Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warszawa, wrzesień 2017 roku. Początek nowego roku szkolnego. Dzieci wracają do szkół, a protesty przeciwko zmianom w sądownictwie czołowy polityk przebija zdjęciami z wakacji.
W budzącym się po wakacjach mieście dochodzi do serii morderstw popełnionych na majętnych przedsiębiorcach, prawnikach i inwestorach. Podany przez świadków rysopis jest nie do przyjęcia przez szefów policji i MSW. To co widzieli było zbyt fantastyczne, a oni sami są niewiarygodni.
Czy można ufać pogrążonemu w alkoholizmie rysownikowi komiksów i chłopakowi, który lubi pobudzić się dopalaczami? Zeznania świadków można podważyć, ale zapis z monitoringu? Prowadzący sprawę komisarz Konieczny musi zmagać się nie tylko ze zwykłymi trudami śledztwa, ale i ze swoimi przełożonymi i politykami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rafałowi Bielskiemu
i całemu, obecnemu i byłemu
zespołowi Skarpy Warszawskiej.
Tuzin książek w jednym wydawnictwie,
a to jeszcze nie jest koniec...
PROLOG
Każdy, kto oglądał Vabank Juliusza Machulskiego, pamięta ten tekst: „To jest tłumik, rozumie pan, czy ja mam do niego dokręcić rewolwer?”. W niniejszej historii tego pytania nie będzie, bo tłumik już został dokręcony i nikt nikogo o nic nie będzie pytał. Pistolet z lufą obciążaną charakterystycznym walcem nie leżał już w dłoni tak dobrze jak przedtem, ale w końcu precyzja nie będzie potrzebna. Tu najważniejsze będzie zdecydowanie i pewność, że to, co się stanie, jest słuszne i właściwe.
Pistolet raz jeszcze został zważony w ręce, po czym po raz nie wiadomo który została powtórzona prosta sekwencja: dłoń powędrowała do kieszeni kurtki, energicznie, ale nie gwałtownie, tak jakby to było szukanie dzwoniącej komórki. W drugą stronę ruch był szybszy, ale nieznacznie. Nie trzeba było go wykonywać w zbyt wielkim pośpiechu, bo będzie się miało po swojej stronie efekt zaskoczenia. Pełnego zaskoczenia. Żeby tego nie zepsuć, wymagana była płynność ruchu, powtórka schematu wbitego w umysł i ciało. Pamięć ruchowa, tak to nazywają wojskowi i policyjni specjalsi oraz sportowcy.
I raz jeszcze, dłoń z pistoletem szybko przemierzyła trasę od kieszeni w kierunku lampy, a wylot lufy zatrzymał się o pół metra od abażura lampy, który odgrywał rolę głowy. W tym samym momencie palec wskazujący powinien pociągnąć spust i zakończyć sprawę, a chwilę później, już z bliska, po przystawieniu lufy do leżącej na ziemi głowy, następował wielki finał. Ten drugi strzał miał być oddany w skroń, oko albo tył głowy, wszystko zależało od tego, jak upadnie ciało. Tak dla pewności, żadnych szans na rewanż.
Bo to nie romantyczny pojedynek, tylko egzekucja, po której nie ma szans na apelację. Tak powinno być, tego chce zdecydowana większość, choć prawie każdy, przynajmniej oficjalnie, zapiera się, że tak nie można, bo są konwenanse, poprawność polityczna i wszystkie te górnolotne dyrdymały. Śmiechu warte! Nawet ci wszyscy nowocześni i liberalni, świętojebliwi na swój sposób, choć nie kościółkowi, poprawni do zesrania Europejczycy i światowcy, wszyscy oni, a nawet część kleru, mówią głośno: żadnej kary śmierci, zemsty i egzekucji, bo to niehumanitarne i poza boskim porządkiem. Pierdolą tak sobie aż do momentu, kiedy spotka ich coś strasznego, kiedy im zostanie odebrane coś, z czego stratą pogodzić się nie mogą. Wtedy przypominają im się zasady kodeksu Hammurabiego, które są najklarowniejsze i najprostsze: oko za oko, ząb za ząb!
Gdyby się nad tym zastanowić głębiej i odejść od klasycznego pojęcia zadania śmierci, czyli zabójstwa, i rozszerzenia go nie tylko o przymuszenie lub doprowadzenie kogoś do samobójstwa... Co z rabunkiem albo oszustwem, które nie doprowadzają do śmierci bezpośrednio, ale wpędzają w chorobę lub nędzę, które przyśpieszają koniec życia? Czy wpłynięcie na przebieg czyjegoś losu w sposób diametralnie niekorzystny i w konsekwencji zabójczy nie jest mordem, tyle że odłożonym w czasie? Skoro oko za oko, ząb za ząb, to może kulka w serce za zawał serca? A jak ukarać za zszarganie układu nerwowego, szaleństwo lub depresję? Sprawiedliwe jest, że spieprzenie grupie osób parunastu lat życia przekłada się na wprost proporcjonalną karę dla złoczyńcy, to przecież jasne i oczywiste, zrozumie to chyba każdy, tyle że kodeksy tego nie przewidują! No i mamy: wyniszczasz kogoś, spychasz go z obranej drogi, rujnujesz zdrowie, wpędzasz w kłopoty całe rodziny, a potem bezstresowo żyjesz, nie przejmując się niczym.
A przecież za takie rzeczy powinno się płacić, odpowiadać według specjalnej taryfy za sumę grzechów: dura lex, sed lex! Bez dwóch zdań moralny nihilizm powinien być karany z całą stanowczością! Ale to tylko teoria, popełniający zwykłą, banalną zbrodnię wywija się sprawiedliwości lub ponosi śmieszną karę, to co może spotkać złodzieja i oszusta? Czy ktoś oskarża takiego o skrócenie komuś życia, czy jakiś sąd poważnie podchodzi do takiego problemu? Wolne żarty i niesłychana niesprawiedliwość!
Nie ma więc wyjścia. Żeby wyrównać rachunki, trzeba wyjść poza prawo kodeksowe i kierować się czystą, naturalną sprawiedliwością! Tak jak sprawiedliwy władca nie musi być wybrany w sposób demokratyczny, tak sprawiedliwość nie musi być zgodna z kodeksem karnym. Zamiast prosić o nią na kolanach, trzeba o nią walczyć, przestać szlochać i utyskiwać, za to śmiało, bez wahania i lęku zakończyć kolejne niesłychane łajdactwo. Rachunki krzywd trzeba wyrównać energicznie, zdecydowanie i z klasą, tak jak się to robi w dobrze prowadzonym biznesie. Niczym w bankowości lub izbie skarbowej ma to być procedura taka jak płacenie rachunku, ściąganie należności czy wydawanie reszty. I tak się do tego trzeba zabrać: profesjonalnie i z pełną powagą, bez trujących wątpliwości i bez równie toksycznego szału zemsty, wykonać metodycznie i starannie, dbając o każdy szczegół.
Nie można niczego zaniedbać, dlatego raz jeszcze trzeba sprawdzić magazynek, przeładować broń i ustalić, czy cel jest już na ostatniej prostej. I jeszcze jedno: strój kata, bo przecież nie można zostawić śladów, nie można się zbrukać krwią złoczyńcy i trzeba pamiętać, że to nic osobistego.
To po prostu sprawiedliwość.
Rozdział I
Nasza Klasa
Wrzesień pierwszy weekend roku szkolnego,
noc z poniedziałku na wtorek,
Warszawa, Szczęśliwice i Sadyba
Jacek Argencki, były prezes notowanej kiedyś na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych spółki WarsBuild, miał powody do zadowolenia, choć spółka się przewróciła. Zdarza się. Nie ona pierwsza i nie jedyna, nie takie marki i nie tacy giganci biznesu zaliczali wtopy. Każdemu, nawet takiemu magikowi jak on, może się przytrafić wpadka. Tak, Argencki był czarodziejem finansów, zatem na tym upadku nie ucierpiał. Co więcej, zarobił, a pieniądze, które jego wspólnikom-słupom przyniosła wywrotka WarsBuildu, zostały wpompowane w nowe przedsięwzięcie, spółkę TowerSystem.
Jego nowe dziecko było jak wszystkie jego przedsięwzięcia naznaczone efektownym logiem, które robiło wrażenie, dając inwestorom i klientom poczucie, że biorą udział w czymś wyjątkowym, może nawet światowym. Warto było wydać hajs na dobry znak graficzny, a później na skuteczną kampanię w mediach, która przypominała o największych sukcesach jego poprzednich przedsięwzięć, przyklejała nowy biznes do oszałamiających zysków z przeszłości. Liczby nie kłamały, bilans zysków i strat jednoznacznie wskazywał na to, że pieniądze zainwestowane w projekty firmowane przez Jacka Argenckiego w ośmiu przypadkach na dziesięć były opłacalne, oferując przy okazji niespotykaną stopę zwrotu.
Trzeba to było powtarzać, wbijać do głowy, nie potężnym młotem, tylko serią dobrze sprzedanych informacji sączonych przez programy i rubryki biznesowe, wywiady i wystąpienia na branżowych imprezach. Takie nowoczesne rekolekcje dla inwestorów, sposób na uwiarygodnienie swojej osoby. Jakby się przygody jego firm i inwestycji nie kończyły, on zawsze spadał na cztery łapy niczym kot. W sumie to dla wielu był kotem, i to nie tylko ze względu na wskazaną umiejętność, ale i charakterystyczną budowę ciała: był wysoki, miał długie kończyny, niezbyt dużą głowę i miękkie, płynne ruchy. Już od podstawówki, którą kończył na warszawskim Rakowcu, nazywano go Jinksem, bo kojarzył się z czworonogiem z popularnej kreskówki.
Do kocich ruchów dokładał niedbałą elegancję, już w szkole nosił zagraniczne ciuchy, żadne tam bazarowe barachło, a kiedy wziął się za biznes, starannie budował image profesjonalisty żywcem wyjętego z filmów o Wall Street. Niezmiennie w dobrych garniturach, ze świetnymi, ale dyskretnymi dodatkami i niepohamowaną słabością do zegarków. To, że miał drogie zegarki, wiedzieli wszyscy, którzy znali się na rzeczy. Uwielbiał je. Nie tylko patki, które miał trzy, ale także marki znane wyłącznie koneserom: Frederique Constant czy Junghaus. Nie potrafił się oprzeć i kupił sobie dwa złote cacka od Longinesa. Klasyczna cebula towarzyszyła mu na co dzień, leżała na biurku, a lśniącego grande classique ze złotą bransoletą zakładał tylko na szczególne okazje, nie częściej niż dwa, trzy razy do roku.
Dzisiaj ubrany był na sportowo. Garnitur zostawił w pracy, przebrał się w miękkie, niemal dresowe spodnie i lekką kurtkę od Abercrombie and Fitch. Ich kolory były stonowane, więc uzupełnił ubiór nieco żywszą, niebieską koszulką polo oraz współgrającymi z nią sportowymi pantoflami New Balance. W tym zestawie zegarek nie mógł wyglądać zbyt wyzywająco, wybrał więc na ten wieczór model Tag Heuera Monaco, niemal identyczny jak ten, który nosił w filmie Le Mans wielki Steve McQueen. Kwadratowy chronometr z czarną tarczą idealnie współgrał z jego strojem, wyglądał pysznie, choć pewnie nikt nie przypuszczał, że kosztował kilkanaście tysięcy złotych. Miał styl, więc często na tle konkurentów wyglądał jak postać z żurnala rzucona na bazar. Nie krępowało go to, wprost przeciwnie, dodawało pewności siebie i utwierdzało poczucie wyższości. Zawsze miał się dobrze i rządził w klasie. Dziś dzieciaki nie znają Jinksa, który ścigał Pixie i Dixie, oraz misiów, Yogiego i Boo-Boo, coraz mniej ludzi pamięta o tych kreskówkach. Ale akurat to było spotkanie tych, co pamiętali, bo wieczór spędził na szkolnej imprezie.
Kiedyś skrzyknęli się na Naszej Klasie, a teraz mieli zamkniętą grupę na Fejsie. Od czasu do czasu pisali do siebie w sieci, a raz na parę lat spotykali się w realu. Dzieci podrosły, więc postanowili się zabawić jak gówniarze i na start nowego roku szkolnego popili na grillu w parku Szczęśliwickim. Miał trochę oporów, bo do tej pory był tylko na pierwszym, inauguracyjnym spotkaniu, gdyż miał wtedy chwilę słabości, którą szybko zamienił w kontrolowany odwrót. Przyszedł za wcześnie, przybił piątkę z trzyosobową grupą inicjatywną i z głębokim żalem, bo obowiązki wzywają, opuścił ledwie napoczętą imprezę. Tym razem z wyrachowaniem zaryzykował swój cenny czas i gardło, gotowe na przyjmowanie niecodziennych ilości alkoholu.
Opłaciło się, było wesoło i pożytecznie. Nie kręciły go wcześniej te spotkania, ponieważ wiedział, że wszyscy będą mieć do niego jakiś interes. Tym razem było inaczej, bo Jinks pojawił się, by coś ugrać. Klasowy gamoń Romek, nazywany przez wszystkich Yogim, został dyrektorem departamentu, i to w ministerstwie, które było Argenckiemu do szczęścia potrzebne. Jinks wiedział, że ich klasowy miś Yogi wszedł w politykę, ale przez całe lata grał w za niskiej dla niego lidze. Był radnym, ocierał się i wycierał tu i tam, aż w końcu wystawili go w wyścigu do sejmu. Nie trafił do cyrku przy Wiejskiej, ale dzięki temu jest teraz gdzie indziej.
„We właściwym dla mnie miejscu” – pomyślał po piątym piwie i kilku wódkach Jinks, który wiedział, że trzeba poprawić wizerunek w kręgach rządowych, mocniej wejść w nowe porządki, bo widać, że to się szybko nie skończy, a biznes musi się kręcić. A na chuj mu kontrole ze skarbówki i popularność wśród nowych esbeków, których oddech czuł na plecach coraz mocniej.
Czas naglił, bo choć zawsze potrafił się przesiąść z pociągu do pociągu w pełnym biegu, to tym razem instynkt go zawiódł. Przegapił właściwy moment i musi nadrabiać straty, by znów spaść na cztery łapy! Na razie jednak lekko się chwiał, a w głowie szumiało, zupełnie jakby otworzył okno w hotelu Bryza w Juracie. Dawno się tak nie zrobił, ale trzeba było się poświęcić i dotrzymywać kroku Yogiemu. Przez alkoholowy szum wróciła radosna piosenka z podstawówki, którą Romek intonował przy każdej kolejce:
Raz, dwa, trzy, cztery,
Idzie sobie Huckleberry,
Za nim idzie misio Yogi,
Co ma strasznie krótkie nogi,
A za nimi Pixie, Dixie,
Co się kąpią w proszku IXI.
Może Romek Karasek, zwany Yogim, ma pozycję, ale to dalej gamoń jak kiedyś. Wystarczyło popatrzeć na jego ubranie: nieforemne dżinsy z brązowym paskiem do czarnych butów i granatowych skarpetek oraz fatalna, workowata marynarka! Obrazu modowej nędzy dopełniała rozchełstana pod szyją koszula, z której wystawała osadzona na krótkiej szyi nalana, czerwona twarz z kulfoniastym nosem. No i złoty łańcuszek na klacie. I ta fryzura! Podgolony łeb ze strąkami włosów. Człowiek na tym stanowisku powinien wyglądać inaczej, z klasą...
Może Romek się kiedyś wyrobi i może on, stary kumpel z klasy, mu w tym pomoże. Na razie jak zwykle Yogi wyrabiał się znakomicie, ale w piciu wódki, i tego samego oczekiwał od innych. On rządził przy stole, bo lubił i umiał pić, a do tego dysponował stanowiskiem, które sprawiało, że nie powinno mu się odmawiać kolejki. A było tych kolejek niemało, Yogi był nie tylko gruby, ale i wysoki, więc masa pomagała mu multiplikować toasty niemal w nieskończoność. Ten wesoły knur mógł wypić każdą ilość alkoholu i chciał się tą radością dzielić z całym światem, a na tej imprezie całym światem był Jinks. Nie był przesadnym bystrzakiem, ale miał doskonałą pamięć i potrafił dostrzec, kto próbuje opuścić kolejkę, a na Jacka zwracał szczególną uwagę.
– Jinks, nie opierdalaj się – wołał i mrugając okiem, wyciągał w jego kierunku szkło do stuknięcia, pokazując przy tej okazji zegarek niemal tak wielki jak prędkościomierz w minicooperze.
I tak przez cały wieczór.
Na samo wspomnienie dopiero co dokończonej biesiady Argenckiemu odbiło się przeraźliwie. Myślał nawet przez moment, że zwymiotuje, ale powstrzymał sensacje i ruszył dalej. Poczuł ukłucie w boku, boli, ale musi boleć teraz, żeby później było, jak to powiedział Yogi, malinowo. I będzie, jeśli Romek Karasek, tak jak obiecywał, pomoże mu w uzupełnieniu kontaktów, zaaranżuje spotkania, podpowie, jak ugasić parę pożarów. Skorzystają na tym obaj!
Będzie dobrze, ale najpierw musi dojść do domu, którego zarys majaczył na końcu ulicy. Miał nadzieję, że żona i córka już spały, bo lepiej, żeby go nie widziały w takim stanie. Do auta rano nie wsiądzie, bo straciłby prawo jazdy, ale nie ma się czym martwić, bo przyjedzie po niego kierowca, dziś go odwołał, ale nie dlatego, że się wstydził. Pan Witek był dyskretny i doskonale wiedział, że szef dla dobra firmy od czasu do czasu musi wypić z ważnymi ludźmi. Argencki odprawił szofera, bo nie chciał się popisywać, wolał nie robić zbyt mocnego wrażenia na Yogim, bo w jego partii oficjalnie piętnowano luksusy i wielkopańskie życie. Ktoś nawet zażartował, że pewnie przyjedzie po niego służbowa limuzyna, a on pośmiał się z tego wraz z innymi.
Jeszcze zabawniej było po odchodniaczku, wtedy okazało się, że połowa klasy chciała podwieźć Yogiego, a połowa Jinksa, bo każdy z nich miał pozycję i możliwości, więc taka podwózka mogła przynieść coś więcej niż wymianę numerów telefonów i wizytówek, która dokonała się już przy biesiadnym stole. Wiadomo, że jadąc razem, można więcej ugrać, no i... kto wie, może trafić do domu, a tam wypić jeszcze kolejeczkę, otrzeć się o lepszy świat. Obaj, tak krańcowo różni, byli przecież klasowymi gwiazdami, którymi można się było pochwalić.
Ci z VIIIb mieli w klasie gangstera, który zginął w przestępczych porachunkach, VIIIc miała aktora z serialu, znanego także z reklamy ubezpieczeń i środka na przeczyszczenie, a w VIIIa byli dumni z polityka Yogiego i biznesmena Jinksa. A ci z d... oni byli jak zwykle do d... Zaśmiał się szyderczo, zastanawiając się, jak wygląda klasowy miting VIIId. Zjazd przegrywów, ha, ha, ha! Może tam był inny wyścig, by się załapać do Mirka z warzywniaka albo do Heli, co była kierowniczką w wielkopowierzchniowym. A tu... jak w dobrym pośredniaku... Co tam w pośredniaku! Jak w headhuntingu! Obaj mieli w rękach haerowców, obaj mogli dać dobre posady, więc każdy, kto zamawiał taksówkę lub miał transport zapewniony przez rodzinę, zabiegał o to, by ich podwieźć.
Oczywiście nie wszyscy brali udział w tym wyścigu, a Smoła, czyli Krzychu Smoliński, próbował to obśmiać. Cholerny lewak, który przyjechał tu na rowerze, i jak każdy z nich, aktywistów i wiecznych kontestatorów, wyglądał jak kurier. Smoła jawnie, z pełną bezczelnością gardził nimi: Jinks był dla niego kapitalistycznym złodziejem, którego się powinno obłożyć przynajmniej siedemdziesięcioprocentowym podatkiem, a Yogi nazikatolem. Pojebało go zupełnie, ale gdy pokazał, co trzymał w torbie na wypadek deszczu, to Argencki śmiał się razem ze wszystkimi.
Yogi się nie śmiał, bo była to peleryna, taki jaką miał szef najważniejszej partii na słynnych zdjęciach z wakacji. Biało-czerwona peleryna z plastiku, z wielkim orłem, i do kompletu czapeczka to był hit końca wakacji, podobno w Zakopanem turyści wykupili wszystkie! Jinks opamiętał się i powstrzymał rechot, żeby nie wkurzyć Yogiego, który do polityki i Prezesa najwyraźniej nie miał dystansu. Krzychu robił sobie żarty, Romek się wkurwiał, a po Jacku wszystko spływało.
Smoła podpadł później wszystkim, bo nabijał się z koleżanek i kolegów, którzy tworzyli wokół klasowych notabli prawdziwy dwór. Starali się, ale wszyscy razem ponieśli porażkę, bo to Romek, po którego przyjechała równie obszerna co on żona, miał wziąć na pokład Jinksa. W czasie jazdy pobełkotali trochę, pośmiali się i utwierdzili w przekonaniu, że razem mogą zmienić świat, a pierwszym etapem będzie podpompowanie własnych portfeli.
Yogi i Grażynka, bo tak nazywała się jego żona, nie wysadzili go pod samym domem, ale parę przecznic dalej, na rogu Wiertniczej i Okrężnej, tak żeby się mógł nieco przewietrzyć. Był to może i dobry pomysł, ale Argencki nie przewidział jednego, że alkohol jeszcze się rozchodził po krwi i świeże powietrze nie było w stanie wygrać z coraz większym stężeniem C2H50H w żyłach. Zdobywał kolejne metry chodnika żmudnie jak himalaista, który dokonuje ataku szczytowego na ośmiotysięcznik, nie korzystając z butli tlenowej.
W głowie rozpoczynała się projekcja tego, co go czeka, cierpienia, które dopadnie go w nocy, a nad ranem bólu głowy. Jutrzejszy kac-gigant jawił się jako nieuchronny zabieg imadłem, które będzie ściskało głowę. Może zamówi lekarza, który poda kroplówkę? Jak kogoś takiego znaleźć? Do tej pory z takich usług nie korzystał, słyszał tylko o ludziach biznesu, którzy przesadziwszy z alkoholem, decydowali się na radykalne środki. Spytałby sąsiada, lekarza, może jeszcze nie śpi, może spotka go przed domem, bo doktor Kawęcki często wychodził z psem jeszcze grubo po północy.
Nieźle się zrobił, ważne, że nikt tego nie widział, że kryzys dopadł go dopiero teraz, a poza tym... zawsze może być gorzej, pomyślał, mijając jakiegoś pijaczka, który skulił się pod śmietnikiem nieopodal jego domu. „Ludzkie ścierwo” – syknął sam do siebie, a z ust uleciała para. Wciągał powietrze głębokimi haustami, ale nie było lepiej, więc gdy dochodził do furtki, wyjął telefon i wystukał widomość do kierowcy, żeby jutro nie przyjeżdżał o 9.30, tylko w południe.
Puścił esemesa i wtedy usłyszał za sobą szelest. Odwrócił się, a to, co zobaczył, o mało nie zwaliło go z nóg. Nie ze strachu, ale ze śmiechu i zdziwienia, zdążył tylko wymamrotać: „E, popaprańcu, a gdzie Smoła i Jojo...?”. Gdy kończył ostatnią głoskę, już się nie śmiał, a przyjemne alkoholowe ciepło zastąpił przenikliwy, obezwładniający chłód, taki, którego zaznał tylko raz, kiedy dziesięć lat temu szedł na czołówkę z tirem. Obudził się wtedy w rowie, w którym leżały szczątki auta.
Ta myśl była ostatnią w jego niespełna pięćdziesięcioletnim życiu.