Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Świetnie napisany thriller psychologiczny, w którym nic nie jest takie, jak się wydaje...
Warszawa, upalne lato.
Młody lekarz, Henryk Wieroński, znajduje zwłoki byłej narzeczonej, Małgorzaty Detman, bestialsko pobitej i prawdopodobnie zgwałconej, w jej własnej sypialni. Dlaczego dziewczyna kazała mu przyjść właśnie tego ranka? Jak to możliwe, że rodzice i bliźniaczka Zosia niczego nie zauważyli? Kto odpowiada za brutalne morderstwo pięknej, młodej kobiety? Co ukrywa Henryk? I kim właściwie była… Małgorzata?
Śledztwo rusza pełną parą prowadzone przez prokuratorkę Maję Roch i jej partnera, inspektora Molskiego. Henryk zaś podejmuje dochodzenie na własną rękę. Wielowątkowa narracja to przybliża, to oddala czytelnika od rozwiązania zagadki.
Prawda okazuje się bardziej zaskakująca, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 444
Mojej Mamie
A szczęście jej polegało na tym, że dzięki niełatwej swojej wieszczej wiedzy, domniemanej albo też prawdziwej, to za jedno, zrozumiała, jak trzeba żyć, i żyła nie dla siebie, i czyniła to nie z myślą o sobie (…) szykowała się na tamto życie i na tamten świat i pośród swoich trosk myślała o tamtym życiu i tamtym świecie, i dlatego było jej dobrze, i innym czyniła dobro.
Aleksy Riemizow, Siostry krzyżowe
w przekładzie Adama Pomorskiego
Gwałty zawsze przedstawiano jako izolowane przypadki, a sprawców – jako ludzi zaburzonych lub w jakiś sposób „nienormalnych” (albo jako ulegających naturalnym, niepodlegającym kontroli impulsom wywołanym zachowaniem ofiar), zamiast ukazywać je jako fragmenty wzorca wyrastającego z całej kultury.
Rebecca Solnit, Mężczyźni objaśniają mi świat
w przekładzie Anny Dzierzgowskiej
Na każdego przychodzi potrzeba wielkiego buntu. Rzecz w tym, aby człowiek wybrał właściwą godzinę.
Andrzej Szczypiorski, Msza za miasto Arras
Wiem, że nie żyję, wiem, że śnię.
Jestem w dużym domu, musi być stary, bo wnętrze jest wysokie, z zaokrąglonymi łączeniami ścian i sufitu, a podłoga drewniana, z resztkami lakieru. I cisza, ta cichość domów, gdzie od lat nikt nie mieszka, cichość, w której brzmi już tylko umieranie pokoleń. Stoję tam, na środku pomieszczenia, pewnie kuchni, bo ze ścian wystają zardzewiałe rury i rurki. Otwieram niedomkniętą wewnętrzną okiennicę. Zza wybitych szyb uderza we mnie chłód. Za oknem zapada zmierzch albo wstaje świt, nie wiem. Różowo-granatowe niebo i paseczek złotawego blasku ponad sylwetą lasu. W doniczce na parapecie marzną krzaczki jagód, owoce są wielkie, napęczniałe, gdybym dotknęła któregoś palcem, wybuchłby, obryzgując mnie ciemnym sokiem. Więc nie dotykam. Powietrze z wirującymi płatkami suchego śniegu co rusz dmucha mi w twarz. Nagle wszystko ciemnieje. Za żeliwną bramą oddzielającą dom od lasu dostrzegam męską postać. Nie widzę dokładnie, ale wiem, że to Henry. W ręku trzyma pęk żółtych kwiatów jarzących się na tle czarnociemności. Zimno mi, więc zaciągam poły szlafroka. Pod palcami na piersi czuję miękką gazę oklejoną plastrami. Zdziwiona spoglądam w dół. Ale zaraz odpominam sobie wszystko. To po tym, jak próbowali naprawić mi serce. Serduszko właściwie.
Bo mam serce kurczaka. Za małe, żeby normalnie żyć.
Sierpień 2011
Piątek rano
Parking przy Alternatywach był zapchany i Henryk nie bez trudu znalazł miejsce pośród innych samochodów. Wyjrzał przez boczną szybę. Świat oblany ostrym słońcem wydawał się zatrzymany w pół kroku, w pół oddechu. Otworzył drzwi i uderzył go żar, suchy i gorący, jak z piekarnika. Albo z pustyni. Tak jak wtedy, kiedy wychodzisz z klimatyzowanego hotelu gdzieś w sercu Nevady, bo nieopatrznie postanawiasz pozwiedzać okolicę, a tam, bach, bach, bach, piekielny podmuch, który trwa i naprawdę nigdy się nie kończy. Odkleił koszulkę od zlanych potem pleców. Schylił się po leżący na siedzeniu pasażera bukiet. Mokre, wciąż chłodne łodygi w spoconej dłoni.
Kwiaty kupił na bazarze przy Bakalarskiej. Trochę czasu zajęło mu znalezienie straganu, gdzie mieliby piwonie, które lubiła. Różowe. Kwiaciarka, niska i gruba, ciasno związała pęk kwiatów i podała mu, mówiąc, żeby szybko wstawił je do wody, bo długo nie pociągną w tym upale.
– Musi być ładna – usłyszał za plecami ochrypły głos. Odwrócił się i spojrzał w czarne oczy ginące w siatce zmarszczek. – Powróżę młodemu człowiekowi. – Cyganka wyciągnęła przed siebie sękate dłonie. W słońcu błysnęły jej złote zęby i srebrne bransolety.
– Nie trzeba. – Henryk uśmiechnął się grzecznie i odwrócił z powrotem do lady. Nie wierzył we wróżby, przepowiednie ani horoskopy. Nie potrzebował czarów, żeby przewidzieć swoją przyszłość, wszystko miał, mniej lub bardziej dokładnie, zaplanowane. Wyjął z portfela pięćdziesięciozłotowy banknot i wręczył kwiaciarce, pochwycił przy tym niechętny wzrok, którym ta omiotła starą Cygankę.
– Do swojej pani idziesz – ciągnęła samozwańcza wróżka niezrażona odmową.
– A to ci nowina! – Kwiaciarka roześmiała się piskliwie, chowając pieniądze w torebce na pasku i energicznie zasuwając zamek. – No chyba że nie do chłopaka! Boby kwiatków nie kupował! – Zarechotała, ocierając pot z zaróżowionej twarzy.
Henryk odwrócił się i zderzył z Cyganką. Zachwiała się, więc złapał ją za rękę, żeby nie upadła. Miała ciepłą skórę, suchą jak papier. Ich oczy się spotkały. Kobieta wyszarpnęła się gwałtownie. Zrobiła krok w tył.
– A jednak nie – szepnęła, krzyżując ramiona na piersi.
– Już mi pani nie chce wróżyć? – Henryk znowu się uśmiechnął. Stara pokręciła głową, nie patrząc na niego. On z kolei gapił się na nią zmieszany. – Niech chociaż się dowiem, czy czeka mnie dziś serdeczne przyjęcie. – Wskazał podbródkiem na trzymane w dłoni kwiaty. Drugą ręką sięgnął do portfela i manewrując przy zatrzasku, wydobył czterdzieści złotych. – Proszę – powiedział i podał jej pieniądze.
Cyganka znowu postąpiła do tyłu, kręcąc głową.
– Nie spotkasz jej już – odparła po chwili cicho i niechętnie.
Henryk się skrzywił, ale nie odpowiedział, podziękował kwiaciarce i odwrócił się, chcąc odejść. Stara kobieta stała nieruchomo na środku alejki, mocno zaciskając powieki, jakby śledząc pod nimi wydarzenia z jego przyszłości. To niedorzeczne, skarcił się w myślach.
– Dziś wszystko się zmieni i nic nie będzie takie samo – powiedziała Cyganka schrypniętym głosem. Otworzyła oczy.
Nagle przypomniał sobie, że jego babka Mila mówiła o takich oczach, że są „do śmierci smutne”. Poczuł ukłucie w dole brzucha. Cyganka pokręciła głową i odeszła szybko, gniewnie, jakby nic więcej nie dało się zrobić, jakby wszystko już się stało.
– Niech pan leci, bo jeszcze tu wróci i będzie chciała kasę za te swoje czary-mary. – Kwiaciarka zaśmiała się głośno. – Ciągle tu łazi! Pewnie mieszka gdzieś niedaleko. – Machnęła ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. Na odchodnym życzyła mu powodzenia.
Prawda czy nieprawda, złej wróżbie nie zaszkodzi mała przeciwwaga, uśmiechnął się blado. Ale co właściwie powiedziała Cyganka? Że wszystko się zmieni, że nic nie będzie takie samo. Przecież o to mu chodziło. Dlatego wstał rano, pojechał na giełdę, dlatego zapadał się teraz w miękki asfalt parkingu przy Alternatywach, kołysząc się na piętach, zbierając się na odwagę, żeby pójść, wpisać kod na domofonie, a później zapukać do drzwi. Co w tym trudnego? Wchodzę, mówię dzień dobry, mówię wybacz mi, mówię żyjmy długo i szczęśliwie, daję jej kwiaty, ona je bierze, całujemy się i już. Tak? Tak, kurwa?
„Nie spotkasz jej już”, szeptały w jego głowie blade, wąskie wargi, kiedy ruszył przed siebie, wyrywając trampki z gorących objęć asfaltu.
Wstukał kod i wszedł na patio z placykiem zabaw otoczonym pasem wyschniętej trawy. Żadnych spóźnionych matek z dziećmi, żadnych ursynowian pędzących do pracy. Nikogo. Wypełniona ciszą pustka zatrzymana w prześwietlonym kadrze. Wbiegł na drugie piętro i wyhamował przed drzwiami ze staromodną, grawerowaną tabliczką. Detman, przeczytał, choć dobrze wiedział, co głoszą poskręcane, fikuśne litery. W srebrnym prostokącie odbiły się jego oczy. Przez chwilę szukał w nich śladu wahania.
Nacisnął dzwonek.
– Henry! – wykrzyknęła kobieta, a jej twarz wykrzywiła się brzydko w mimowolnym grymasie. Pohamowała się jednak szybko, przymknęła powieki, a kiedy ponownie je otworzyła, jej rysy rozprasował uśmiech.
Henryk Wieroński z uznaniem obserwował te wyczyny oblicza niedoszłej teściowej. Lata treningu, pomyślał.
– Dzień dobry, pani Marylo – odezwał się, udając, że nie zwrócił uwagi na zaskoczenie, z jakim go przywitała. Bynajmniej nie radosne, powodowane przyjemną niespodzianką, ale takie, które spada na człowieka, kiedy w polu jego widzenia pojawia się coś, czego już nigdy, przenigdy nie miał oglądać. Albo ktoś. W tym wypadku chodziło o niego i olbrzymi bukiet, który ściskał w dłoniach.
– Ulubione Małgorzaty – szepnęła kobieta.
– Jest w domu? – zapytał, nie komentując znanego im faktu, że różowe piwonie są ulubionymi kwiatami jej córki.
Kiwnęła głową, przepuszczając go w drzwiach. Szczęknął zamek, stanęli obok siebie w mroku korytarza. Usłyszał, jak Detmanowa oddycha głęboko, po czym ruszyła przed siebie.
– Tomasz, zobacz, kto przyszedł! – zaświergotała wesoło, wchodząc do salonu.
Henryk się rozejrzał. W mieszkaniu panował półmrok, większość rolet była spuszczona. Zza stołu, obok którego przystanęła kobieta, podniosła się druga postać w ciemnym ubraniu. Zacisnął powieki. Dwoje ludzi zlało mu się nagle w jednolitą czarną plamę, z której wystawały jedynie cienkie, białe patyki kończyn. Zamrugał, chcąc wyostrzyć niepokojący obraz. Z jakiegoś powodu przypomniał mu się olbrzymi zbiór płócien Beksińskiego na zamku w Sanoku, z czasów jeszcze przed remontem i reorganizacją kolekcji. Oglądał ją w dzieciństwie. Do dziś pamiętał duszny klimat zamkowych sal od podłogi po sufit wypełnionych okrutnymi, mrocznymi wizjami malarza. Zamrugał ponownie. Plama rozerwała się na dwoje, a jej większa część zaczęła sunąć w jego kierunku.
– Po co przyszedłeś? – zapytał mężczyzna, przystanąwszy pół metra od niego. Był wysoki, masywny, ciemne włosy sterczały mu dokoła bladej łysiny. Oddech miał kwaśny od kawy i papierosów. Henryk mimowolnie odchylił się do tyłu. – Czemu go wpuściłaś?! – ryknął, odwracając się do żony.
Kobieta tylko wzruszyła ramionami.
– Chcę się zobaczyć z Małgorzatą – powiedział Henryk. – Jest u siebie?
– A rób, co chcesz – nieoczekiwanie skapitulował mężczyzna. Odwrócił się, odszedł i ciężko opadł na kanapę w rogu pokoju. Wziął do ręki gazetę, udając zainteresowanie czołówką. – Jak cię przyjmie – podniósł głos, jakby chciał, żeby słyszano go w całym mieszkaniu – to nic na jej głupotę nie poradzę!
– Jest u siebie – potwierdziła cicho matka Małgorzaty, nie ruszając się z miejsca. – Śpi.
– Postaraj się tym razem wszystkiego nie spierdolić – rzucił jeszcze z kanapy Tomasz Detman, przerzucając nerwowo kolejne strony „Wyborczej”. Henryk zmilczał tę radę, choć w duchu przyznawał rację panu domu. – Panie doktorze – dodał tamten z kpiną, jakby chciał obrazić Henryka. – Konował – syknął jeszcze, ale Henryk nie zareagował i bez słowa skierował się do drzwi najdalszej z sypialni.
Bardzo chciał, żeby tym razem wszystko było jak należy. Do siwych włosów, zwiędłych policzków i stada wnucząt plączących się pod nogami.
Żeby było na zawsze. Aż po grób.
W Starym Testamencie jest historia, o której ostatnio ciągle myślę. Oczywiście znałam ją już wcześniej, z katechez w dzieciństwie. Teraz trafiłam na nią, przerzucając od niechcenia Biblię. Czekałam wtedy na coś, nie wiem na co, chyba właśnie na to. Opowieść o ofierze Abrahama. Kiedy Głos wzywa ojca, aby oddał Mu syna. I ojciec słucha, układa syna na ołtarzu Głosu, podnosi nóż.
Czy Głos istnieje, czy istnieje tylko w ojcu?
Zanim nóż opadnie, Głos odwoła wezwanie. Jakby posłuszeństwo ojca było wystarczającym potwierdzeniem Jego, Głosu, istnienia. Bo Głos musi się potwierdzić w człowieku. Bez człowieka Głosu nie ma. Głos rodzi się i umiera w tym, w kim rezonuje.
Abraham dokonał wyboru, przed którym każdy staje. Między Głosem a synem. Sumieniem a miłością. Zachowaniem siebie a rozdaniem siebie.
Tylko on nie poniósł konsekwencji.
My poniesiemy.
Żaluzje były opuszczone. Przeciskające się przez nie wiązki ostrego światła cięły przestrzeń pokoju na równe kawałki. Drobinki kurzu wirowały w powietrzu. Znieruchomiał tuż za progiem, lustrując pudła z książkami i opróżnioną szafę z rzędem metalowych wieszaków. Zamknął drzwi i prawie się potknął o rozbebeszoną walizkę. Na biurku leżały aparat i otwarty laptop. Wyglądało to tak, jakby lokatorka właśnie wróciła i zaraz znowu zamierzała wyjechać. Na długo. Albo na zawsze.
Tylko łóżko było takie, jak pamiętał. I ona sama, zanurzona w powodzi bieli, ze złotymi włosami rozsypanymi na poduszkach. Usiadł na skraju materaca i poczuł truskawkowy zapach jej szamponu. To o wplataniu dłoni w takie włosy marzyli mężczyźni od zarania dziejów. Spała z twarzą zwróconą do ściany.
– Małgosia – powiedział cicho, kładąc przy niej kwiaty. Nie poruszyła się. Dotknął jej włosów, przeczesał je lekko palcami. – Przepraszam – szepnął. Zauważył ciemne plamki na jej ramionach, jakby ślady po niecierpliwych i zbyt silnych palcach. Dotknął skóry, była ciepła, choć dziwnie twarda.
Na początku nie rozumiał, co jest nie tak.
Chwycił ją za rękę i chciał pociągnąć, ale ciało stawiło opór. Odsunął włosy z twarzy. Wokół oka miała fioletowy siniec, na skroni przesiąknięty krwią plaster. Wargi były spuchnięte, rozcięte kąciki wypełniała zakrzepła krew.
Małgorzata się nie poruszyła, uśpiona w pozycji na boku.
Przyłożył dwa palce do jej szyi. Nie wyczuł pulsu.
Poderwał się i ruszył do drzwi, a później z powrotem do łóżka. Spróbował obrócić dziewczynę na plecy, ale jej ciało było jak z kamienia, ciężkie i nieruchome. Nie dowierzając sobie, ponownie przyłożył palce do jej szyi.
Nic.
I znowu.
Mógłby przysiąc, że śpi!
Z odrętwienia wyrwał go gwizd czajnika. Rzucił się do drzwi. Chciał krzyczeć, że trzeba dzwonić, wezwać pogotowie, ratować ją! Wpadł do kuchni, ale zaraz stanął bezsilny. Chciał biec, działać, a mógł tylko patrzeć.
Stała przy blacie, zalewając herbatę, złote włosy spływały z ramion na plecy, w ustach trzymała ciastko. Wyglądała tak jak przed chwilą w swoim pokoju. Prawie, bo jej twarzy nie znaczyły krwawe ślady.
– Małgorzata – szepnął, a ona odwróciła się do niego i zmarszczyła brwi.
– Henry?! – krzyknęła. Ciastko wypadło jej z ust i przełamało się na pół, wylądowawszy na ciemnym blacie. Odstawiła czajnik i starła okruchy z twarzy. – Co tu robisz?! – warknęła. – Rodzice cię widzieli?! No nie wierzę, że cię wpuścili i nadal jesteś w jednym kawałku. – Uśmiechnęła się złośliwie. – Boże! – przeraziła się nagle. – Chyba nie sądzisz, że ona po tym wszystkim do ciebie wróci?! – Ruszyła w jego kierunku. – Wy-bij-to-so-bie-ze-łba! – sylabizując, dźgała go palcem w pierś. Mocno.
Złapał ją za rękę.
– Dzwoń po pogotowie – powiedział zduszonym głosem. Patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. – Zosia! – krzyknął. – Rusz się! – ponaglił bliźniaczkę Małgorzaty, odpychając jej rękę.
– Co ty pieprzysz? – zdenerwowała się. – Czemu?
– Małgorzata… – zaczął, ale nie dokończył, bo dziewczyna wyminęła go i pobiegła do sypialni siostry.
Odwrócił się i patrzył, jak zatrzymuje się tuż za drzwiami, jakby bała się zbliżyć do prawdy. Poszedł za nią. Minął Tomasza, który wychynął z jednego z pokoi.
– Czemu się drzecie? – zapytał, ale nikt mu nie odpowiedział.
Henryk chwycił Zosię za ramiona, wyciągnął z pokoju i włożył jej w ręce telefon z wybranym numerem pogotowia.
– Wezwij karetkę – polecił, na co ona energicznie pokiwała głową, przyciskając aparat do ucha.
Kiedy rozmawiała z dyspozytornią, głos jej się łamał.
– Co się stało?! – ryknął Tomasz. Henryk nie zdążył odpowiedzieć, bo mężczyzna dopadł łóżka i siłą przewrócił córkę na plecy. Po chwili wstał i podniósł żaluzje. Siniak rozlany wokół oka i krew na skroni nagle stały się bardziej widoczne. – Coś ty jej zrobił?! – zawył, zwracając wykrzywioną nieludzko twarz w stronę Henryka. – Coś ty jej zrobił?! – Wrócił do Małgorzaty i z determinacją próbował ją obudzić i posadzić. Bezskutecznie.
Henryk podszedł do łóżka, odsunął opierającego się Tomasza, po czym z trudem wziął dziewczynę na ręce. Kołdra zsunęła się z jej ciała, ujawniając pokryte siniakami i zadrapaniami nogi. Białą koszulę nocną i prześcieradło znaczyły ciemne plamy zakrzepłej krwi.
– Jezus Maria! – jęknęła Maryla Detman, stając w drzwiach i obejmując rękami głowę.
Kątem oka Henryk dostrzegł jeszcze osłupienie malujące się na twarzy Tomasza i Zosię z półotwartymi ustami. Ułożył Małgorzatę na podłodze, odnotowując mimowolnie wszystkie obrażenia. Zatrzymał wzrok na plamach znaczących jej koronkową koszulę. Zmusił się do działania. Przyłożył dłonie do jej piersi.
– Raz, dwa, trzy – liczył, uciskając mostek – cztery, pięć. – Było coś kojącego w tej machinalnej czynności, coś, co pozwalało wyłączyć galopujące myśli. Chciał wierzyć, choć przez chwilę, że samo wciskanie mostka w miękkie serce dziewczyny poruszy w niej krew i pobudzi zgasły oddech. Kiedy doszedł do trzydziestu, nachylił się nad nią. Dotknął ustami jej warg i wdusił w nią powietrze. I kolejny raz.
Zosia i rodzice Małgorzaty stali w drzwiach pokoju, czuł ich spojrzenia na swoich plecach. Napięte, wyczekujące.
Po chwili odsunął się od dziewczyny. Przecież to nie miało sensu. Wiedział to. I czuł. Małgorzaty już nie było.
– Henry, proszę, zrób coś – załkała Zosia. – Zrób coś!
Henryk westchnął i wrócił do masażu serca. Robił to już tylko dla nich, musieli mieć pewność, że dał z siebie wszystko.
Nie wiedział, po kilku czy kilkunastu minutach trzasnęły drzwi i ktoś delikatnie oderwał jego dłonie od ciała Małgorzaty. Wyszedł z pokoju, potrącając jej matkę. Stała zgarbiona, nieruchoma i niema, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń. Przeprosił, ale nie zwróciła na niego uwagi.
Z sypialni Małgorzaty dochodziły urywki zdań. Henryka nie dziwiło, że lekarz nie podejmuje przerwanej reanimacji, nie ładuje defibrylatorów, nie ustala dawki adrenaliny.
Odwrócił się. Zauważył Zosię stojącą w otwartym oknie w kuchni. Ciemna postać na tle jasnego prostokąta. Paliła papierosa, a dym snuł się dookoła jej głowy. Podszedł i stanął za nią, zza jej pleców obserwował czerwoną zjeżdżalnię z bawiącą się na niej małą Mulatką, matkę ganiącą dwóch chłopców za obrzucanie się piaskiem, starszą kobietę z niemowlęciem w wózku. Świat wydawał się tak pełen życia.
– Nie żyje – usłyszał męski głos za plecami.
Zosia opuściła głowę, papieros wypadł jej z ręki, a Henryk z nagłą wyrazistością pomyślał, że stara Cyganka miała rację. Nie spotka już Małgorzaty.
Przedpołudnie
Wszystko się zmienia, pomyślał Tadeusz Hodler, wychodząc z bloku, w którym mieszkał od piętnastu lat. Rozejrzał się, mrużąc oczy. Uchylił kapelusza sąsiadowi wyprowadzającemu swojego szczurowatego psa i ruszył w stronę kanału, starannie omijając dziury po płytach wyrwanych z chodnika. Za chwilę chodnik się skończy, zostanie ubita ziemia i pył osiadający na butach. Żerań, westchnął. Przystanął i obejrzał się na rozbierany od jakiegoś czasu szkielet starego i od dawna nieczynnego hotelu robotniczego FSO. Kiedyś słyszał, że na tym miejscu ma powstać jedno z tych nowych i przez chwilę ładnych strzeżonych osiedli.
Czasy się zmieniają i my się zmieniamy, wrócił do poprzedniej refleksji. Kto to powiedział? Owidiusz? Nie miał pamięci do imion i nazwisk, prędzej zapamiętywał myśli. Zapalił papierosa. Technologia, ta pędzi najszybciej, zdecydował, a za nią cała reszta: obyczaje, kultura, sztuka, literatura. O, i literatura! O ile to, co dziś się tak nazywa, zwłaszcza w kraju nad Wisłą, wciąż nią jest. Miał co do tego uzasadnione, jak sądził, wątpliwości, które nasilały się, kiedy sięgał po dzieła pisarzy najmłodszej generacji. Takie same odczucia miewał co do sztuk wizualnych, gdy odwiedzał modne galerie czy różnej maści muzea z rozmaitymi wersjami „współczesności” w nazwie. A miasta, kontynuował myśl, zmieniają się wręcz z dnia na dzień! Nie sposób nadążyć. Nie daj Bóg jak człowiek wyjedzie, bo kiedy wróci po latach, nie pozna miejsc, w których bawił się za dzieciaka czy chodził z dziewczynami na pierwsze nieśmiałe randki. Wszędzie beton, szkło i mieszkania po parę tysięcy za metr kwadratowy.
Hodler nie mógł się zdecydować, czy to on przestał rozumieć dzisiejszość, czy też może dzisiejszość w którymś momencie oderwała się od świata, który znał i cenił, i podryfowała w nieznanym mu kierunku, stając się dla niego terra incognita. Tak czy owak, coraz rzadziej opuszczał swoje wyłożone książkami mieszkanie, bez żalu ignorując pędzący na złamanie karku świat. Żałował, że tak samo nie może zignorować postarzałego niespodziewanie mężczyzny, którego widok w łazienkowym lustrze co rano go zaskakiwał.
Dotarł nad kanał. Stanął na trawiastym brzegu i popatrzył przed siebie. Wyrzucił niedopałek do wody. Gdy zmrużył oczy, okolica wydawała się całkiem ładna. Bujne letnią zielenią drzewa zasłaniały nielegalny skup złomu po drugiej stronie kanału oraz wielką i dość ponurą, z tego, co pamiętał, bocznicę kolejową. Woda odbijała błękit nieba, udatnie imitując jego czystość, przez co kanał, niebezpiecznie wręcz, zachęcał do kąpieli.
Wyciągnął telefon i spojrzał na prosty wyświetlacz. Pełen zasięg i cisza w eterze. Miał nadzieję, że poza blokowiskiem, na wolnej przestrzeni coś się zmieni i telefon zadźwięczy, informując o nieodebranej rozmowie, a może nawet rozbrzmi melodią dzwonka. Bo przecież zwykle oddzwaniała. Dawniej oddzwaniała zawsze. To se ne vrati, pomyślał, wzdychając ciężko. Dziś zadowoliłby się chwilą rozmowy. Raptem kilkoma sekundami, których trzeba, żeby móc powiedzieć „przepraszam”.
– No więc rozumie pani, że to nie on. – Kobieta umilkła. Wciąż jednak kiwała głową, jakby przytakując samej sobie, a w jej oczach błąkała się nadzieja.
Siedząca naprzeciw niej prokuratorka, Maja Roch, widziała takie spojrzenie wiele razy. Może nawet zbyt wiele. Ta kobieta, której zza zawalonego grubymi teczkami biurka wystawały ledwie głowa i ramiona, oczekiwała, że ona, ze swoim dwunastoletnim doświadczeniem w prokuraturze, gdzie trafiła praktycznie zaraz po ukończeniu aplikacji, uwierzy jej na słowo honoru. Jakby to był dziewiętnasty wiek, a one należały do angielskiej socjety! Maja westchnęła ciężko, uciekając wzrokiem do białych ścian gabinetu, regałów wypełnionych pokrytymi warstewką kurzu teczkami, segregatorami i skoroszytami. Klitki właściwie, żadnego tam gabinetu. Gabinety to mieli adwokaci z prywatną praktyką. Nie żałowała jednak wyboru drogi zawodowej. Kobieta naprzeciwko niej kontynuowała tymczasem zapewnienia o niewinności syna, twierdząc z uporem, że w czasie rozboju, za który został aresztowany, wcale nie było go w tym sklepie na Tynieckiej, bo spał parę kilometrów dalej w swoim łóżku w domu na Malczewskiego. I że ona nie rozumie, dlaczego tamci dwaj chłopcy zeznali inaczej i jak mogą tak łgać policji.
Prokuratorka oparła się na fotelu, nieznacznie odchylając głowę. Wiatrak pod sufitem kręcił się powoli, wymuszając niewielki ruch powietrza. U siebie w mieszkaniu miała klimatyzację. Kilka lat temu kupili z mężem spory apartament w Miasteczku Wilanów i wprowadzili się do niego z córką. Wcześniej też mieszkali w Wilanowie, ale w jego starej części. Zanim po drugiej stronie Alei Wilanowskiej zaczęło powstawać miasto na bazie urbanistycznych koncepcji Guya Perry’ego, otoczenie tam było zupełnie dzikie. Podmokłe łąki ciągnęły się kilometrami, a Maja z mężem włóczyli się po nich godzinami, ciągnąc za sobą najpierw labradorkę Lisę, a później córkę Marysię. Uwielbiali to. Dziś na obrzeżach nowoczesnych osiedli wciąż można było znaleźć skrawki łąk i rzadkich olszynowych lasków, choć najczęściej już ogrodzone prowizorycznymi zasiekami ze znakami dużych firm deweloperskich. Może to i lepiej, że tamte łąki zniknęły, pomyślała. Nie będzie jej żal, że tak samo w przeszłość odeszły ich spacery. I małżeństwo. Wczoraj Mikołaj spakował najpotrzebniejsze rzeczy i na ich koncie na Bookingu zaczął szukać w okolicy hoteli z wolnymi pokojami. Ostatecznie nigdzie nie pojechał. Na razie.
Potok słów petentki i myśli Mai przerwał dzwonek telefonu. Prokuratorka z ulgą przeprosiła kobietę i podniosła słuchawkę vintage’owego, a może po prostu tylko starego aparatu ukrytego pod stosem papierzysk.
– Maja Roch – przedstawiła się. – Tak – odpowiedziała bez wahania na pytanie rozmówcy. – Proszę streścić sytuację – poleciła, po czym w milczeniu wysłuchała wszystkiego, co miała jej do powiedzenia osoba na drugim końcu linii. Zapisała coś na kartce. – Oczywiście będę – spojrzała na zegarek – za pół godziny. – Odłożyła słuchawkę. Chwilę się zastanawiała, po czym podniosła wzrok na zgnębioną kobietę naprzeciwko. – Kamera banku znajdującego się niedaleko miejsca przestępstwa zarejestrowała trzech młodych mężczyzn włamujących się do sklepu komputerowego i wynoszących z niego kilkanaście pudeł, które następnie zapakowali do bagażnika i na tylne siedzenie samochodu parkującego na sąsiedniej ulicy – wyrzuciła z siebie jednym tchem. – Dzięki zeznaniom świadków zidentyfikowaliśmy auto należące do ojca jednego ze sprawców. Z kolei on wydał nam nazwiska dwóch pozostałych chłopców. Skradziony sprzęt zabezpieczono w piwnicy przynależącej do – udała, że spogląda w notatki – pani mieszkania. Dowody są wystarczające do skazania pani syna i jego kolegów. Włamanie i kradzież to poważne przestępstwa, jednak z uwagi na brak kryminalnej przeszłości, niepełnoletność syna, jego obszerne wyjaśnienia i skruchę sąd prawdopodobnie orzeknie niską karę i może ją zawiesić na okres próby. W tym czasie syn znajdzie się pod opieką wyznaczonego kuratora. Nic więcej nie da się zrobić. – Kobieta patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, po policzku spłynęła jej łza, której nie otarła. – O innych chłopcach mówić nie mogę, nie jestem też w stanie udzielić pani żadnych dalszych informacji – zakończyła. – Proponuję w przyszłości uważać na syna i towarzystwo, w jakim się obraca – dodała już bardziej miękko. – A teraz wybaczy pani, ale wezwano mnie pilnie na Ursynów.
Kobieta natychmiast się poderwała i uścisnęła Mai rękę. Wychodząc, garbiła się lekko, jakby przytłoczona poczuciem winy. A może wstydu. Maja się zastanawiała, co będzie, jeśli za dziesięć lat jej córeczka też wpadnie w kłopoty. Zrobi coś głupiego. Coś, z czego nie da się jej wybronić. Czy ona wtedy też wzruszy ramionami i powie sobie to samo co tej kobiecie? Że nic więcej nie można zrobić? A może nagnie zasady i prawo, ryzykując spokojne życie, karierę, a może i wolność? Potrząsnęła głową. Nas to nie dotyczy, zdecydowała z mocą. Zgarnąwszy z parapetu torebkę, ruszyła do wyjścia. Zatrzasnęła drzwi i przekręciła klucz. Nie miała wiele czasu.
Chyba każdy choć raz marzył o tym, żeby pojawić się na własnym pogrzebie. Zobaczyć, kto przyszedł, kto płacze. A może bardziej – kogo zabrakło albo komu zabrakło łez.
Umrę zimą.
Widzę grube czapy śniegu okrywające bezlistne drzewa. Ceglane mury cmentarza i szare nagrobki wyrastające z powodzi bieli. Ludzi jest niewielu, ale może tak mi się tylko wydaje. W czarnych kurtkach i płaszczach są jak wrony. Zastanawiam się, czy kochane i znienawidzone twarze zroszą łzy. Szkoda, że nie zatrudnia się już płaczek. To rozwiązałoby sprawę godziwego opłakania. Tak będzie na moim pogrzebie, zostawię dyspozycje. Łzawice przybędą niewielkim stadkiem, lamentując i zawodząc już od bramy, intonując smutne, chwytające za gardło pieśni. Zawsze zastanawiało mnie, skąd biorą łzy. Tysiące łez wylanych nad ludźmi, których nie znały, nie kochały. A może to dzięki wielkim, gorejącym sercom bolejącym uniwersalnie nad nieuchronnym końcem, nieprzyjmującą sprzeciwów ani apelacji kostuchą?
Czarna plama siwowłosych łzawic odchodzi znad dołu, do którego opuszczono już skromną trumnę. Z oburzeniem ocierają haftowanymi chusteczkami ostatnie zbłąkane na zwiędłych policzkach łzy.
Właśnie usłyszały, że się powiesiłam.
Południe
– O Boże! – krzyknęła starsza kobieta, stając w progu mieszkania Detmanów i łapiąc oddech.
Jednocześnie omiotła wzrokiem panujące wokół zamieszanie. Wszystkie drzwi były pootwierane; pomiędzy pokojami, zderzając się w wąskim korytarzu, krążyli technicy, policjanci, sanitariusze i lekarz. Dla kogoś, kto dopiero wszedł, musiało to sprawiać wrażenie całkowitego chaosu.
Henryk siedział na podłodze pod ścianą, vis-à-vis pokoju Małgorzaty, i bezmyślnie obserwował pracę biegłego lekarza, który przyjechał zebrać ślady z ciała i wypisać kartę zgonu. Widział, jak tamten ogląda usianą siniakami i poznaczoną krwią skórę dziewczyny, odkleja plaster ze skroni razem ze strupem. W pewnym momencie rozciął koszulę nocną i przewrócił Małgorzatę na plecy, sprawdzając rozmiar i ułożenie plam opadowych. Henryk wiedział, że próbuje na ich podstawie oszacować czas śmierci. W zachowaniu lekarza nie było delikatności, wrażliwości. Po prostu pracował. Rzut oka i zapis w notesie. I od nowa. Dławiło go to przedmiotowe podejście biegłego do Małgorzaty. Kiedy jego ręce w lateksowych rękawiczkach zaczęły sunąć w górę jej ud, musiał odwrócić wzrok. Spróbował skoncentrować się na czymś innym.
Do jego uszu dobiegła rozmowa przez telefon jednego z policjantów; zrozumiał, że prokurator jest już w drodze. Policjant naświetlał tymczasem sytuację i stan, w jakim znaleziono ofiarę. To o Małgorzacie mówi, kiedy wspomina o ofierze, zorientował się Henryk po długiej chwili. Drugi z policjantów, chyba technik, zabezpieczał w sypialni odciski palców i inne ślady, robił zdjęcia i jakieś rysunki. Po chwili zniknął w łazience, a wychodząc, pakował do przezroczystego worka na dowody biały ręcznik z różowymi zaciekami i plamami. Zapisał coś flamastrem na nalepce. Henryk wpatrywał się w odłożony do skrzynki z dowodami worek.
– O Boże! – wydyszała znowu starsza pani, przystanąwszy w salonie.
Zosia dopadła jej w jednej chwili.
– Babciu! – zaszlochała, wtulając twarz w chude ramiona kobiety.
– Już, już, dziecko. – Jej ręce delikatnie gładziły włosy wnuczki. Rozejrzała się po pokoju, odnotowując obecność nieruchomych Maryli i Tomasza na dwóch końcach salonu, jakby nawet w takim momencie nie chcieli mieć z sobą nic wspólnego. Kiedy jej wzrok zatrzymał się na Henryku, uniosła wysoko brwi. Nie spodziewała się go tu, nie skomentowała tego jednak.
Z pokoju Małgorzaty wyszedł lekarz.
– Państwo są rodzicami? – zapytał, patrząc na Tomasza. Ten poderwał się z fotela i lekko zachwiał. Podparł się dłonią o ścianę, żeby złapać równowagę. – Proszę przyjąć kondolencje – powiedział lekarz, wbijając wzrok w notatnik. – Córka zmarła po północy, wstępna obdukcja nie pozwala na stwierdzenie przyczyny zgonu. Prokurator pewnie zleci sekcję, może po jej wykonaniu pojawią się jakieś konkretne konkluzje. – Na stoliku w korytarzu położył listek małych tabletek i powiedział, że mogą je zażyć, kiedy skończy się zamieszanie, że pozwolą im odpocząć, zasnąć. Nie czekając na pytania, zniknął z powrotem w sypialni Małgorzaty.
– To nie może być – szept starszej pani zabrzmiał wyraźnie w ciszy salonu. – Rozmawiałam z nią wczoraj. Słyszysz? Marylka! – krzyknęła do córki, która siedziała bezwładnie w fotelu. Henryk nie sądził, żeby słyszała coś z tego, co mówiła jej matka. – Rozmawiałam z nią – szeptała w złote włosy wnuczki.
Dziewczęta były do siebie tak podobne. Takie same regularne rysy, taki sam wdzięk. Zupełnie za to nie przypominały ciemnowłosej, ciemnookiej i nieustannie zachmurzonej Maryli Detman.
W mieszkaniu pojawiła się kolejna osoba. Spojrzenia Henryka i kobiety w garsonce się skrzyżowały. Wydało mu się, że skądś ją zna, ona jednak odwróciła wzrok i przywołała do siebie starszego stopniem policjanta. Rozmawiali w mroku korytarza.
– Poproszę pana do salonu – zwrócił się po chwili policjant do wciąż siedzącego na podłodze Henryka, który spojrzał na niego nieprzytomnie. – Pani prokurator chce zamienić parę słów – wyjaśnił.
Henryk wstał i przeniósł się na kanapę w salonie. Zosia usiadła obok niego, miętosząc w rękach zużytą chusteczkę. Babka przycupnęła u jego drugiego boku. Maryla i Tomasz nadal siedzieli po przeciwnych stronach pokoju.
W ciemnym korytarzu prokuratorka wydała się Henrykowi młodsza, w dziennym świetle stwierdził, że musi być ponad dziesięć lat starsza od niego, po czterdziestce. Ciemne, proste włosy sięgały jej do ramion, miała delikatny makijaż, pod urzędową garsonkę włożyła mniej formalną, wydekoltowaną bluzkę.
– Maja Roch – przedstawiła się i usiadła na podstawionym jej krześle. Miała mocny głos i bez problemu skupiła na sobie uwagę obecnych. – Proszę przyjąć kondolencje. – Spojrzała na Marylę i Tomasza, który w milczeniu pokiwał głową. Jego żona chyba nawet nie spostrzegła, że i do niej się zwracano. – Zadam państwu – popatrzyła po zebranych – kilka wstępnych pytań. Oczywiście później zostaniecie wezwani do złożenia zeznań. – W pokoju pojawił się kolejny mężczyzna, którego prokuratorka przedstawiła jako prowadzącego śledztwo.
Henryk nie zapamiętał ani jego nazwiska, ani stopnia. Przymknął powieki, szybko jednak je otworzył, bo widział pod nimi nagie ciało martwej Małgorzaty. Jak do tego doszło?, zastanawiał się. Jak to się stało, że wszystko potoczyło się tak fatalnie? Miał przyjść, mieli porozmawiać i już zawsze być razem, na zawsze szczęśliwi.
Zosia dotknęła jego dłoni.
– Pani pyta, kto ją znalazł – powiedziała, wbijając w niego załzawione oczy.
– Ja – odpowiedział, patrząc jej w twarz. Potrząsnęła głową, wskazując prokuratorkę. – Ja – powtórzył głośniej.
– W takim razie pojedzie pan ze mną, a inspektor Molski – ruchem głowy wskazała prowadzącego śledztwo – porozmawia z państwem.
– Dokąd mam pojechać? – nie zrozumiał Henryk.
– Na komisariat – odparła prokuratorka. Zapomniał jej nazwiska, pamiętał tylko imię po pszczółce. – Złoży pan zeznanie i będzie wolny – dodała. Henryk skinął głową. – Panie Marku – rzuciła cicho do starszego z dwójki policjantów – jest już karawan?
– Jaki karawan?! – ocknęła się nagle Maryla Detman i poderwała z fotela.
Prokuratorka spojrzała na nią ze współczuciem.
– Karawan zabierze ciało córki do prosektorium na Oczki, proszę pani. – Policjant mówił opanowanym głosem, jak do dziecka.
– Ale jak to? – jęknęła kobieta.
– Dajże ludziom pracować, Maryla – wtrącił się jej mąż.
– Czyli będzie na Oczki? – upewniła się Zosia.
– Cały czas – uspokoiła ją prokuratorka, przypatrując się jej z ciekawością.
Inni ludzie przewijający się tego dnia przez mieszkanie Detmanów spoglądali na Zosię z niedającym się ukryć zmieszaniem. Henryk dobrze ich rozumiał. Obecność dziewczyny identycznej jak ta martwa, leżąca w pokoju obok, budziła niepokój. Małgorzata umarła, a jednak jakby nadal żyła. Wciąż przecież patrzył, jak chodzi, płacze, jak rozrzuca chusteczki, tuli się do babki. Były z Zosią jak dwie krople wody. Tylko oczy miały inne, ewenement, o którym jedynie czytał, dopóki nie poznał bliźniaczek. Małgorzata miała tęczówki niebieskie, Zosia brązowe.
– Sekcja może potrwać, proszę się nie śpieszyć z przygotowaniami do pogrzebu – wyjaśniła przepraszająco prokuratorka, podnosząc się z krzesła. – Pan pozwoli ze mną. – Skinęła na Henryka.
W tej samej chwili pojawili się ludzie z noszami, żeby zabrać ciało. Henryk patrzył, jak wchodzą do sypialni, kładą nosze na podłodze obok nagiej Małgorzaty i rozpinają czarny worek.
– Ani mi się ważcie! – krzyknęła babka, podrywając się z kanapy. – Ani mi się ważcie pakować ją gołą!
Pracownicy prosektorium znieruchomieli z workiem w rękach, policjanci stali bez słowa, prokuratorka wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu zrezygnowała. Babka wparowała do sypialni, a mężczyźni odłożyli worek na nosze i podnieśli ręce w geście kapitulacji. Kobieta podeszła do niskiej komody i wyjęła z niej prześcieradło. Okryła nim dziewczynę. Zebrała jej włosy i zaczęła zaplatać warkocz. Gruby, złoty splot jak ze starych portretów, pomyślał mimowolnie Henryk. Kiedy skończyła, ułożyła go przy jej ciele. Mężczyźni umieścili obleczone w całun ciało w worku. Na koniec babka pogłaskała policzek Małgorzaty.
– Teraz może być – powiedziała cicho i pozwoliła zasunąć zamek nad twarzą wnuczki.
Za plecami Henryk usłyszał urywany, histeryczny szloch Zosi.
Popołudnie
Budynek, pod który go przywieźli, zaskakiwał schludnością.
Do tej pory wyobrażenia Henryka o siedzibach służb przypominały filmowe scenografie, w których królował odpadający z elewacji tynk, a wnętrza kryły klitki z łuszczącą się jak spalona skóra farbą. Do tego wyświecone linoleum i mrugające świetlówki. W takiej scenerii prokuratorzy układali się z mafiosami, a policjanci w przepoconych, rozchełstanych koszulach litrami, jak za komuny, pili wódkę. Fasada komisariatu przy Janowskiego nie pasowała jednak do tych wyobrażeń, tak samo jak jasny hol, do którego wprowadził Henryka jeden z eskortujących go policjantów. W dyżurce, ku jego zaskoczeniu, siedziała młoda i ładna dziewczyna w przepisowym granatowym mundurze. Henryk dostrzegł prokuratorkę, która przyjechała innym samochodem. Stała i rozmawiała z dyżurną. Kiedy zobaczyła Henryka, machnęła na niego. Minąwszy bramkę otwieraną z dyżurki, ruszyli w głąb budynku.
– Zapraszam – powiedziała Maja Roch, otwierając przed nim drzwi niewielkiego pomieszczenia, które okazało się pokojem przesłuchań. Tu również nic nie wyglądało jak na filmach. Żadnych luster weneckich ani przepełnionych petami popielniczek, ani nawet klasycznej gołej żarówki zwisającej z sufitu. Białe ściany, plastikowy stół, cztery krzesła i dwie butelki z wodą. – Proszę usiąść. – Wskazała mu jedno z krzeseł, sama przysiadła naprzeciwko, na stole kładąc laptop, dyktafon i telefon. – Będę nagrywać – poinformowała Henryka. Skinął głową. Co miał zrobić? Nie znał przysługujących mu praw. Ojciec byłby załamany moją ignorancją, pomyślał. Był adwokatem. – Później zrobimy z tego plik tekstowy, podpisze pan i będzie wolny. – Ponownie skinął głową. Miał nadzieję, że przesłuchanie nie potrwa długo. Chciał wrócić do domu, zamknąć drzwi, odkręcić butelkę jakiejś kolorowej wódki i pić. Pić i nie pamiętać, że Małgorzaty nie ma i nie będzie. – Notatki robię dla siebie – wyjaśniła prokuratorka. Włączyła dyktafon. – Przesłuchuję pana w charakterze świadka, jednocześnie informuję, że może pan nie odpowiadać na pytania, które naraziłyby go na odpowiedzialność karną. – Do tej pory Henryk słyszał takie formułki jedynie na filmach. – Dowód poproszę. – Podał jej plastikowy różowy dokument. – Henryk Aleksander Wieroński – przeczytała na głos i zamilkła.
Henryk czekał na pierwsze pytanie, które jednak nie padało. Prokuratorka patrzyła na jego dowód.
– Wszystko w porządku? – zapytał uprzejmie.
– Tak – odpowiedziała szybko, zwracając mu dokument. – Proszę opowiedzieć, jak pan znalazł Małgorzatę Detman – odczytała nazwisko z notatek. Ponownie skupiła na nim wzrok.
Henryk westchnął. Nie wiedział, co powiedzieć.
– Przyszedłem i ją znalazłem – odpowiedział lakonicznie. Nie zamierzał być niegrzeczny, tak jakoś wyszło.
– To może inaczej. – Prokuratorka odłożyła pióro. – Co was łączyło, jaki charakter miała wasza relacja, dlaczego zjawił się pan rano w mieszkaniu denatki z bukietem kwiatów?
– Nasza relacja – Henryk starał się zebrać myśli – nie miała żadnego charakteru. Już nie miała – dodał. – Wcześniej chodziliśmy ze sobą, byliśmy… – przerwał. – Właściwie jakie to ma znaczenie? – zdenerwował się.
– Wszystko ma znaczenie. Na tym etapie pytamy szeroko, nie prowadzimy sprawy w żadnym określonym kierunku. To mogło być zarówno pobicie ze skutkiem śmiertelnym, jak i zabójstwo – wyjaśniła. Henryk milczał, zaszokowany jej słowami. Do tej pory nie myślał zbyt wiele o tym, co się stało, dlaczego i jak. Przed przyjazdem na komisariat trwał w mętnym odrętwieniu, stuporze, jak zwał, tak zwał. – Przyszedł pan rano. Z kwiatami. Znalazł ją – zachęcała do kontynuowania prokuratorka.
– Czy ja nie potrzebuję adwokata? – zapytał nagle Henryk.
– A potrzebuje pan? – odpowiedziała pytaniem. Nie było w jej głosie zarzutu, raczej ciekawość. Milczał. – Zatem raz jeszcze: jaki był charakter waszej znajomości? Proszę dokładnie opisać moment znalezienia ciała i co pan robił wczoraj od popołudnia – wymieniła ponownie interesujące ją kwestie, dodając nowe.
– Kiedyś byliśmy zaręczeni – odpowiedział cicho Henryk. Czuł się zmęczony, taki zmęczony. Przetarł oczy. – Później się pokłóciliśmy. – Doskonałe niedomówienie, zganił się w myślach. – Nie rozmawialiśmy ze sobą od maja.
– Dlaczego dziś, po prawie czterech miesiącach, zdecydował się pan ją odwiedzić? – Kobieta podniosła wzrok znad notatek, które nieprzerwanie robiła.
– Sądziłem, że teraz zechce ze mną porozmawiać.
– Wcześniej nie chciała? Czyli do teraz nie pogodził się pan z waszym rozstaniem? Rozumiem, że to ona zakończyła narzeczeństwo? – skonkludowała prokuratorka.
– To nie tak – zaoponował Henryk. Nie zabrzmiało to przekonująco. – Małgorzata wysłała mi w nocy e-mail – powiedział, nie udzielając jednak odpowiedzi na pytania prokurator Roch. – Napisała, żebym przyszedł rano. Więc przyszedłem.
– Z kwiatami.
– Z kwiatami. – Skinął głową. Każdy, kto wchodził dziś do mieszkania Detmanów, natykał się na pęk różowych piwonii, tak nie na miejscu w całym tym koszmarze. W końcu ktoś wyrzucił je do kosza w kuchni. – Miałem nadzieję, że porozmawiamy – dodał.
– Ponowię pytanie: bo wcześniej nie chciała? – Maja podniosła wzrok znad notatek. Henryk pokręcił głową. – Pani Detman powiedziała mi, że jest pan lekarzem. – Zawiesiła głos.
– Rezydentem na oddziale neurologii – odpowiedział. – Centralny Szpital Kliniczny. – Kobieta zmarszczyła brwi. Mało kto kojarzył zmienioną przed kilkoma laty nazwę. – Dawny szpital MSWiA przy Wołoskiej – wyjaśnił.
– Wracając do podstawowych kwestii. – Prokuratorka postukała piórem w blat. – W jakim stanie znalazł pan denatkę, jak zareagował, jakie czynności wykonał? Jako lekarz miał pan większe predyspozycje niż reszta rodziny do podjęcia akcji reanimacyjnej.
– Nie żyła, kiedy przyszedłem. – Zrobił nieokreślony ruch ręką. – Nie żyła już od wielu godzin. Widziałem później plamy opadowe. Jak ją badali – dodał tonem wyjaśnienia.
– Dlaczego w takim razie rozpoczął pan reanimację?
Henryk wzruszył ramionami. Oparł łokcie na stole, zwiesił głowę.
– Zrobiłem to dla nich – powiedział cicho. – Chciałem, żeby wiedzieli, że dałem z siebie wszystko.
– Rozumiem, że na ciele denatki znajdziemy pana ślinę, naskórek, ogólnie DNA. Wygodne – skwitowała.
Henryk spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Chyba nie sugeruje pani, że… – Wyprostował się gwałtownie na krześle.
– Że miał pan coś wspólnego z jej śmiercią dzisiejszej nocy, dlatego wrócił rano i usiłował zatuszować sprawę, reanimując zwłoki, żeby uzasadnić obecność na nich swojego materiału genetycznego? – przerwała mu. – Nie – sama sobie odpowiedziała.
Henryk milczał. Zastanawiał się, czy właśnie zaczynają go podejrzewać. Przełknął ślinę.
– Myślę – odchrząknął, bo zaschło mu w gardle – że jak sprawdzicie jej laptop, to tam będzie ten e-mail. Mam go też oczywiście u siebie w skrzynce.
– Napije się pan? – Prokuratorka ruchem brody wskazała butelkę na środku stołu. Henryk w pierwszym odruchu chciał po nią sięgnąć, ale nagle przypomniał sobie wszystkie te sceny, w których podejrzani zdradzali zdenerwowanie, łapczywie opróżniając szklanki i całe butle z wodą. Pokręcił głową. – E-mail nie oznacza, że sama go wysłała. Mógł pan być u niej wczoraj wieczorem czy w nocy, wysłać go, dając sobie pretekst do porannej wizyty i zatuszowania dowodów – nie ustępowała.
– Ktoś by mnie chyba widział, nie sądzi pani? – zdenerwował się Henryk. – Przecież nie mieszka sama. – Prokuratorka milczała, robiąc notatki. – Czyli wieczorem i w nocy nie było nikogo? Rodziców? Zośki? – dedukował.
– Pozwoli pan, że pominę jego pytania, dopóki to do moich obowiązków należy ich zadawanie. – Uśmiechnęła się uprzejmie, podnosząc głowę.
– Musiała pójść się wykąpać – powiedział nagle Henryk, przypominając sobie ręcznik, który jeden z policjantów wyniósł z łazienki i zapakował do foliowego worka na dowody. – Zabezpieczyliście zakrwawiony ręcznik, pewnie mokry, bo były na nim rozmyte różowe plamy. Cokolwiek się wydarzyło, po wszystkim poszła się wykąpać. I wytarła się tamtym ręcznikiem. Część obrażeń była opatrzona – dodał. – Miała tu duży plaster. – Dotknął skroni.
– Sprawdzimy wszystko – powiedziała prokuratorka, chcąc uciąć dalsze spekulacje.
– Ktoś jej coś zrobił, wyszedł, ona się wykąpała, opatrzyła – Henryk na głos odtwarzał domniemany przebieg wydarzeń. – Rano przyszedłem ja. – Spojrzał na prokuratorkę. – Na jej ciele będą tylko moje ślady. Resztę zmyła.
– Gdzie pan był wczoraj od południa? – zadała pytanie, jakby nie słyszała jego małej tyrady.
Był jednak pewien, że słuchała bardzo uważnie.
– Miałem dwunastkę – odpowiedział. Kobieta ściągnęła brwi, nie rozumiejąc. – Dwunastogodzinny dyżur w szpitalu – wyjaśnił szybko. – Zaczyna się o ósmej rano i kończy o ósmej wieczorem. Wróciłem do domu przed dziewiątą, coś zjadłem, oglądałem serial, nie mogłem zasnąć. Zanim się położyłem, dostałem e-mail od Małgorzaty.
– O której została wysłana wiadomość?
– Nie pamiętam, pewnie po północy, może o pierwszej, drugiej? – Pokręcił głową. – Jak nie idę do pracy, to późno się kładę.
– Proszę to sprawdzić i dać mi znać. – Prokuratorka podała mu wizytówkę z numerem służbowym. – Mamy jej laptop, ale otwarcie go trochę zajmie. – Schował wizytówkę do kieszeni spodni. – Czy ktoś może potwierdzić pana alibi, czyli że był pan w domu od wieczora do rana?
– Raczej nie. – Henryk znowu pokręcił głową.
– Mieszka pan sam?
– Nie – zaprzeczył.
– Zatem? – dopytywała Maja Roch.
– Mieszkam z rodzicami – odpowiedział wreszcie. – I dziadkami ze strony ojca – dodał po namyśle.
Prokuratorka patrzyła na niego spod uniesionych brwi. Henryk zawstydził się nagle, jakby w wieku prawie trzydziestu lat mieszkanie w rodzinnym domu było powodem ujmy. A może było? Nie umiał odpowiedzieć.
– I nikt pana nie widział?
– To… – Henryk szukał słów – …duży dom.
– Więc nie ma pan alibi – stwierdziła Maja Roch, dopisując coś u dołu kartki.
Milczał. Po chwili prokuratorka podniosła na niego wzrok.
– Nie mam – przytaknął, sięgając po butelkę wody.
Wypił do dna.
Siadam naprzeciwko niego na drugim łóżku. Mrok rozprasza ciepłe światło nocnych lampek. Zasłony są zaciągnięte, za nimi rozpędzone, pełne migoczących świateł i milczących ludzi miasto. Składam dłonie na kolanach, jego stopy dotykają moich. Znowu nie wiem, co powiedzieć, nie przywykłam, nie przywykłam, żeby było tak. Zdejmuję zegarek, zdejmuję jemu zegarek. Nachyla się, ustami błądzi po mojej twarzy, policzki, oczy, nos, usta. To tak oszałamiająco słodkie. Te leciutkie muśnięcia. Zamykam oczy, poddaję się. Zsuwam się na kolana, pomiędzy jego uda, w tę ciasną przestrzeń. Dotyka mnie, obejmuje, języki tańczą na wargach. Rozpalam się cała. Moje ręce na jego plecach, brzuchu. Zdejmuję mu koszulkę, dotykam ramion i obojczyków. Nie rozbiera mnie. Nic nie mówię. Sama to robię. Sukienka, stanik. Pochylam się, rozpinam mu spodnie, jego ręce zanurzają się w moich włosach. Ściągam majtki, kładę się w białej pościeli. Zbyt lekko, żeby mógł to znieść, dotykam jego penisa. Spluwa na rękę, przesuwa po nim i wchodzi we mnie powoli. Tak powoli, że ledwie mogę to znieść. Zastyga, patrząc mi w oczy, a potem porusza się niespiesznie. Nachyla się i całuje mnie. Gryzę jego wargi. Odgaduje mnie i przyśpiesza. Zamykam oczy, gwiazdy wybuchają dziko w ciszy.
Wszystko znika. Wczoraj, jutro, za tydzień. Jestem.
Drzwi ursynowskiej komendy już dawno zamknęły się za Henrykiem Wierońskim, a Maja Roch wciąż stała obok dyżurki wpatrzona w ich jasny prostokąt.
– Pani prokurator? – zapytała niepewnie ta sama młoda policjantka, która siedziała tu, gdy przyjechali. Ania, tak chyba miała na imię.
Maja uśmiechnęła się do niej uspokajająco i wróciła do pokoju przesłuchań. Sięgnęła po telefon.
– Cześć, ile jeszcze ci zejdzie? – Chwilę czekała na odpowiedź inspektora Molskiego, z którym miała prowadzić sprawę śmierci Małgorzaty Detman. – Okej. – Spojrzała na zegarek. Prawie piętnasta. Nie było sensu jechać do prokuratury na Mokotów, w godzinach szczytu mogło to zająć nawet półtorej godziny. Zresztą stąd miała bliżej do siebie na Wilanów. – Spotkajmy się na Janowskiego – zdecydowała. – Tak, tak, przesłuchałam. – Potarła palcami nasadę nosa. – Wrócisz, to pogadamy, zastanowimy się nad wersjami, bo na razie nie wiem… – Rozmówca przerwał jej podniesionym głosem. – Tak, dobierzemy grupę – odpowiedziała lekko zniecierpliwiona. Chwilę słuchała Molskiego, po czym dała upust złości. – Primo: nie przypominam sobie, Filipie – warknęła – żebym powierzyła ci to konkretne śledztwo, więc, secundo: daruj sobie te wszystkie dyspozycje, tertio: skończ, co masz skończyć, a quarto: przywieź tu swój tyłek, żebyśmy mogli zabrać się do roboty! – dokończyła wyliczankę. – Czy wyraziłam się jasno? – dodała już spokojniej, zastanawiając się, czy nie przeholowała.
Inspektor Molski rzucił coś na pożegnanie i się rozłączył. Maja westchnęła ciężko. To uczucie towarzyszyło jej w pracy od samego początku. Czy nie przegięła, czy nie była zbyt wymagająca, za ostra, opryskliwa, chamska? Jak na kobietę. Mężczyznom w jej środowisku uchodziły znacznie gorsze rzeczy. Może dlatego, że druga płeć nie miała w światku Temidy swojej szerokiej reprezentacji, Maja wciąż spychana była na margines prawniczego życia. Każdego dnia musiała być dwa razy bystrzejsza od wszystkich samców, dwa razy silniejsza, dwa razy bardziej opanowana. No i niepokalana. Jak Matka Boska. Uśmiechnęła się skonsternowana porównaniem, które przyszło jej do głowy.
Usiadła ciężko na krześle, na którym przed chwilą przesłuchiwała Henryka Aleksandra Wierońskiego.
Syna Aleksandra.
Telefon, który odłożyła na stół, zawibrował. Spojrzała na wyświetlacz. Mikołaj. Odebrała po którymś z kolei dzwonku.
– Mam naradę – skłamała. – Coś pilnego? – zapytała. – Jak to ja? – zdziwiła się. Mikołaj twierdził, że godzinę temu miała odebrać Marysię z przedszkola. Zwykle robiła to opiekunka, która zajmowała się małą, od kiedy Maja wróciła do pracy po urlopie macierzyńskim. – Zaraz podjadę. – Westchnęła. – No trudno, znowu wyjdzie ostatnia. – Wstała i zaczęła zbierać rzeczy ze stołu. – Przeżyje – syknęła. Zdąży podwieźć małą do domu, zanim Molski dojedzie.
Mikołaj rzucił jeszcze parę gorzkich słów i się rozłączył.
Do tego wszystkiego była naprawdę kiepską matką.
Dom rodzinny Henryka był nie tyle duży, ile ogromny. Położony tuż przy Lesie Kabackim na końcu małej uliczki o ptasiej nazwie, Kanarkowa, stanowił dla swoich mieszkańców odcięty od galopującego miasta raj. W jednej części mieszkali rodzice Henryka, w drugiej, oddzielonej ogrodem zimowym, dziadkowie. Ta druga część domu była starsza, banalna, jak narzekała wielokrotnie babka Mila, historyczka sztuki. Powstała w latach siedemdziesiątych, kiedy dziadek na krótko zasiadł w fotelu ministra zdrowia. Rzadko o tym mówił. Godzinami za to mógł wspominać lata spędzone na Wołoskiej, gdzie jako ordynator oddziału okulistyki doczekał późnej emerytury. Nowsza część rezydencji, znacznie bardziej okazała, gargameliczna, Henryk usłyszał kiedyś szept z ust babki, emanowała przepychem. Fasada zajmowała prawie całą szerokość działki, a podjazdu nie powstydziliby się Braniccy. Matka Henryka kochała barokowe rozwiązania, a ojcu było obojętne, jak wygląda miejsce, w którym sypia, dopóki w spokoju pozostawiano jego wyłożony ciemnym drewnem gabinet. Wojenki o gusta pomiędzy babką Milą i jej synową okraszały humorem ich codzienność. W pewnym momencie w sporze pojawiła się trzecia siła, Małgorzata, i wówczas utarczki nabrały rumieńców. Henryk pozostawał na uboczu tych bitewek. Nie chodziło o to, że nie interesował się przestrzenią, w której przebywał, po prostu nie zamierzał mieszkać przy Kanarkowej do końca życia. Lata od zakończenia studiów płynęły jednak nieubłaganie, a on nadal zajmował sypialnię z łazienką w domu swojego ojca. Tak było wygodniej. Babka Mila docinała mu czasem, że nie o wygodę chodzi, tylko o nadmierne przywiązanie do rodziny. W chwilach wielkiej szczerości z samym sobą zdarzało mu się przyznawać jej rację.
Zahamował gwałtownie przed posesją. Na białych kamieniach podjazdu parkowały samochody rodziców. Nie miał siły na wchodzenie frontowymi drzwiami, witanie się ze wszystkimi. I opowiadanie, które szybko zmieniłoby się w przesłuchanie, zaledwie odrobinę delikatniejsze od tego, które zafundowała mu prokuratorka Roch. Trzymała go jeszcze godzinę, zadając pytania całkiem wprost i zupełnie naokoło, w końcu zdjęła odciski palców i puściła wolno. Ruszył ponownie i przejechawszy kilkadziesiąt metrów, zaparkował tuż pod lasem ku oburzeniu biegaczki w średnim wieku. Nadzwyczajne okoliczności, pomyślał, zaciągając ręczny.
Wzdłuż bocznego ogrodzenia przeszedł na tyły posesji, gdzie biegł wąski przesmyk między domami ich i sąsiadów. Gałęzie smagały go po twarzy, zawadził rękawem o wystający drut. Dawno nie korzystał z tego przejścia. Ostatnio chyba zaraz po maturze, kiedy wymykał się na którąś z całonocnych imprez organizowanych na koniec liceum. Wychodził i wracał niepostrzeżenie. Czasem chciał dać wyraz swojemu buntowi, wtedy korzystał z głównego wejścia, budząc w środku nocy domowników i całą okolicę wyjącym spazmatycznie alarmem.
Przez dziurę w ogrodzeniu wśliznął się na posesję od strony dziadków. Drzwi cieplarni, jak nazywała ogród zimowy babcia, były uchylone, wszedł przez nie i ruszył do swojej sypialni. W pewnym momencie dotarły do niego rozmowy i śmiech. Zatrzymał się i z perspektywy korytarza obserwował rodzinę zgromadzoną w kuchni. Matka kroiła warzywa, stojąc przy dużej wyspie, ojciec, zapatrzony w Teleexpress, sączył drinka z niskiej szklanki. Obydwoje wyglądali jak modele z reklam Ralpha Laurenta, ze swoimi zadbanymi fryzurami, wypielęgnowanymi dłońmi, w nienachalnie eleganckich, choć często absurdalnie drogich ciuchach. W drzwiach wiodących na taras pojawiła się babcia, najpewniej prowadziła właśnie jakieś nielegalne prace ogrodowe, bo kopaczka, którą trzymała w dłoni, nadal ubrudzona była ziemią. Matka spojrzała na nią z wyrzutem. Jej wzrok mówił, że ogrodem mają się zajmować wyłącznie specjaliści, a nie samozwańcza następczyni Russella Page’a, pomyślał Henryk. I zaraz pokręcił głową: matka nie mogła mieć takich skojarzeń. Nigdy nie spędziła z babką Milą dość czasu, by ta zdążyła zaszczepić jej podziw dla tego dwudziestowiecznego brytyjskiego garden designera. I innych. Meblarzy, projektantów tapet i tkanin, rzeźbiarzy i architektów, malarzy, wytwórców biżuterii i fotografów. Rzemieślników i wielkich artystów. Henryk jednak spędził z babką całe dzieciństwo i kawał okresu nastoletniego, godzinami przeglądając stare albumy, przemierzając kilometry muzealnych korytarzy i sal wystawowych w odległych zakątkach kraju. Nie pamiętał jednak, kiedy ostatnio był z babką gdziekolwiek.
Te rozmyślania przerwał mu dziadek, który wszedł do kuchni, domagając się herbaty, bo właściwie jak to tak Mila mogła go zostawić samego i uciec, tak właśnie, dobrze słyszy, uciec bez słowa. Babka przewróciła oczami, jakby miała dwadzieścia lat, i cmoknąwszy go w policzek, włączyła czajnik. Henryk mógłby tak stać i stać, i patrzeć na to idylliczne życie rozgrywające się na jego oczach. Te ich przekomarzania i uśmiechy, codzienne błahe pogawędki. Ojciec zapytał, czy rodzice zjedzą z nimi, bo Teresa jak zwykle zrobiła wszystkiego jak dla wojska. I znowu żarty, i znowu śmiech.
Nic nie wiedzieli. Dla nich nic się nie stało, nic nie zmieniło.
Pod zamkniętymi powiekami nie migały im, tak jak jemu, obrazy martwego, poturbowanego i zakrwawionego ciała Małgorzaty. W uszach nie brzmiał krzyk, który musiał rozdzierać jej płuca, kiedy działo się to wszystko, o czym nie chciał myśleć, a co i tak wyświetlało mu się przed oczami jak film. Film zmontowany ze wspomnień. W technicolorze, pełen stop-klatek, od których nie można odwrócić zamkniętych szeroko oczu.
Niezauważony przeszedł do barku w salonie i zgarnął ledwie napoczętego litrowego jacka daniels’a. Z zamrażarki w spiżarni wyjął worek lodu. Kiedy znalazł się w swojej sypialni, przekręcił klucz w drzwiach. Z ulgą usiadł na łóżku. Nalał whisky do szklanki i wypił duszkiem. Paliło. Do kolejnej szklanki dodał lodu.
I znowu.
I nagle wszystko zamilkło, zagłuchło. W lustrze na drzwiach odbiły się jego oczy, zrozpaczone i do śmierci smutne.
Położył się. Zasnął.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Text copyright © by Joanna Łopusińska 2020
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Katarzyna Borkowska / [email protected]
Fotografia na okładce
© Irina Bg / Shutterstock
Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Śmierć i Małgorzata, wyd. I, Poznań 2020)
ISBN 978-83-8188-773-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
fax: 61 867 37 74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer