Wczasowiczka. Śmierć w Tatrach - Grzegorz Kalinowski,Ewa Salwin - ebook + audiobook
BESTSELLER

Wczasowiczka. Śmierć w Tatrach ebook i audiobook

Grzegorz Kalinowski, Ewa Salwin

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Lato 1937 nie jest łatwe dla Zuzanny Orłowskiej, bo trudno jednocześnie porządkować swoje życie prywatne i zawodowe, zakończyć sprawę rozwodową i otworzyć galerię wzornictwa. Do tego przyjaciółka wzywa na spotkanie w Tatrach, bo chce opowiedzieć o czymś, co ma zmienić jej dotychczasowe życie. Chcąc nie chcąc Zuzanna decyduje się na wyjazd, który rozpoczyna serię dramatycznych zdarzeń, od wielkiej katastrofy pod Giewontem, po tajemnicze zniknięcia. Do Zakopanego łatwo dojechać Luxtorpedą, ale trudno się z niego wyrwać, a jeszcze trudniej zrozumieć, co dzieje się z uczestnikami górskich wycieczek i kto jest sprawcą tajemniczych zgonów i zaginięć. Mordercy, adoratorzy, górskie szczyty i wysławiana przez Witkacego zakopianka nie ułatwiają Zuzannie życiowej stabilizacji, zamiast niej są przygody i debiut w nowej roli: detektywki amatorki.

Autorzy, Ewa Salwin i Grzegorz Kalinowski, zabierają czytelników w wakacyjny świat przedwojennych elit, gwarantując przy tym emocje i niespodziewane zwroty akcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 13 min

Lektor: Andrzej Hausner
Oceny
4,1 (247 ocen)
111
72
43
19
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Z braku laku…

Nie wyciągnęłam się. Książki z górami w tle są na ogół bardzo dobre, klimatyczne. Tu nie poczułam magi
10
BarSzu
(edytowany)

Z braku laku…

Ta książka nie wciągnęła mnie, ale to może wina audiobooka ponieważ lektor czytał monotonnie 👎👎 i to była tragedia …. jestem przekonana , że właściwie dobrany lektor dodałby tej książce „energii „. Zastanawiam się czy twórcy audiobooków w ogóle zastanawiają się nad doborem głosu i osoby czytającej,
00
Kuszla

Dobrze spędzony czas

Góry i morderstwa – to, co lubię najbardziej. :) Jak więc nie sięgnąć po taką powieść? Sama okładka, stworzona przez Pana Mariusza Banachowicza, zasługuje już na kilka słów pochwały. Przejdźmy natomiast do tekstu. Początkowo poznajemy Huberta Ostrowskiego. Dość specyficznego mężczyznę. Zapoczątkuje on serię morderstw, o których zbyt wiele Wam nie zdradzę. Następnie przeskakujemy w czasie o rok i poznajemy Zuzę. Kobieta przyjeżdża do Zakopanego, gdzie okazuje się, że znika jej przyjaciółka. Zuzanna nie osiada na laurach i postanawia odnaleźć zaginioną Michalinę. Czy kobieta wciąż żyje? Czy Orłowskiej uda się ją odnaleźć? Zuzanna Orłowska to bardzo dopracowana postać. Pamiętajmy, że „Śmierć w Tatrach” jest historią osadzoną w 1937 roku. Wierzenia ludzkie odbiegały od obecnych, przez co czytelnik otrzymuje nie tylko ciekawą historię, ale i dawkę wiedzy. Mimo tego Zuzanna jest twardo stąpającą po ziemi kobietą. Jej wypowiedzi są przemyślane, choć czasem stoją na krawędzi bezczelności...
00
AniaRobert

Dobrze spędzony czas

Zgrabny retro kryminał górski. Trochę błędów w montażu nagrania.
00
Penelopa1964

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa akcja, opisane Zakopane i Tatry bliskie mojemu sercu, wiele miejsc mi znanych, parę historii poznałam po raz pierwszy. Przeszkadzała mi niestaranna korekta tekstu.
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ewa Sal­win, Grze­gorz Ka­li­now­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-55-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Li­piec 1936

Hu­bert Ostrow­ski spoj­rzał na kra­jo­braz z za­in­te­re­so­wa­niem, ale nie ja­kimś prze­sad­nym, góry go nie in­te­re­so­wały bar­dziej niż mo­rze, a mo­rze nie było czymś, co miało szansę ry­wa­li­zo­wać z cie­le­snymi ucie­chami, używ­kami, pie­niędzmi i wła­dzą. Bo pie­nią­dze to wła­dza, a wła­dza to pie­nią­dze, i są one nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane z przy­jem­no­ściami, ku­po­wa­niem i pi­ciem al­ko­holi nie­do­stęp­nych dla po­spól­stwa, które za­do­wala się pi­ciem eteru i wą­cha­niem kleju, nie ma­jąc po­ję­cia o praw­dzi­wych nar­ko­ty­kach! Choć ofi­cjal­nie są za­ka­zane, bo sejm i rząd jed­nym chó­rem twier­dzi, że „za­bra­nia się wy­twa­rza­nia, prze­twa­rza­nia, prze­wozu i wy­wozu, prze­cho­wy­wa­nia, han­dlu oraz wszel­kiego w ogóle obiegu opium su­ro­wego, opium lecz­ni­czego, opium do pa­le­nia, i jego od­pad­ków, ha­szy­szu, ko­ka­iny, he­ro­iny, wszel­kich ich soli i prze­two­rów”.

Ostrego ogar­nął pu­sty śmiech, bo owe przy­ka­za­nia są rów­nie sku­teczne, co po­ję­ki­wa­nia z am­bon na te­mat nie­bez­pie­czeń­stwa grze­chu. Ostry był po­nad to, choć ni­ski, to wy­soki, bo gdy sta­nął na swoim port­felu, wy­ra­stał po­nad in­nych, a je­śli ko­turny, które go wy­no­siły po­nad po­spo­li­tość i da­wały moc, ście­rały się, to po­tra­fił je szybko pod­bić, bo nie miał żad­nych opo­rów, by sto­so­wać swoje sztuczki i wy­ko­rzy­sty­wać wie­dzę, która, zda­rzało się, miała war­tość li­czoną nie tylko w bank­no­tach do­wol­nej wa­luty i każ­dym kruszcu czy dro­gim ka­mie­niu, ale i także w de­wi­zach naj­po­waż­niej­szych: w cał­ko­wi­tym od­da­niu, w ży­ciu i śmierci. Mógł więc ku­po­wać ko­ka­inę w Ita­lii i sprze­dać ją w Ad­rii, by pa­no­wać nad ko­bie­tami i męż­czy­znami, nad chłop­cami i dziew­czę­tami. Ko­lek­cjo­no­wał lu­dzi, a ra­czej wspo­mnie­nia o do­mi­na­cji nad nimi, jak się zbiera pocz­towe marki i wi­do­kówki. Mię­dzy jedną a drugą przy­godą wra­cał pa­mię­cią do igra­szek z zie­mianką, u niej w sa­lo­nie, która ro­biła dla niego rze­czy, o ja­kich nie­jed­nej dziwce się nie śniło, czy do tego mi­łego du­eciku z ar­tyst­kami, zor­ga­ni­zo­wa­nym w ich gar­de­ro­bie. Chłopcy i dziew­częta, panny i wdowy, każda i każdy mógł mu coś mi­łego za­ofe­ro­wać, na­wet je­śli byli obrzy­dliwi, to da­wali mu sa­tys­fak­cję z tego, że mógł ich po­ni­żyć, to też da­wało roz­kosz. Wszę­dzie! I w apar­ta­men­cie luk­su­so­wego ho­telu, i w pod­rzęd­nym pen­sjo­na­cie na go­dziny, w pre­ze­sow­skim ga­bi­ne­cie i dzie­cię­cym po­koju, na łące i wy­sy­pi­sku śmieci, na­wet na za­kry­stii i w sza­le­cie! Zwłasz­cza taki ob­skurny miał w so­bie coś z afro­dy­zjaku, który nada­wał po­smaku sza­leń­stwa po­żą­da­niu i wzma­gał upodle­nie osoby nie­za­leż­nie od płci i stanu.

Zmie­rzali do wła­śnie ta­kiego ustron­nego miej­sca na szczy­cie Ka­spro­wego Wier­chu, ale tego nie­do­stęp­nego dla pu­blicz­no­ści, po­wy­żej sta­cji ko­lei li­no­wej, w bu­do­wa­nym wciąż ob­ser­wa­to­rium. Na po­czątku po­czę­sto­wano go pio­łu­nówką, ro­dzi­mym ab­syn­tem. Czuł się co­raz le­piej, swo­bod­niej, szcze­gól­nie po za­ży­ciu pierw­szej por­cyjki „bia­łej ta­baki”. To­wa­rzy­szące temu drę­twie­nie nosa od dawna nie wy­wo­ły­wało w nim dys­kom­fortu, było czymś na­tu­ral­nym, nie­odzow­nym, jak wy­da­nie pie­nię­dzy na wódkę czy dziwki. Jed­nych to uwie­rało, ale on się z tym nie li­czył. Ważne było, że za parę mi­nut dojdą ze sta­cji ko­lejki do placu bu­dowy ob­ser­wa­to­rium, która stała dziś pu­sta, jak na nie­dzielę w ka­to­lic­kim kraju przy­stało.

Ukła­dał so­bie w gło­wie sce­na­riusz, ko­lejny już, okrut­niej­szy i za­ra­zem za­bawny, bo po­le­cił za­brać psią ob­rożę, taką że­la­zną z kol­cami, która zdobi pod­ha­lań­skie owczarki chro­niące stada owiec przed ata­kiem wil­ków. Na samą myśl o tym uten­sy­lium czuł pod­nie­ce­nie, może więc nie­po­trzebny bę­dzie do­da­tek w po­staci dzwonka, który no­szą owce?

Prze­cią­gnął się i przy­sta­nął, by za­pa­lić egip­skiego, wsa­dził ręce w kie­sze­nie i od­wró­cił się do swo­jej ofiary. I po­my­śleć, że nie tylko miała mu się od­dać, ale jesz­cze za to za­pła­cić. Czyż to nie jest coś, o czym po­wi­nien ma­rzyć każdy czło­wiek, gdyby tylko miał od­wagę speł­niać swe fan­ta­zje? Spoj­rzał w oczy ofiary i nie zo­ba­czył tam stra­chu. Nie zna­lazł w nich też po­żą­dli­wo­ści, bo ileż to razy zda­rzało się, że pod­dań­stwo i po­ni­że­nie sta­wało się wdzięcz­nym part­ner­stwem, że jego śmiałe, wy­uz­dane my­śli wy­cho­dziły na­prze­ciw skry­tym ma­rze­niom, że otwie­rały umy­sły, po­sze­rzały ho­ry­zonty! W tych oczach zo­ba­czył siłę, pew­ność sie­bie i coś, co kilka razy koń­czyło się opo­rem, ale i na to był go­towy! W kie­szeni miał pa­ra­graf, sprę­żynę, na końcu któ­rej była oło­wiana kulka. Miał i brzy­twę, którą po osią­gnię­ciu prze­wagi mógł jesz­cze wy­mie­rzyć do­dat­kową karę, upodlić do końca. Cza­sem ta­kie sza­mo­ta­niny były jesz­cze lep­sze od re­ali­za­cji naj­bar­dziej sta­ran­nie za­pla­no­wa­nego sce­na­riu­sza. Walka, wście­kłość, ki­piąca złość i na ko­niec kara, taka miła nie­pla­no­wana nie­spo­dzianka, po któ­rej można było za­żą­dać bo­ni­fi­katy!

Ale nie tym ra­zem, po­jął to za późno. Ka­mień tra­fił go w skroń. Za słabo, by po­zba­wić przy­tom­no­ści, ale na tyle sil­nie, by oszo­ło­mić.

Nie­do­szła ofiara prze­szu­ki­wała jego ma­ry­narkę i ple­cak. Pa­trzył na to jak przez mgłę, pró­bo­wał wstać, ale zro­bił to tylko na swoją zgubę. Po­le­ciał w tył, a w ślad za nim jego rze­czy. Na próżno cze­kał na spo­tka­nie z ka­mie­ni­stym grun­tem, za­miast tego po­czuł nie­wia­ry­godny, co­raz więk­szy pęd, jakby głowa wy­chy­liła się z okna po­nadna­tu­ral­nie pę­dzą­cego eks­presu.

Trwoga była tak przy­gnia­ta­jąca, że nie po­tra­fił krzyk­nąć, bo uświa­do­mił so­bie, że leci w prze­paść.

*

Mie­siąc póź­niej.

Umó­wili się jak zwy­kle przy wej­ściu na szlak. Przy­jeż­dżała na cały sier­pień, za­wsze z mę­żem, który wcale jej nie pil­no­wał. Młoda i ładna, o zmy­sło­wych ustach, nu­dziła się u boku sta­rego, lecz bo­ga­tego męża. Ta­kie lu­bił naj­bar­dziej – pach­niały de­ka­den­cją i wy­uz­da­niem. Roz­po­zna­wał je bez pu­dła i jesz­cze żadna mu nie od­mó­wiła.

Wi­dy­wał tę ko­bietę od dwóch lat, lecz do­piero wczo­raj przy­szła do sklepu sama. Wcale nie in­te­re­so­wały jej swe­try, narty czy ka­pe­lu­sze z mu­szel­kami.

– Wiem, że po­do­bam się panu – stwier­dziła ot tak, po pro­stu.

Za­mu­ro­wało go, nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć. A po­tem słowa były w ogóle zbędne... Wanda, tak mu się przed­sta­wiła, ale czy to była prawda? Mąż mó­wił na nią „Buba”, a ona na niego: „Pie­seczku”.

By­łaby z tej ca­łej „Buby” cał­kiem przy­jemna wa­ka­cyjna ko­chanka, gdyby nie pe­wien wy­pa­dek, który do dziś psuł mu krew, cho­ciaż mi­nął rok od tam­tego fe­ral­nego dnia.

Umó­wili się przy wej­ściu na szlak. Drogę na Za­wrat po­ko­nali bez prze­szkód. Wanda ma­ru­dziła tro­chę, że bolą ją nogi i głowa. Miała prawo, nie każdy ra­dził so­bie z wy­so­ko­ścią i tru­dami przej­ścia nad prze­pa­ścią. Gdy tylko do­szli do Ko­ziej Prze­łę­czy, po­czuł, że coś się zmie­niło. Wi­dział to w jej oczach, cho­ciaż się uśmie­chała i po­zwa­lała tu­lić.

– Ju­tro wy­jeż­dżam – oświad­czyła.

– Ju­tro? – po­wtó­rzył jak echo. – Prze­cież do­piero przy­je­cha­łaś...

– Ale wy­jeż­dżam. Po­zna­łam ko­goś w ho­telu, jest z Gdyni i chce mnie ko­niecz­nie za­brać na łódkę! Taka ładna po­goda...

– A co na to... Co na to twój...

– Mąż?! – Za­śmiała się. – A cóż on ma do tego? Do­póki cha­dzam z nim na ban­kiety i do re­stau­ra­cji, mam prawo ro­bić, co mi się po­doba. Reszta go nie in­te­re­suje. A ja w sierp­niu nie mam zbyt wiele do ro­boty.

– A... a ja? Po­my­śla­łaś choć tro­chę, co ze mną?

– Nie pleć far­ma­zo­nów, mój miły – prze­rwała mu ostro. – Nie je­stem dla cie­bie ani pierw­sza, ani je­dyna, ani tym bar­dziej ostat­nia. Masz co roku tłumy do wy­boru, tym ra­zem pa­dło na mnie. Masz szczę­ście, że mi się po­do­ba­łeś. Ale te­raz po­zna­łam in­nego i jadę z nim. A ty zo­stań tu, gór­ski dra­pieżco, i za­sa­dzaj się na nowe „je­dyne i ubó­stwiane”. Nie okła­mujmy się, mój drogi... Jak ci na imię, bo wciąż za­po­mi­nam: Wil­helm? Czy może Fry­de­ryk?

Mó­wiła to tak lekko, z tak per­fid­nym uśmiesz­kiem... Przej­rzała jego grę i ośmie­liła się pierw­sza go rzu­cić! Za­wsze to on po­zna­wał inną, tra­cił za­in­te­re­so­wa­nie, nie od­da­wał po­ca­łun­ków, aż w końcu prze­lotny, przej­rzy­sty niby ko­ronka ro­mans rwał się pod cię­ża­rem nudy i obo­jęt­no­ści.

Za­wład­nęło nim po­czu­cie ura­żo­nej dumy. Tłu­mił je w so­bie reszt­kami sił, a Wanda wciąż mó­wiła, każ­dym sło­wem wle­wa­jąc w jego serce jad roz­go­ry­cze­nia.

– Za­milcz! – krzyk­nął na­gle, zu­peł­nie nie­przy­tomny z gniewu.

Cof­nęła się, jej duma za­chwiała się nie­bez­piecz­nie.

– Gar­dzę tobą – syk­nęła i na­gle jej mina z gniew­nej zmie­niła się w zdu­mioną.

Trwało to uła­mek se­kundy, nim po­jął, co się dzieje. Stali na sa­mym brzegu po­kry­tego ka­my­kami urwi­ska, słońce igrało na po­bli­skich szczy­tach.

Ru­nęła w dół, nim zdą­żył za­re­ago­wać. Jego ręce ob­jęły po­wie­trze, a Wanda z nie­mym krzy­kiem na cud­nych ustecz­kach po­le­ciała w prze­paść.

I choć jej nie za­bił, czuł się wi­nien jej śmierci.

Jej słowa „gar­dzę tobą” zo­stały z nim na za­wsze.

Roz­dział I

Lu­xtor­peda

1.

14 sierp­nia 1937, so­bota

Zda­rzyło się jak w gór­skim be­de­ke­rze i opo­wie­ściach sta­rych prze­wod­ni­ków, któ­rzy ostrze­gają przed na­głym za­ła­ma­niem po­gody: bu­rza w gó­rach, nie­spo­dzie­wany atak wia­tru, chłodu, wody i grzmo­tów, zmie­nia­jący dzień w noc. Nie mo­gła o so­bie po­wie­dzieć, że jest do­świad­czoną ta­ter­niczką, ale nie była też no­wi­cjuszką, tylko mocną i wy­gim­na­sty­ko­waną spor­t­smenką, nie­lek­ce­wa­żącą gór i jed­no­cze­śnie nie­tru­chle­jącą przed jej ma­je­sta­tem.

Naj­le­piej by­łoby przy­cup­nąć, prze­trwać na­pór wia­tru i wody, zmok­nąć i zzięb­nąć, ale to nie wcho­dziło w grę przy praw­dzi­wej na­wał­nicy. Znaj­do­wała się nie­mal na grani, któ­rej przej­ście dla bez­pie­czeń­stwa tu­ry­stów ase­ku­ro­wane było że­la­znymi łań­cu­chami. Przy do­brej po­go­dzie mo­gły ura­to­wać ży­cie, ale pod­czas bu­rzy dzia­łały jak pio­ru­no­chrony i mo­gły spro­wa­dzić na­głą śmierć. Mu­siała prze­mie­ścić się w bez­pieczne miej­sce, tyle że z wą­skiej pó­łeczki ła­two było o upa­dek. Ow­szem, miała jesz­cze cze­kan, z drew­nia­nym sty­li­skiem i że­la­zną gło­wicą. Źle, ale nie naj­go­rzej, kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów że­laza to nie me­try gru­bego łań­cu­cha osa­dzo­nego w skale na ko­twach.

Nie miała wy­boru, bo wa­runki były co­raz trud­niej­sze, każdy z hu­ra­ga­no­wych po­wie­wów mógł zrzu­cić ją z grani, do tego z nieba lały się po­toki wody pły­nące po ka­mie­niach two­rzą­cych praw­dziwą śli­zgawkę. Woda za­le­wała oczy, wia­trówka, mimo że do­piero co za­im­pre­gno­wana, nie da­wała rady z od­pro­wa­dza­niem wody, ubra­nie na­sią­kało jak gąbka, stru­myki spły­wały przez grube skar­pety wprost do bu­tów. Ko­lejny po­ryw wia­tru, cze­kan wbity mię­dzy gła­zami był ostat­nią pod­porą...

Coś wstrzą­snęło sty­li­skiem cze­kana. Zo­ba­czyła stopę w cięż­kim, gór­skim bu­cie, która ko­pała w gło­wicę; jesz­cze mo­ment i wy­rwie się spo­mię­dzy gła­zów, a ona ru­nie w prze­paść. Ko­lejne kop­nię­cie nie tra­fiło jed­nak w że­la­zną gło­wicę, lecz w palce, które opla­tała na sty­li­sku. Krzyk­nęła z bólu, nie pu­ściła cze­kana, wy­szarp­nęła go w górę, by za­cho­wać go jako broń, ale tym sa­mym stra­ciła punkt pod­par­cia, po­le­ciała w bok, w ot­chłań.

Po­czuła ból skroni, jej oczy po­ra­ził blask, ale nie było to ude­rze­nie w skałę ani błysk pio­runa. Śpią­cej Zu­zan­nie głowa po­le­ciała na bok i ude­rzyła o szybę po­ciągu, a ostre świa­tło po­cho­dziło z bi­ją­cego pro­sto w oczy słońca. I to nie woda za­le­wała jej oczy, tylko pot, który spły­wał po czole. Z sen­nego kosz­maru wró­ciła do wa­gonu, który mknął po cia­snych za­krę­tach do Za­ko­pa­nego.

To była naj­bar­dziej nie­wy­godna z luk­su­so­wych po­dróży. Bo Lu­xtor­peda, naj­mod­niej­szy z pol­skich po­cią­gów, ow­szem, była szybki; i za­słu­gi­wał na to, by na­zy­wać go tor­pedą, ale z luk­su­sem nie­wiele miał wspól­nego, zwłasz­cza te­raz, w se­zo­nie, za­pa­ko­wany po brzegi. Za­jęte były nie tylko każde z pięć­dzie­się­ciu dwóch sta­łych sie­dzeń, ale i cztery skła­dane, przez co za­ta­ra­so­wano przej­ście mię­dzy rzę­dami. Zu­zanna Or­łow­ska z domu Wroń­ska nie była wy­soka, więc miej­sca wą­skie i cia­sne jak w trze­ciej kla­sie spe­cjal­nie jej nie do­ku­czały, ale opi­nia, za którą przed laty go­spo­sia ro­dzi­ców o mało nie wy­le­ciała z pracy, była jak naj­bar­dziej za­słu­żona. Po­czci­wej Lu­dwisi wy­mknęło się: „Ta na­sza Zu­zia to straszny nic­poń i wier­ci­dupa!”. Zwłasz­cza ma­mie się te słowa nie spodo­bały, oj­ciec wy­ka­zał się więk­szą wy­ro­zu­mia­ło­ścią i tłu­ma­czył, że może i go­spo­sia się za­ga­lo­po­wała, choć fak­tycz­nie le­piej by­łoby mó­wić o niej „żywe sre­bro”. W końcu która z do­brze wy­cho­wa­nych pa­nie­nek wpada na po­mysł, by strze­lać z procy, jeź­dzić jak sza­lona na ro­we­rze i wspi­nać się po sza­fie, i któ­rej ulu­bio­nym bo­ha­te­rem jest John Clay­ton II, wi­ceh­ra­bia Grey­stoke, bar­dziej znany jak Tar­zan, władca małp?!

Roz­no­siła ją ener­gia, ale je­dyne, co mo­gła zro­bić, to prze­cią­gnąć się w sie­dze­niu, któ­rego wy­goda koń­czyła się na czer­wo­nej skó­rze, bo cała reszta, zwłasz­cza nie­mal pio­nowe usta­wie­nie opar­cia, upo­dab­niała je ra­czej do miej­sca w au­to­bu­sie. Zresztą cała Lu­xtor­peda to nic in­nego jak au­to­bus ja­dący po szy­nach, na­wet koła miała ni­czym auto obute w gu­mowe opony, co do­da­wało wy­gody, i jazda była po­zba­wiona cha­rak­te­ry­stycz­nego stu­kotu. Szkoda, że każdy po­ciąg nie był tak za­pro­jek­to­wany, tylko sześć Lu­xtor­ped prze­mie­rza­ją­cych II Rzecz­po­spo­litą to sta­now­czo zbyt mało! Nie było nic szyb­szego, przy­naj­mniej na tra­sie z Kra­kowa do Za­ko­pa­nego, i nie było przy tym nic dusz­niej­szego. Kształt szy­no­busu był piękny, wręcz awan­gar­dowy, nie przy­mie­rza­jąc jak z filmu Me­tro­po­lis Fritza Langa, ale jego im­po­nu­jące, szklane okna się nie otwie­rały, a wen­ty­la­cja dzia­łała tylko w trak­cie jazdy!

Pod­czas krót­kiego po­stoju w Cha­bówce, gdzie ma­szy­ni­sta prze­sia­dał się z jed­nego końca wa­gonu na drugi, szklane po­ła­cie wa­gonu na­grze­wały się w słońcu i wnę­trze za­mie­niło się w pie­kar­nik. Na­wet kiedy ma­szyna ru­szała, za­mon­to­wane na da­chu wy­wietrz­niki, nie mo­gły w do­sta­teczny spo­sób ob­ni­żyć tem­pe­ra­tury. W nor­mal­nym po­ciągu można by­łoby za­cią­gnąć fi­ranki, ale do ae­ro­dy­na­micz­nej kon­struk­cji wa­gonu tak ba­nalne roz­wią­za­nie naj­wy­raź­niej nie pa­so­wało.

Zu­zanna po­ciła się ob­fi­cie, ale cóż po­wie­dzieć o jej sta­ro­za­kon­nym są­sie­dzie, który miał wbity na głowę ciężki ka­pe­lusz, do tego był po­tęż­nej po­stury i nie zdjął płasz­cza, zu­peł­nie nie­pa­su­ją­cego do let­niej po­gody. Męż­czy­zna aż po­czer­wie­niał na twa­rzy, choć nie tak jak na po­czątku po­dróży, kiedy wy­kłó­cał się o zniżkę na prze­jazd. Nie wy­glą­dał na bie­daka, któ­rego ty­go­dniówka zo­stała prze­pusz­czona na prze­jazd Lu­xtor­pedą, ra­czej na ko­goś, kto spę­dzi w Za­ko­pa­nem czas w któ­rymś z lep­szych sa­na­to­riów. Mimo wszystko po­sta­no­wił po­wal­czyć o ulgę dla nar­cia­rzy, choć se­zon był letni, a on sam nie wy­glądał na spor­t­smena, a jego le­gi­ty­ma­cją był dzier­żony w dło­niach kom­plet dzie­cię­cych nart! Zu­zanna sły­szała o ta­kich cwa­nia­kach, któ­rzy wy­ko­rzy­sty­wali nar­ciar­skie zniżki wpro­wa­dzone przez fa­na­tyka tego sportu, wi­ce­mi­ni­stra ko­mu­ni­ka­cji Bob­kow­skiego, ale pierw­szy raz wi­działa taką ak­cję na wła­sne oczy.

– Sza­nowny pa­nie, lecz w gó­rach nie ma śniegu! – po­wie­dział kon­duk­tor, tyle że ama­tor nar­ciar­skiej zniżki miał jed­nak swoje ar­gu­menty.

– A skąd pan wiesz, jak pan sto­isz tu, na dworcu w Kra­ko­wie?! – pe­ro­ro­wał obu­rzony. – Czy pan je­steś ja­sno­widz, pro­rok ja­kiś, że­byś pan wi­dział stąd, czy tam, wy­soko w gó­rach jest śnieg, czy go nie ma?

– Ale sza­nowny pan nie wy­gląda na nar­cia­rza! – nie ustę­po­wał kon­duk­tor.

– A gdy­byś pan się ro­ze­brał z ten uni­form, to czy byś pan wy­glą­dał na kon­duk­tora PKP? Czy pan je­steś po­li­cja pań­stwowa albo urząd śled­czy, żeby spraw­dzić mój ba­gaż, czy ja w nim cza­sem nie mam nar­ciar­ska kipa i swe­ter? A zresztą może ja so­bie ży­czę ku­pić wszystko już w Za­ko­pa­nem?

– Ale narty sza­no­wa­nego pana...

– Że małe? – Żyd za­śmiał się, po­trzą­sa­jąc dzie­cin­nymi nar­t­kami. – To spró­buj pan po­je­chać na tych wiel­kich, na­wet pan nie wiesz, ja­kie to nie­wy­godne, jak to się może na­tych­mia­stowo za­plą­tać! Pan mnie ży­czysz po­ła­ma­nia nóg?!

Kon­duk­tor pró­bo­wał jesz­cze pod­jąć ostat­nią próbę, ale wo­bec po­wo­dzi słów, w któ­rych po­ja­wiały się na­zwi­ska mar­szałka Pił­sud­skiego, Bob­kow­skiego, pre­zesa związku nar­ciar­skiego i zię­cia pre­zy­denta Mo­ścic­kiego oraz nie­zna­nego Zu­zie in­ży­niera Rie­gel­haupta, któ­rego ty­tu­ło­wał wiel­kim bu­dow­ni­czym za­ko­piań­skiej sy­na­gogi, funk­cjo­na­riusz ko­lei ska­pi­tu­lo­wał.

Póź­niej­sza po­dróż nie do­star­czała żad­nych emo­cji, pa­sa­że­ro­wie czy­tali, drze­mali albo je­dli przy­go­to­wane za­wczasu ka­napki, bo w Lu­xtor­pe­dzie nie było bu­fetu, taka to była pierw­sza klasa, z wa­łówką za­miast po­czę­stunku. I tak by nie ja­dła, bo z tru­dem prze­ły­kała coś do po­łu­dnia, na­rze­kała so­bie ot tak, dla za­sady; poza tym czego jak czego, ale kawy, ma­łej, smo­li­stej, w stylu wło­skim, na­pi­łaby się z przy­jem­no­ścią.

Po dwóch go­dzi­nach i trzech kwa­dran­sach jazdy po­ciąg za­czął zwal­niać, mimo że skoń­czyły się ostre wi­raże. Pu­blicz­ność oży­wiła się, bo przez po­ła­cie szyb wdzie­rały się nie tylko pro­mie­nie let­niego słońca, ale i wi­dok gór. Nie po raz pierw­szy Zu­zanna przy­jeż­dżała do Za­ko­pa­nego, znała tę pa­no­ramę, ale wi­dok ma­je­sta­tycz­nych szczy­tów nie­zmien­nie wy­wo­ły­wał w niej eks­cy­ta­cję. I wspo­mnie­nia. Kto wie, może wła­śnie tu­taj prze­ga­piła oka­zję swo­jego ży­cia? Nic to, stało się, co się stało, trzeba żyć da­lej i sta­rać się po­ukła­dać wszystko na nowo; i tak wiele już się udało, za­tem nie wolno zwal­niać tempa, tylko trzeba iść śmiało przed sie­bie. Tak na do­bry po­czą­tek w góry!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki