Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Lato 1937 nie jest łatwe dla Zuzanny Orłowskiej, bo trudno jednocześnie porządkować swoje życie prywatne i zawodowe, zakończyć sprawę rozwodową i otworzyć galerię wzornictwa. Do tego przyjaciółka wzywa na spotkanie w Tatrach, bo chce opowiedzieć o czymś, co ma zmienić jej dotychczasowe życie. Chcąc nie chcąc Zuzanna decyduje się na wyjazd, który rozpoczyna serię dramatycznych zdarzeń, od wielkiej katastrofy pod Giewontem, po tajemnicze zniknięcia. Do Zakopanego łatwo dojechać Luxtorpedą, ale trudno się z niego wyrwać, a jeszcze trudniej zrozumieć, co dzieje się z uczestnikami górskich wycieczek i kto jest sprawcą tajemniczych zgonów i zaginięć. Mordercy, adoratorzy, górskie szczyty i wysławiana przez Witkacego zakopianka nie ułatwiają Zuzannie życiowej stabilizacji, zamiast niej są przygody i debiut w nowej roli: detektywki amatorki.
Autorzy, Ewa Salwin i Grzegorz Kalinowski, zabierają czytelników w wakacyjny świat przedwojennych elit, gwarantując przy tym emocje i niespodziewane zwroty akcji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Lipiec 1936
Hubert Ostrowski spojrzał na krajobraz z zainteresowaniem, ale nie jakimś przesadnym, góry go nie interesowały bardziej niż morze, a morze nie było czymś, co miało szansę rywalizować z cielesnymi uciechami, używkami, pieniędzmi i władzą. Bo pieniądze to władza, a władza to pieniądze, i są one nierozerwalnie związane z przyjemnościami, kupowaniem i piciem alkoholi niedostępnych dla pospólstwa, które zadowala się piciem eteru i wąchaniem kleju, nie mając pojęcia o prawdziwych narkotykach! Choć oficjalnie są zakazane, bo sejm i rząd jednym chórem twierdzi, że „zabrania się wytwarzania, przetwarzania, przewozu i wywozu, przechowywania, handlu oraz wszelkiego w ogóle obiegu opium surowego, opium leczniczego, opium do palenia, i jego odpadków, haszyszu, kokainy, heroiny, wszelkich ich soli i przetworów”.
Ostrego ogarnął pusty śmiech, bo owe przykazania są równie skuteczne, co pojękiwania z ambon na temat niebezpieczeństwa grzechu. Ostry był ponad to, choć niski, to wysoki, bo gdy stanął na swoim portfelu, wyrastał ponad innych, a jeśli koturny, które go wynosiły ponad pospolitość i dawały moc, ścierały się, to potrafił je szybko podbić, bo nie miał żadnych oporów, by stosować swoje sztuczki i wykorzystywać wiedzę, która, zdarzało się, miała wartość liczoną nie tylko w banknotach dowolnej waluty i każdym kruszcu czy drogim kamieniu, ale i także w dewizach najpoważniejszych: w całkowitym oddaniu, w życiu i śmierci. Mógł więc kupować kokainę w Italii i sprzedać ją w Adrii, by panować nad kobietami i mężczyznami, nad chłopcami i dziewczętami. Kolekcjonował ludzi, a raczej wspomnienia o dominacji nad nimi, jak się zbiera pocztowe marki i widokówki. Między jedną a drugą przygodą wracał pamięcią do igraszek z ziemianką, u niej w salonie, która robiła dla niego rzeczy, o jakich niejednej dziwce się nie śniło, czy do tego miłego dueciku z artystkami, zorganizowanym w ich garderobie. Chłopcy i dziewczęta, panny i wdowy, każda i każdy mógł mu coś miłego zaoferować, nawet jeśli byli obrzydliwi, to dawali mu satysfakcję z tego, że mógł ich poniżyć, to też dawało rozkosz. Wszędzie! I w apartamencie luksusowego hotelu, i w podrzędnym pensjonacie na godziny, w prezesowskim gabinecie i dziecięcym pokoju, na łące i wysypisku śmieci, nawet na zakrystii i w szalecie! Zwłaszcza taki obskurny miał w sobie coś z afrodyzjaku, który nadawał posmaku szaleństwa pożądaniu i wzmagał upodlenie osoby niezależnie od płci i stanu.
Zmierzali do właśnie takiego ustronnego miejsca na szczycie Kasprowego Wierchu, ale tego niedostępnego dla publiczności, powyżej stacji kolei linowej, w budowanym wciąż obserwatorium. Na początku poczęstowano go piołunówką, rodzimym absyntem. Czuł się coraz lepiej, swobodniej, szczególnie po zażyciu pierwszej porcyjki „białej tabaki”. Towarzyszące temu drętwienie nosa od dawna nie wywoływało w nim dyskomfortu, było czymś naturalnym, nieodzownym, jak wydanie pieniędzy na wódkę czy dziwki. Jednych to uwierało, ale on się z tym nie liczył. Ważne było, że za parę minut dojdą ze stacji kolejki do placu budowy obserwatorium, która stała dziś pusta, jak na niedzielę w katolickim kraju przystało.
Układał sobie w głowie scenariusz, kolejny już, okrutniejszy i zarazem zabawny, bo polecił zabrać psią obrożę, taką żelazną z kolcami, która zdobi podhalańskie owczarki chroniące stada owiec przed atakiem wilków. Na samą myśl o tym utensylium czuł podniecenie, może więc niepotrzebny będzie dodatek w postaci dzwonka, który noszą owce?
Przeciągnął się i przystanął, by zapalić egipskiego, wsadził ręce w kieszenie i odwrócił się do swojej ofiary. I pomyśleć, że nie tylko miała mu się oddać, ale jeszcze za to zapłacić. Czyż to nie jest coś, o czym powinien marzyć każdy człowiek, gdyby tylko miał odwagę spełniać swe fantazje? Spojrzał w oczy ofiary i nie zobaczył tam strachu. Nie znalazł w nich też pożądliwości, bo ileż to razy zdarzało się, że poddaństwo i poniżenie stawało się wdzięcznym partnerstwem, że jego śmiałe, wyuzdane myśli wychodziły naprzeciw skrytym marzeniom, że otwierały umysły, poszerzały horyzonty! W tych oczach zobaczył siłę, pewność siebie i coś, co kilka razy kończyło się oporem, ale i na to był gotowy! W kieszeni miał paragraf, sprężynę, na końcu której była ołowiana kulka. Miał i brzytwę, którą po osiągnięciu przewagi mógł jeszcze wymierzyć dodatkową karę, upodlić do końca. Czasem takie szamotaniny były jeszcze lepsze od realizacji najbardziej starannie zaplanowanego scenariusza. Walka, wściekłość, kipiąca złość i na koniec kara, taka miła nieplanowana niespodzianka, po której można było zażądać bonifikaty!
Ale nie tym razem, pojął to za późno. Kamień trafił go w skroń. Za słabo, by pozbawić przytomności, ale na tyle silnie, by oszołomić.
Niedoszła ofiara przeszukiwała jego marynarkę i plecak. Patrzył na to jak przez mgłę, próbował wstać, ale zrobił to tylko na swoją zgubę. Poleciał w tył, a w ślad za nim jego rzeczy. Na próżno czekał na spotkanie z kamienistym gruntem, zamiast tego poczuł niewiarygodny, coraz większy pęd, jakby głowa wychyliła się z okna ponadnaturalnie pędzącego ekspresu.
Trwoga była tak przygniatająca, że nie potrafił krzyknąć, bo uświadomił sobie, że leci w przepaść.
Miesiąc później.
Umówili się jak zwykle przy wejściu na szlak. Przyjeżdżała na cały sierpień, zawsze z mężem, który wcale jej nie pilnował. Młoda i ładna, o zmysłowych ustach, nudziła się u boku starego, lecz bogatego męża. Takie lubił najbardziej – pachniały dekadencją i wyuzdaniem. Rozpoznawał je bez pudła i jeszcze żadna mu nie odmówiła.
Widywał tę kobietę od dwóch lat, lecz dopiero wczoraj przyszła do sklepu sama. Wcale nie interesowały jej swetry, narty czy kapelusze z muszelkami.
– Wiem, że podobam się panu – stwierdziła ot tak, po prostu.
Zamurowało go, nie wiedział, co odpowiedzieć. A potem słowa były w ogóle zbędne... Wanda, tak mu się przedstawiła, ale czy to była prawda? Mąż mówił na nią „Buba”, a ona na niego: „Pieseczku”.
Byłaby z tej całej „Buby” całkiem przyjemna wakacyjna kochanka, gdyby nie pewien wypadek, który do dziś psuł mu krew, chociaż minął rok od tamtego feralnego dnia.
Umówili się przy wejściu na szlak. Drogę na Zawrat pokonali bez przeszkód. Wanda marudziła trochę, że bolą ją nogi i głowa. Miała prawo, nie każdy radził sobie z wysokością i trudami przejścia nad przepaścią. Gdy tylko doszli do Koziej Przełęczy, poczuł, że coś się zmieniło. Widział to w jej oczach, chociaż się uśmiechała i pozwalała tulić.
– Jutro wyjeżdżam – oświadczyła.
– Jutro? – powtórzył jak echo. – Przecież dopiero przyjechałaś...
– Ale wyjeżdżam. Poznałam kogoś w hotelu, jest z Gdyni i chce mnie koniecznie zabrać na łódkę! Taka ładna pogoda...
– A co na to... Co na to twój...
– Mąż?! – Zaśmiała się. – A cóż on ma do tego? Dopóki chadzam z nim na bankiety i do restauracji, mam prawo robić, co mi się podoba. Reszta go nie interesuje. A ja w sierpniu nie mam zbyt wiele do roboty.
– A... a ja? Pomyślałaś choć trochę, co ze mną?
– Nie pleć farmazonów, mój miły – przerwała mu ostro. – Nie jestem dla ciebie ani pierwsza, ani jedyna, ani tym bardziej ostatnia. Masz co roku tłumy do wyboru, tym razem padło na mnie. Masz szczęście, że mi się podobałeś. Ale teraz poznałam innego i jadę z nim. A ty zostań tu, górski drapieżco, i zasadzaj się na nowe „jedyne i ubóstwiane”. Nie okłamujmy się, mój drogi... Jak ci na imię, bo wciąż zapominam: Wilhelm? Czy może Fryderyk?
Mówiła to tak lekko, z tak perfidnym uśmieszkiem... Przejrzała jego grę i ośmieliła się pierwsza go rzucić! Zawsze to on poznawał inną, tracił zainteresowanie, nie oddawał pocałunków, aż w końcu przelotny, przejrzysty niby koronka romans rwał się pod ciężarem nudy i obojętności.
Zawładnęło nim poczucie urażonej dumy. Tłumił je w sobie resztkami sił, a Wanda wciąż mówiła, każdym słowem wlewając w jego serce jad rozgoryczenia.
– Zamilcz! – krzyknął nagle, zupełnie nieprzytomny z gniewu.
Cofnęła się, jej duma zachwiała się niebezpiecznie.
– Gardzę tobą – syknęła i nagle jej mina z gniewnej zmieniła się w zdumioną.
Trwało to ułamek sekundy, nim pojął, co się dzieje. Stali na samym brzegu pokrytego kamykami urwiska, słońce igrało na pobliskich szczytach.
Runęła w dół, nim zdążył zareagować. Jego ręce objęły powietrze, a Wanda z niemym krzykiem na cudnych usteczkach poleciała w przepaść.
I choć jej nie zabił, czuł się winien jej śmierci.
Jej słowa „gardzę tobą” zostały z nim na zawsze.
Rozdział I
Luxtorpeda
1.
14 sierpnia 1937, sobota
Zdarzyło się jak w górskim bedekerze i opowieściach starych przewodników, którzy ostrzegają przed nagłym załamaniem pogody: burza w górach, niespodziewany atak wiatru, chłodu, wody i grzmotów, zmieniający dzień w noc. Nie mogła o sobie powiedzieć, że jest doświadczoną taterniczką, ale nie była też nowicjuszką, tylko mocną i wygimnastykowaną sportsmenką, nielekceważącą gór i jednocześnie nietruchlejącą przed jej majestatem.
Najlepiej byłoby przycupnąć, przetrwać napór wiatru i wody, zmoknąć i zziębnąć, ale to nie wchodziło w grę przy prawdziwej nawałnicy. Znajdowała się niemal na grani, której przejście dla bezpieczeństwa turystów asekurowane było żelaznymi łańcuchami. Przy dobrej pogodzie mogły uratować życie, ale podczas burzy działały jak piorunochrony i mogły sprowadzić nagłą śmierć. Musiała przemieścić się w bezpieczne miejsce, tyle że z wąskiej półeczki łatwo było o upadek. Owszem, miała jeszcze czekan, z drewnianym styliskiem i żelazną głowicą. Źle, ale nie najgorzej, kilkadziesiąt centymetrów żelaza to nie metry grubego łańcucha osadzonego w skale na kotwach.
Nie miała wyboru, bo warunki były coraz trudniejsze, każdy z huraganowych powiewów mógł zrzucić ją z grani, do tego z nieba lały się potoki wody płynące po kamieniach tworzących prawdziwą ślizgawkę. Woda zalewała oczy, wiatrówka, mimo że dopiero co zaimpregnowana, nie dawała rady z odprowadzaniem wody, ubranie nasiąkało jak gąbka, strumyki spływały przez grube skarpety wprost do butów. Kolejny poryw wiatru, czekan wbity między głazami był ostatnią podporą...
Coś wstrząsnęło styliskiem czekana. Zobaczyła stopę w ciężkim, górskim bucie, która kopała w głowicę; jeszcze moment i wyrwie się spomiędzy głazów, a ona runie w przepaść. Kolejne kopnięcie nie trafiło jednak w żelazną głowicę, lecz w palce, które oplatała na stylisku. Krzyknęła z bólu, nie puściła czekana, wyszarpnęła go w górę, by zachować go jako broń, ale tym samym straciła punkt podparcia, poleciała w bok, w otchłań.
Poczuła ból skroni, jej oczy poraził blask, ale nie było to uderzenie w skałę ani błysk pioruna. Śpiącej Zuzannie głowa poleciała na bok i uderzyła o szybę pociągu, a ostre światło pochodziło z bijącego prosto w oczy słońca. I to nie woda zalewała jej oczy, tylko pot, który spływał po czole. Z sennego koszmaru wróciła do wagonu, który mknął po ciasnych zakrętach do Zakopanego.
To była najbardziej niewygodna z luksusowych podróży. Bo Luxtorpeda, najmodniejszy z polskich pociągów, owszem, była szybki; i zasługiwał na to, by nazywać go torpedą, ale z luksusem niewiele miał wspólnego, zwłaszcza teraz, w sezonie, zapakowany po brzegi. Zajęte były nie tylko każde z pięćdziesięciu dwóch stałych siedzeń, ale i cztery składane, przez co zatarasowano przejście między rzędami. Zuzanna Orłowska z domu Wrońska nie była wysoka, więc miejsca wąskie i ciasne jak w trzeciej klasie specjalnie jej nie dokuczały, ale opinia, za którą przed laty gosposia rodziców o mało nie wyleciała z pracy, była jak najbardziej zasłużona. Poczciwej Ludwisi wymknęło się: „Ta nasza Zuzia to straszny nicpoń i wiercidupa!”. Zwłaszcza mamie się te słowa nie spodobały, ojciec wykazał się większą wyrozumiałością i tłumaczył, że może i gosposia się zagalopowała, choć faktycznie lepiej byłoby mówić o niej „żywe srebro”. W końcu która z dobrze wychowanych panienek wpada na pomysł, by strzelać z procy, jeździć jak szalona na rowerze i wspinać się po szafie, i której ulubionym bohaterem jest John Clayton II, wicehrabia Greystoke, bardziej znany jak Tarzan, władca małp?!
Roznosiła ją energia, ale jedyne, co mogła zrobić, to przeciągnąć się w siedzeniu, którego wygoda kończyła się na czerwonej skórze, bo cała reszta, zwłaszcza niemal pionowe ustawienie oparcia, upodabniała je raczej do miejsca w autobusie. Zresztą cała Luxtorpeda to nic innego jak autobus jadący po szynach, nawet koła miała niczym auto obute w gumowe opony, co dodawało wygody, i jazda była pozbawiona charakterystycznego stukotu. Szkoda, że każdy pociąg nie był tak zaprojektowany, tylko sześć Luxtorped przemierzających II Rzeczpospolitą to stanowczo zbyt mało! Nie było nic szybszego, przynajmniej na trasie z Krakowa do Zakopanego, i nie było przy tym nic duszniejszego. Kształt szynobusu był piękny, wręcz awangardowy, nie przymierzając jak z filmu Metropolis Fritza Langa, ale jego imponujące, szklane okna się nie otwierały, a wentylacja działała tylko w trakcie jazdy!
Podczas krótkiego postoju w Chabówce, gdzie maszynista przesiadał się z jednego końca wagonu na drugi, szklane połacie wagonu nagrzewały się w słońcu i wnętrze zamieniło się w piekarnik. Nawet kiedy maszyna ruszała, zamontowane na dachu wywietrzniki, nie mogły w dostateczny sposób obniżyć temperatury. W normalnym pociągu można byłoby zaciągnąć firanki, ale do aerodynamicznej konstrukcji wagonu tak banalne rozwiązanie najwyraźniej nie pasowało.
Zuzanna pociła się obficie, ale cóż powiedzieć o jej starozakonnym sąsiedzie, który miał wbity na głowę ciężki kapelusz, do tego był potężnej postury i nie zdjął płaszcza, zupełnie niepasującego do letniej pogody. Mężczyzna aż poczerwieniał na twarzy, choć nie tak jak na początku podróży, kiedy wykłócał się o zniżkę na przejazd. Nie wyglądał na biedaka, którego tygodniówka została przepuszczona na przejazd Luxtorpedą, raczej na kogoś, kto spędzi w Zakopanem czas w którymś z lepszych sanatoriów. Mimo wszystko postanowił powalczyć o ulgę dla narciarzy, choć sezon był letni, a on sam nie wyglądał na sportsmena, a jego legitymacją był dzierżony w dłoniach komplet dziecięcych nart! Zuzanna słyszała o takich cwaniakach, którzy wykorzystywali narciarskie zniżki wprowadzone przez fanatyka tego sportu, wiceministra komunikacji Bobkowskiego, ale pierwszy raz widziała taką akcję na własne oczy.
– Szanowny panie, lecz w górach nie ma śniegu! – powiedział konduktor, tyle że amator narciarskiej zniżki miał jednak swoje argumenty.
– A skąd pan wiesz, jak pan stoisz tu, na dworcu w Krakowie?! – perorował oburzony. – Czy pan jesteś jasnowidz, prorok jakiś, żebyś pan widział stąd, czy tam, wysoko w górach jest śnieg, czy go nie ma?
– Ale szanowny pan nie wygląda na narciarza! – nie ustępował konduktor.
– A gdybyś pan się rozebrał z ten uniform, to czy byś pan wyglądał na konduktora PKP? Czy pan jesteś policja państwowa albo urząd śledczy, żeby sprawdzić mój bagaż, czy ja w nim czasem nie mam narciarska kipa i sweter? A zresztą może ja sobie życzę kupić wszystko już w Zakopanem?
– Ale narty szanowanego pana...
– Że małe? – Żyd zaśmiał się, potrząsając dziecinnymi nartkami. – To spróbuj pan pojechać na tych wielkich, nawet pan nie wiesz, jakie to niewygodne, jak to się może natychmiastowo zaplątać! Pan mnie życzysz połamania nóg?!
Konduktor próbował jeszcze podjąć ostatnią próbę, ale wobec powodzi słów, w których pojawiały się nazwiska marszałka Piłsudskiego, Bobkowskiego, prezesa związku narciarskiego i zięcia prezydenta Mościckiego oraz nieznanego Zuzie inżyniera Riegelhaupta, którego tytułował wielkim budowniczym zakopiańskiej synagogi, funkcjonariusz kolei skapitulował.
Późniejsza podróż nie dostarczała żadnych emocji, pasażerowie czytali, drzemali albo jedli przygotowane zawczasu kanapki, bo w Luxtorpedzie nie było bufetu, taka to była pierwsza klasa, z wałówką zamiast poczęstunku. I tak by nie jadła, bo z trudem przełykała coś do południa, narzekała sobie ot tak, dla zasady; poza tym czego jak czego, ale kawy, małej, smolistej, w stylu włoskim, napiłaby się z przyjemnością.
Po dwóch godzinach i trzech kwadransach jazdy pociąg zaczął zwalniać, mimo że skończyły się ostre wiraże. Publiczność ożywiła się, bo przez połacie szyb wdzierały się nie tylko promienie letniego słońca, ale i widok gór. Nie po raz pierwszy Zuzanna przyjeżdżała do Zakopanego, znała tę panoramę, ale widok majestatycznych szczytów niezmiennie wywoływał w niej ekscytację. I wspomnienia. Kto wie, może właśnie tutaj przegapiła okazję swojego życia? Nic to, stało się, co się stało, trzeba żyć dalej i starać się poukładać wszystko na nowo; i tak wiele już się udało, zatem nie wolno zwalniać tempa, tylko trzeba iść śmiało przed siebie. Tak na dobry początek w góry!