Śmierć na garden party - Amy Stuart - ebook + audiobook + książka

Śmierć na garden party ebook

Stuart Amy

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Śmierć na garden party

Impreza w ogrodzie Nadine Walsh trwa w najlepsze. Ludzie bawią się wyśmienicie, wszystko idzie zgodnie z planem, podczas gdy Nadine – oddana żona, kochająca matka i opiekuńcza córka – stoi nad martwym ciałem w swojej piwnicy.

Co się stało? Jak do tego doszło? Cofnijmy się do poranka, kiedy Nadine przygotowuje ostatnie detale, zanim powita w domu ponad setkę gości zaproszonych na urodziny jej matki. Mąż i dorosłe dzieci, pochłonięci własnymi sprawami, na niewiele się zdają, jedynie jej matka wie, że dziś jest jeszcze inna rocznica...

Nadine stara się skupić tylko na nadchodzącym wieczorze. To dla niej szansa na zapomnienie. Choć trudno zapomnieć, kiedy w głowie kłębią się tajemnice, powracają dręczące wspomnienia i obawy o to, co może się wydarzyć, gdy pojawią się goście…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 297

Oceny
3,7 (94 oceny)
30
27
18
14
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agusiawt

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja, przesłuchana na jednym tchu
20
Macans

Całkiem niezła

trochę mnie zmęczyła, zakończenie satysfakcjonujące, czyta się błyskawicznie
10
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Taka zaskakująca książka jak na kategorię kryminału. Wciąga z czasem bardzo a koniec zaskakuje.
10
rdstudio

Nie oderwiesz się od lektury

Zakończenie nietypowe, mnie rozczarowało.
00
Radek_Honorata

Dobrze spędzony czas

4.5 ⭐
00

Popularność




Poranek

Wszystko spro­wa­dza się do tych małych rze­czy. Drob­nych szcze­gó­łów. Zry­wa­nie kwia­tów w ogro­dzie, kupo­wa­nie ostat­nich serów, odma­wia­nie modli­twy do bogów pogody, żeby nie padało, i oczy­wi­ście nadzieja, że dzień prze­bie­gnie bez żad­nych pro­ble­mów.

Przy­ję­cie uro­dzi­nowe mojej mamy jest dziś wie­czo­rem, pierw­sze wiel­kie wyda­rze­nie w naszym domu od lat, orga­ni­zo­wane tygo­dniami. Mie­sią­cami, naprawdę. Wieki zajęło mi prze­ko­na­nie mojej matki, słyn­nej pisarki Mari­lyn Mil­lay, że zasłu­guje na świę­to­wa­nie, że jej przy­ja­ciele i rodzina nie chcą niczego wię­cej, niż tylko zgro­ma­dzić się na jej cześć. A czy jest lep­sza oka­zja niż jej sześć­dzie­siąte uro­dziny? Kiedy w końcu się zgo­dziła, spo­rzą­dzi­li­śmy listę gości, na któ­rej zna­la­zło się ponad sto osób. Zapro­sze­nia wysła­li­śmy pocztą. Gar­den party w lipcu.

A teraz jeste­śmy tutaj. Impreza zaczyna się o ósmej wie­czo­rem. Za trzy­na­ście godzin. Trwają ostat­nie przy­go­to­wa­nia.

Przed świ­tem padało, ale chmury się roz­stą­piły i teraz jest czy­ste, błę­kitne niebo. Traw­nik przed kuchen­nym oknem lśni wil­go­cią i wszystko wska­zuje na to, że zapo­wiada się wspa­niały lip­cowy dzień. Stoję przy zle­wie i piję ze szklanki cie­płą wodę z cytryną. Codzien­nie obwi­niam się za to, że nie sia­dam do praw­dzi­wego śnia­da­nia. Cho­ciaż prze­czy­ta­łam tyle arty­ku­łów, w któ­rych pod­kre­śla się, że trzeba usiąść, aby cie­szyć się jedze­niem i piciem, a nie jeść na sto­jąco. Mnie to nie wycho­dziło, nawet kiedy byłam w naj­lep­szej for­mie, a od czasu wypadku ape­tyt znik­nął pra­wie zupeł­nie. Teraz zmu­szam się nawet do wypi­cia tej wody z cytryną.

Zeszyt, który leży obok zlewu, jest otwarty na mojej liście zadań. Codzien­nie taką robię, ale dzi­siej­sza jest dłuż­sza niż zwy­kle. Sporo jesz­cze tych ostat­nich przy­go­to­wań.

Pod­no­szę dłu­go­pis i prze­kre­ślam „Pod­lej traw­nik”.

Zada­nia spi­sane, skre­ślone.

Moje policzki są cie­płe. Nie spa­łam dobrze tej nocy, a kilka godzin snu, które zła­pa­łam, nękało mnie kosz­ma­rami. W pew­nym momen­cie mój mąż, Paul, obu­dził mnie, potrzą­sa­jąc moim ramie­niem.

– Znowu mówisz przez sen – powie­dział.

– O czym? – zapy­ta­łam.

– Cią­gle mówisz „nie”.

– Och!

– Wyma­chi­wa­łaś ramio­nami, jak­byś łago­dziła upa­dek.

Wyglą­dał na zmar­twio­nego.

– Prze­pra­szam – powie­dzia­łam, cału­jąc go w czoło. – Nic mi nie jest. Śpij dalej.

Zaata­ko­wał mnie nie­po­kój. O szó­stej rano pod­da­łam się i zeszłam na par­ter. Sobota rano, nie­ludzka pora, a ja sama w kuchni ze szklanką cie­płej wody z cytryną. Dener­wuje mnie cisza panu­jąca w domu. Posta­na­wiam ruszyć na swoją wycieczkę, jak to piesz­czo­tli­wie nazywa Paul, czyli obchód, który robię każ­dego ranka, żeby spraw­dzić, co u mojej rodziny, która zawsze śpi dłu­żej niż ja. Te wycieczki zaczę­łam po uro­dze­niu mojej naj­star­szej, Iso­bel. Z cza­sem prze­ro­dziły się w nawyk. Tak, teraz to już nawyk. Mam czter­dzie­ści lat, a Iso­bel sie­dem­na­ście. Już dawno powin­nam mieć za sobą potrzebę spraw­dza­nia, czy śpi. Ale cóż, nie mam. Trudno się pozbyć sta­rych nawy­ków.

Wcho­dzę po scho­dach. Skrzy­pią mniej niż kie­dyś, są też mniej śli­skie. Paul nale­gał, żeby­śmy poło­żyli na nich chod­niki po tym, jak sześć mie­sięcy temu spa­dłam z nich i zła­ma­łam bio­dro. Na nale­ga­niu się jed­nak skoń­czyło. Wcho­dzę ostroż­nie i na pal­cach na dru­gie pię­tro.

Główna sypial­nia znaj­duje się u szczytu scho­dów. Kiedy wsta­łam i z niej wycho­dzi­łam, zosta­wi­łam uchy­lone drzwi. Zaglą­dam do środka i widzę, że Paul śpi w naj­lep­sze, roz­ło­żony na ple­cach. A jed­nak jest czujny, bo cho­ciaż jego oczy się nie otwie­rają, pod­nosi głowę z poduszki, jakby nasłu­chi­wał odle­głego dźwięku. Jak na praw­nika utrzy­muje wyjąt­kowo niski poziom stresu. Kusi mnie, żeby wczoł­gać się z powro­tem do niego, wsu­nąć się w cie­pły kącik utwo­rzony przez jego zgięte ramię, a nawet go uwieść. Od czasu zakoń­cze­nia romansu – mojego romansu – mię­dzy mną a Pau­lem znowu układa się dobrze. Namięt­ność odno­wiona. Ale nie mogę. Nie teraz. Nie ma czasu.

Zatrzy­muję się na chwilę w ciszy kory­ta­rza. Przez sześć mie­sięcy za każ­dym razem, gdy tu stoję, prze­ży­wam to na nowo. Moment zawie­sze­nia w powie­trzu na szczy­cie scho­dów, ta prze­rwa w cza­sie, to och! Czu­łam się wtedy bar­dziej zasko­czona niż bez­radna czy prze­stra­szona.

Obok naszej sypialni jest pokój Iso­bel. Mam ide­alną metodę, żeby jej drzwi nie skrzy­piały, kiedy je otwie­ram. Opie­ram dłoń o futrynę, po czym chwy­tam i prze­krę­cam klamkę. Pokój jest cał­ko­wi­cie pozba­wiony świa­tła dzięki dro­gim zasło­nom zaciem­nia­ją­cym, które kupi­łam Iso­bel tej wio­sny, bo miała pro­blemy ze snem. Widzę tylko jej nie­wy­raźny zarys na łóżku, ale sły­szę oddech. Brzmi tro­chę cho­ro­bli­wie, ale zasad­ni­czo tego wła­śnie szu­kam – oznak życia. Prze­szła przez pie­kło w ciągu ostat­niego mie­siąca i to spra­wiło, że zaczy­nam się o nią bać. Iso­bel, moja naj­droż­sza córeczka, ukoń­czyła dopiero pierw­szy rok w szkole śred­niej, a już tak dobrze wie, jak okrutne potrafi być życie. Prze­sy­łam jej cichy poca­łu­nek, po czym zamy­kam drzwi.

Pokój Damiena jest następny. Mój syn. Mogła­bym zatrą­bić mu w twarz, a on by się nie obu­dził, więc otwie­ram drzwi z mniej­szą ostroż­no­ścią. Pokój jest duszny i pach­nie pięt­na­sto­let­nim chłop­cem; tanią apteczną wodą koloń­ską i potem. Rów­no­mier­ność jego odde­chu można mie­rzyć metro­no­mem. Leży bez koszulki, a na jego bicep­sie świeci na biało glu­ko­metr. Damien też wiele prze­szedł. Mój synek. Zdia­gno­zo­wa­nie cukrzycy w wieku dzie­się­ciu lat, wszyst­kie testy, zmiany i dosto­so­wa­nia, które się z tym wią­zały, nie wspo­mi­na­jąc już o dwójce zestre­so­wa­nych i nado­pie­kuń­czych rodzi­ców, któ­rzy stale go pil­nują. Ale on jest wytrzy­mały. Odporny. Był wspa­nia­łym rumia­nym malu­chem, a teraz jest wspa­nia­łym rumia­nym nasto­lat­kiem. Paul czę­sto żar­tuje, że jego dzie­cięca twarz pomaga mu się wywi­jać z kło­po­tów, w które wpada. To mnie mar­twi. Ostat­nio Damien był skryty, cichy. Drzwi do jego sypialni były czę­sto zamknięte. Poja­wiły się kło­poty z dziew­czy­nami. Paul zawsze mnie uspo­kaja, ale mam ten­den­cję do wyobra­ża­nia sobie naj­gor­szego sce­na­riu­sza. Mar­twię się jed­na­kowo o każde z dwójki moich dzieci, jak pew­nie więk­szość rodzi­ców, ale gdy­bym miała to z grub­sza nakre­ślić w myśl podzia­łów płcio­wych, to prawda jest taka, że mar­twię się o rze­czy, które mogą przy­da­rzyć się Iso­bel, a w przy­padku Damiena mar­twię się o rze­czy, które on może zro­bić. Sku­piam się na tym, jak lek­ko­myśl­ność, która uczy­niła go takim szczę­śli­wym chłop­cem, prze­łoży się na jego cha­rak­ter, kiedy hor­mony wezmą górę. Kto powie­dział: „Możesz zro­bić wszystko, co w two­jej mocy, aby nauczyć swoje dzieci roz­róż­niać dobro od zła, ale nie możesz zasad­ni­czo zmie­nić tego, kim są”? Teraz szar­pię koł­drę Damiena, żeby go przy­kryć, i całuję go. Lekko się poru­sza. Czas wyjść.

Ostatni pokój w tym kory­ta­rzu wycho­dzi na ogród. To tutaj sypia od pół roku moja bra­ta­nica Mar­got. Po wypadku leża­łam w szpi­talu z mnó­stwem kom­pli­ka­cji, a kiedy wró­ci­łam do domu, potrze­bo­wa­li­śmy wspar­cia w mojej reha­bi­li­ta­cji i wtedy ona przy­była z pomocą.

Mar­got ma dwa­dzie­ścia cztery lata, jest zrów­no­wa­żona, miła i inte­li­gentna. Przy­kła­dam ucho do drzwi i nic nie sły­szę, ale ich nie otwie­ram. To byłoby naru­sze­nie jej pry­wat­no­ści. Mar­got i ja rozu­miemy się, sza­nu­jemy swoje czas i prze­strzeń. Powie­dzia­ła­bym nawet, że jeste­śmy dla sie­bie nawza­jem powier­nicz­kami.

Jest już po siód­mej. Muszę wziąć prysz­nic i ruszać dalej. Wra­cam do kuchni i biorę zeszyt z dzi­siej­szą listą. Czuję się teraz tro­chę sta­bil­niej, uspo­ko­jona moją wycieczką i wido­kiem bli­skich bez­piecz­nych w ich poko­jach. Kiedy dzieci były małe, czę­sto przy­cho­dziły do naszego łóżka zde­cy­do­wa­nie zbyt wcze­śnie rano, a Paul uda­wał, że nasz mate­rac jest łodzią na wzbu­rzo­nym morzu, obra­ca­jąc go w tę i z powro­tem, jakby koły­sał się na falach. Po zakoń­cze­niu zabawy kła­dli­śmy się we czwórkę, a ja przy­cią­ga­łam ich wszyst­kich do sie­bie. Paul, Iso­bel, Damien i ja. Moim naj­więk­szym szczę­ściem było to, że byli­śmy wszy­scy razem. Czwórka Wal­shów, bez­pieczna, razem na zawsze.

Od wypadku mój umysł ma ten­den­cję do wędro­wa­nia, podą­ża­nia za nasiąk­nię­tymi nostal­gią wspo­mnie­niami, cza­sem aż się gubię. Dzi­siaj nie mam na to czasu. Skup się, Nad­ine, naka­zuję w myślach sama sobie. Zrób listę, sprawdź ogród, weź prysz­nic, wyjdź.

Dzi­siej­szy pora­nek jest zare­zer­wo­wany na drobne spra­wunki. Ciąg han­dlowy wzdłuż naszej ulicy został roz­pla­no­wany w taki spo­sób, że wszystko można zała­twić na pro­stej tra­sie tam i z powro­tem. Nawet wła­ści­ciele skle­pów znają mnie i moje listy spraw do zała­twie­nia, także moje pre­ten­sje do sławy. Zaczę­łam je pisać, gdy byłam dziec­kiem, ten tik odzie­dzi­czy­łam po mamie i mogę otwar­cie przy­znać, jak bar­dzo te listy rzą­dziły moim życiem. W naszym schowku stoi pudełko pełne kolo­ro­wych zeszy­tów, które są wypeł­nione tylko listami – to moje dni upa­mięt­nione zada­niami zarówno pod­rzęd­nymi, jak i zna­czą­cymi. Moje listy utrzy­my­wały mnie przy zdro­wych zmy­słach w zawi­ro­wa­niach życio­wych jedy­nego dziecka bied­nej samot­nej matki, która stała się bogatą i sławną pisarką, przez wcze­sne lata stu­denc­kie i towa­rzy­szące im wybryki i zawody miło­sne, przez mał­żeń­stwo z Pau­lem, przez moje cią­gle prze­ry­wane stu­dia magi­ster­skie, naro­dziny Iso­bel i Damiena. Listy były moją kotwicą w chwi­lach strat, cho­rób, przy­jaźni, zdrad. Kiedy prze­cho­dzi­łam przez to wszystko, co mnie spo­tkało.

Oczy­wi­ście są pewne sprawy, które mogę zapi­sać na liście tylko szy­frem. Te pry­watne czy kobiece. I mój romans. Od czasu do czasu widzia­łam, jak Paul, Iso­bel lub Damien zaglą­dają do mojego zeszytu. Są cie­kawi. „Dla­czego wszę­dzie nosisz ze sobą notat­nik? Nie jesteś pisarką!”, mówili.

I tak w zeszy­cie zapi­suję zapasy*, kiedy muszę kupić kobiece pro­dukty, albo wpi­sy­wa­łam lekarz*, kiedy umó­wi­łam się na spo­tka­nie z Lio­ne­lem w hotelu. Podły, podły Lio­nel. Pomy­śleć, że będzie dziś na przy­ję­ciu.

W poło­wie listy znaj­duje się poje­dyn­cza litera oto­czona dwiema gwiazd­kami: *C.* Col­leen.

Dziś są nie tylko uro­dziny mojej mamy, to także inna rocz­nica. Trzy­dzie­ści lat temu moi dziad­ko­wie urzą­dzili na swo­jej far­mie przy­ję­cie uro­dzi­nowe dla Mari­lyn. Mia­łam dzie­sięć lat, moja mama skoń­czyła trzy­dzie­ści, a Col­leen, dużo młod­sza sio­stra mamy, zale­d­wie pięt­na­ście. Trzy­mamy zdję­cie Col­leen na kre­den­sie w jadalni, jej por­tret zro­biony o zacho­dzie słońca z polem w tle, zatrzy­many na zawsze w mło­do­ści. W tym wszyst­kim jest jakaś histo­ria, powód, dla któ­rego moja mama przez ostat­nie trzy­dzie­ści lat sta­now­czo odma­wiała wszel­kiego rodzaju obcho­dów uro­dzin. Ten dzień zawsze wyda­wał się ska­żony, smutny. Dla­czego? Bo ran­kiem, naza­jutrz po trzy­dzie­stych uro­dzinach mojej matki, młoda Col­leen została zna­le­ziona mar­twa w sto­dole.

Tak czy siak na świe­żej stro­nie zeszytu, u góry, napi­sa­łam dru­ko­wa­nymi lite­rami: „IMPREZA”. Czas zacząć od nowa, zre­se­to­wać ton tam­tego dnia, znowu świę­to­wać uro­dziny mojej matki. I jestem gotowa, prawda? Orga­ni­zo­wa­łam już imprezy, nawet jeśli nie do końca na taką skalę. Wszystko jest w porządku, pogoda jest ide­alna. Więc dla­czego czuję się tak nie­sta­bil­nie? Od tygo­dni jestem zdez­o­rien­to­wana, nie­spo­kojna, sfik­so­wana. Przez lata wyjąt­kowo dobrze wyćwi­czy­łam uda­wa­nie nor­mal­no­ści, cho­ciaż od wypadku może nie wycho­dzi mi to tak dobrze jak kie­dyś.

Odsta­wiam szklankę i odkrę­cam kran, żeby ją opłu­kać. Na cien­kich, niskich gałę­ziach klonu na traw­niku wylą­do­wał kar­dy­nał. Dopiero gdy odla­tuje, uświa­da­miam sobie, że wpa­try­wa­łam się w niego jak w tran­sie.

Za drze­wem na chod­niku przed naszym domem poja­wia się star­szy męż­czy­zna z gazetą scho­waną pod pachą. Czy go znam? Nie wydaje mi się, ale to zawsze jest dla mnie pro­blem. Miesz­kamy w dziel­nicy Win­n­grove, zamoż­nej, ale libe­ral­nej wio­sce w obrę­bie mia­sta, zamknię­tej enkla­wie zamiesz­ka­nej przez ludzi, któ­rych mama nazywa szam­pań­skimi socja­li­stami – pro­fe­so­rów uni­wer­sy­tec­kich, leka­rzy, arty­stów z fun­du­szami powier­ni­czymi. Wzdłuż ulic rosną stu­let­nie dęby i klony, stoją ceglane domy, są też parki i sklepy, ale cen­trum mia­sta znaj­duje się w odle­gło­ści krót­kiej prze­jażdżki metrem. Nad­miej­skość – nazywa to z dumą Paul.

Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z Pau­lem do tego domu, kiedy mia­łam dwa­dzie­ścia trzy lata, on dwa­dzie­ścia osiem, a mój brzuch spuchł od póź­nej ciąży. W tych wcze­snych latach Win­n­grove nale­żało do klasy robot­ni­czej, a dom w zabu­do­wie bliź­nia­czej kupi­li­śmy z majątku star­szej kobiety, która przez ponad pięć­dzie­siąt lat miesz­kała obok swo­jej sio­stry. Poko­cha­łam tę histo­rię. Sio­stry przez całe życie były ze sobą bli­sko, tak bar­dzo, że kiedy zna­leź­li­śmy ich stare zdję­cie pod deskami pod­ło­go­wymi pod­czas remontu – obie na ulicy, twa­rzami do nowo zaku­pio­nego samo­chodu, tyłem do apa­ratu – kaza­łam je powięk­szyć i opra­wić, żeby powie­sić w kuchni.

Wtedy Win­n­grove wyda­wało się nie­mal kry­jówką, więk­szość naszych przy­ja­ciół na­dal miesz­kała ze współ­lo­ka­to­rami w małych miesz­ka­niach w cen­trum mia­sta. Wielu naszych sąsia­dów pra­co­wało w pobli­skiej fabryce cze­ko­lady, ale nasze przy­by­cie – Paul, młody praw­nik, i ja, świeżo upie­czona absol­wentka w ciąży, moja bogata matka gotowa kupić nam ten sze­roki bliź­niak za gotówkę – było zwia­stu­nem nad­cho­dzą­cej gen­try­fi­ka­cji. Fabrykę cze­ko­lady zamknięto, a jej budy­nek zamie­niono na lofty, coraz wię­cej mło­dych rodzin zaczęło przej­mo­wać oko­liczne domy. Powstała grupa roz­woju lokal­nego biz­nesu. Oko­lica wzięła nazwę od swo­jego lokal­nego parku – Win­n­grove to pseu­do­nim, który miał być zarówno kapry­śny, jak i eks­klu­zywny. Wio­ska w mie­ście, enklawa, która czuje się oddzie­lona od mia­sta, a jed­no­cze­śnie w nim prze­bywa. Kiedy druga sio­stra zmarła w domu opieki, kupi­li­śmy drugą część bliź­niaka jako inwe­sty­cję. Kilku sta­rych zna­jo­mych także kupiło domy przy naszej ulicy.

To tyle, jeśli cho­dzi o kry­jówkę. Jeśli dobrze znasz swo­ich sąsia­dów, czę­sto czu­jesz na sobie ich czujne oko, gdy tylko wyj­dziesz przez fron­towe drzwi.

Czuję ucisk w klatce pier­sio­wej, kiedy sta­rzec za oknem wbija we mnie wzrok i macha ręką. Nie odma­chuję. Zamiast tego ponow­nie odkrę­cam kran i pochy­lam się, by obmyć policzki zimną wodą. Gdy się pro­stuję, jego już nie ma.

– OK – mówię do pustej kuchni, zmu­sza­jąc się do ruchu. – Impreza.

Impreza. Maile z prośbą o odpo­wiedź dotarły do wszyst­kich w krót­kich odstę­pach czasu, w ciągu kilku dni od wysła­nia zapro­szeń. Moja mama łaska­wie nie komen­to­wała, że więk­szość gości to przy­ja­ciele moi i Paula. Za nieco ponad dwa­na­ście godzin wylą­dują na naszym progu, zachwy­ceni zapro­sze­niem na wie­czór poświę­cony słyn­nej pisarce, ze sta­ran­nie dobra­nymi pre­zen­tami scho­wa­nymi pod pachami, każdy wystro­jony w naj­lep­sze ubra­nia.

Zamy­kam notat­nik. Kar­dy­nał wró­cił na drzewo. Jest jesz­cze wcze­śnie, ale i tak się ruszam. Zaczy­nam. Nie mogę zwol­nić. Potrze­buję roz­pędu. Wszyst­kim innym, Pau­lowi, dzie­ciom i mojej mamie, dzi­siej­szy wie­czór upły­nie na jedze­niu, zaba­wie i tań­cach, kolo­ro­wych drin­kach z otwar­tego baru. Sta­rzy przy­ja­ciele będą nad­ra­biać zale­gło­ści w plot­kach, nowo roz­wie­dzeni mie­szać się z żona­tymi i wiecz­nymi sin­glami, a nasze dzieci, już nasto­latki, ukryją się w ogro­do­wych zaka­mar­kach z przy­ja­ciółmi – ich wła­sne hie­rar­chie spo­łeczne, wła­sne kło­poty i drobne pre­ten­sje dopiero się kształ­tują.

Dziś wie­czo­rem będziemy świę­to­wać sześć­dzie­siąte uro­dziny czci­god­nej Mari­lyn Mil­lay w naprawdę wspa­nia­łym stylu. Jaką zabawę przy­nie­sie noc? W końcu to impreza. Powinna być zabawą.

Dla­czego więc dzień już wydaje mi się taki ciężki?

Scho­dzę po schod­kach naszego ganku i w ogro­dzie pochy­lam się, żeby wyrwać chwa­sty. Kilka lat temu zastą­pi­li­śmy skra­wek trawy przed domem mnó­stwem wła­ści­wych dla kli­matu bylin, które przy­jęły się na tyle dobrze, że kwitną w peł­nej oka­za­ło­ści każ­dego lipca. W sam raz na przy­ję­cie.

Jest na tyle wcze­śnie, że słońce prze­bija się przez korony drzew pod ostrym kątem. Nie powin­nam tu stać w dre­sach i pod­ko­szulku, bez sta­nika, z roz­czo­chra­nymi wło­sami, ale jest sobota rano i nikogo nie ma na ulicy. Zary­zy­kuję.

Part­ner Paula z kan­ce­la­rii i jego przy­ja­ciel ze stu­diów, Sey­mour Dun­phy, kupił dom naprze­ciwko nas. Jego naj­star­szy przy­ja­ciel Lio­nel – tak, ten Lio­nel – mieszka pół prze­cznicy dalej ze swoją nową żoną Daphne. Kiedy dzieci były młod­sze, Paul nama­wiał mnie do prze­pro­wadzki do więk­szego, wolno sto­ją­cego domu przy jed­nej z bar­dziej zamoż­nych ulic Win­n­grove. Wtedy zapy­ta­łam go, czy cztery sypial­nie w naszym obec­nym domu to dla nas za mało. Takie nie­po­ro­zu­mie­nia wyni­kały z tego, w jakich warun­kach każde z nas dora­stało. Życie Paula było wygodne od samego początku: pra­cu­jący i dobrze zara­bia­jący rodzice, dwa samo­chody, ładny dom, hała­śliwy star­szy brat, farma, na któ­rej można było spę­dzać dłu­gie let­nie dni i upra­wiać różne sporty, ponadto kluby i wielu przy­ja­ciół z tej samej sfery spo­łecz­nej. Tym­cza­sem ja byłam dziec­kiem z klu­czem na szyi, wycho­wy­wa­nym w miesz­kanku w piw­nicy przez samotną matkę, która uro­dziła mnie w wieku dwu­dzie­stu lat. Potem stała się obrzy­dli­wie bogata, kiedy opu­bli­ko­wała swój pierw­szy best­sel­le­rowy thril­ler na mie­siąc przed moimi czter­na­stymi uro­dzi­nami. Teraz prze­pro­wadzka do więk­szego domu wyda­wała mi się nie­do­rzeczną eks­tra­wa­gan­cją. Paul zaś uwa­żał, że to krok naprzód, który zro­bi­li­by­śmy po pro­stu dla­tego, że nas na to stać. „Ni­gdy nas nie opusz­cza…”, mówi­łam Pau­lowi, kiedy besz­tał mnie za to, że wzbra­niam się przed zaku­pem dro­gich mebli albo luk­su­so­wych waka­cji. To uczu­cie, że jest się bied­nym, mia­łam wtedy na myśli, ono ni­gdy nas nie opusz­cza. Paul nie miał poję­cia, o czym mówię.

Gaze­ciarz znowu rzu­cił week­en­dowe wyda­nie na kra­węż­nik przed naszym pod­jaz­dem, zamiast pod­rzu­cić je na werandę. Ruszam, żeby je pod­nieść, szo­ruję bosymi sto­pami po twar­dych kamie­niach chod­nika.

– Nad­ine!

Kurwa.

Po dru­giej stro­nie ulicy stoi Sey­mour Dun­phy, już wyką­pany i ubrany, też pod­nosi swoją gazetę. Macha do mnie. Kiedy Sey­mour ogło­sił sepa­ra­cję z żoną Sherry w minione święta Bożego Naro­dze­nia i wyniósł się do poło­żo­nego nie­da­leko stąd miesz­ka­nia, byłam zachwy­cona. Ale teraz znowu jest moim sąsia­dem, bo wró­cił do rodzin­nego domu, bo jego sie­dem­na­sto­let­nia córka River przedaw­ko­wała sześć tygo­dni temu i prze­bywa w szpi­talu. A to zna­czy, że znów wpa­dam na niego zde­cy­do­wa­nie zbyt czę­sto. Sey­mour jest na­dal part­ne­rem biz­ne­so­wym Paula i jego dro­gim przy­ja­cie­lem ze stu­diów, a River naj­lep­szą przy­ja­ciółką Iso­bel. Nie­na­wi­dzę go. Uwa­żam, że jest czło­wie­kiem pozba­wio­nym krę­go­słupa i nie­wraż­li­wym. I prze­żywa żało­sny kry­zys wieku śred­niego. Tak, zbyt dużo jego obec­no­ści w naszym życiu.

Przy­ci­skam gazetę do piersi, nagiej pod cien­kim pod­ko­szul­kiem.

– Piękny dzień na przy­ję­cie! – woła.

„Czy nie powi­nie­neś być w szpi­talu?”, chcę do niego krzyk­nąć. Zamiast tego patrzę w niebo.

– Mam nadzieję, że pogoda się utrzyma. Pro­szę, nie czuj się zobo­wią­zany przyjść dziś wie­czo­rem.

– Przyjdę, Nad­ine. Wiesz, że przyjdę.

Nikogo nie było mi tak szcze­rze szkoda jak jego byłej żony Sherry, matki River – jedy­naczki, która z nie­wia­do­mego powodu pogry­zła i połknęła całe opa­ko­wa­nie table­tek na receptę. Piękna dziew­czyna, kole­żanka mojej Iso­bel od przed­szkola. Nie mogę nawet o tym myśleć. Nie teraz, nie dzi­siaj. A jej ojciec roz­ma­wia o moim przy­ję­ciu, jakby nic go to wszystko nie obcho­dziło.

Bła­gam, nie. Sey­mour prze­cho­dzi przez ulicę.

– Leniwy pora­nek? – pyta, wska­zu­jąc na moje ubra­nie.

Co za chuj. Mogła­bym go teraz ude­rzyć.

– Po pro­stu zała­twiam kilka spraw w domu, zanim wyjdę.

– Jasne. Nie ma dla cie­bie cze­goś takiego jak leniwy pora­nek, pra­co­wita psz­czółko.

Prze­ły­kam z tru­dem ślinę, zaci­ska­jąc zęby.

– Jak się miewa Sherry? – pytam.

– Ni­gdy nie opusz­cza szpi­tala. Tam się kąpie i śpi.

– Przy­niosę ci tro­chę jedze­nia – mówię. – Mamy pełną lodówkę.

– Wła­ści­wie nie pla­no­wa­łem dokądś wpa­dać przed popo­łu­dniem. Sio­stra Sherry pod­rzuca jedze­nie. Mam mnó­stwo resz­tek zapie­ka­nek.

– Cie­szę się, że Sherry ma wspar­cie.

Coś ści­snęło mnie w gar­dle. Czy to smu­tek z powodu River, czy wście­kłość na Sey­mo­ura – nie jestem pewna. Naj­gor­sze jest to, że sześć tygo­dni temu to moja uko­chana córka Iso­bel zna­la­zła River na pod­ło­dze jej sypialni. Miały iść razem do szkoły, żeby napi­sać spraw­dzian z bio­lo­gii, ale River nie odpo­wia­dała na żadne ese­mesy. Jej matka czę­sto wycho­dziła wcze­śniej do pracy, więc Iso­bel weszła do ich domu, otwie­ra­jąc zapa­so­wym klu­czem, który Sherry dała mi wiele lat temu. Biedna Iso­bel. Naj­pierw wezwała karetkę, a dopiero potem mnie. Pobie­gli­śmy z Pau­lem. Ledwo mogłam za nim nadą­żyć, bo dopiero co prze­sta­łam wtedy uży­wać laski po ope­ra­cji bio­dra. Zadzwo­ni­łam do Sherry, a Paul do Sey­mo­ura. Łań­cuch poran­nych wyda­rzeń tam­tego majo­wego dnia do tej pory wywo­łuje u mnie ucisk w żołądku. Pamię­tam, jak kuś­ty­ka­łam przez ulicę i wdra­py­wa­łam się po scho­dach do sypialni River. Potem zoba­czy­łam wła­sną córkę leżącą obok swo­jej przy­ja­ciółki w łóżku. Obej­mo­wała ją i bła­gała, żeby się obu­dziła. Kiedy o tym pomy­ślę, nie robi mi się smutno. Ja czuję złość, nawet wście­kłość. Tego samego dnia zawio­złam Iso­bel do komi­sa­riatu poli­cji na prze­słu­cha­nie. Detek­tyw o dzie­cię­cej twa­rzy, przy­dzie­lony do tej sprawy, wypy­ty­wał ją o River, o to, kiedy Iso­bel ją zna­la­zła, czy zaży­wała nar­ko­tyki, czy piła, o jej krąg przy­ja­ciół… Facet był ode­rwany od rze­czy­wi­sto­ści. Co gor­sza, Iso­bel też ledwo kon­tak­to­wała.

Pod­czas kolej­nych roz­mów, jakie z nią pro­wa­dzi­łam późną nocą, na temat traumy i nie­po­koju, który nie pozwa­lał jej spać, drę­czyło mnie poczu­cie, że Iso­bel pomija coś w tej histo­rii. Jej odpo­wie­dzi na pyta­nia poli­cyj­nego detek­tywa nie­wiele mówiły. Tak, River piła od czasu do czasu. Może pró­bo­wała nar­ko­ty­ków. Nie, nie miała chło­paka. Nie, nie wyda­rzyło się nic nie­zwy­kłego, co mogłoby spo­wo­do­wać przedaw­ko­wa­nie. Nie wie­rzy­łam w to. Jestem matką Iso­bel, umiem wywę­szyć jej kłam­stwa i wiem, że wciąż jest coś, czego moja córka mi nie mówi, coś, czego muszę się dowie­dzieć sama.

Nie da się wszyst­kiego napra­wić, powta­rza mi moja matka. Czę­sto mi przy­po­mina, że nie powin­nam się mie­szać w pro­blemy innych ludzi. Oczy­wi­ście, że nie wszystko da się napra­wić, ale czy nie powin­ni­śmy przy­naj­mniej pró­bo­wać?

– Jakaś poprawa stanu River? – pytam Sey­mo­ura.

– Nie cał­kiem. Lekarz powie­dział Sherry, że ist­nieją dowody na to, że coś się dzieje. To zna­czy w jej mózgu. Widzą fale, aktyw­ność – marsz­czy brwi. – Ale sześć tygo­dni to długo jak na śpiączkę.

– Cóż, twoja córka zawsze była tą, która dawała sobie radę z prze­ciw­no­ściami losu.

– Tak by się wyda­wało. Nie budzi się, ale nie wszystko stra­cone.

– To daje nadzieję, prawda?

– Chcę wie­rzyć, że tak – mówi Sey­mour. – Wpa­dam, kiedy tylko mogę.

Za każ­dym razem, gdy jestem w sta­nie zebrać się na choć odro­binę empa­tii dla Sey­mo­ura, udaje mu się ją zga­sić jakimś bez­dusz­nie nie­udol­nym komen­ta­rzem. „Wpa­dam, kiedy mogę?”. Jezu! Nawet Iso­bel odwie­dza River w szpi­talu pra­wie codzien­nie po szkole. W ubie­głą sobotę jej towa­rzy­szy­łam. Moja córka zapy­tała Sherry, czy mogłaby ucze­sać River, przy­ciąć i poma­lo­wać jej paznok­cie. Byłam poru­szona, kiedy patrzy­łam, z jaką czu­ło­ścią to robi. Więk­szość rodzi­ców może poczu­łaby się mile połech­tana, że wycho­wali swoje dzieci na dobrych i tro­skli­wych ludzi, ale nie ja. Ja mar­twię się o moją Iso­bel. Cza­sami nawet zasta­na­wiam się, czy jej wylewne popisy nie są uda­wane. Bywa albo bar­dzo życz­liwa, albo bar­dzo prze­bie­gła. Nie jestem pewna, co gor­sze.

Przez całą naszą wizytę w szpi­talu Sherry sie­działa na krze­śle w rogu pokoju z rękami uło­żo­nymi sta­ran­nie na kola­nach i sku­piała się wyłącz­nie na córce. Była ubrana jak na mroźny zimowy dzień. Szpi­talna kli­ma­ty­za­cja dzia­łała tak mocno, że aż zaczę­łam szczę­kać zębami. Ani razu nie spoj­rzała mi w oczy. Nie jeste­śmy może przy­ja­ciół­kami, ale z pew­no­ścią wie­lo­let­nimi sąsiad­kami. Po tym, jak Sey­mour ją zosta­wił, otwar­cie sta­nę­łam po jej stro­nie ku wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu Paula. Cza­sami piszemy, dzie­limy się histo­riami i dow­ci­pami o naszych cór­kach, koor­dy­nu­jemy ich har­mo­no­gramy – albo raczej kie­dyś to robi­ły­śmy. W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy, kiedy River zaczęła późno wycho­dzić z domu, a Iso­bel skar­żyła się, że jej przy­ja­ciółka się zmie­niła, zdy­stan­so­wała, jej stop­nie się pogor­szyły, sta­ra­łam się wspie­rać Sherry, nawet jeśli wyda­wała się nie­zdolna do zro­zu­mie­nia zmiany, jaka zaszła w jej córce. Pyta­łam Iso­bel o szcze­góły zacho­wa­nia River, bym mogła je prze­ka­zać jej matce, ale mil­czała.

Może nie mia­łam racji, ocze­ku­jąc od Sherry powi­ta­nia w tej szpi­tal­nej sali, infor­ma­cji o sta­nie jej córki czy choćby: „Dzięki, że wpa­dły­ście”. Może. Ona po pro­stu sie­działa bez­wład­nie na krze­śle. Nie wyda­wała się smutna, raczej zupeł­nie pusta, pra­wie bez życia, jej oczy wyglą­dały jak dwie szklane kulki. Po kilku minu­tach prze­pro­si­łam i wyszłam na kory­tarz, w stronę auto­ma­tów z prze­ką­skami. Jedyna myśl, na jaką mogłam się wtedy zdo­być, brzmiała: Dzięki Bogu, że to nie ja sie­dzę na tym krze­śle, że to nie moja córka leży nie­przy­tomna w szpi­tal­nym łóżku. Dzięki Bogu, że z Iso­bel wszystko jest w porządku.

Sey­mour mnie obser­wuje.

– Zadzwo­nię póź­niej do Sherry – mówię. – Może uda mi się ją prze­ko­nać do opusz­cze­nia szpi­tala na kilka godzin, żeby wpa­dła wie­czo­rem.

Sey­mour się śmieje.

– Jeśli ja będę na przy­ję­ciu, jej nie będzie.

– Jasne – mówię, a w środku gotuję się ze zło­ści. – Powiedz Sherry, że jeste­śmy do jej dys­po­zy­cji, gdyby cze­goś potrze­bo­wała.

Salu­tuje mi.

– Da się zro­bić. To zna­czy, jeśli rze­czy­wi­ście się z nią zoba­czę.

Czuję ulgę, kiedy w końcu prze­cho­dzi przez ulicę i wraca do swo­jego domu. Ile razy Paul i ja kłó­ci­li­śmy się o tego czło­wieka? W moich oczach Sey­mour zawsze był odra­ża­jący, czę­sto lek­ce­wa­żący lub zbyt żar­to­bli­wie odno­szący się do swo­ich pod­wład­nych w pracy, sub­tel­nie pogar­dza­jący swoją żoną, w końcu zdra­dza­jący ją i wkła­da­jący abso­lutne mini­mum wysiłku w ukry­wa­nie tego. Pięć lat temu, kiedy Paul i Sey­mour ogło­sili, że zamie­rzają porzu­cić swoje kor­po­ra­cyjne kariery i otwo­rzyć buti­kową firmę praw­ni­czą w Win­n­grove, jesz­cze byłam w sta­nie tole­ro­wać Sey­moura. Teraz już nie.

– Jak o tobie świad­czy to, że to twój naj­star­szy przy­ja­ciel? – wrzesz­cza­łam na Paula kilka dni po tym, jak River przedaw­ko­wała.

– Bra­kuje mu tro­chę wyczu­cia – argu­men­to­wał Paul. – Ale to naprawdę dobry praw­nik.

– Nie prze­szka­dza ci, że to zły czło­wiek?

– Nie sądzę, żeby był złym czło­wie­kiem – zaprze­czał. – Nie masz racji co do wszyst­kich, Nad­ine.

– Co do niego mam rację.

Głów­nym argu­men­tem Paula, że powin­ni­śmy uni­kać odrzu­ca­nia naszych naj­star­szych przy­ja­ciół, jest to, że to oni są łącz­ni­kiem z naszymi młod­szymi wer­sjami sie­bie, straż­ni­kami naszych wspo­mnień. Paul i ja róż­nimy się pod tym wzglę­dem. Moje przy­jaź­nie ni­gdy tak naprawdę nie roz­wi­nęły się poza epoki, które je ukształ­to­wały. Kiedy skoń­czy­łam szkołę śred­nią, pozo­sta­wi­łam za sobą tamtą grupę przy­ja­ciół, nie licząc jed­nej dość dziw­nej kola­cji pod­czas zjazdu absol­wen­tów, no i polu­bień oraz komen­ta­rzy w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Obec­nie spo­ty­kam się z innymi mat­kami ze szkoły naszych dzieci czy z ich dru­żyn spor­to­wych. Kluby książki, kola­cje poza domem, cza­sem kawa na mie­ście w ciągu dnia. W prze­ci­wień­stwie do Paula nie potrze­buję nikogo, kto by docho­wy­wał moich naj­star­szych sekre­tów. Nie jestem zwo­len­niczką bez­wa­run­ko­wej lojal­no­ści, a już na pewno nie wobec czło­wieka takiego jak Sey­mour Dun­phy.

Dość. Jest tak wiele rze­czy do zro­bie­nia. Nie pozwolę, by Sey­mour popsuł mi dziś nastrój. Powin­nam kupić coś dla Sherry. Dodam to do dzi­siej­szej listy. Ot, mały gest życz­li­wo­ści, cho­ciaż nie mogę się tym zająć od razu. Teraz muszę wziąć prysz­nic i ruszać z przy­go­to­wa­niami do imprezy.

Głowa do góry, Nad­ine. Nie oglą­daj się. Dalej, przed sie­bie.

Zanu­rzam się pod prysz­nic, woda ude­rza w mój cze­pek do kąpieli. Jestem w łazience w piw­nicy, moje ubra­nia wiszą na wie­szaku na ręcz­niki. Prysz­nic w naszej głów­nej łazience obu­dziłby Paula, a tego jesz­cze nie chcę. Prawda jest taka, że ten wcze­sny pora­nek będzie znacz­nie łatwiej­szy do poko­na­nia bez jego jowial­no­ści i nie­unik­nio­nych pytań doty­czą­cych imprezy, na które powi­nien już dawno znać odpo­wie­dzi.

To taki nasz rodzinny żart, że jako naj­wcze­śniej wsta­jący czło­nek rodziny jestem zobo­wią­zana do wyko­ny­wa­nia poran­nych czyn­no­ści w tej piw­nicz­nej łazience. Pomy­śleć o tym wszyst­kim, co się tutaj wyda­rzyło. Sie­dem­na­ście lat temu, kiedy byłam w ciąży z Iso­bel, moje wody roz­lały się po tej wyło­żo­nej zie­lo­nymi kafel­kami pod­ło­dze. A potem kilka scha­dzek z Lio­ne­lem, jak wtedy, w ten dziwny pora­nek w środku tygo­dnia, kiedy przy­szedł, gdy Paul wyszedł do pracy, i ta ukryta łazienka wyda­wała się jedy­nym miej­scem, w któ­rym byli­śmy bez­pieczni. Póź­niej przy­szłam tutaj, żeby prze­brnąć przez napady pła­czu po zakoń­cze­niu naszego romansu. Nie tylko ta łazienka spro­wa­dza mnie do piw­nicy, także moje biuro, które kie­dyś było na górze, prze­nie­siono do piw­nicy, gdy Mar­got się do nas wpro­wa­dziła. „Po co ci biuro?”, pyta cza­sem Iso­bel, tra­fia­jąc w mój czuły punkt. „Nie masz prze­cież praw­dzi­wej pracy”. Ma rację i zara­zem się myli. Może nie pra­cuję w tra­dy­cyj­nym tego słowa zna­cze­niu, ale zawsze jestem zajęta. „Wy jeste­ście moją pracą” – czę­sto mówię dzie­ciom. Jeśli one lub kto­kol­wiek inny kręci na to nosem, to co mogę pora­dzić?

Przez dzie­sięć lat pro­wa­dzi­łam w miej­sco­wym col­lege’u zaję­cia ogólne z zakresu kry­mi­na­li­styki. Bawi­łam się nawet pisa­niem praw­dzi­wej książki kry­mi­nal­nej, uczęsz­cza­jąc na kilka kur­sów na tej samej uczelni, na któ­rej wykła­dam. Mam inne nazwi­sko niż moja matka i mogę dosyć łatwo unik­nąć pytań typu: „To pani jest córką tej sław­nej pisarki, Mari­lyn Mil­lay?”. To nie tyle strach przed życiem w cie­niu mojej matki, ile brak pomy­słów, o czym mogła­bym pisać. Naj­lep­sze, praw­dziwe histo­rie kry­mi­nalne zostały już dawno opo­wie­dziane.

Kiedy Mar­got się do nas wpro­wa­dziła, zapro­po­no­wała, że prze­no­cuje tutaj, w piw­nicy, ale ja dostrze­głam nowe moż­li­wo­ści. Paul uwa­żał, że zwa­rio­wa­łam, rezy­gnu­jąc z mojego biura w pokoju na pię­trze z oknami z wido­kiem na nasze uro­cze podwórko, przez które wpada dużo świa­tła. Wyglą­dało, jak­bym się poświę­cała, ale szcze­rze mówiąc, wolę kli­mat lochów. Jeśli opusz­czę rolety, w moim biu­rze jest zupeł­nie ciemno nawet w środku dnia. Sły­szę wszyst­kich cho­dzą­cych mi nad głową lub scho­dzą­cych po scho­dach. Nie da się tu zakraść.

Naj­dziw­niej­szą, a jed­no­cze­śnie moją ulu­bioną czę­ścią tej piw­nicy są drzwi na ścia­nie dzie­lone z naszym sąsia­dem. Histo­ria głosi, że dwie sio­stry, które miesz­kały tu przed nami, wybiły drzwi w ścia­nach piw­nicy, aby móc się prze­miesz­czać mię­dzy swo­imi domami. Pode­szły do tego prak­tycz­nie, insta­lu­jąc drzwi z zam­kiem po każ­dej stro­nie, podob­nie jak w sąsia­du­ją­cych ze sobą poko­jach hote­lo­wych. Paul uznał to za zaska­ku­jące i chciał trwale zamknąć dziwne przej­ście, ale odmó­wi­łam. Uwiel­biam dzi­wacz­ność tych drzwi. Mała Iso­bel nazwała je Dwiema Sio­strami i od tam­tej pory i ja tak je nazy­wam. Są teraz czę­ścią mojego biura.

Przed wzię­ciem prysz­nica przez chwilę krę­ci­łam się po gabi­ne­cie, zmu­sza­jąc do sku­pie­nia pomimo trze­po­czą­cego serca, bo czu­łam, jakby ktoś mnie obser­wo­wał i reje­stro­wał moje dzia­ła­nia. Zawsze się mar­twi­łam, ale od wypadku mój mózg nie działa tak, jak powi­nien, szcze­gól­nie gdy zmar­twie­nie bie­rze nade mną górę. Wtedy dostaję zawro­tów głowy, jestem spo­cona, nie­spo­kojna, cza­sem wpa­dam w para­noję. Naj­trud­niej­sze jest ukry­wa­nie tego przed Pau­lem i dziećmi. Prze­cież nie ma sensu ich mar­twić, w końcu się z tego wyle­czę.

Żeby się uspo­koić, wydru­ko­wa­łam osta­teczną listę gości w porządku alfa­be­tycz­nym według nazwisk, jedna długa strona z dwiema kolum­nami. Sto dzie­sięć osób. Zala­mi­no­wa­łam ją maszynką, którą Paul kupił mi w zeszłe święta. Miał to być żar­to­bliwy pre­zent, czuły doci­nek do moich nazbyt meto­dycz­nych zacho­wań, ale spodo­bał mi się i lami­narki uży­wam przez cały czas. Bo co jest lep­sze niż doku­ment zamknięty w pla­stiku? To marze­nie osoby robią­cej tyle list co ja.

Ta zala­mi­no­wana główna lista gości leży teraz na bla­cie w łazience. Wycho­dzę spod prysz­nica i staję naga przed czę­ściowo zapa­ro­wa­nym lustrem. Jestem w dobrej for­mie jak na pra­wie czter­dzie­sto­latkę. Zawsze pra­co­wa­łam nad moim cia­łem – regu­larne car­dio, dużo spa­ce­rów, zaję­cia siłowe i joga, brzydki zega­rek na nad­garstku, który ostrzega mnie, że za długo sie­dzę. Rze­czy­wi­ście, leka­rze powie­dzieli mi, że to wła­śnie moja dobra kon­dy­cja fizyczna pozwo­liła mi na powrót do zdro­wia po zła­ma­niu bio­dra. Wciąż tkliwa bli­zna bie­gnie od talii do uda, jesz­cze nie wybla­kła. Zmiaż­dżona kość, ope­ra­cja, infek­cja, która trzy­mała mnie w szpi­talu przez wiele tygo­dni, potem reha­bi­li­ta­cja. Leka­rze mówili, jak wiel­kie mia­łam szczę­ście. Przy takim upadku mogłam zmiaż­dżyć czaszkę czy krę­go­słup, a nie „tylko” bio­dro.

Przy­by­cie Mar­got odcią­żyło Paula, jeśli cho­dzi o pomoc w moim powro­cie do zdro­wia i pro­wa­dze­niu domu. Mar­got gotuje i sprząta, pil­nuje mnie, żebym nadą­żała z ćwi­cze­niami reha­bi­li­ta­cyj­nymi, dotrzy­muje mi towa­rzy­stwa. Krąży wokół mnie, szu­ka­jąc oznak smutku, reje­stru­jąc drobne odchy­le­nia w samo­po­czu­ciu, które, jak sądzę, cał­kiem dobrze udaje mi się ukry­wać.

Biorę listę gości do ręki i ska­nuję ją uważ­nie. Przy­ja­ciele, sąsie­dzi, współ­pra­cow­nicy, więk­szość kole­gów z firmy Paula i ich mał­żonki, nie­któ­rzy przy­ja­ciele naszych dzieci i ich rodzice, moja mama, gość hono­rowy, a na samym dole Lio­nel i Daphne Robin­so­no­wie. Cho­lera. Myśla­łam, że się wyco­fają, nie mogę uwie­rzyć, że naprawdę zamie­rzają przyjść. Lio­nel, Boże! Znam go od dwu­dzie­stu lat, on także, podob­nie jak Sey­mour Dun­phy, od dawna należy do kliki Paula. Jest dzien­ni­ka­rzem odno­szą­cym raczej umiar­ko­wane suk­cesy i od dzie­się­ciu lat mieszka w Win­n­grove. Zawsze postrze­ga­łam go jako pew­nego rodzaju nie­szczę­śnika, god­nego poli­to­wa­nia kawa­lera z jego wymi­ja­ją­cym podej­ściem do miło­ści czy zaan­ga­żo­wa­nia. Czy wyda­wał mi się przy­stojny? Jasne, w pewien spo­sób. Aż nagle, pew­nego let­niego wie­czoru dwa lata temu, zna­leź­li­śmy się sami w ogro­dzie pod koniec kola­cji, a on po pijaku wyznał, że czuję do mnie pociąg, który, jak twier­dził, zawsze miał. Zby­wa­łam go, igno­ro­wa­łam jego zaloty. Przez sześć mie­sięcy. W końcu Paul i ja wkro­czy­li­śmy w trudny okres, on za dużo podró­żo­wał, zbyt wiele wie­czo­rów spę­dzał w gabi­ne­cie. Zauwa­ży­łam, że odwza­jem­niam spoj­rze­nia Lio­nela. Co mogę powie­dzieć? Że tak to się zaczęło? Że nie potra­fię okre­ślić, co dokład­nie skło­niło mnie do zła­ma­nia przy­sięgi mał­żeń­skiej i wybra­nia w tym celu naj­gor­szego moż­li­wego zalot­nika?

Romans się skoń­czył, a teraz trzeba wal­czyć z Daphne, nową żoną Lio­nela, matką jego małego dziecka. Od czasu poślu­bie­nia Daphne przez Lio­nela Paul i ja nie mamy już z nim bez­po­śred­niego kon­taktu, mimo że mieszka tuż obok. Ile razy pie­przy­li­śmy się w tej wła­śnie łazience? Pięć, dzie­sięć? W krót­kim cza­sie z dobrego przy­ja­ciela Paula stał się moim tajem­ni­czym kochan­kiem i ule­głym mężem kobiety o dzie­sięć lat młod­szej od nas wszyst­kich.

„Mam nadzieję, że nie masz nic prze­ciwko temu, że przy­pro­wa­dzimy maleń­stwo!”, napi­sała Daphne w swo­jej odpo­wie­dzi na zapro­sze­nie. Patrzę na jej pod­pis ze wszyst­kimi tytu­łami, od któ­rych zaci­skają mi się szczęki. Dzi­siej­szy wie­czór będzie moim pierw­szym spo­tka­niem z maleń­stwem. I wstyd mi się przy­znać, ale poczu­łam lek­kie zado­wo­le­nie, kiedy usły­sza­łam, że ich córeczka cierpi na kolki.

Rzu­cam listę na blat łazienki i widzę, że ląduje w zle­wie – na szczę­ście zala­mi­no­wana! Wycie­ram się i ubie­ram. Pieprz się, Lio­nelu. Nie mogę uwie­rzyć, że ma czel­ność przyjść dziś wie­czo­rem. Cóż to byłby za dar ni­gdy wię­cej go nie widzieć. Ale to nie tylko kwe­stia Lio­nela, prawda? – pytam sie­bie. Przez lata zebrała się garstka ludzi, któ­rzy nas skrzyw­dzili, zawie­dli lub zdra­dzili na wiele spo­so­bów. Ale to chyba coś, co po pro­stu przy­cho­dzi z wie­kiem, z suk­ce­sami lub poraż­kami, ze wspo­mnie­niami wyda­rzeń, zdra­dami i tra­ge­diami, z nowymi infor­ma­cjami… Lista osób, które nie są już warte naszej ener­gii, wydłuża się. Kon­takt z takimi ludźmi, zacho­wa­nie pozo­rów przy­jaźni czy nawet ser­decz­no­ści, męczą mnie. A od nie­któ­rych wola­ła­bym po pro­stu odejść.

Nagle sły­szę kroki nad głową. Czy ktoś już nie śpi? Wcho­dzę po scho­dach i ze zdu­mie­niem widzę Mar­got pochy­loną nad wyspą kuchenną, z twa­rzą w tele­fo­nie. Eks­pres pra­cuje za nią.

– Prze­stra­szy­łaś mnie – mówię.

Mar­got odska­kuje do tyłu z ręką na piersi.

– Jezu! – mówi. – Ty mnie prze­stra­szy­łaś, wycho­dząc z tej swo­jej nory.

Śmieję się.

– To nie jest nora. Skąd mogłam wie­dzieć, że tu jesteś? W week­endy raczej nie wsta­jesz przed dzie­wiątą.

– Nie mogłam spać. Za parę godzin jestem umó­wiona na kawę.

– Randka?

– Nie do końca. Nie martw się, wiem, że potrze­bu­jesz mnie dzi­siaj w pobliżu, nie będzie mnie naj­wy­żej przez godzinę.

– Spo­koj­nie, i tak mam jesz­cze kilka spraw do zała­twie­nia dziś rano.

Zaspo­ko­je­nie mojej cie­ka­wo­ści, jeśli cho­dzi o życie oso­bi­ste Mar­got, wymaga wysiłku. Ona nie jest moją córką, a w dodatku ma dwa­dzie­ścia cztery lata. Jestem wdzięczna, że moje wścib­stwo zostało w pew­nym stop­niu zaspo­ko­jone dzięki – co naj­mniej wylew­nemu – udzie­la­niu się przez Mar­got w mediach spo­łecz­no­ścio­wych.

– Skoro już wsta­łam bla­dym świ­tem, mogę się na coś przy­dać… Taka jak zawsze? – mówi, wska­zu­jąc na eks­pres.

– Mój Boże, tak. Dzię­kuję.

Nie ma tutaj ofi­cjal­nego tytułu dla Mar­got. To nasza bra­ta­nica, córka star­szego brata Paula, Erica, który mieszka z żoną cztery godziny drogi stąd. Nie lubię Erica, ale zawsze kocha­łam Mar­got, ich jedyne dziecko. Ku wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu rodzi­ców Mar­got zre­zy­gno­wała z col­lege’u, aby podró­żo­wać. Jeź­dziła dookoła świata przez pra­wie pięć lat, podej­mu­jąc dziwne prace w dziw­nych kra­jach, nawią­zu­jąc, a następ­nie porzu­ca­jąc dale­kie przy­jaź­nie, pod­czas gdy reszta z nas żyła infor­ma­cjami docie­ra­ją­cymi przez jej spo­ra­dyczne wpisy w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Powrót Mar­got do domu tuż przed Bożym Naro­dze­niem zbiegł się z moim wypad­kiem. Odwie­dziła mnie raz w szpi­talu, potem przy­cho­dziła regu­lar­nie, a kiedy roz­po­czę­łam reha­bi­li­ta­cję, było już usta­lone, że zamieszka z nami, żeby mi poma­gać. Chcia­ła­bym myśleć, że to dość łatwa praca dla mło­dej kobiety, która pla­nuje swój następny krok w życiu. Czy tak rze­czy­wi­ście jest, nie wiem. Ale wiem, że w ciągu tych kilku mie­sięcy stała się dla mnie nie­zbędna. Kiedy nasze dzieci były już za duże na nia­nię, w naszych domo­wych rytu­ałach powstała dziura. Lubię mieć obok sie­bie drugą osobę, która nie prosi mnie cią­gle o różne rze­czy, a Mar­got była wła­śnie takim bło­go­sła­wień­stwem. Cza­sem żar­to­wa­łam, mówiąc do Paula, że bar­dziej cier­pia­ła­bym, gdyby ona ode mnie ode­szła, niż gdyby on to zro­bił.

Mar­got przy­go­to­wuje nam obu kawę. Obser­wuję jej ruty­nowe ruchy i moje roz­trzę­sione dło­nie przy­ci­śnięte pła­sko do blatu. Dopra­wia moją kawę, dole­wa­jąc mleko w ide­al­nej pro­por­cji, po czym pod­suwa mi mój ulu­biony kubek i wraca na swój poste­ru­nek na dru­gim końcu wyspy.

– Jestem tro­chę roz­trzę­siona – mówię. – Powin­nam to roz­cień­czyć.

– Wszystko jest pod kon­trolą – mówi Mar­got. – Więc opa­nujmy to drże­nie, dobrze? Nie ma takiej potrzeby.

– Spa­cer pomoże. Pójdę zała­twić swoje sprawy.

– Gdzie jest moja lista? – pyta Mar­got. – Wiem, że zro­bi­łaś mi listę.

– Zro­bi­łam. Jest na tablicy.

Mar­got pod­nosi palec, coś sobie przy­po­mi­na­jąc. Znika na chwilę w foyer i wraca z dużym koszem pre­zen­to­wym.

– Kilka minut temu ktoś zapu­kał do drzwi – mówi. – Tylko popatrz! Wyśmie­nite cze­ko­ladki. Porządne pro­dukty, jak sól mor­ska.

– Od kogo to jest?

– Nie spraw­dzi­łam.

Odrywa kopertę i rzuca mi ją pła­sko jak dysk. Łapię i otwie­ram pal­cem.

– I? – pyta Mar­got.

– To od jubi­latki, mojej matki.

– Kocham twoją matkę.

– Ja też – mówię.

To cał­kiem zabawne. Matka Mar­got, moja szwa­gierka, ni­gdy nie poja­wia się w naszych roz­mo­wach i widzę, że nie ma dowo­dów na regu­larne kon­takty mię­dzy nimi. Lubię myśleć, że sta­łam się dla Mar­got kimś w rodzaju matki, a moje zado­wo­le­nie z samej sie­bie rów­no­waży strach, że pew­nego dnia to samo może się stać ze mną i Iso­bel. Jeste­śmy teraz ze sobą bli­sko, ale kto powie­dział, że zawsze będziemy? W jej życiu mogłaby z łatwo­ścią poja­wić się inna postać matki. Ta myśl spra­wia, że jestem jesz­cze bar­dziej roz­trzę­siona. Boże! Kiedy pod­no­szę wzrok, Mar­got celuje we mnie tele­fo­nem. Szybko zasła­niam ręką twarz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki