszej drużyny Warszawianki. Miał na to nadzieję już cztery lata temu, gdy z grupą buntowników opuszczał Polonię. Przecież założyli nowy klub po to, by zagrać w końcu w pierwszym zespole! Prawie wszyscy spełnili to marzenie, tylko nie on... Prawy łącznik napadu Denhel dalej tkwił w drużynie rezerw. Za wolny na skrzydłowego, a za słaby fizycznie, by grać bliżej środka.

Gdyby umiał wózkować[1]... ale nie umiał. Walczył więc jak lew i przeciwnicy bali się jego bezpardonowej gry. Co z tego, skoro sędziowie zawarli przeciwko niemu jakiś spisek, wyrzucając go z boiska za rzekome brutalne faule. Nawet się zdarzało, że nieradzący sobie z jego ostrą grą rywale atakowali go pięściami, na co reagowano dziwnie pobłażliwie, więc musiał się bronić sam. Robił to na tyle skutecznie, że to on, a nie ci furiaci, wylatywał z boiska. Na futbolowym placu nie doceniano jego oddania.

Jebał to pies, są miejsca i są ludzie, którzy cenią jego wytrwałość i wierność, myślał. Gwizdek rozległ się raz jeszcze, gdy poczuł klepnięcie w plecy.

– Panie aspirancie, wchodzimy!

Starszy przodownik Rutkowski przypomniał mu, gdzie jest i co ma robić. Denhel spojrzał na potężnego wąsatego mundurowego, poprawił okulary i grzywkę, która opadała mu na czoło, po czym sięgnął prawą ręką po pistolet, a lewą przytrzymał kapelusz, by nie zsunął mu się z głowy. Razem z innymi ruszył naprzód. Służył w policji od niedawna i po raz pierwszy brał udział w obławie. Drugi sygnał gwizdka był znakiem, że jego zespół ma ruszyć w głąb podziemi soboru Świętego Aleksandra Newskiego, a raczej tego, co z niego zostało.

Ruiny potężnej budowli zwieńczonej pięcioma wieżami o cebulastych hełmach były jeszcze do niedawna pilnie strzeżone, ale po zdjęciu mozaik, cennych posadzek i marmurów największa warszawska cerkiew została pozostawiona niemal sama sobie. W dzień trwały prace rozbiórkowe i rządzili tam robotnicy oraz saperzy, a nocą ruiny obejmowały w swe panowanie szumowiny przeróżnego autoramentu. Od najgorszych cichodajek, lumpów i drobnych złodziejaszków po bandziorów i zawodowych złodziei. Oczywiście taki przybytek nie mógł zwabić arystokracji podziemnego świata, kasiarze, kieszonkowcy, elita alfonsów i podopieczne tego szczególnego impresariatu omijali to miejsce. Można ich było spotkać w pobliskich sławnych hotelach Europejskim i Bristolu, a wieczór kończyli w królowej warszawskiej nocy – Oazie, którą prowadził człowiek nobilitowany dubeltowo – Jan Rawicz Weiss – z urodzenia ziemianin, a z wyboru jeden z najlepszych kasiarzy.

Wszyscy o tym wiedzieli, ale w słynnym nocnym lokalu policja nie mogła robić obław, bo kogo by zamknęła w kotle wraz z przestępcami? Panów oficerów, przemysłowców, artystów, polityków i adwokatów, którzy bawili się z wyglądającymi na przykładnych i zamożnych obywateli arystokratami półświatka. A gdyby nawet, to jakie zarzuty można im było postawić? Że ich żony, metresy i kochanki miały kosztowne perły, a z kieszeni swych nienagannie skrojonych i uszytych z najdoskonalszych materiałów ubrań wyjmowali pliki banknotów? Na wszystko mieli kwity, a swoje już odsiedzieli, więc o co chodzi? Łatwiej było zrobić przesiew wśród złodziejskiej czerni, dlatego tuż po północy policja weszła do meliny w ruinach soboru.

Aspirant Denhel ze swoimi ludźmi miał za zadanie zaryglować pułapkę, w której się znalazły szumowiny. Był młodym oficerem, dlatego starsi koledzy dali mu to niewdzięczne zadanie, bo chcąc odciąć przestępcom drogę ucieczki, musiał się przecisnąć ze swoim oddziałem tunelem prowadzącym z kotłowni przy ulicy Królewskiej. To zadziwiające rozwiązanie powstało w celu odsunięcia od monumentalnej bryły soboru mało eleganckich budynków technicznych, stąd kotłownia stała w stosownej odległości od świątyni.

Pojawienie się przy tylnych drzwiach śledczych po cywilu i mundurowych podziałało tak, jakby ktoś w czasie pokazu kinowego wyłączył projektor. Rozległ się okrzyk:

– Policja Państwowa! Nie macie żadnych szans, ustawić się na środku i czekać w spokoju na dalsze polecenia!

Ta komenda skutecznie podziałała na szemrane towarzystwo, bo zgiełk i poruszenie, które panowały w ciemnych wnętrzach, ustały. Niemal jak brzytwą uciął zostały przerwane karciane rozgrywki, wymiana trefnych towarów i picie wódki. Ludzie, którzy się znajdowali w środku, po chwilowym zrywie szybko ocenili swe szanse jako zerowe. Teraz nie pozostawało, już nic innego jak tylko liczyć na jakiś cud bądź pomyłkę.

Szemrani pokornie poczęli się ustawiać na środku – tak jak tego sobie życzyli policjanci – i czekali na dalsze komendy. Gorączkowo przekazywano sobie plotki i cynki, dokonywano szybkich transakcji. Ci, którzy pewni byli swego losu, wymieniali złotówki na najpewniejszą więzienną walutę – papierosy.

W ciągu pierwszych kilkunastu sekund policjanci zdążyli już wyłowić doskonale znanych sobie przestępców. Kolejnych mieli wytypować po przejrzeniu dokumentów i krótkich przesłuchaniach. W tym czasie ekipa śledczych przeszukiwała zakamarki oraz porzucone pakunki i ubrania. Było tego sporo i szybko zebrała się widoczna kolekcja trefnych przedmiotów. Tak oto zakończyła się pierwsza i ostatnia taka akcja w ruinach soboru, wkrótce kolejne wybuchy miały zmieść z powierzchni ziemi jego ściany i zasypać podziemia, a plac przed pałacem Saskim planowano wyrównać i elegancko przykryć brukiem.

Aspirant Denhel popatrzył na ten ludzki zwierzyniec, zbiór indywiduów, z których dwadzieścia, a może nawet trzydzieści okazów miało wkrótce trafić do aresztu przy Daniłowiczowskiej. Szkoda, że nie znalazł między nimi tego całego Wcisły. Jego miejsce powinno być w kryminale, a nie w wygodnym szpitalnym łóżku.

***

Nastała niedziela trzynastego września, ósma rano. Kapitan Juliusz Beniowski był na nogach już od godziny. To był jedyny dzień w tygodniu, kiedy mógł pospać dłużej, ale przyzwyczajenie, natłok myśli związanych ze służbą w wywiadzie oraz szum spowodowany rozrywkami ubiegłej nocy wyrwały go z objęć Morfeusza.

Kapitan spojrzał na zegarek, wstał, umył się i zasiadł za biurkiem. Cały czas miał zaległą robotę, ale i tak pochłaniało go coś zupełnie innego. Musiał posprzątać po skutkach akcji, w której brał udział wspólnie z Heńkiem. To, czego dokonali, nie potrzebowało rozgłosu. Ich praca była podwójnie, a w tej chwili nawet potrójnie utajniona. To, że o akcji nie mogły się dowiedzieć prasa i opinia publiczna, było jasne jak słońce. I to był ten pierwszy stopień tajności. Drugi oznaczał ograniczenie wiedzy na ten temat w samym Oddziale II Sztabu Generalnego. O akcji, podczas której wykradziono z sejfu bolszewickiej szajki dokumenty i pieniądze, wiedziało zaledwie kilku wyższych oficerów. Nie wszyscy w Sztabie Generalnym i ministerstwie popierali takie pomysły. Byli nawet tacy, którzy zrobiliby raban, tym bardziej że mieli trupy.

Kilka tygodni wcześniej, wspólnie z Heńkiem oraz dwoma chłopakami Antkiem Bożyczką i szemranym Franiem z Czerniakowa, zrobili skok na kasę należącą do komunistów. W trakcie włamu Franio – jego dawny podkomendny spod Kijowa – poderżnął gardło niejakiemu Reniakowi, agentowi Kominternu i tajnemu kasjerowi KPP[2]. Ta sprawa pociągnęła za sobą łańcuch wydarzeń. Inny komunista – radca Stróżyński – strzelił sobie w łeb, a żona Reniaka zaginęła. Do tego bez śladu przepadł przyjaciel Heńka z dzieciństwa Antek Bożyczko, a Franio ledwo uszedł z życiem, bo ktoś podziurawił go jak sito strzałami z rewolweru.

Heniek mówił przed akcją, że się nie robi skoków na sąsiadów, a przecież komunistyczni agenci mieszkali w jego dawnym domu, w którym wciąż miał matkę, babcię i siostrę. Być może złamanie złodziejskiego kodeksu honorowego rzuciło na nich jakąś straszliwą klątwę, bo najgorsze dopiero miało się wydarzyć. Tuż przed świętami splądrowano warsztat Heńkowego stryja oraz mieszkania Wlazły i matki. Heńka i stryjka złodzieje nie zastali, wpadli za to na Gertrudę Wcisło...

Juliusz Beniowski dotarł na miejsce zbrodni jako jeden z pierwszych. To, co zobaczył w mieszkaniu przy Wolskiej, wstrząsnęło nim. Na podłodze leżała bez tchu matka przyjaciela. Bez dwóch zdań była to zemsta za to, co zrobili, ale nie zemsta wywiadu na wywiadzie, lecz wywiadu na złodzieju i jego rodzinie.

W mniemaniu komunistów z wydziału wojskowego KPP i centrali w Moskwie włamanie przyniosło jedynie stratę pieniędzy, bo to, co najważniejsze, czyli lewe paszporty, pozostało w tajnych skrytkach. Mylili się, Heniek znalazł je i zdążył zrobić kopie małym aparatem fotograficznym. Moskiewscy agenci i ich polscy wspólnicy nie zdawali sobie sprawy z tego, że na ich szyjach zaciska się pętla. Wywiad miał w odpowiednim momencie powiadomić defensywę[3], nakryć całą siatkę i wyłapać agentów, agitatorów oraz łączników.

Dla wąskiego kręgu wtajemniczonych w Dwójce[4] był to majstersztyk, który, jak to w takiej robocie bywa, przyniósł jednak parę efektów ubocznych. Gdyby kulisy sprawy wyszły na jaw, to głosy wojskowych oraz polityków byłyby zapewne podzielone. Jedni by bili brawo, a inni krzyczeli o nadużywaniu władzy. Jakoś by się wywinęli, ale pewne jest, że nikt nie godziłby się na to, że Julek postanowił samodzielnie zdecydować o podziale pieniędzy.

Miał ambicje, a te kosztowały. Uznał, że komórka, którą dowodził, będzie działać sprawniej, jeśli dostanie dodatkowe fundusze. Wiadomo, że takich sum, jakie są im potrzebne, nigdy by się nie doczekali, trzeba więc było zorganizować je samodzielnie. Julek doszedł do wniosku, że dobrze sytuowany oficer wywiadu zdziała więcej niż ten, który jest biedny jak mysz kościelna. Zabawa w kwatermistrza otwierała trzeci, najtajniejszy poziom akcji, a dochodziło do niego jeszcze to, co nastąpiło później u Grubego Joska. Tam w wyniku splotu okoliczności doszło do strzelaniny z pułkownikiem Nowickim. Udział w pojedynku był u przełożonych bardzo niemile widziany, a co dopiero awantura w szynku połączona z wymianą ognia!

Z rozmyślania wyrwał go dzwonek telefonu, błyskawicznie sięgnął po słuchawkę i jeszcze szybciej zaklął z bólu. Po chwili już ostrożniej odebrał telefon.

– Beniowski, słucham!

– Panie kapitanie, tu doktor Gromulski – usłyszał podniecony głos. – Henryk Wcisło się ocknął, proszę natychmiast jechać do szpitala!

Pierwszy raz Juliusz Beniowski nie żałował, że jego dom jest wciąż w budowie. Gdyby kamienica, która rosła u zbiegu Powsińskiej i Morszyńskiej, już stała, gdyby kapitan był już lokatorem oficerskiego osiedla na Sadybie, to droga do Szpitala Ujazdowskiego zajęłaby mu co najmniej pół godziny. Jeszcze dalej miałby, mieszkając na Cytadeli, na szczęście czasy kwaterowania w pokoiku oficerskim bezpowrotnie się skończyły. Niedługo po zrobieniu sejfu komunistów wynajął sobie pokój w pensjonacie hrabiego Ledóchowskiego przy Przemysłowej. Nie było tanio, ale oficer Dwójki musiał mieć lokum z telefonem. Dodatkowym atutem była zawsze czekająca na klienta dorożka na gumach.

Po błyskawicznej toalecie, ubierając się niemal w biegu, kapitan Beniowski dosłownie wskoczył do dryndy i kazał się wieźć do Szpitala Ujazdowskiego. Sałata, widząc zaaferowanego klienta, zaciął konia i ruszył w kierunku Górnośląskiej. Po dziesięciu minutach kapitan był już przed drzwiami sali, w której leżał Heniek. Okazało się, że niepotrzebnie się śpieszył, bo pacjent, do którego gnał w takim pośpiechu, ponownie stracił przytomność.

– Musieliśmy kapralowi Wciśle zaaplikować środki uspokajające. Bardzo źle zareagował na pytanie o najbliższych, ale z drugiej strony to znak, że coś pamięta.

– Kiedy się wybudzi?

– To może nastąpić lada chwila, byłoby dobrze posłać po babcię i siostrę, dziś niedziela, a w niedziele przychodzą około drugiej po południu. Najlepiej, gdyby były już, teraz. Zorganizuje to pan, kapitanie? Będziemy też musieli poinformować policję. – Gromulski porozumiewawczo spojrzał na wojskowego. – Oczywiście wtedy, gdy będzie absolutna pewność, że chory jest w stanie rozmawiać. Nie będziemy nadwyrężać jego sił i niepotrzebnie fatygować panów śledczych – zakończył z delikatnym uśmiechem.

– Zrobię to osobiście, panie doktorze! Kapral rezerwy Wcisło to nie tylko mój były podwładny, ale także przyjaciel.

– Wiem o tym, pamiętam. – Doktor spojrzał na Beniowskiego z wyrzutem. – Przecież pan kapitan podkreślał to wielokrotnie.

Dobrze, że na wszelki wypadek kazał poczekać dorożce. Szybko ruszył pod doskonale znany sobie adres – Młynarska 7. Dwa tygodnie temu mieszkał tam zamożny, samotny kawaler Henryk Wcisło. Po tragicznym wypadku w Herbaciarni przy ulicy Rynkowej Wcisło był w szpitalu, a w jego obszernym pokoju i kuchni urządziły się jedenastoletnia siostrzyczka Stefania i babka Eleonora Müller. Wcześniej zajmowały dwupokojowy lokal w eleganckiej kamienicy zwanej Hrabiakiem przy Wolskiej 54. Z tego miejsca mało kto się wynosił, bo na Woli nie było lepszych kamienic. Babka i wnuczka nie wyprowadziły się jednak dla większych luksusów, lecz z powodu mordu, który popełniono w mieszkaniu w Hrabiaku na ich córce i matce.

Śmierć Gertrudy Wcisło wstrząsnęła sąsiadami, z których dwóch także postanowiło przenieść się w inne miejsce, trudno więc było sobie wyobrazić, by najbliższe jej osoby mogły pozostać tam dłużej. Babka i wnuczka przeprowadziły się więc do mieszkania Heńka.

***

Kapitan nacisnął dzwonek, usłyszał szybkie, drobne kroczki i dziewczęcy głosik:

– Kto tam?

– Kapitan Juliusz Beniowski – odpowiedział.

Pół godziny później Stefa i jej babcia siedziały przy łóżku Heńka. Kapitan był następny w kolejce, wejdzie do środka po siostrze i babci, oczywiście o ile pacjent wciąż będzie przytomny.

***

Szumowiny zatrzymane w ruinach soboru zostały już posegregowane. Policyjny filtr zatrzymał większość z nich. To był dobry połów, a sprawy na tyle jasne, że szybciutko się z nimi uporano.

– Raz-dwa i po wszystkim – krzyknął wesoło aspirant Kornel Strasburger.

– Rach-ciach, ciach – odpowiedział mu podkomisarz Hilary Pijanowski i cała kompania wybuchnęła śmiechem.

Aspirant Strasburger zaczął ich uciszać.

– Csiii, panowie, cisza, teraz opowiem dowcip.

Jak zwykle – pomyślał Denhel, który nie mógł się przyzwyczaić do błazenady Strasburgera.

– A jakżeby mogło być inaczej – ucieszył się Pijanowski.

– Dyrektor pyta się sekretarki: Panno Alicjo, czy dała pani do gazety ogłoszenie, że szukamy nocnego stróża? Oczywiście panie dyrektorze, dałam! I jakie są tego efekty? Natychmiastowe, panie dyrektorze, już pierwszej nocy okradziono nam magazyn!

Pokój zdawał się eksplodować rubasznym śmiechem policjantów.

Opowiedziany przez aspiranta kawał wydawał się Denhelowi żenujący, a jeszcze gorsze było to, że starsi koledzy śmiali się tak, że niewiele brakowało, by zaczęli się turlać po podłodze.

Z czego tu się cieszyć, myślał, skoro to oni, policjanci, głośno się śmiali z tego, że Rzeczpospolita była państwem złodziei! Rzezimieszki wszelakiego autoramentu zatruwały życie porządnym obywatelom, oplatając kraj siecią utkaną z mniejszych i większych przestępstw.

Polska daleka była od doskonałości, więc zdarzało się wiele kradzieży popełnianych przez głodujących amatorów, chcących do kawałka suchego chleba dorzucić choćby najcieńszą warstewkę masła. Ci byli łapani niemal od razu i wypełniali kryminały w całym kraju, gorzej było z zawodowcami. Lista złodziejskich sprawności była dłuższa od tych, które zdobywali skauci, i bogatsza niż spis fakultetów na warszawskich uczelniach czy specjalizacji, jakie uprawiali lekarze. Przestępcy tworzyli prawdziwą armię, która kpiła sobie z ładu, sprawiedliwości i przede wszystkim z policji. Tymczasem ci, którzy powinni z tym zrobić porządek, mieli ze skali tego odrażającego procederu ubaw po pachy.

– Efekt natychmiastowy, magazyn okradziony – śmiał się Hilary Pijanowski, ocierając łzę, płynącą mu po policzku.

– Zatrudniasz pan stróża nocnego, a tu... Rach-ciach, ciach, towaru nie ma! – ryczał wywiadowca Chajzer.

– Rach-ciach, ciach, panowie – powtórzył Strasburger, puszczając do starszych kolegów oko. – Rach-ciach, ciach? – powtórzył jeszcze raz pytająco.

– Rach-ciach, ciach!!! – odpowiedział mu zgodny chór.

Karol Denhel wiedział, co to oznaczało. Starsi koledzy pójdą do knajpy oblewać łatwy sukces. Rach-ciach, ciach, kolejka za kolejką. Znów go będą zapraszać, a on grzecznie powie: „Dziękuję”. Oni wszystko traktowali powierzchownie, a on miał przecież do wypełnienia misję. Tamci się bawili, a Karol zostawał po godzinach, ślęczał nad papierami, wracał do spraw dawno porzuconych lub po prostu nierozwiązanych. Najbardziej jednak interesowały go te zakończone, w których szukał jeszcze drugiego dna.

– Skaut Lolek szpera w papierach, jak nic znajdzie w Ministerstwie Spraw Wojskowych brata Lenina i dostanie za to przeniesienie do defensywy – usłyszał kiedyś teatralny szept Strasburgera, a w chwilę później wybuch śmiechu śledczych.

Nazywali go Skaut Lolek lub Harcerzyk, bo nie pił i nie palił.

Jakby tego było mało, uznano, że zachowuje się w sposób nazbyt dystyngowany, i został także Panem Hrabią. Koledzy dokazywali z nim na całego, koledzy oczywiście w znaczeniu rzymskim, gdzie każdy konsul miał na urzędzie swojego kolegę i niekoniecznie musiał go lubić. Ich strata. Ich, a nie jego. Oni na zawsze pozostaną niedouczonymi, lekceważącymi swe obowiązki stójkowymi, których miejsce powinno być na komisariacie w Stanisławowie. A gdzież tam w Stanisławowie! To miasto wojewódzkie, więc byłby to dla nich zbytni zaszczyt. Powiat to wszystko, na co zasłużyli! Jakiś Kosów Poleski, Kołomyja albo Żydaczów, a najlepiej jedna z tych dziur przy granicy z Sowietami. Tam niczego by nie zepsuli, bo tam nad wszystkimi panuje Korpus Ochrony Pogranicza.

Tak powinno być, tymczasem te indywidua pracują w Warszawie i mają czelność dowcipkować z jego pracowitości. Nie tylko z tego powodu nie był przez nich lubiany. Zazdrościli mu wykształcenia, szyku i znajomości. Jego ojciec Antoni Denhel, znany warszawski prawnik, był przyjacielem Edwarda Rostockiego, wysokiego urzędnika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a stryjek Olgierd radcą w resorcie sprawiedliwości. Mógł więc zrobić z tym towarzystwem wszystko, wystarczyłoby, żeby w czasie obiadu z Rostockimi powiedzieć, kto pracuje w Urzędzie Śledczym. Był jednak honorowy, załatwi ich sam, równie skutecznie, jak będzie eliminował przestępców. Przyszedł do policji, by pokazać, co jest wart Karol Denhel i słowo przez niego dane.

Jego powierzchowność i kultura osobista sprawiały, że nie traktowano go jak mocnego człowieka. Nie miał masywnej sylwetki, nosił okulary, miał dobre maniery i głęboką wiedzę, ale pozory myliły. Wydawał się szczupły, ale dobrze skrojone ubrania kryły mocne mięśnie, a wiedza o ciemnej stronie życia była nie mniejsza od tej, którą zdobył w bibliotece uniwersyteckiej. Nie afiszował się z tym, no, może czasami, podczas gry w futbol, pokazywał, na co go stać. Pokaże to także policyjnym niedowiarkom, którzy sądzili, że jest za miękki na służbę w Urzędzie Śledczym.

To chyba była jedyna państwowa posada, do której się nie ustawiały kolejki, lecz słynęła z wakatów. Wymagania były spore, a w zamian oferowano kontakt z oszustami, złodziejami i mordercami. Niewielu chciało nadstawiać karku w wojnie z bandziorami, więc nawet w warszawskiej policji kryminalnej nie było pełnej obsady.

– Panie naczelniku, strach się bać! – Tak podobno powiedział kiedyś jeden z policjantów, któremu zaproponowano pracę przy Daniłowiczowskiej, ale Karol Denhel nie mógł się bać, bo ona potrzebowała bohatera. Musiał brnąć naprzód, płacąc w ten sposób za deklarację podjętą w okolicznościach, w których ludzie zobowiązują się raczej do tego, czy posłodzą herbatę, czy też nie.

To się stało podczas wizyty u Rostockich. Już po obiedzie, gdy podano kawę, Edward Rostocki zapytał, ot tak dla podtrzymania rozmowy, jaką karierę wybierze Karol. Wszyscy spodziewali się, że student trzeciego roku prawa odpowie, iż zostanie adwokatem lub sędzią, tymczasem on wypalił, że chce pracować w wywiadzie wojskowym, Brygadzie Ochronnej[5] lub policji politycznej. Powiedział to dla zgrywy, tak dla zwykłej draki, po to, by zaszokować towarzystwo i zwrócić na siebie uwagę Leokadii. Wszyscy ucichli, bo przecież miał pójść w ślady ojca lub stryjka, a on strzelił w nich słowami: „Chcę służyć w Dwójce, defensywie lub w Brygadzie Ochronnej”.

Bez dwóch zdań cel został osiągnięty; rodzice podskoczyli, jakby ktoś dotknął ich siedzeń rozpalonym pogrzebaczem, a Leokadia wyprostowała się i z podziwem spojrzała mu w oczy. Później jednak wypadki wymknęły się spod kontroli; Rostocki wyczuł intencje Karola i postanowił go zgasić. Uniósł brwi i powiedział:

– To piękne, że tak wartościowy młody człowiek chce służyć w wywiadzie lub w Policji Państwowej, chronić pana prezydenta i rząd albo tropić szpiegów oraz komunistycznych agentów. Dwójka, defensywa czy Brygada Ochronna są ważne, ale Rzeczpospolitej zagraża inny, kto wie czy nie groźniejszy, wróg! Nasza młoda niepodległość zalewana jest falą złodziejstwa i bandytyzmu. Kasiarze prowadzą interesy niemal jak legalni przedsiębiorcy, oszuści budują majątki na nieszczęściu dziesiątek tysięcy obywateli. Nie można pozwolić na to, by rzezimieszki i ladacznice śmiali się uczciwym ludziom w twarz! Policja Państwowa robi, co może, ale na każdego funkcjonariusza przypada kilku typów spod ciemnej gwiazdy. Nasi ludzie są ofiarni, a rząd nie skąpi pieniędzy. Może policjanci nie opływają w luksusy, ale przecież nikt nie jest tak pewnym pracodawcą jak państwo. Ludzie garną się do służby, bo są dodatki, sorty mundurowe, ochronki dla dzieci, mieszkania oraz emerytury. Brakuje jednak tych młodych i wykształconych kandydatów z pasją. A najbardziej ich nieobecność doskwiera nam w Urzędzie Śledczym. Osoby pańskiego pokroju w zasadzie nie zgłaszają się do policji, a jeśli nawet, to omijają służbę w kryminalnej szerokim łukiem, bo praca w niej owiana jest złą sławą. To nie jest zabawa w Sherlocka Holmesa, to nie obóz dla skautów, to poważna robota pełna niebezpieczeństw i mimo licznych zachęt nie możemy znaleźć chętnych do pracy. To zajęcie dla ludzi odważnych i nierzucających słów na wiatr!

Zapadła krępująca cisza. Zdawało się, że Rostocki wygrał licytację, ale niespodziewanie chłopak podjął ją, przebijając stawkę wywindowaną przez doświadczonego gracza i do tego wykładając na stół silne karty.

– Ja się nie boję – odpowiedział. – Wstąpię do policji i będę, jeśli to możliwe, służył w Urzędzie Śledczym.

Mówił to, patrząc nie tyle na Edwarda Rostockiego, ile na jego córkę Leokadię. Matka Karola o mało nie zemdlała, a ojciec wyglądał na kompletnie zbitego z tropu. Rostocki był jak słup soli, bo nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy. Chciał przywołać młokosa do porządku, tymczasem jego prowokacja obróciła się przeciwko niemu. Oczy Denhelów mówiły wszystko: „Jak nam to mogłeś uczynić, Edwardzie! Jak, czemu? A może się skończy na gadaniu i podczas kolejnego spotkania Karol spokojnie będzie mówił o zmianie planów?”. Nic z tego, młody mężczyzna wstał i wyciągnął w kierunku Rostockiego rękę, mówiąc:

– Dziękuję panu za pomoc w podjęciu decyzji, która zmieni moje życie! Daję słowo, że swoim wyborem nie przyniosę zebranym tu wstydu.

A więc klamka zapadła.

Skąd ta szalona decyzja rujnująca dotychczasowe plany? – zastanawiali się rodzice przyszłego policjanta. Co takiego uczyniliśmy, by nasz jedyny syn popełnił takie szaleństwo, gdzie zrobiliśmy błąd? Karol dokładnie wiedział. Rodzice nie zdawali sobie sprawy z niedźwiedziej przysługi, którą mu wyświadczyli przed paroma laty.

Gdy wiosną 1920 roku tuż przed maturą rzucił szkołę, by zaciągnąć się do wojska, zrobili wszystko, by uchronić go przed pójściem w okopy. Nim dotarł do zwykłej jednostki piechoty, przyszło do niego powołanie do jednostki żandarmerii polowej. Wykorzystując swoje koneksje, Denhelowie załatwili mu spokojną służbę na tyłach. Myśleli, że to uratuje synka przed całym złem, tymczasem wpakowali go prosto do piekła. Nie dość, że i tak trafił w wir walki, bo w sierpniu przedpola Warszawy stały się linią frontu, to na dodatek to, co się działo w okopach, było w porównaniu ze służbą na tyłach chłopięcą zabawą. Nie wiedzieli, dlaczego ich syn się zmienił, czemu stał się małomówny, i że niemal każdego dnia walczył ze sobą, by nie wypalić przy domowym obiedzie: „Dziękuję wam, rodzice, że byłem żandarmem!”. Antoni i Elżbieta Denhelowie byli nieświadomi tego, jak wyglądała jego „spokojna” wojaczka, a bardziej niż wojenne odznaczenia i pochwały interesowało ich nie za co je dostał, lecz to, że zawalił rok nauki i z opóźnieniem zdał maturę. To było dla nich ważne, a nie prawdziwe problemy, które miał po wojnie ich wychuchany jedynak. Dręczyły go koszmary „bezpiecznej i spokojnej” służby w żandarmerii, nikomu się z nich nie zwierzał, bo i tak nikt by mu nie pomógł. Słuchał za to świergotu rodziców.

„Nasz Lolek, nasza pociecha, nasz as, nasza przyszłość” – mierziło go to gadanie i żałował, że nie pojechał na studia gdzieś daleko, w bezpiecznej odległości od mdlącego, słodkiego zapachu rodzicielskiej opieki. Gdy zwierzył się kiedyś jednemu z kolegów, mówiąc, że kiedyś się zbuntuje, usłyszał:

– Z ciebie, Karolku, taki buntownik jak z koziej dupy trąba. Jest ci u rodziców wygodnie, lubisz luksusy i domowe obiadki, więc będziesz tak gnił, póki cię nie wyrwie z tego jakaś babka.

Za szczere, uczciwe słowa Denhel odpłacił koledze zerwaniem przyjaźni. Wiedział, że tamten miał rację, ale nie potrafił się z tym pogodzić i za to, co walnął prosto z mostu, skazał przyjaciela na ostracyzm, nie sądząc przy tym, że scenariusz przez niego przedstawiony okaże się tak precyzyjny.

Wizyta Denhelów u Rostockich i wspólny obiad zmieniły jego życie, ale by się tak nie stało, gdyby nie siedząca vis-à-vis siedemnastoletnia córka gospodarzy Leokadia. Gdy ją ujrzał, usłyszał jej głos i poczuł podczas powitania dotknięcie jej dłoni, postanowił, że zrobi wszystko, by ją zdobyć i uszczęśliwić. Na początek chciał się przed nią tak po prostu popisać, a jednocześnie zrobić na złość rodzicom.

Ze zwykłej paplaniny wyszła jednak poważna deklaracja, która się zakończyła opuszczeniem uniwersytetu i wstąpieniem do policji. Zdawało się, że był to strzał w dziesiątkę, bo rodzice dostali to, co im się od dawna należało, i siedzieli zmieszani w milczeniu. Za to Leokadia krzyknęła:

– Brawo, ale pan jest dzielny, panie Karolu!

To była nagroda, pierwsza z wielu, jakie miał nadzieję od niej otrzymać.

Sprawy potoczyły się błyskawicznie, rzucił studia i zamiast pisać pracę końcową i szykować się do aplikacji w którejś z zacnych kancelarii prawnych, wstąpił na trzymiesięczny kurs w Głównej Szkole Policji w Warszawie. Ukończył go z pierwszą nagrodą, a na uroczystości było wielu ważnych ludzi z policji i ministerstwa. Nie zabrakło też pracującego w Wydziale Bezpieczeństwa Publicznego ojca Leokadii. Karol się ucieszył, bo na obecności Edwarda Rostockiego zależało mu bardziej niż na obecności ministra Raczkiewicza. Jeszcze ważniejsze od nagrody były przysięga i szlify oficerskie. Karol Denhel stanął w galowym granatowym mundurze i wyrecytował:

– Przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu na powierzonem mi stanowisku pożytek Państwa Polskiego oraz dobro publiczne mieć zawsze przed oczyma; Władzy zwierzchniej Państwa Polskiego wierności dochować, wszystkich obywateli kraju w równem mając zachowaniu, przepisów prawa strzec pilnie, obowiązki swoje spełniać gorliwie i sumiennie, rozkazy przełożonych wykonywać dokładnie, tajemnicy urzędowej dochować. Tak mi Panie Boże dopomóż[6].

W ten sposób został policjantem, a w chwilę później mianowano go na aspiranta z zapewnieniem, że szybko awansuje na podkomisarza. Pamiętny obiad odbył się pod koniec 1924 roku, a już na początku września roku 1925 aspirant Karol Denhel, pełen werwy i zapału, przekroczył drzwi Urzędu Śledczego przy Daniłowiczowskiej 3. Siedziba warszawskiej policji kryminalnej mieściła się, podobnie jak sąsiadujący z nią Areszt Centralny, na tyłach ratusza. Starsi złodzieje mówili więc na areszt Ratusz, a młodsi Centralniak. Z zewnątrz budynek przypominał raczej szkołę lub urząd, któremu architekt nadał kształt wielopiętrowego renesansowego pałacu z elegancką attyką. Tylko niewielkie okna oraz okolony drutem kolczastym mur spacerniaka zdradzały, że w środku nie przebywają uczniowie lub urzędnicy, lecz przestępcy. Mogło się to wydawać nawet zabawne, że aresztanci siedzą w tak dostojnym gmachu, gdy dosłownie parę kroków dalej pracowali ci, za których sprawą się tam znaleźli. Siedziba warszawskiej policji kryminalnej mieściła się w odrapanej kamieniczce, w której wiele okien było zamurowanych, a wejście przypominało bardziej prowincjonalny sklep niż poważny urząd.

Nad drzwiami, do których wiodły trzy schodki, wisiał biały szyld z napisem Urząd Śledczy m. st. Warszawy, wykonany tak, że analfabeta mógłby wkroczyć do środka z pełnym przekonaniem, że odwiedza co najwyżej pocztę. Jednak nie szata zdobi człowieka, a o powadze instytucji nie świadczy wyłącznie jej siedziba. W ciasnym, marnie wyglądającym przybytku urzędowały najtęższe policyjne umysły, a spotkanie z nimi miało być dla aspiranta Denhela wstępem do wielkiej przygody.

Niestety Urząd Śledczy okazał się wielkim rozczarowaniem, praca w nim była żmudna i nie polegała na misternych śledztwach i dedukcji, lecz na mało efektownych działaniach uzupełnianych o pisanie niezliczonych raportów. Ani romantyki, ani chłopięcej przygody, nie mówiąc już o intelektualnych emocjach. Zamiast wysublimowanych pojedynków z geniuszem zbrodni profesorem Moriartym[7] był kontakt ze śmierdzącymi indywiduami, które ubabrane ekskrementami i rzygowinami dokonywały swoich małych przestępstw. Do tego obławy i naloty na nory, w których mieszkali, pili i parzyli się jak króliki, wizytacje lupanarów i melin.

Nie mniej rozczarowująca była kompania, z którą przyszło mu pracować. Reklamowani mu przez naczelnika Maurycego Sonnenberga i jego zastępcę Ludwika Kurnatowskiego doświadczeni śledczy, od których miał się uczyć, nie wyglądali ani na herosów, ani na facetów, których ktoś siłą oderwał od pianin i książek, by skierować do pracy w policji. Wydali mu się nijacy, pozbawieni inwencji i zblazowani. On też nie przypadł im do gustu, wiele wskazywało na to, że przeżyje tu chwile tak samo ciężkie jak w Warszawiance, gdzie nie chciano docenić jego umiejętności i oddania dla drużyny. Oczywiście nie było ceny, jakiej by nie zapłacił za przychylność Lodzi, ale okazało się, że już na starcie był przegrany, bo zasiadł do partii, w której grano znaczonymi kartami.

Jej umysłem zawładnął robociarski syn bez szkoły, zwykły typek z Woli, nikt z towarzystwa. Henryk Wcisło, jak to brzmi? Jak ktoś taki mógłby zaistnieć w socjecie? Ubrany był jak trzeba i że przy pieniądzach – to ustalił bardzo szybko, a jeszcze szybciej, że ten jego szyk i prostactwo wywarły na Leokadii Rostockiej kolosalne wrażenie. Ten Wcisło zdobył ją nieomal z marszu, podczas gdy on nieustannie był częstowany czarną polewką. Typek okręcił ją sobie wokół palca, zamykając rozgrywkę. To było niepojęte, bo Karol wielu, często dojrzalszym kobietom imponował i mógł – gdyby tylko chciał – rwać je na pęczki. Nastoletnia pannica, otumaniona przez wolskiego cwaniaczka, nawet nie patrzyła w jego kierunku, co rozpalało go jeszcze bardziej. Taki miał charakter, im bardziej nie chciano go w piłkarskim zespole, tym mocniej trenował i zacieklej walczył o miejsce w drużynie.

Podobnie było z córką Edwarda Rostockiego. Wydawało się, że sukcesy w miłości i w futbolowym teamie łączy bardzo wiele. I tu, i tam zawsze jest szansa, że człowiek z rezerwy może się kiedyś na coś przydać. W futbolu aż do końca rozgrzewki jest na to szansa. Wielokrotnie bywało, że trenerzy zmieniali zdanie w ostatniej chwili z powodu jakiegoś widzimisię lub zmuszała ich do tego kontuzja jednego z graczy. W miłości też widywano takie rzeczy, zdarzało się, że kandydat na męża odrzucany był tuż przed ołtarzem, ale tak jak w przypadku futbolu, żeby wziąć udział w grze, żeby wejść na boisko lub zbliżyć się do ołtarza, trzeba pierw należeć do klubu.

Karol Denhel szybko i boleśnie się dowiedział, że w klubie Leokadii Rostockiej nie ma dla niego miejsca. Jak to się stało? Gdy po raz kolejny chciał ją zaprosić do kina, odpowiedziała mu z dziwnym, rozmarzonym uśmiechem:

– Nie mogę, drogi panie, bo umówiłam się z koleżanką. Nie może nam pan towarzyszyć, panie Lolku, bo wszystkie bilety już wyprzedane.

To podziałało na niego niczym płachta na byka. Leokadia nie powiedziała, dokąd idą, a on nie chciał być nieuprzejmy, więc postanowił nie pytać o dalsze szczegóły. Miał to zrobić dyskretnie, tak by Leokadia doprowadziła go do kina, pod którym Denhel kupiłby bilet od konika. Później planował wejść do sali, a tam... niby przypadkiem wpaść na nią. Nie wpadł, bo ona nie była umówiona z koleżanką, lecz z jakimś młodym elegancikiem.

Był młodszy od niego, a na sobie miał z kilkaset złotych – jak nic ze dwie oficerskie pensje. Denhel dosłownie wył w myślach, rachując, jak dobrze ustawiony musiał być człowiek, który sięga po jego własność. Tak! Własność, bo aspirant traktował Leokadię jak swą zdobycz, żonę in spe. Szybko ustalił personalia złodzieja, który poważył się na zabór miłości jego życia, szybko też doszedł do przekonania, że znajdzie na niego jakiegoś haka.

Wkrótce życie obdarzyło go miłym punktem zaczepienia, ktoś był na tyle uprzejmy, że obił tej wolskiej szumowinie mordę tak mocno, że ten – o ile z tego wyjdzie – spędzi w szpitalu blisko miesiąc. Leokadia chyba nic o tym nie wiedziała albo zapomniała już o nim, jej nazwiska nie było w księdze wizyt szpitala na Ujazdowie. Nie wiedziała więc także, że parę godzin wcześniej ktoś zamordował jego matkę, a jeden z jego najbliższych kolegów nie wrócił ze szkolenia w jednostce wojskowej.

Coś za dużo zbiegów okoliczności – pomyślał aspirant Denhel i wyciągnął z biurka kartkę.

To był początek jego prywatnego śledztwa, które miało ustalić, kim tak naprawdę jest Henryk Wcisło. Jeśli przeżyje, opuści szpital i raz jeszcze zbliży się do Leokadii Rostockiej, to tylko po to, by wziąć udział we własnej klęsce. Nie minie parę miesięcy, jak skompromituje tego typa, wtrąci do więzienia i otworzy Leokadii szeroko oczy. W tym kryminalnym konkursie to ona będzie jego główną nagrodą!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

[1] Wózkować – wtedy: kiwać, dryblować.
[2] KPP – Komunistyczna Partia Polski.
[3] Defensywa – policja polityczna.
[4] Oddział II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego zajmujący się wywia-dem.
[5] Protoplasta Biura Ochrony Rządu.
[6] Przysięga polskiej Policji Państwowej.
[7] Profesor Moriarty – rywal Sherlocka Holmesa, głównego bohatera powieści kryminalnych Arthura Conan Doyle’a.