Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pozostająca w cieniu bitwy stalingradzkiej katastrofa nad Donem, podczas której poległy setki tysięcy przemarzniętych rumuńskich, węgierskich, włoskich i chorwackich żołnierzy, była równie dramatyczna i krwawa.
Operacja „Barbarossa” - napaść Trzeciej Rzeszy na Związek Radziecki latem 1941 r. - była największą inwazją w historii. Wzięło w niej udział prawie 3,5 miliona żołnierzy! Nie wszyscy byli Niemcami. Na froncie wschodnim walczyło również ponad 500 000 sojuszników Hitlera, m.in. Rumunów, Włochów, Węgrów, Słowaków, Chorwatów. W 1942 roku oddziały sprzymierzone w ramach niemieckiej ofensywy na Stalingrad dotarły nad rzekę Don. Gorzej uzbrojone i wyposażone niż Wehrmacht, źle przygotowane do walki w warunkach straszliwej rosyjskiej zimy, zostały rozbite w listopadzie i grudniu 1942 roku przez kontratakującą Armię Czerwoną. Miało to wielki wpływ na niemiecką klęskę w Stalingradzie. Jonathan Trigg opisuję tę jedną z największych katastrof militarnych drugiej wojny światowej, opierając się m.in. na relacjach weteranów - świadków wydarzeń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 463
Wyprodukowano przez Wydawnictwo Bellona dla DeAgostini Publishing Italia S.p.A.
Tytuł oryginałuDeath on the Don: The Destruction of Germany’s Allies on the Eastern Front 1941‒1944
Projekt okładki i stron tytułowychMariusz Kula
Redaktor merytorycznyTomasz Kompanowski
Redaktor prowadzącyBogusław Kubisz
Redaktor technicznyAgnieszka Matusiak
KorektaBogusława Jędrasik
Copyright in the Polish translation © by Dressler Dublin sp. z o.o., 2019 Copyright © The History Press, 2017 Published by arrangement with Lester Literary Agency
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie lub wykorzystywanie całości lub jakichkolwiek fragmentów bez zgody właściciela praw zabronione.
Wydawca: Wydawnictwo Bellona 01-233 Warszawa ul. J. Bema 87
Dystrybutor: DeAgostini Publishing Italia S.p.A. Zapraszamy do prenumeraty! www.deagostini.pl/tajemnicehistorii
Reklamacje powinny być składane na piśmie, z podaniem daty stwierdzenia wady produktu, na adres: FUH Emilia, ul. Badylarska 48, 05-816 Michałowice, Opacz Kolonia.
Druk i oprawa: Druk-Intro S.A. 88-100 Inowrocław, ul. Świętokrzyska 32 tel. +48 52 354 94 50, fax +48 354 94 51 www.druk-intro.pl; [email protected]
ISBN: 978-83-11-15421-6
Mam za sobą uniwersyteckie studia historyczne i karierę wojskową w jednym z elitarnych pułków piechoty armii brytyjskiej. Czytelników może zaskakiwać fakt, że tak późno zająłem się pisaniem na temat historii militarnej. Analiza przyczyn tej pozornej zagadki przywiodła mnie do przekonania, że to w istocie moje doświadczenia z wojska opóźniły wszelkie rodzące się w moich myślach zamiary podjęcia poważniejszych badań nad dziejami wojny. W Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst podczas (obecnie już zlikwidowanego) skróconego, siedmiomiesięcznego kursu dla absolwentów i młodszych oficerów na nieliczne prelekcje o historii wojskowości, wygłaszane przez oczytanych cywilnych wykładowców, chętnie zapisywali się kadeci tacy ja, aby nieco odespać godziny marnowane każdego wieczoru na polerowaniu butów i prasowaniu poszczególnych części garderoby.
Podjęcie służby w przydzielonym batalionie przypominało wyrwanie się z czyśćca, jednak ze studiowaniem dziejów wojen wcale nie było lepiej. Praca w jednostce piechoty jest wymagająca, wyczerpująca fizycznie i drobiazgowa. Zajmuje bez reszty wszystkich w mesie oficerskiej. W tej, do której sam uczęszczałem, było, czego jestem pewien, podobnie jak w większości innych, przeznaczonych dla oddanych służbie zawodowców, decydujących o wartości armii brytyjskiej i nie bez powodu czyniących z niej coś, co budzi podszyty zawiścią podziw obcokrajowców. Sprawność fizyczna, prawość i uczciwość, znajomość fachu, pełne zaangażowanie w sprawy podkomendnych i całego pułku – i nieszczędzenie starań na rzecz tego wszystkiego – angażowało nas bez reszty. Do bardziej intelektualnych refleksji na temat konfliktów zbrojnych, ich przeszłości i przyszłości odnoszono się w naszym gronie nader niechętnie. Tylko raz pewien nowy dowódca zlecił swoim młodszym oficerom, w tym mnie, napisanie eseju na wybrany samodzielnie temat z dziedziny militarnej. Przygotowałem rozprawkę na temat tego, jak inne państwa Unii Europejskiej coraz chętniej „płacą” armii brytyjskiej – usługami logistycznymi, dostawami, danymi wywiadowczymi itp. – w zamian za podejmowanie roli „legii cudzoziemskiej”, interweniującej w lokalnych konfliktach; czynią to z obawy, że żołnierze z ich krajów nie spisaliby się w nich należycie.
Później jakiś cudem skierowano mnie do wydziału dla młodszych oficerów w prestiżowym Kolegium Sztabowym Armii Brytyjskiej (JDSC). Należałem do trójki najmłodszych słuchaczy na kursie. Umożliwiało to młodszym oficerom, takim jak ja, bliższe zapoznanie się z przebiegiem nieustannych wojen w dziejach ludzkości. Nagle okazało się, że badanie „historii naszej profesji” to nie tylko przedmiot teoretyczny. Po raz pierwszy, odkąd wstąpiłem do wojska, sześć lat wcześniej, zacząłem prowadzić emocjonujące rozmowy ze swoimi kolegami oficerami o kolejnych okresach służby w Irlandii Północnej, gdzie toczyła się niewypowiedziana wojna, oraz wnioskach, które można było wyciągnąć z incydentów na Falls Road (w Belfaście) i w Crossmaglen, East Tyrone i Short Strand, Divis Flats i Bogside. Poza tym odczuwaliśmy głębokie niezadowolenie i wstyd z powodu bezsilności sił wojskowych ONZ-u w Chorwacji i Bośni – właśnie w czasie pobytu w JDSC poznałem się z oficerami, którzy znaleźli się tam, bezradni i pozostawieni sami sobie w obliczu przerażających okrucieństw, jakich dopuszczali się wszyscy uczestnicy tej krwawej wojny domowej, a oficjalną wymówką zarówno polityków, jak i dowódców wyższych rang był argument, że „nie mamy upoważnienia ONZ-u” do energicznego interweniowania. Na zawsze zapamiętam swojemu przełożonemu w czasie naszej misji w Chorwacji i Bośni (choć nawet teraz nie wymienię go z nazwiska, tak na wszelki wypadek) to, że wydał nam wszystkim krystalicznie jasne instrukcje, iż, niezależnie od wszelkich „mandatów ONZ-u”, mamy postępować zgodnie z własnym sumieniem i poczuciem tego, co złe, a co dobre. Gdybyśmy uznali, że życie niewinnych jest zagrożone, mieliśmy działać, tak jak podpowiadało nam sumienie. Nasz pułkownik był dobrym człowiekiem i świetnym oficerem.
Jednakże wypadki rozgrywające się w czasie wspomnianych operacji wojskowych wywołały głębokie poczucie zaniepokojenia u niektórych ze starszych oficerów, mających pod swoimi rozkazami pokolenie młodszych dowódców, którzy zaczęli spoglądać na lata sprzed zimnej wojny i jasne podziały na „swoich i obcych”; chcieli się właściwie przygotować na warunki zupełnie innej epoki. Nigdy nie umknie mi z pamięci pewien wysoki stopniem oficer, który odwiedził nas w JDSC. Po solidnym obiedzie uraczył nas, grono słuchaczy złożone z młodych wiekiem kapitanów, banialukami typowymi dla niezbyt dobrze przygotowanego prelegenta. Cóż, działo się to upalnego dnia; mieliśmy za sobą wyjątkowo ciężką pracę i trochę puszczały nam nerwy. W pewnej chwili myślałem, że zawyję z wściekłości, gdy kolejni oficerowie zaczęli zasypywać wykładowcę celnymi pytaniami – na temat możliwych rozwiązań impasu w Ulsterze, prymatu celów politycznych nad wojskowymi, przyszłości BOAR (Brytyjskiej Armii Renu – brytyjskiego kontyngentu w składzie kontynentalnych sił NATO, od dziesięcioleci najsilniejszego zgrupowania brytyjskich wojsk), wreszcie o koszmarny system okresowej służby w rejonach ogarniętych konfliktami zbrojnymi. Wszystko to prelegent skwitował stwierdzeniem, że „nie jest rzeczą młodszych oficerów dopytywanie się albo próby zrozumienia kwestii wykraczających ponad ich stopień”.
Właśnie wtedy zrozumiałem, że jeśli mam zostać badaczem historii – a przecież to wojny zdominowały większość tejże historii – to nie mogę pozostać w składzie armii brytyjskiej. Wypada wszak stwierdzić, że do nielicznych pozytywnych aspektów niedawnych, wciąż niezakończonych wojen w Iraku i Afganistanie należy rzeczywiste rozbudzenie wśród rzeszy młodych oficerów świadomości o wpływie historii militarnej na ich obecną sytuację i znaczeniu zwyciężania z honorem – choć takie przebudzenie może jeszcze długo potrwać.
Jeśli chodzi o mnie, to niniejsza książka jest moją szóstą rozprawą z dziedziny historii wojskowości oraz piątą poświęconą drugiej wojnie światowej. Pod względem tematycznym stanowi jednak dla mnie osobiście coś nowego, gdyż we wcześniejszych publikacjach skupiałem się niemal całkowicie na osiągnięciach i bitwach „drugiej armii” nazistowskich Niemiec, czyli Waffen-SS, zwłaszcza na problematyce wielkiej liczby obcokrajowców (nie-Niemców), którzy z rozmaitych powodów walczyli w szeregach tej formacji. Po napisaniu kilku książek o francuskich, flamandzkich, muzułmańskich i skandynawskich ochotnikach miałem poczucie, że w znacznej mierze przedstawiłem wyczerpująco dany temat – może poza kwestią setek tysięcy etnicznych Niemców z Europy Wschodniej, służących w jednostkach Waffen-SS.
Tak się złożyło, że w swoich rozprawach koncentrowałem się głównie na walkach na obszarach Związku Sowieckiego, gdyż przede wszystkim tam Waffen-SS toczyło wojnę. Pisząc o gigantycznych kampaniach na froncie wschodnim, ledwie poruszałem tematykę sowieckiego zwycięstwa pod Stalingradem i ofensyw nad Donem – formacje SS nie brały udziału w tych bataliach – i długo odnosiłem wrażenie, że wspomnianą bitwę stalingradzką dokładnie i wielokrotnie opisali historycy najwyższej klasy, na czele których stoi, moim zdaniem, Antony Beevor. Jak to bywa z pasjonującymi historiami, pewne jej elementy wydają się bardziej pasjonujące niż inne, a dla mnie takim tematem był los niemieckich sojuszników – Rumunów, Węgrów, Włochów, Chorwatów i Słowaków.
Muszę przyznać, że do czasu przystąpienia do pracy nad tą książką wiedziałem o ich losach stosunkowo niewiele i były to zwykle typowe ogólnikowe informacje – że odegrali oni rolę drugoplanowych graczy w wojnie niemiecko-sowieckiej, że wystawili przestarzałe wojska z minionej epoki (a ich armie składały się rzekomo z wieśniaków z widłami), a kiedy natknęli się na prawdziwych żołnierzy nieprzyjaciela z nowoczesną bronią, od razu podali tyły. Zgodnie z legendą właśnie do tego doszło pod Stalingradem, co przypieczętowało los okrążonej niemieckiej 6. Armii. Na beznadziejną wartość bojową niemieckich sprzymierzeńców z państw Osi nałożyła się megalomania Hitlera, który uparcie nie chciał słuchać argumentacji swoich doradców z grona zawodowych wojskowych.
Po kapitulacji Paulusa sojusznicze wojska praktycznie zniknęły z widoku, tylko na krótko ponownie się wyłoniły dopiero wówczas, kiedy zwycięska Armia Czerwona wtargnęła do ich krajów i narzuciła niemal w każdym sowiecką wersję komunizmu. Nie muszę chyba wyjaśniać, że im bardziej zagłębiałem się w ten temat, owe mity zaczęły się kruszyć i rozwiewać, a w końcu większość z nich okazała się bajkami. Nie oznacza to, że nie było ziarna prawdy w większości domysłów dotyczących prowadzenia wojny przez sojuszników Rzeszy – ostatecznie przecież z takiego ziarna zazwyczaj wyrastają legendy – lecz jasne jest także to, iż upływ czasu i powtarzane banały zrobiły swoje. Mam nadzieję, że moja książka rzuci nieco światła na tragedię setek tysięcy żołnierzy, z których większość poszło na wojnę, której ani nie rozumieli, ani nie chcieli, a wielu z nich skończyło w zimnych, mrocznych grobach na żyznych czarnoziemach Związku Sowieckiego.
Tak jak w każdym fachu, tak i w literaturze historyczno-wojskowej stosuje się specyficzny język – z akronimami i skrótami myślowymi, nieczytelnymi dla osób niezainteresowanych tematem. To jednak jest celowe i zamierzone. Kiedy ktoś próbuje pisać o siłach zbrojnych nie jednego kraju, lecz dziewięciu, potrzebny jest jakiś punkt odniesienia, a jako były oficer postanowiłem posłużyć się znanym sobie „kodem”. Podaję np. wojskowe stopnie, niemieckie i w armiach sojuszników Rzeszy, w wersji brytyjskiej i poniekąd międzynarodowej: wielu czytelników wie, kim jest Hauptmann, i rozumie, że to kapitan w wojsku niemieckim, ale są i tacy, którzy mogą tego nie wiedzieć.
Co się tyczy sprzętu wojskowego i niektórych popularnych (jak sądzę) terminów militarnych, przyjąłem inną zasadę. Uważam, że określenia, takie jak „Blitzkrieg” czy „pancerny” są zrozumiałe dla każdego, kto może sięgnąć po tę książkę. Tak więc używałem ich tam, gdzie to stosowne. Mimo wszystko świadomie starałem się unikać zbyt częstego stosowania fachowej terminologii wojskowej, a tam, gdzie było to możliwe, „przekładałem” mniej popularne nazwy na powszechnie znane słowa; jeżeli nie spodoba się to znawcom tematu, to proszę ich o wyrozumiałość.
Do kontrowersyjnych spraw należą oznaczenia jednostek wojskowych; np. kiedy „armia” oznacza „armię polową” albo czy lepiej pisać „2.” niż „Druga”. Jest to w zasadzie kwestia wyboru, więc zdecydowałem się tradycyjnie oznaczać niemieckie formacje do szczebla dywizyjnego (oraz armie) numeracją arabską, natomiast korpusy – rzymską; odnosi się to także do jednostek sowieckich oraz wojsk państw Osi. Nieco inny problem ma jednak większe znaczenie i wymaga pewnego wyjaśnienia, by lepiej zrozumieć przebieg bitew, opisanych na kolejnych stronach. Jeśli natkniemy się na informację, że „dywizja strzelecka” armii sowieckiej zaatakowała węgierską „lekką dywizję piechoty”, to moglibyśmy odnieść wrażenie, iż były to formacje równej siły – co jednak mija się z prawdą. Sowiecka dywizja strzelecka miała przeciętnie ok. 3000–5000 żołnierzy – mniej więcej tyle samo, ile brygada w armii brytyjskiej czy niemiecki pułk – podczas gdy węgierska dywizja piechoty liczyła aż 12 000 ludzi. Z tego powodu zamieściłem w tekście pewne szczegółowe wyjaśnienia na temat liczebności struktury wojsk przeciwników i choć niekiedy informacje takie mogą wydać się zbyteczne, to w istocie chodziło mi o sprecyzowanie, jakie siły toczyły ze sobą walki, co z kolei umożliwi w miarę obiektywną ocenę tego, jak się spisały w stoczonym boju.
Wymiary, odległości, masę itp. wartości podaję w wersji międzynarodowej, a kalibry broni – standardowo w milimetrach (np. 76 mm).
Wszystkie walki opisane na następnych stronach rozgrywały się na terenach byłego Związku Sowieckiego, najczęściej na obszarach obecnie niepodległej Ukrainy oraz Federacji Rosyjskiej. Wobec tego, że cyrylica znacznie się różni od alfabetu europejskiego (łacińskiego), translacja pewnych nazw własnych nastręcza określone kłopoty; bywa, że to samo miasto nosi w źródłach podwójną nazwę (np. Nikołajewka i Nikolayevka). Starałem się wybierać najpopularniejszą z wersji, aby ułatwić czytelnikom śledzenie przebiegu kampanii na współczesnych mapach.
Skoro już mowa o Związku Sowieckim, to wypada wyjaśnić, że bynajmniej nie wszyscy żołnierze sowieckich sił zbrojnych byli Rosjanami; w ich składzie znaleźli się przedstawiciele ponad setki różnych nacji i grup etnicznych, walczących dzielnie u boku Rosjan. Ale czasem, dla uproszczenia, wspominam o wojskach rosyjskich, gdy mam na myśli sowieckie. To samo się tyczy różnych kampanii. Z rzadka piszę o froncie rosyjskim, choć batalie rozgrywały się na Ukrainie, Białorusi i w krajach bałtyckich; chodzi o to, by nie powtarzać w kółko tych samych określeń i nadać tekstowi większą płynność. Wreszcie uwaga na temat języków: we francuskim mamy akcenty, w niemieckim umlaut, a rumuński, węgierski, bułgarski, serbsko-chorwacki i rosyjski charakteryzują się lingwistycznymi osobliwościami. Próbowałem zachowywać wszystkie te szczegóły; jeśli tu i ówdzie nie powiodło mi się, biorę winę na siebie. Ponadto wybierałem częściej przyjętą pisownię tam, gdzie uznałem to za potrzebne. Raz jeszcze proszę czytelnika o wyrozumiałość, jeśli przywykł do innej pisowni terminów i nazw własnych.
Miałem wielkie szczęście nawiązać znajomość i współpracę z grupą ludzi, niekiedy na eksponowanych stanowiskach, gotowych dopomóc mi, w miarę swoich możliwości, w badaniach historycznych – wyszukiwali różne materiały, zdjęcia, tłumaczyli teksty i dokumenty albo też udzielali cennych rad lub dostarczali krytycznego komentarza. Ich udział w powstaniu tej książki był bezcenny i to dzięki nim udało mi się zaprezentować od tak dawna skrywany w cieniu temat. Hope Hamilton jest jedną z tych osób. Ta znakomita autorka nie szczędziła mi czasu i chętnie dzieliła się swoimi doświadczeniami; polecam czytelnikom jej książkę o tragicznym losie osławionego włoskiego Korpusu Alpejskiego podczas walk nad Donem (Sacrifice on the Steppe). Niektórzy z jej krewnych służyli i cierpieli w tej formacji, a ich relacje są bardzo żywe i poruszające. Przytoczyłem wiele cytatów z tej książki i jestem wdzięczny za możliwość ich wykorzystania. Jak zwykle, podczas pracy nad książką zapoznałem się z mnóstwem publikacji na temat kampanii wschodniej; uważam, że zarówno dzieła Antony’ego Beevora, jak i niezrównanego Paula Carella, który w pionierskiej rozprawie z lat 60. Hitler’s War on Russia (wyd. polskie: Operacja „Barbarossa”, Warszawa 2013) przeanalizował wojnę ze Związkiem Sowieckim z niemieckiej perspektywy, to lektury obowiązkowe dla każdego poważniej zainteresowanego tym okresem historii.
Relacje naocznych świadków nadal są „świętym Graalem” w czasie przygotowywania opracowań tego rodzaju, a coraz bardziej rozbudowane zasoby internetowe stanowią bezcenne źródło, pozwalające na dotarcie do ludzi, którzy mogliby pozostać nieznani i niedocenieni. Jak zawsze, bardzo mi w tym pomógł Jimmy McLeod ze swoją „czarną książeczką” z adresami i telefonami. Nierzadko rozmowy z nim naprowadzały mnie na realcje spisane bezpośrednio – zwykle w formie pożółkłych dzienników jednostek wojskowych, raportów bojowych i wzmianek pochwalnych. Treść tychże, z pozoru sucha, jest nader wymowna dla kogoś, kto potrafi czytać między wierszami.
Kilka osób pomogło mi w redakcyjnej i korektorskiej obróbce tekstu. Służyło mi sugestiami, wprowadzało poprawki, korygowało błędy – mój ojciec Robert ma bystre oko i wielką cierpliwość – oraz wygładzało gotowy materiał. Dziękuję im wszystkim za pomoc. Sam, rzecz jasna, starałem się za wszelką cenę wyeliminować wszelkie niedociągnięcia w warstwie literackiej, a odpowiedzialność za ewentualne błędy i pomyłki spada wyłącznie na mnie.
Jeśli chodzi o moją najbliższą rodzinę, to Rachel, moja żona, była zanadto zajęta pracą, dziećmi i nową kuchnią, żeby zaangażować się w następny z dziwnych „projektów” swojego męża, natomiast sport, szkoła i różne nowe urządzenia techniczne bez reszty pochłonęły nasze dzieci. Mimo wszystko wytrwam przy nich i pozostawię egzemplarz tej książki w każdym pokoju w nadziei, że z desperacji lub nudów chociażby ją przekartkują, a wtedy może coś na tych stronach przyciągnie ich zainteresowanie!
22 czerwca 1941 roku o 3.15 Adolf Hitler, pochodzący z Austrii założyciel i dyktator nazistowskich Niemiec, rzucił do walki największe siły inwazyjne w historii świata przeciwko jedynemu wówczas komunistycznemu państwu. Rozpoczął operację pod kryptonimem Fall Barbarossa (plan „Barbarossa”). Dwa potężne państwa totalitarne – hitlerowska Trzecia Rzesza i Związek Sowiecki Stalina, wcześniej przez dwa lata związane osobliwym paktem o nieagresji – miały zetrzeć się w śmiertelnej walce, która przyniosła niespotykane w dziejach ludzkości bestialstwa, a także ukształtowała oblicze światowej historii na co najmniej pięćdziesiąt lat. Wojna Hitlera – a była to w istocie wojna wywołana przez tego jednego człowieka – okazała się konfliktem zbrojnym nowego rodzaju. Europa i Azja przywykły do podbojów, wojen o różne ziemie, zasoby naturalne, władzę i prestiż, lecz w tym gigantycznym rosyjsko-niemieckim starciu zeszły na dalszy plan. Owa wojna miała zasadniczo charakter wielkiego konfliktu rasowego. Światopogląd Hitlera, jego Weltanschauung („wiara”), jasno przedstawił jego akolita Heinrich Himmler, socjopatyczny szef SS, w broszurze opatrzonej tytułem Die SS: „[…] odkąd na ziemi są ludzie, wojna między ludźmi a podludźmi stała się historyczną regułą. Od niepamiętnych czasów jesteśmy świadkami tej prowadzonej przez Żydów batalii, która stała się czymś normalnym w życiu na tej planecie”.
Innymi słowy, o ile Karol Marks postrzegał historię jako walkę między różnymi klasami społecznymi, o tyle hitlerowcy widzieli historię jako zmagania między rasami – Rassenkrieg („wojnę ras”). Stawką tych zmagań było panowanie na świecie oraz wszystko, co się z tym wiązało – władza i bogactwa, zapewnione po wsze czasy. Pokonanych czekała otchłań zagłady, całkowite wyginięcie. Przed 1941 rokiem Hitler poświęcił prawie dekadę na przekonywanie Niemców, że to właśnie oni niosą pochodnię „rasy aryjskiej” i pisane im bycie panami świata – że stanowią Herrenvolk („nację panów”). Większość mieszkańców północno-zachodniej Europy także należało, w wyobrażeniach Hitlera, do ludów aryjskich – Skandynawowie, Holendrzy, Flamandowie, Anglicy (choć Brytyjczycy pochodzenia celtyckiego już nie) – a za ich naturalnych wrogów uważał Słowian i Azjatów, czyli ludność Związku Sowieckiego oraz Polski. Najbardziej niebezpieczni byli jednak Żydzi. W urojeniach Hitlera to właśnie Żydzi odgrywali rolę pająków w centrum wszechświatowej sieci i poprzez oszustwa, złą wolę i zakulisowe manipulacje, do czego wykorzystywali kapitalizm i „niższe” rasy, zamierzali zatruć aryjską krew i w efekcie zniszczyć „wyższą” rasę. Jedyny sposób na ocalenie rasy aryjskiej polegał na podjęciu radykalnych działań i zniszczeniu przeciwnika – nie tylko na pokonaniu go, lecz na jego unicestwieniu: fizycznej eliminacji wrogich genów. Wprawdzie Hitler rzucił swoje wojska na sowiecki Kaukaz, aby zdobyły pola naftowe w okolicach Baku i Groznego, ale złoża ropy nie były głównym celem, a tylko środkiem do osiągnięcia zasadniczego celu, to jest supremacji jednego ludu – Aryjczyków – oraz likwidacji innych, tzw. gorszych nacji. Tak więc siłą napędową nazistowskiej wiary były nie tylko zaborcze zakusy, lecz również dążenia do ludobójczej przemocy. Z czasem doktryna ta na tyle przeniknęła cały nazistowski reżim, że coś, co można określić jako „nałóg mordowania”, stało się programową polityką hitlerowskiego państwa. Najjaskrawiej dowodzi tego Generalplan Ost (plan generalny „Wschód”). W dokumencie tym, opracowanym przez Heinricha Himmlera na bezpośrednie polecenie Hitlera, jasno sformułowano strategię działań nazistów w Związku Sowieckim po przewidywanym podboju ZSRS. Suchym, urzędowym językiem stwierdzono, że 75 procent Białorusinów i 64 procent Ukraińców należy doprowadzić do śmierci głodem lub pracą albo przymusowo wysiedlić z ich ziem, aby zrobić miejsce dla aryjskich osadników. W przypadku Polaków odsetek ten miał być jeszcze wyższy: sięgał 80 procent. Na jednym z przyjęć tuż przez rozpoczęciem planu „Barbarossa” Himmler posunął się do otwartego zakomunikowania niektórym z zaproszonych gości: „Celem wszystkich przyszłych kampanii w Rosji będzie zdziesiątkowanie populacji Słowian, zredukowanie jej do trzydziestu milionów”.
Były to plany tak potworne, że nawet wtedy większość ludzi, która je poznała, potraktowała je jako przesadne, czcze zapowiedzi. Jednak po pewnym czasie tak często powtarzane, stały się rodzajem mantry i stworzyły ideologiczną bazę niemiecko-sowieckiego konfliktu. To z kolei umożliwiło Hitlerowi i jego zausznikom przekonanie Niemców, aby bezwarunkowo poparli tę megalomańską wizję, a wojska skoncentrowane w pobliżu granic Związku Sowieckiego w przededniu planu „Barbarossa” nie miały żadnych wątpliwości co do słuszności swojej sprawy i „prawości” misji. A tego, że owa misja miała doprowadzić do rasowej rzezi, nie poddawano nawet pod dyskusję. Na zasadniczy i przerażający fakt, że Hitler rzucił 80-milionowy naród do walki z krajem niemal bezkresnym, pełnym niewyczerpanych bogactw naturalnych i zamieszkanym przez ok. 190 milionów ludzi oraz mającym najliczniejsze siły zbrojne na świecie, można było w takich warunkach przymknąć oko. Niewątpliwie taka wiara, wsparta przez potężną wewnętrzną moc państwa totalitarnego, pomagała Niemcom w wytrwaniu, kiedy obiecanego przez Hitlera zwycięstwa nie osiągnięto w 1941 roku, a lista ofiar walk tamtej straszliwej zimy stale się powiększała.
Choć skrajny fanatyzm oficjalnej polityki rasowej oddawał przysługi w wymiarze propagandowym w samych Niemczech – każdy naród lubi słuchać o swojej wyjątkowości – to zarazem stanowił kolosalną zawadę w nazistowskich próbach stworzenia globalnego sojuszu zaprzyjaźnionych państw, liczących na zwycięstwo w wojnie. Niewiarygodnie trudno było zawrzeć szczere przymierze z krajem oficjalnie uznawanym za „gorszy rasowo” i mniej cywilizowanym. Niekiedy starania obejścia tego paradoksu przeradzały się w istną farsę, w rodzaj intelektualnej „licencji”, pozwalającej nazistom na stwierdzanie, że Japończycy i Nepalczycy to w rzeczywistości ludy aryjskie, a muzułmańscy Albańczycy wywodzą się od Ostrogotów z okresu wczesnego średniowiecza. W zawiązywaniu sojuszów to jednak alianci pod przywództwem brytyjskiego premiera Winstona Churchilla osiągali imponujące sukcesy. Churchill, zagorzały antykomunista, był gotów sprzymierzyć się ze Stalinem, a tę inicjatywę opatrzył sławnym komentarzem: „Gdyby Hitler najechał piekło, to w Izbie Gmin przynajmniej mógłbym powiedzieć coś pozytywnego o diable”.
Przecież nie tylko Niemcy zaatakowali zachodnie granice ZSRS latem 1941 roku. U boku maszerujących na wschód jednostek Wehrmachtu były też wojska aż sześciu krajów sprzymierzonych z Rzeszą oraz kontyngenty wojskowe sześciu oficjalnie neutralnych państw. Zbrojna formacja SS Heinricha Himmlera – Waffen-SS – zdołała zwerbować w swoje szeregi kilka tysięcy ludzi z okupowanych krajów skandynawskich, Holandii oraz Belgii. Faszystowska Hiszpania Franco wysłała na front wschodni całą dywizję ochotniczą, znaną jako Blau Division („Błękitna Dywizja”, od koloru koszul mundurowych, początkowo noszonych przez jej żołnierzy).
Jednak to sojusznicy Niemiec, czyli państwa Osi, wzięli w tej kampanii zdecydowanie dużo większy udział, chociaż od samego początku był on nierówny. Przykładowo: Finlandia przystąpiła do ataku na ZSRS tylko z zamiarem odzyskania terytoriów utraconych na rzecz Sowietów podczas wojny zimowej w latach 1939––1940. Finowie doszli do swojej dawnej granicy, gdzie się okopali i czekali; nie chcieli wkraczać w głąb ziem rosyjskich, na wypadek gdyby kampania potoczyła się niepomyślnie.
Jeśli chodzi o Bułgarów, to odnosili się oni bez entuzjazmu do zaatakowania swoich tradycyjnych sojuszników i nawet oficjalnie nie wypowiedzieli wojny Sowietom. Po pewnym czasie armia bułgarska pomaszerowała nie na wschód, tylko na południe, gdzie zajęła sporne obszary odebrane pokonanej Grecji i podjęła brutalne działania antypartyzanckie w Tracji i Macedonii. Z perspektywy Bułgarii w interesie tego kraju leżała ekspansja terytorialna kosztem sąsiednich państw, a nie drażnienie potężnych słowiańskich pobratymców – Rosjan.
W południowym sektorze frontu zdecydowana większość niemieckich sojuszników z państw Osi miała odegrać ważną rolę. Podczas wielkich kampanii na Ukrainie i południu Rosji wojska Rumunii, Węgier, Włoch, Słowacji i Chorwacji podjęły walkę z pamiętliwym i mściwym przeciwnikiem. Żołnierze ze wspomnianych krajów, nierzadko nienawidzący się wzajemnie o wiele bardziej niż wrodzy wobec Rosjan, z którymi stanęli do boju, początkowo stanowili niespełna 10 procent sił inwazyjnych. Niemieccy frontowi dowódcy najczęściej powierzali im drugorzędne zadania; poważne odstępstwo od tej reguły stanowiły tylko okupione ogromnymi stratami zwycięstwa wojsk rumuńskich pod Odessą i Sewastopolem. Jednakże fiasko planu „Barbarossa” u samych wrót Moskwy oraz późniejsze potężne sowieckie zimowe kontrofensywy wszystko zmieniły. Ostheer (niemieckie wojska lądowe na froncie wschodnim) zdołały oprzeć się śnieżnym zadymkom oraz mrozom i powstrzymać Armię Czerwoną. Straty były jednak gigantyczne: ponad milion żołnierzy poległo, odniosło rany bądź zaginęło. W gruncie rzeczy dawniejszy Wehrmacht, który dokonał podboju Polski, Danii, Norwegii, Francji, Holandii, Belgii i Bałkanów, uległ zniszczeniu w Rosji w 1941 roku.
Początek 1942 roku przyniósł Hitlerowi kolejną szansę podjęcia działań zaczepnych na froncie wschodnim. Niemniej lektura wszystkich raportów strategów z Oberkommando der Wehrmacht (OKW – Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych) była dla Führera niemiła. Najlepsi niemieccy sztabowcy zgodnie twierdzili: nazistowskie Niemcy są fizycznie niezdolne do powtórzenia wielkiej ofensywy z 1941 roku na trzech kierunkach strategicznych. Trudności nastręczało nawet skoncentrowanie dostatecznych sił do pojedynczego uderzenia. W poszukiwaniu rozwiązania Hitler poniewczasie zwrócił się do swoich sojuszników i zażądał od nich pełnego zaangażowania się w wojnę ze Związkiem Sowieckim. Rezultatem tego był masowy napływ na front wschodni żołnierzy z Rumunii, Włoch i Węgier. Łącznie te trzy kraje wystawiły 750 000 ludzi do udziału w letniej ofensywie, mającej doprowadzić do zdobycia zasobnych w ropę naftową obszarów sowieckiego Kaukazu. Ofensywa o kryptonimie Fall Blau nie powiodła się jednak, a kolejna rosyjska zima zastała źle wyekwipowane wojska niemieckich sprzymierzeńców z państw Osi rozciągnięte, osłabione i przemarznięte na brzegach Donu na północy i południu od Stalingradu, gdzie trwała rzeź niemieckiej 6. Armii.
Pod wodzą generała Żukowa, obrońcy Moskwy, Armia Czerwona, szykująca się do zimowych przeciwuderzeń, postawiła sobie za cel całkowitą likwidację wojsk Osi i formacji niemieckich w południowej Rosji. Wobec tego, że mające niepełne stany osobowe jednostki sojuszników Niemiec obsadzały bardzo długie odcinki frontu i odczuwały dotkliwy brak broni ciężkiej, amunicji i wszelkiego nowoczesnego sprzętu wojskowego, jedyną nadzieję na ocalenie w razie sowieckiego ataku mogły stanowić dla Rumunów, Węgrów i Włochów silne, ruchome odwody niemieckie. Do tej roli wyznaczono dwa korpusy – XXXXVIII Korpus Pancerny i Korpus Cramera. Ich strażą przednią były doborowe jednostki armii rumuńskiej i węgierskiej – rumuńska 1. Dywizja Pancerna oraz węgierska Pancerna Dywizja Polowa. Na barkach żołnierzy tych formacji spoczywała odpowiedzialność za zwycięstwo. Poniosły one jednak klęskę. Kiedy Sowieci najpierw uderzyli na Rumunów podczas operacji „Uran”, a następnie na pozycje Włochów i Węgrów, linia frontu poszła w rozsypkę, a elitarne jednostki zmechanizowane Osi uległy zagładzie. Klęska rumuńskich i węgierskich czołgistów oraz ich niemieckich sojuszników przesądziła o losie wszystkich czterech armii Osi nad Donem. Gdy wojska sowieckie przedarły się na tyły, pozbawione świeżych odwodów oddziały rumuńskie, węgierskie i włoskie przestały istnieć jako zorganizowane jednostki, a ocalali z tej katastrofy żołnierze wycofywali się bezładnie na zachód. W ciągu nieco ponad dziesięciu tygodni frontowe oddziały sprzymierzeńców nazistowskich Niemiec wycięto w pień. Była to najgorsza katastrofa militarna w dziejach tych krajów.
Pogrom setek tysięcy żołnierzy i utrata wielkich ilości cennego sprzętu wstrząsnęła całą koalicją Osi. Włosi, Chorwaci i Węgrzy na dobrą sprawę wycofali się z frontu wschodniego, a udział Rumunów i Słowaków w późniejszych walkach był już znacznie mniejszy. Dopiero pod koniec 1944 roku, gdy zwycięska Armia Czerwona podeszła do ich państwowych granic, zmobilizowali się do ostatniego wysiłku zbrojnego. Wówczas nic to już nie dało. W obliczu nieuchronnej klęski Rumuni i Słowacy odwrócili się od nazistowskich Niemiec i przeszli na stronę aliantów; Włosi próbowali to uczynić już rok wcześniej. W ostatnich miesiącach wojny żołnierze rumuńscy, słowaccy, bułgarscy, a nawet fińscy podjęli walkę ze swoimi byłymi niemieckimi towarzyszami broni. Ta przeprowadzona w ostatniej chwili wolta niewiele dała ich krajom, gdyż Stalin nie miał zamiaru pobłażać niedawnym nieprzyjaciołom. Pokój przyniósł okupację, represje i narzucenie sowieckiego komunizmu. Wschodnioeuropejskie monarchie i rządy po kolei zastępowano dyktaturami podporządkowanymi Kremlowi – a w istocie Stalinowi, „pająkowi” w samym centrum komunistycznej sieci. Tylko Finlandii i Włochom udało się wyrwać z cienia „żelaznej kurtyny”; głównie za sprawą położenia geograficznego nie podzieliły strasznego losu swoich byłych sprzymierzeńców.
Dlaczego więc kraje, takie jak Rumunia i Węgry – tradycyjnie sobie wrogie, gotowe skoczyć sobie do gardeł (przy czym Rumuni byli w okresie międzywojennym ważnym sojusznikiem Francji) – dały się złapać na „haczyk”? Zadecydowały o tym te same czynniki geograficzne, które jakże często dyktowały bieg historii tych krajów. Znajdujące się między dwiema totalitarnymi potęgami niemal wszystkie nacje środkowoeuropejskie musiały przejść na jedną ze stron, kiedy wojna ogarnęła prawie cały Stary Kontynent. Polityka, historia i mężowie stanu – wszystkie te czynniki odegrały pewną rolę w tym wyborze. Hitler prowadził bardzo sprytną rozgrywkę, najpierw straszył potencjalnych sprzymierzeńców nazistowską agresją, a potem kusił podziałem łupów grupę państw, które w praktyce dopiero otrząsały się ze skutków pierwszej wojny światowej i rzekomych niesprawiedliwości, będących jej rezultatem. Każdy z nich wybrał własną drogę: przyłączał się do kampanii podjętej przez Ostheer lub odmawiał w niej udziału, tak jak Bułgarzy.
Dla faszystowskich Włoch Mussoliniego udział w kampanii rosyjskiej oznaczał li tylko przerzucenie na front wschodni części zasobów militarnych z głównego, dla Włochów, teatru wojennego w Afryce Północnej, podczas gdy dla Rumunii, Węgier i Słowacji front wschodni okazał się główną bądź jedyną areną działań militarnych. Fiasko nazistowskich planów rozbicia Związku Sowieckiego podczas planu „Barbarossa” było zatem równie wielką katastrofą dla sojuszników Rzeszy z państw Osi, jak dla samych Niemiec. W wojnie na wyczerpanie na bezkresnych rosyjskich ziemiach rażąco dała o sobie znać słabość sił wojskowych państw Osi, zwłaszcza gdy naciskano na nie, aby rzuciły do walki kolejne zastępy w wielkiej pokerowej zagrywce, jaką była w istocie letnia ofensywa Wehrmachtu w 1942 roku. Faktycznie Hitler beztrosko dobierał sobie sprzymierzeńców. Chwiejne monarchie i państewka autorytarne, tworzące europejską koalicję Osi, nigdy nie były na tyle silne militarne i ekonomicznie, by móc przechylić szalę zmagań na froncie wschodnim na stronę Wehrmachtu, a kataklizm nad Donem zimą 1942–1943 – wraz z klęską niemieckiej 6. Armii – przesądził o ostatecznej porażce Niemiec.
Często pozostająca w cieniu bitwy stalingradzkiej katastrofa nad Donem, podczas której poległy setki tysięcy przemarzniętych rumuńskich, węgierskich, włoskich i chorwackich żołnierzy (poborowych i ochotników), była równie dramatyczną i krwawą batalią, jak ta o miasto nad Wołgą, i miała równie wielkie konsekwencje dla Europy w następnych sześćdziesięciu latach.
Oto więc dzieje przełomowej bitwy oraz żołnierzy, którzy wzięli w niej udział.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.