Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Śmierć na garden party
Impreza w ogrodzie Nadine Walsh trwa w najlepsze. Ludzie bawią się wyśmienicie, wszystko idzie zgodnie z planem, podczas gdy Nadine – oddana żona, kochająca matka i opiekuńcza córka – stoi nad martwym ciałem w swojej piwnicy.
Co się stało? Jak do tego doszło? Cofnijmy się do poranka, kiedy Nadine przygotowuje ostatnie detale, zanim powita w domu ponad setkę gości zaproszonych na urodziny jej matki. Mąż i dorosłe dzieci, pochłonięci własnymi sprawami, na niewiele się zdają, jedynie jej matka wie, że dziś jest jeszcze inna rocznica...
Nadine stara się skupić tylko na nadchodzącym wieczorze. To dla niej szansa na zapomnienie. Choć trudno zapomnieć, kiedy w głowie kłębią się tajemnice, powracają dręczące wspomnienia i obawy o to, co może się wydarzyć, gdy pojawią się goście…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Wszystko sprowadza się do tych małych rzeczy. Drobnych szczegółów. Zrywanie kwiatów w ogrodzie, kupowanie ostatnich serów, odmawianie modlitwy do bogów pogody, żeby nie padało, i oczywiście nadzieja, że dzień przebiegnie bez żadnych problemów.
Przyjęcie urodzinowe mojej mamy jest dziś wieczorem, pierwsze wielkie wydarzenie w naszym domu od lat, organizowane tygodniami. Miesiącami, naprawdę. Wieki zajęło mi przekonanie mojej matki, słynnej pisarki Marilyn Millay, że zasługuje na świętowanie, że jej przyjaciele i rodzina nie chcą niczego więcej, niż tylko zgromadzić się na jej cześć. A czy jest lepsza okazja niż jej sześćdziesiąte urodziny? Kiedy w końcu się zgodziła, sporządziliśmy listę gości, na której znalazło się ponad sto osób. Zaproszenia wysłaliśmy pocztą. Garden party w lipcu.
A teraz jesteśmy tutaj. Impreza zaczyna się o ósmej wieczorem. Za trzynaście godzin. Trwają ostatnie przygotowania.
Przed świtem padało, ale chmury się rozstąpiły i teraz jest czyste, błękitne niebo. Trawnik przed kuchennym oknem lśni wilgocią i wszystko wskazuje na to, że zapowiada się wspaniały lipcowy dzień. Stoję przy zlewie i piję ze szklanki ciepłą wodę z cytryną. Codziennie obwiniam się za to, że nie siadam do prawdziwego śniadania. Chociaż przeczytałam tyle artykułów, w których podkreśla się, że trzeba usiąść, aby cieszyć się jedzeniem i piciem, a nie jeść na stojąco. Mnie to nie wychodziło, nawet kiedy byłam w najlepszej formie, a od czasu wypadku apetyt zniknął prawie zupełnie. Teraz zmuszam się nawet do wypicia tej wody z cytryną.
Zeszyt, który leży obok zlewu, jest otwarty na mojej liście zadań. Codziennie taką robię, ale dzisiejsza jest dłuższa niż zwykle. Sporo jeszcze tych ostatnich przygotowań.
Podnoszę długopis i przekreślam „Podlej trawnik”.
Zadania spisane, skreślone.
Moje policzki są ciepłe. Nie spałam dobrze tej nocy, a kilka godzin snu, które złapałam, nękało mnie koszmarami. W pewnym momencie mój mąż, Paul, obudził mnie, potrząsając moim ramieniem.
– Znowu mówisz przez sen – powiedział.
– O czym? – zapytałam.
– Ciągle mówisz „nie”.
– Och!
– Wymachiwałaś ramionami, jakbyś łagodziła upadek.
Wyglądał na zmartwionego.
– Przepraszam – powiedziałam, całując go w czoło. – Nic mi nie jest. Śpij dalej.
Zaatakował mnie niepokój. O szóstej rano poddałam się i zeszłam na parter. Sobota rano, nieludzka pora, a ja sama w kuchni ze szklanką ciepłej wody z cytryną. Denerwuje mnie cisza panująca w domu. Postanawiam ruszyć na swoją wycieczkę, jak to pieszczotliwie nazywa Paul, czyli obchód, który robię każdego ranka, żeby sprawdzić, co u mojej rodziny, która zawsze śpi dłużej niż ja. Te wycieczki zaczęłam po urodzeniu mojej najstarszej, Isobel. Z czasem przerodziły się w nawyk. Tak, teraz to już nawyk. Mam czterdzieści lat, a Isobel siedemnaście. Już dawno powinnam mieć za sobą potrzebę sprawdzania, czy śpi. Ale cóż, nie mam. Trudno się pozbyć starych nawyków.
Wchodzę po schodach. Skrzypią mniej niż kiedyś, są też mniej śliskie. Paul nalegał, żebyśmy położyli na nich chodniki po tym, jak sześć miesięcy temu spadłam z nich i złamałam biodro. Na naleganiu się jednak skończyło. Wchodzę ostrożnie i na palcach na drugie piętro.
Główna sypialnia znajduje się u szczytu schodów. Kiedy wstałam i z niej wychodziłam, zostawiłam uchylone drzwi. Zaglądam do środka i widzę, że Paul śpi w najlepsze, rozłożony na plecach. A jednak jest czujny, bo chociaż jego oczy się nie otwierają, podnosi głowę z poduszki, jakby nasłuchiwał odległego dźwięku. Jak na prawnika utrzymuje wyjątkowo niski poziom stresu. Kusi mnie, żeby wczołgać się z powrotem do niego, wsunąć się w ciepły kącik utworzony przez jego zgięte ramię, a nawet go uwieść. Od czasu zakończenia romansu – mojego romansu – między mną a Paulem znowu układa się dobrze. Namiętność odnowiona. Ale nie mogę. Nie teraz. Nie ma czasu.
Zatrzymuję się na chwilę w ciszy korytarza. Przez sześć miesięcy za każdym razem, gdy tu stoję, przeżywam to na nowo. Moment zawieszenia w powietrzu na szczycie schodów, ta przerwa w czasie, to och! Czułam się wtedy bardziej zaskoczona niż bezradna czy przestraszona.
Obok naszej sypialni jest pokój Isobel. Mam idealną metodę, żeby jej drzwi nie skrzypiały, kiedy je otwieram. Opieram dłoń o futrynę, po czym chwytam i przekręcam klamkę. Pokój jest całkowicie pozbawiony światła dzięki drogim zasłonom zaciemniającym, które kupiłam Isobel tej wiosny, bo miała problemy ze snem. Widzę tylko jej niewyraźny zarys na łóżku, ale słyszę oddech. Brzmi trochę chorobliwie, ale zasadniczo tego właśnie szukam – oznak życia. Przeszła przez piekło w ciągu ostatniego miesiąca i to sprawiło, że zaczynam się o nią bać. Isobel, moja najdroższa córeczka, ukończyła dopiero pierwszy rok w szkole średniej, a już tak dobrze wie, jak okrutne potrafi być życie. Przesyłam jej cichy pocałunek, po czym zamykam drzwi.
Pokój Damiena jest następny. Mój syn. Mogłabym zatrąbić mu w twarz, a on by się nie obudził, więc otwieram drzwi z mniejszą ostrożnością. Pokój jest duszny i pachnie piętnastoletnim chłopcem; tanią apteczną wodą kolońską i potem. Równomierność jego oddechu można mierzyć metronomem. Leży bez koszulki, a na jego bicepsie świeci na biało glukometr. Damien też wiele przeszedł. Mój synek. Zdiagnozowanie cukrzycy w wieku dziesięciu lat, wszystkie testy, zmiany i dostosowania, które się z tym wiązały, nie wspominając już o dwójce zestresowanych i nadopiekuńczych rodziców, którzy stale go pilnują. Ale on jest wytrzymały. Odporny. Był wspaniałym rumianym maluchem, a teraz jest wspaniałym rumianym nastolatkiem. Paul często żartuje, że jego dziecięca twarz pomaga mu się wywijać z kłopotów, w które wpada. To mnie martwi. Ostatnio Damien był skryty, cichy. Drzwi do jego sypialni były często zamknięte. Pojawiły się kłopoty z dziewczynami. Paul zawsze mnie uspokaja, ale mam tendencję do wyobrażania sobie najgorszego scenariusza. Martwię się jednakowo o każde z dwójki moich dzieci, jak pewnie większość rodziców, ale gdybym miała to z grubsza nakreślić w myśl podziałów płciowych, to prawda jest taka, że martwię się o rzeczy, które mogą przydarzyć się Isobel, a w przypadku Damiena martwię się o rzeczy, które on może zrobić. Skupiam się na tym, jak lekkomyślność, która uczyniła go takim szczęśliwym chłopcem, przełoży się na jego charakter, kiedy hormony wezmą górę. Kto powiedział: „Możesz zrobić wszystko, co w twojej mocy, aby nauczyć swoje dzieci rozróżniać dobro od zła, ale nie możesz zasadniczo zmienić tego, kim są”? Teraz szarpię kołdrę Damiena, żeby go przykryć, i całuję go. Lekko się porusza. Czas wyjść.
Ostatni pokój w tym korytarzu wychodzi na ogród. To tutaj sypia od pół roku moja bratanica Margot. Po wypadku leżałam w szpitalu z mnóstwem komplikacji, a kiedy wróciłam do domu, potrzebowaliśmy wsparcia w mojej rehabilitacji i wtedy ona przybyła z pomocą.
Margot ma dwadzieścia cztery lata, jest zrównoważona, miła i inteligentna. Przykładam ucho do drzwi i nic nie słyszę, ale ich nie otwieram. To byłoby naruszenie jej prywatności. Margot i ja rozumiemy się, szanujemy swoje czas i przestrzeń. Powiedziałabym nawet, że jesteśmy dla siebie nawzajem powierniczkami.
Jest już po siódmej. Muszę wziąć prysznic i ruszać dalej. Wracam do kuchni i biorę zeszyt z dzisiejszą listą. Czuję się teraz trochę stabilniej, uspokojona moją wycieczką i widokiem bliskich bezpiecznych w ich pokojach. Kiedy dzieci były małe, często przychodziły do naszego łóżka zdecydowanie zbyt wcześnie rano, a Paul udawał, że nasz materac jest łodzią na wzburzonym morzu, obracając go w tę i z powrotem, jakby kołysał się na falach. Po zakończeniu zabawy kładliśmy się we czwórkę, a ja przyciągałam ich wszystkich do siebie. Paul, Isobel, Damien i ja. Moim największym szczęściem było to, że byliśmy wszyscy razem. Czwórka Walshów, bezpieczna, razem na zawsze.
Od wypadku mój umysł ma tendencję do wędrowania, podążania za nasiąkniętymi nostalgią wspomnieniami, czasem aż się gubię. Dzisiaj nie mam na to czasu. Skup się, Nadine, nakazuję w myślach sama sobie. Zrób listę, sprawdź ogród, weź prysznic, wyjdź.
Dzisiejszy poranek jest zarezerwowany na drobne sprawunki. Ciąg handlowy wzdłuż naszej ulicy został rozplanowany w taki sposób, że wszystko można załatwić na prostej trasie tam i z powrotem. Nawet właściciele sklepów znają mnie i moje listy spraw do załatwienia, także moje pretensje do sławy. Zaczęłam je pisać, gdy byłam dzieckiem, ten tik odziedziczyłam po mamie i mogę otwarcie przyznać, jak bardzo te listy rządziły moim życiem. W naszym schowku stoi pudełko pełne kolorowych zeszytów, które są wypełnione tylko listami – to moje dni upamiętnione zadaniami zarówno podrzędnymi, jak i znaczącymi. Moje listy utrzymywały mnie przy zdrowych zmysłach w zawirowaniach życiowych jedynego dziecka biednej samotnej matki, która stała się bogatą i sławną pisarką, przez wczesne lata studenckie i towarzyszące im wybryki i zawody miłosne, przez małżeństwo z Paulem, przez moje ciągle przerywane studia magisterskie, narodziny Isobel i Damiena. Listy były moją kotwicą w chwilach strat, chorób, przyjaźni, zdrad. Kiedy przechodziłam przez to wszystko, co mnie spotkało.
Oczywiście są pewne sprawy, które mogę zapisać na liście tylko szyfrem. Te prywatne czy kobiece. I mój romans. Od czasu do czasu widziałam, jak Paul, Isobel lub Damien zaglądają do mojego zeszytu. Są ciekawi. „Dlaczego wszędzie nosisz ze sobą notatnik? Nie jesteś pisarką!”, mówili.
I tak w zeszycie zapisuję zapasy*, kiedy muszę kupić kobiece produkty, albo wpisywałam lekarz*, kiedy umówiłam się na spotkanie z Lionelem w hotelu. Podły, podły Lionel. Pomyśleć, że będzie dziś na przyjęciu.
W połowie listy znajduje się pojedyncza litera otoczona dwiema gwiazdkami: *C.* Colleen.
Dziś są nie tylko urodziny mojej mamy, to także inna rocznica. Trzydzieści lat temu moi dziadkowie urządzili na swojej farmie przyjęcie urodzinowe dla Marilyn. Miałam dziesięć lat, moja mama skończyła trzydzieści, a Colleen, dużo młodsza siostra mamy, zaledwie piętnaście. Trzymamy zdjęcie Colleen na kredensie w jadalni, jej portret zrobiony o zachodzie słońca z polem w tle, zatrzymany na zawsze w młodości. W tym wszystkim jest jakaś historia, powód, dla którego moja mama przez ostatnie trzydzieści lat stanowczo odmawiała wszelkiego rodzaju obchodów urodzin. Ten dzień zawsze wydawał się skażony, smutny. Dlaczego? Bo rankiem, nazajutrz po trzydziestych urodzinach mojej matki, młoda Colleen została znaleziona martwa w stodole.
Tak czy siak na świeżej stronie zeszytu, u góry, napisałam drukowanymi literami: „IMPREZA”. Czas zacząć od nowa, zresetować ton tamtego dnia, znowu świętować urodziny mojej matki. I jestem gotowa, prawda? Organizowałam już imprezy, nawet jeśli nie do końca na taką skalę. Wszystko jest w porządku, pogoda jest idealna. Więc dlaczego czuję się tak niestabilnie? Od tygodni jestem zdezorientowana, niespokojna, sfiksowana. Przez lata wyjątkowo dobrze wyćwiczyłam udawanie normalności, chociaż od wypadku może nie wychodzi mi to tak dobrze jak kiedyś.
Odstawiam szklankę i odkręcam kran, żeby ją opłukać. Na cienkich, niskich gałęziach klonu na trawniku wylądował kardynał. Dopiero gdy odlatuje, uświadamiam sobie, że wpatrywałam się w niego jak w transie.
Za drzewem na chodniku przed naszym domem pojawia się starszy mężczyzna z gazetą schowaną pod pachą. Czy go znam? Nie wydaje mi się, ale to zawsze jest dla mnie problem. Mieszkamy w dzielnicy Winngrove, zamożnej, ale liberalnej wiosce w obrębie miasta, zamkniętej enklawie zamieszkanej przez ludzi, których mama nazywa szampańskimi socjalistami – profesorów uniwersyteckich, lekarzy, artystów z funduszami powierniczymi. Wzdłuż ulic rosną stuletnie dęby i klony, stoją ceglane domy, są też parki i sklepy, ale centrum miasta znajduje się w odległości krótkiej przejażdżki metrem. Nadmiejskość – nazywa to z dumą Paul.
Przeprowadziliśmy się z Paulem do tego domu, kiedy miałam dwadzieścia trzy lata, on dwadzieścia osiem, a mój brzuch spuchł od późnej ciąży. W tych wczesnych latach Winngrove należało do klasy robotniczej, a dom w zabudowie bliźniaczej kupiliśmy z majątku starszej kobiety, która przez ponad pięćdziesiąt lat mieszkała obok swojej siostry. Pokochałam tę historię. Siostry przez całe życie były ze sobą blisko, tak bardzo, że kiedy znaleźliśmy ich stare zdjęcie pod deskami podłogowymi podczas remontu – obie na ulicy, twarzami do nowo zakupionego samochodu, tyłem do aparatu – kazałam je powiększyć i oprawić, żeby powiesić w kuchni.
Wtedy Winngrove wydawało się niemal kryjówką, większość naszych przyjaciół nadal mieszkała ze współlokatorami w małych mieszkaniach w centrum miasta. Wielu naszych sąsiadów pracowało w pobliskiej fabryce czekolady, ale nasze przybycie – Paul, młody prawnik, i ja, świeżo upieczona absolwentka w ciąży, moja bogata matka gotowa kupić nam ten szeroki bliźniak za gotówkę – było zwiastunem nadchodzącej gentryfikacji. Fabrykę czekolady zamknięto, a jej budynek zamieniono na lofty, coraz więcej młodych rodzin zaczęło przejmować okoliczne domy. Powstała grupa rozwoju lokalnego biznesu. Okolica wzięła nazwę od swojego lokalnego parku – Winngrove to pseudonim, który miał być zarówno kapryśny, jak i ekskluzywny. Wioska w mieście, enklawa, która czuje się oddzielona od miasta, a jednocześnie w nim przebywa. Kiedy druga siostra zmarła w domu opieki, kupiliśmy drugą część bliźniaka jako inwestycję. Kilku starych znajomych także kupiło domy przy naszej ulicy.
To tyle, jeśli chodzi o kryjówkę. Jeśli dobrze znasz swoich sąsiadów, często czujesz na sobie ich czujne oko, gdy tylko wyjdziesz przez frontowe drzwi.
Czuję ucisk w klatce piersiowej, kiedy starzec za oknem wbija we mnie wzrok i macha ręką. Nie odmachuję. Zamiast tego ponownie odkręcam kran i pochylam się, by obmyć policzki zimną wodą. Gdy się prostuję, jego już nie ma.
– OK – mówię do pustej kuchni, zmuszając się do ruchu. – Impreza.
Impreza. Maile z prośbą o odpowiedź dotarły do wszystkich w krótkich odstępach czasu, w ciągu kilku dni od wysłania zaproszeń. Moja mama łaskawie nie komentowała, że większość gości to przyjaciele moi i Paula. Za nieco ponad dwanaście godzin wylądują na naszym progu, zachwyceni zaproszeniem na wieczór poświęcony słynnej pisarce, ze starannie dobranymi prezentami schowanymi pod pachami, każdy wystrojony w najlepsze ubrania.
Zamykam notatnik. Kardynał wrócił na drzewo. Jest jeszcze wcześnie, ale i tak się ruszam. Zaczynam. Nie mogę zwolnić. Potrzebuję rozpędu. Wszystkim innym, Paulowi, dzieciom i mojej mamie, dzisiejszy wieczór upłynie na jedzeniu, zabawie i tańcach, kolorowych drinkach z otwartego baru. Starzy przyjaciele będą nadrabiać zaległości w plotkach, nowo rozwiedzeni mieszać się z żonatymi i wiecznymi singlami, a nasze dzieci, już nastolatki, ukryją się w ogrodowych zakamarkach z przyjaciółmi – ich własne hierarchie społeczne, własne kłopoty i drobne pretensje dopiero się kształtują.
Dziś wieczorem będziemy świętować sześćdziesiąte urodziny czcigodnej Marilyn Millay w naprawdę wspaniałym stylu. Jaką zabawę przyniesie noc? W końcu to impreza. Powinna być zabawą.
Dlaczego więc dzień już wydaje mi się taki ciężki?
Schodzę po schodkach naszego ganku i w ogrodzie pochylam się, żeby wyrwać chwasty. Kilka lat temu zastąpiliśmy skrawek trawy przed domem mnóstwem właściwych dla klimatu bylin, które przyjęły się na tyle dobrze, że kwitną w pełnej okazałości każdego lipca. W sam raz na przyjęcie.
Jest na tyle wcześnie, że słońce przebija się przez korony drzew pod ostrym kątem. Nie powinnam tu stać w dresach i podkoszulku, bez stanika, z rozczochranymi włosami, ale jest sobota rano i nikogo nie ma na ulicy. Zaryzykuję.
Partner Paula z kancelarii i jego przyjaciel ze studiów, Seymour Dunphy, kupił dom naprzeciwko nas. Jego najstarszy przyjaciel Lionel – tak, ten Lionel – mieszka pół przecznicy dalej ze swoją nową żoną Daphne. Kiedy dzieci były młodsze, Paul namawiał mnie do przeprowadzki do większego, wolno stojącego domu przy jednej z bardziej zamożnych ulic Winngrove. Wtedy zapytałam go, czy cztery sypialnie w naszym obecnym domu to dla nas za mało. Takie nieporozumienia wynikały z tego, w jakich warunkach każde z nas dorastało. Życie Paula było wygodne od samego początku: pracujący i dobrze zarabiający rodzice, dwa samochody, ładny dom, hałaśliwy starszy brat, farma, na której można było spędzać długie letnie dni i uprawiać różne sporty, ponadto kluby i wielu przyjaciół z tej samej sfery społecznej. Tymczasem ja byłam dzieckiem z kluczem na szyi, wychowywanym w mieszkanku w piwnicy przez samotną matkę, która urodziła mnie w wieku dwudziestu lat. Potem stała się obrzydliwie bogata, kiedy opublikowała swój pierwszy bestsellerowy thriller na miesiąc przed moimi czternastymi urodzinami. Teraz przeprowadzka do większego domu wydawała mi się niedorzeczną ekstrawagancją. Paul zaś uważał, że to krok naprzód, który zrobilibyśmy po prostu dlatego, że nas na to stać. „Nigdy nas nie opuszcza…”, mówiłam Paulowi, kiedy beształ mnie za to, że wzbraniam się przed zakupem drogich mebli albo luksusowych wakacji. To uczucie, że jest się biednym, miałam wtedy na myśli, ono nigdy nas nie opuszcza. Paul nie miał pojęcia, o czym mówię.
Gazeciarz znowu rzucił weekendowe wydanie na krawężnik przed naszym podjazdem, zamiast podrzucić je na werandę. Ruszam, żeby je podnieść, szoruję bosymi stopami po twardych kamieniach chodnika.
– Nadine!
Kurwa.
Po drugiej stronie ulicy stoi Seymour Dunphy, już wykąpany i ubrany, też podnosi swoją gazetę. Macha do mnie. Kiedy Seymour ogłosił separację z żoną Sherry w minione święta Bożego Narodzenia i wyniósł się do położonego niedaleko stąd mieszkania, byłam zachwycona. Ale teraz znowu jest moim sąsiadem, bo wrócił do rodzinnego domu, bo jego siedemnastoletnia córka River przedawkowała sześć tygodni temu i przebywa w szpitalu. A to znaczy, że znów wpadam na niego zdecydowanie zbyt często. Seymour jest nadal partnerem biznesowym Paula i jego drogim przyjacielem ze studiów, a River najlepszą przyjaciółką Isobel. Nienawidzę go. Uważam, że jest człowiekiem pozbawionym kręgosłupa i niewrażliwym. I przeżywa żałosny kryzys wieku średniego. Tak, zbyt dużo jego obecności w naszym życiu.
Przyciskam gazetę do piersi, nagiej pod cienkim podkoszulkiem.
– Piękny dzień na przyjęcie! – woła.
„Czy nie powinieneś być w szpitalu?”, chcę do niego krzyknąć. Zamiast tego patrzę w niebo.
– Mam nadzieję, że pogoda się utrzyma. Proszę, nie czuj się zobowiązany przyjść dziś wieczorem.
– Przyjdę, Nadine. Wiesz, że przyjdę.
Nikogo nie było mi tak szczerze szkoda jak jego byłej żony Sherry, matki River – jedynaczki, która z niewiadomego powodu pogryzła i połknęła całe opakowanie tabletek na receptę. Piękna dziewczyna, koleżanka mojej Isobel od przedszkola. Nie mogę nawet o tym myśleć. Nie teraz, nie dzisiaj. A jej ojciec rozmawia o moim przyjęciu, jakby nic go to wszystko nie obchodziło.
Błagam, nie. Seymour przechodzi przez ulicę.
– Leniwy poranek? – pyta, wskazując na moje ubranie.
Co za chuj. Mogłabym go teraz uderzyć.
– Po prostu załatwiam kilka spraw w domu, zanim wyjdę.
– Jasne. Nie ma dla ciebie czegoś takiego jak leniwy poranek, pracowita pszczółko.
Przełykam z trudem ślinę, zaciskając zęby.
– Jak się miewa Sherry? – pytam.
– Nigdy nie opuszcza szpitala. Tam się kąpie i śpi.
– Przyniosę ci trochę jedzenia – mówię. – Mamy pełną lodówkę.
– Właściwie nie planowałem dokądś wpadać przed popołudniem. Siostra Sherry podrzuca jedzenie. Mam mnóstwo resztek zapiekanek.
– Cieszę się, że Sherry ma wsparcie.
Coś ścisnęło mnie w gardle. Czy to smutek z powodu River, czy wściekłość na Seymoura – nie jestem pewna. Najgorsze jest to, że sześć tygodni temu to moja ukochana córka Isobel znalazła River na podłodze jej sypialni. Miały iść razem do szkoły, żeby napisać sprawdzian z biologii, ale River nie odpowiadała na żadne esemesy. Jej matka często wychodziła wcześniej do pracy, więc Isobel weszła do ich domu, otwierając zapasowym kluczem, który Sherry dała mi wiele lat temu. Biedna Isobel. Najpierw wezwała karetkę, a dopiero potem mnie. Pobiegliśmy z Paulem. Ledwo mogłam za nim nadążyć, bo dopiero co przestałam wtedy używać laski po operacji biodra. Zadzwoniłam do Sherry, a Paul do Seymoura. Łańcuch porannych wydarzeń tamtego majowego dnia do tej pory wywołuje u mnie ucisk w żołądku. Pamiętam, jak kuśtykałam przez ulicę i wdrapywałam się po schodach do sypialni River. Potem zobaczyłam własną córkę leżącą obok swojej przyjaciółki w łóżku. Obejmowała ją i błagała, żeby się obudziła. Kiedy o tym pomyślę, nie robi mi się smutno. Ja czuję złość, nawet wściekłość. Tego samego dnia zawiozłam Isobel do komisariatu policji na przesłuchanie. Detektyw o dziecięcej twarzy, przydzielony do tej sprawy, wypytywał ją o River, o to, kiedy Isobel ją znalazła, czy zażywała narkotyki, czy piła, o jej krąg przyjaciół… Facet był oderwany od rzeczywistości. Co gorsza, Isobel też ledwo kontaktowała.
Podczas kolejnych rozmów, jakie z nią prowadziłam późną nocą, na temat traumy i niepokoju, który nie pozwalał jej spać, dręczyło mnie poczucie, że Isobel pomija coś w tej historii. Jej odpowiedzi na pytania policyjnego detektywa niewiele mówiły. Tak, River piła od czasu do czasu. Może próbowała narkotyków. Nie, nie miała chłopaka. Nie, nie wydarzyło się nic niezwykłego, co mogłoby spowodować przedawkowanie. Nie wierzyłam w to. Jestem matką Isobel, umiem wywęszyć jej kłamstwa i wiem, że wciąż jest coś, czego moja córka mi nie mówi, coś, czego muszę się dowiedzieć sama.
Nie da się wszystkiego naprawić, powtarza mi moja matka. Często mi przypomina, że nie powinnam się mieszać w problemy innych ludzi. Oczywiście, że nie wszystko da się naprawić, ale czy nie powinniśmy przynajmniej próbować?
– Jakaś poprawa stanu River? – pytam Seymoura.
– Nie całkiem. Lekarz powiedział Sherry, że istnieją dowody na to, że coś się dzieje. To znaczy w jej mózgu. Widzą fale, aktywność – marszczy brwi. – Ale sześć tygodni to długo jak na śpiączkę.
– Cóż, twoja córka zawsze była tą, która dawała sobie radę z przeciwnościami losu.
– Tak by się wydawało. Nie budzi się, ale nie wszystko stracone.
– To daje nadzieję, prawda?
– Chcę wierzyć, że tak – mówi Seymour. – Wpadam, kiedy tylko mogę.
Za każdym razem, gdy jestem w stanie zebrać się na choć odrobinę empatii dla Seymoura, udaje mu się ją zgasić jakimś bezdusznie nieudolnym komentarzem. „Wpadam, kiedy mogę?”. Jezu! Nawet Isobel odwiedza River w szpitalu prawie codziennie po szkole. W ubiegłą sobotę jej towarzyszyłam. Moja córka zapytała Sherry, czy mogłaby uczesać River, przyciąć i pomalować jej paznokcie. Byłam poruszona, kiedy patrzyłam, z jaką czułością to robi. Większość rodziców może poczułaby się mile połechtana, że wychowali swoje dzieci na dobrych i troskliwych ludzi, ale nie ja. Ja martwię się o moją Isobel. Czasami nawet zastanawiam się, czy jej wylewne popisy nie są udawane. Bywa albo bardzo życzliwa, albo bardzo przebiegła. Nie jestem pewna, co gorsze.
Przez całą naszą wizytę w szpitalu Sherry siedziała na krześle w rogu pokoju z rękami ułożonymi starannie na kolanach i skupiała się wyłącznie na córce. Była ubrana jak na mroźny zimowy dzień. Szpitalna klimatyzacja działała tak mocno, że aż zaczęłam szczękać zębami. Ani razu nie spojrzała mi w oczy. Nie jesteśmy może przyjaciółkami, ale z pewnością wieloletnimi sąsiadkami. Po tym, jak Seymour ją zostawił, otwarcie stanęłam po jej stronie ku wielkiemu rozczarowaniu Paula. Czasami piszemy, dzielimy się historiami i dowcipami o naszych córkach, koordynujemy ich harmonogramy – albo raczej kiedyś to robiłyśmy. W ciągu ostatnich kilku miesięcy, kiedy River zaczęła późno wychodzić z domu, a Isobel skarżyła się, że jej przyjaciółka się zmieniła, zdystansowała, jej stopnie się pogorszyły, starałam się wspierać Sherry, nawet jeśli wydawała się niezdolna do zrozumienia zmiany, jaka zaszła w jej córce. Pytałam Isobel o szczegóły zachowania River, bym mogła je przekazać jej matce, ale milczała.
Może nie miałam racji, oczekując od Sherry powitania w tej szpitalnej sali, informacji o stanie jej córki czy choćby: „Dzięki, że wpadłyście”. Może. Ona po prostu siedziała bezwładnie na krześle. Nie wydawała się smutna, raczej zupełnie pusta, prawie bez życia, jej oczy wyglądały jak dwie szklane kulki. Po kilku minutach przeprosiłam i wyszłam na korytarz, w stronę automatów z przekąskami. Jedyna myśl, na jaką mogłam się wtedy zdobyć, brzmiała: Dzięki Bogu, że to nie ja siedzę na tym krześle, że to nie moja córka leży nieprzytomna w szpitalnym łóżku. Dzięki Bogu, że z Isobel wszystko jest w porządku.
Seymour mnie obserwuje.
– Zadzwonię później do Sherry – mówię. – Może uda mi się ją przekonać do opuszczenia szpitala na kilka godzin, żeby wpadła wieczorem.
Seymour się śmieje.
– Jeśli ja będę na przyjęciu, jej nie będzie.
– Jasne – mówię, a w środku gotuję się ze złości. – Powiedz Sherry, że jesteśmy do jej dyspozycji, gdyby czegoś potrzebowała.
Salutuje mi.
– Da się zrobić. To znaczy, jeśli rzeczywiście się z nią zobaczę.
Czuję ulgę, kiedy w końcu przechodzi przez ulicę i wraca do swojego domu. Ile razy Paul i ja kłóciliśmy się o tego człowieka? W moich oczach Seymour zawsze był odrażający, często lekceważący lub zbyt żartobliwie odnoszący się do swoich podwładnych w pracy, subtelnie pogardzający swoją żoną, w końcu zdradzający ją i wkładający absolutne minimum wysiłku w ukrywanie tego. Pięć lat temu, kiedy Paul i Seymour ogłosili, że zamierzają porzucić swoje korporacyjne kariery i otworzyć butikową firmę prawniczą w Winngrove, jeszcze byłam w stanie tolerować Seymoura. Teraz już nie.
– Jak o tobie świadczy to, że to twój najstarszy przyjaciel? – wrzeszczałam na Paula kilka dni po tym, jak River przedawkowała.
– Brakuje mu trochę wyczucia – argumentował Paul. – Ale to naprawdę dobry prawnik.
– Nie przeszkadza ci, że to zły człowiek?
– Nie sądzę, żeby był złym człowiekiem – zaprzeczał. – Nie masz racji co do wszystkich, Nadine.
– Co do niego mam rację.
Głównym argumentem Paula, że powinniśmy unikać odrzucania naszych najstarszych przyjaciół, jest to, że to oni są łącznikiem z naszymi młodszymi wersjami siebie, strażnikami naszych wspomnień. Paul i ja różnimy się pod tym względem. Moje przyjaźnie nigdy tak naprawdę nie rozwinęły się poza epoki, które je ukształtowały. Kiedy skończyłam szkołę średnią, pozostawiłam za sobą tamtą grupę przyjaciół, nie licząc jednej dość dziwnej kolacji podczas zjazdu absolwentów, no i polubień oraz komentarzy w mediach społecznościowych. Obecnie spotykam się z innymi matkami ze szkoły naszych dzieci czy z ich drużyn sportowych. Kluby książki, kolacje poza domem, czasem kawa na mieście w ciągu dnia. W przeciwieństwie do Paula nie potrzebuję nikogo, kto by dochowywał moich najstarszych sekretów. Nie jestem zwolenniczką bezwarunkowej lojalności, a już na pewno nie wobec człowieka takiego jak Seymour Dunphy.
Dość. Jest tak wiele rzeczy do zrobienia. Nie pozwolę, by Seymour popsuł mi dziś nastrój. Powinnam kupić coś dla Sherry. Dodam to do dzisiejszej listy. Ot, mały gest życzliwości, chociaż nie mogę się tym zająć od razu. Teraz muszę wziąć prysznic i ruszać z przygotowaniami do imprezy.
Głowa do góry, Nadine. Nie oglądaj się. Dalej, przed siebie.
Zanurzam się pod prysznic, woda uderza w mój czepek do kąpieli. Jestem w łazience w piwnicy, moje ubrania wiszą na wieszaku na ręczniki. Prysznic w naszej głównej łazience obudziłby Paula, a tego jeszcze nie chcę. Prawda jest taka, że ten wczesny poranek będzie znacznie łatwiejszy do pokonania bez jego jowialności i nieuniknionych pytań dotyczących imprezy, na które powinien już dawno znać odpowiedzi.
To taki nasz rodzinny żart, że jako najwcześniej wstający członek rodziny jestem zobowiązana do wykonywania porannych czynności w tej piwnicznej łazience. Pomyśleć o tym wszystkim, co się tutaj wydarzyło. Siedemnaście lat temu, kiedy byłam w ciąży z Isobel, moje wody rozlały się po tej wyłożonej zielonymi kafelkami podłodze. A potem kilka schadzek z Lionelem, jak wtedy, w ten dziwny poranek w środku tygodnia, kiedy przyszedł, gdy Paul wyszedł do pracy, i ta ukryta łazienka wydawała się jedynym miejscem, w którym byliśmy bezpieczni. Później przyszłam tutaj, żeby przebrnąć przez napady płaczu po zakończeniu naszego romansu. Nie tylko ta łazienka sprowadza mnie do piwnicy, także moje biuro, które kiedyś było na górze, przeniesiono do piwnicy, gdy Margot się do nas wprowadziła. „Po co ci biuro?”, pyta czasem Isobel, trafiając w mój czuły punkt. „Nie masz przecież prawdziwej pracy”. Ma rację i zarazem się myli. Może nie pracuję w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, ale zawsze jestem zajęta. „Wy jesteście moją pracą” – często mówię dzieciom. Jeśli one lub ktokolwiek inny kręci na to nosem, to co mogę poradzić?
Przez dziesięć lat prowadziłam w miejscowym college’u zajęcia ogólne z zakresu kryminalistyki. Bawiłam się nawet pisaniem prawdziwej książki kryminalnej, uczęszczając na kilka kursów na tej samej uczelni, na której wykładam. Mam inne nazwisko niż moja matka i mogę dosyć łatwo uniknąć pytań typu: „To pani jest córką tej sławnej pisarki, Marilyn Millay?”. To nie tyle strach przed życiem w cieniu mojej matki, ile brak pomysłów, o czym mogłabym pisać. Najlepsze, prawdziwe historie kryminalne zostały już dawno opowiedziane.
Kiedy Margot się do nas wprowadziła, zaproponowała, że przenocuje tutaj, w piwnicy, ale ja dostrzegłam nowe możliwości. Paul uważał, że zwariowałam, rezygnując z mojego biura w pokoju na piętrze z oknami z widokiem na nasze urocze podwórko, przez które wpada dużo światła. Wyglądało, jakbym się poświęcała, ale szczerze mówiąc, wolę klimat lochów. Jeśli opuszczę rolety, w moim biurze jest zupełnie ciemno nawet w środku dnia. Słyszę wszystkich chodzących mi nad głową lub schodzących po schodach. Nie da się tu zakraść.
Najdziwniejszą, a jednocześnie moją ulubioną częścią tej piwnicy są drzwi na ścianie dzielone z naszym sąsiadem. Historia głosi, że dwie siostry, które mieszkały tu przed nami, wybiły drzwi w ścianach piwnicy, aby móc się przemieszczać między swoimi domami. Podeszły do tego praktycznie, instalując drzwi z zamkiem po każdej stronie, podobnie jak w sąsiadujących ze sobą pokojach hotelowych. Paul uznał to za zaskakujące i chciał trwale zamknąć dziwne przejście, ale odmówiłam. Uwielbiam dziwaczność tych drzwi. Mała Isobel nazwała je Dwiema Siostrami i od tamtej pory i ja tak je nazywam. Są teraz częścią mojego biura.
Przed wzięciem prysznica przez chwilę kręciłam się po gabinecie, zmuszając do skupienia pomimo trzepoczącego serca, bo czułam, jakby ktoś mnie obserwował i rejestrował moje działania. Zawsze się martwiłam, ale od wypadku mój mózg nie działa tak, jak powinien, szczególnie gdy zmartwienie bierze nade mną górę. Wtedy dostaję zawrotów głowy, jestem spocona, niespokojna, czasem wpadam w paranoję. Najtrudniejsze jest ukrywanie tego przed Paulem i dziećmi. Przecież nie ma sensu ich martwić, w końcu się z tego wyleczę.
Żeby się uspokoić, wydrukowałam ostateczną listę gości w porządku alfabetycznym według nazwisk, jedna długa strona z dwiema kolumnami. Sto dziesięć osób. Zalaminowałam ją maszynką, którą Paul kupił mi w zeszłe święta. Miał to być żartobliwy prezent, czuły docinek do moich nazbyt metodycznych zachowań, ale spodobał mi się i laminarki używam przez cały czas. Bo co jest lepsze niż dokument zamknięty w plastiku? To marzenie osoby robiącej tyle list co ja.
Ta zalaminowana główna lista gości leży teraz na blacie w łazience. Wychodzę spod prysznica i staję naga przed częściowo zaparowanym lustrem. Jestem w dobrej formie jak na prawie czterdziestolatkę. Zawsze pracowałam nad moim ciałem – regularne cardio, dużo spacerów, zajęcia siłowe i joga, brzydki zegarek na nadgarstku, który ostrzega mnie, że za długo siedzę. Rzeczywiście, lekarze powiedzieli mi, że to właśnie moja dobra kondycja fizyczna pozwoliła mi na powrót do zdrowia po złamaniu biodra. Wciąż tkliwa blizna biegnie od talii do uda, jeszcze nie wyblakła. Zmiażdżona kość, operacja, infekcja, która trzymała mnie w szpitalu przez wiele tygodni, potem rehabilitacja. Lekarze mówili, jak wielkie miałam szczęście. Przy takim upadku mogłam zmiażdżyć czaszkę czy kręgosłup, a nie „tylko” biodro.
Przybycie Margot odciążyło Paula, jeśli chodzi o pomoc w moim powrocie do zdrowia i prowadzeniu domu. Margot gotuje i sprząta, pilnuje mnie, żebym nadążała z ćwiczeniami rehabilitacyjnymi, dotrzymuje mi towarzystwa. Krąży wokół mnie, szukając oznak smutku, rejestrując drobne odchylenia w samopoczuciu, które, jak sądzę, całkiem dobrze udaje mi się ukrywać.
Biorę listę gości do ręki i skanuję ją uważnie. Przyjaciele, sąsiedzi, współpracownicy, większość kolegów z firmy Paula i ich małżonki, niektórzy przyjaciele naszych dzieci i ich rodzice, moja mama, gość honorowy, a na samym dole Lionel i Daphne Robinsonowie. Cholera. Myślałam, że się wycofają, nie mogę uwierzyć, że naprawdę zamierzają przyjść. Lionel, Boże! Znam go od dwudziestu lat, on także, podobnie jak Seymour Dunphy, od dawna należy do kliki Paula. Jest dziennikarzem odnoszącym raczej umiarkowane sukcesy i od dziesięciu lat mieszka w Winngrove. Zawsze postrzegałam go jako pewnego rodzaju nieszczęśnika, godnego politowania kawalera z jego wymijającym podejściem do miłości czy zaangażowania. Czy wydawał mi się przystojny? Jasne, w pewien sposób. Aż nagle, pewnego letniego wieczoru dwa lata temu, znaleźliśmy się sami w ogrodzie pod koniec kolacji, a on po pijaku wyznał, że czuję do mnie pociąg, który, jak twierdził, zawsze miał. Zbywałam go, ignorowałam jego zaloty. Przez sześć miesięcy. W końcu Paul i ja wkroczyliśmy w trudny okres, on za dużo podróżował, zbyt wiele wieczorów spędzał w gabinecie. Zauważyłam, że odwzajemniam spojrzenia Lionela. Co mogę powiedzieć? Że tak to się zaczęło? Że nie potrafię określić, co dokładnie skłoniło mnie do złamania przysięgi małżeńskiej i wybrania w tym celu najgorszego możliwego zalotnika?
Romans się skończył, a teraz trzeba walczyć z Daphne, nową żoną Lionela, matką jego małego dziecka. Od czasu poślubienia Daphne przez Lionela Paul i ja nie mamy już z nim bezpośredniego kontaktu, mimo że mieszka tuż obok. Ile razy pieprzyliśmy się w tej właśnie łazience? Pięć, dziesięć? W krótkim czasie z dobrego przyjaciela Paula stał się moim tajemniczym kochankiem i uległym mężem kobiety o dziesięć lat młodszej od nas wszystkich.
„Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że przyprowadzimy maleństwo!”, napisała Daphne w swojej odpowiedzi na zaproszenie. Patrzę na jej podpis ze wszystkimi tytułami, od których zaciskają mi się szczęki. Dzisiejszy wieczór będzie moim pierwszym spotkaniem z maleństwem. I wstyd mi się przyznać, ale poczułam lekkie zadowolenie, kiedy usłyszałam, że ich córeczka cierpi na kolki.
Rzucam listę na blat łazienki i widzę, że ląduje w zlewie – na szczęście zalaminowana! Wycieram się i ubieram. Pieprz się, Lionelu. Nie mogę uwierzyć, że ma czelność przyjść dziś wieczorem. Cóż to byłby za dar nigdy więcej go nie widzieć. Ale to nie tylko kwestia Lionela, prawda? – pytam siebie. Przez lata zebrała się garstka ludzi, którzy nas skrzywdzili, zawiedli lub zdradzili na wiele sposobów. Ale to chyba coś, co po prostu przychodzi z wiekiem, z sukcesami lub porażkami, ze wspomnieniami wydarzeń, zdradami i tragediami, z nowymi informacjami… Lista osób, które nie są już warte naszej energii, wydłuża się. Kontakt z takimi ludźmi, zachowanie pozorów przyjaźni czy nawet serdeczności, męczą mnie. A od niektórych wolałabym po prostu odejść.
Nagle słyszę kroki nad głową. Czy ktoś już nie śpi? Wchodzę po schodach i ze zdumieniem widzę Margot pochyloną nad wyspą kuchenną, z twarzą w telefonie. Ekspres pracuje za nią.
– Przestraszyłaś mnie – mówię.
Margot odskakuje do tyłu z ręką na piersi.
– Jezu! – mówi. – Ty mnie przestraszyłaś, wychodząc z tej swojej nory.
Śmieję się.
– To nie jest nora. Skąd mogłam wiedzieć, że tu jesteś? W weekendy raczej nie wstajesz przed dziewiątą.
– Nie mogłam spać. Za parę godzin jestem umówiona na kawę.
– Randka?
– Nie do końca. Nie martw się, wiem, że potrzebujesz mnie dzisiaj w pobliżu, nie będzie mnie najwyżej przez godzinę.
– Spokojnie, i tak mam jeszcze kilka spraw do załatwienia dziś rano.
Zaspokojenie mojej ciekawości, jeśli chodzi o życie osobiste Margot, wymaga wysiłku. Ona nie jest moją córką, a w dodatku ma dwadzieścia cztery lata. Jestem wdzięczna, że moje wścibstwo zostało w pewnym stopniu zaspokojone dzięki – co najmniej wylewnemu – udzielaniu się przez Margot w mediach społecznościowych.
– Skoro już wstałam bladym świtem, mogę się na coś przydać… Taka jak zawsze? – mówi, wskazując na ekspres.
– Mój Boże, tak. Dziękuję.
Nie ma tutaj oficjalnego tytułu dla Margot. To nasza bratanica, córka starszego brata Paula, Erica, który mieszka z żoną cztery godziny drogi stąd. Nie lubię Erica, ale zawsze kochałam Margot, ich jedyne dziecko. Ku wielkiemu rozczarowaniu rodziców Margot zrezygnowała z college’u, aby podróżować. Jeździła dookoła świata przez prawie pięć lat, podejmując dziwne prace w dziwnych krajach, nawiązując, a następnie porzucając dalekie przyjaźnie, podczas gdy reszta z nas żyła informacjami docierającymi przez jej sporadyczne wpisy w mediach społecznościowych. Powrót Margot do domu tuż przed Bożym Narodzeniem zbiegł się z moim wypadkiem. Odwiedziła mnie raz w szpitalu, potem przychodziła regularnie, a kiedy rozpoczęłam rehabilitację, było już ustalone, że zamieszka z nami, żeby mi pomagać. Chciałabym myśleć, że to dość łatwa praca dla młodej kobiety, która planuje swój następny krok w życiu. Czy tak rzeczywiście jest, nie wiem. Ale wiem, że w ciągu tych kilku miesięcy stała się dla mnie niezbędna. Kiedy nasze dzieci były już za duże na nianię, w naszych domowych rytuałach powstała dziura. Lubię mieć obok siebie drugą osobę, która nie prosi mnie ciągle o różne rzeczy, a Margot była właśnie takim błogosławieństwem. Czasem żartowałam, mówiąc do Paula, że bardziej cierpiałabym, gdyby ona ode mnie odeszła, niż gdyby on to zrobił.
Margot przygotowuje nam obu kawę. Obserwuję jej rutynowe ruchy i moje roztrzęsione dłonie przyciśnięte płasko do blatu. Doprawia moją kawę, dolewając mleko w idealnej proporcji, po czym podsuwa mi mój ulubiony kubek i wraca na swój posterunek na drugim końcu wyspy.
– Jestem trochę roztrzęsiona – mówię. – Powinnam to rozcieńczyć.
– Wszystko jest pod kontrolą – mówi Margot. – Więc opanujmy to drżenie, dobrze? Nie ma takiej potrzeby.
– Spacer pomoże. Pójdę załatwić swoje sprawy.
– Gdzie jest moja lista? – pyta Margot. – Wiem, że zrobiłaś mi listę.
– Zrobiłam. Jest na tablicy.
Margot podnosi palec, coś sobie przypominając. Znika na chwilę w foyer i wraca z dużym koszem prezentowym.
– Kilka minut temu ktoś zapukał do drzwi – mówi. – Tylko popatrz! Wyśmienite czekoladki. Porządne produkty, jak sól morska.
– Od kogo to jest?
– Nie sprawdziłam.
Odrywa kopertę i rzuca mi ją płasko jak dysk. Łapię i otwieram palcem.
– I? – pyta Margot.
– To od jubilatki, mojej matki.
– Kocham twoją matkę.
– Ja też – mówię.
To całkiem zabawne. Matka Margot, moja szwagierka, nigdy nie pojawia się w naszych rozmowach i widzę, że nie ma dowodów na regularne kontakty między nimi. Lubię myśleć, że stałam się dla Margot kimś w rodzaju matki, a moje zadowolenie z samej siebie równoważy strach, że pewnego dnia to samo może się stać ze mną i Isobel. Jesteśmy teraz ze sobą blisko, ale kto powiedział, że zawsze będziemy? W jej życiu mogłaby z łatwością pojawić się inna postać matki. Ta myśl sprawia, że jestem jeszcze bardziej roztrzęsiona. Boże! Kiedy podnoszę wzrok, Margot celuje we mnie telefonem. Szybko zasłaniam ręką twarz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki