Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
165 osób interesuje się tą książką
W sercu tajemniczego Podlasia, gdzie mrok splata się z codziennością, Wojtek powraca do rodzinnej wsi, by odbudować swoje życie po osobistej tragedii. Wraz z grupą przyjaciół podejmuje się renowacji odziedziczonego domu, nieświadomy, że sekrety tej zapomnianej wioski są bardziej niebezpieczne niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Na jaw zaczynają wychodzić kolejne tajemnice, a uśpione demony z przeszłości czają się w cieniu, gotowe do ataku. Nieoczekiwanie, zagrożenie przychodzi z zupełnie innej strony. Co łączy śledztwo prywatnego detektywa z malowniczą, podlaską wsią? Gdzie zniknął batiuszka i jaką rolę w tym wszystkim odgrywają warszawscy gangsterzy?
"Śmiertnica" to wielowątkowa opowieść, w której splatają się trzy światy: brutalna rzeczywistość przestępczego półświatka, niepokojące legendy i siły nadprzyrodzone oraz historie miłości, przyjaźni i osobistych zmagań. Czy prawda, którą odkryją bohaterowie, pozwoli im ocalić siebie czy też zaprowadzi ich w jeszcze większe niebezpieczeństwo?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©
Maciej Torebko
Wydawnictwo White Raven
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Kopiowanie, reprodukcja, dystrybucja lub jakiekolwiek inne wykorzystanie niniejszej publikacji w całości lub w części, bez wyraźnej zgody autora lub wydawcy, jest surowo zabronione zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa o prawach autorskich. Niniejszy tekst stanowi wyłączną własność autora i podlega ochronie zgodnie z przepisami międzynarodowymi oraz krajowymi dotyczącymi praw autorskich.
Redaktor prowadzącyEwa Olbryś
Redakcja
Karolina Trela
Korekta
Dominika Kamyszek @opiekunka_slowa
Redakcja techniczna i graficzna
Marcin Olbryś
www.wydawnictwowhiteraven.pl
Numer ISBN: 978-83-68175-41-7
ŚMIERTNICA
Maciej Torebko
Białystok
23 lutego 2019
Zgasił silnik i wzrokiem omiótł całkowicie wolny parking. Zdziwiło go, że jest tu tak pusto. Była sobota, idealny dzień do odwiedzin, jednak nikt nie pofatygował się, aby tu przyjechać. Poczuł żal. Zamknął oczy i wziął głęboki wdech. To tylko robota, powtarzał w myślach, nie zbawisz całego świata.
Przez sparciałe uszczelki leciwego auta zaświszczał wiatr. Od razu, kiedy nawiewy przestały tłoczyć ciepłe powietrze, poczuł oplatające go zimno. Nie cierpiał zimy. Gdyby to od niego zależało, przyspieszyłby ocieplenie klimatu. Kilka stopni więcej w ciągu dekady to zdecydowanie za mało. Według jego standardów piętnaście stopni zimą i czterdzieści latem byłoby idealnym rozwiązaniem. W takich warunkach wszyscy byliby zadowoleni. Ciepłolubni – bo jest ciepło, Zimnolubni – bo przecież dekady temu wynaleziono klimatyzację.
Zniesmaczony nieuchronnym spotkaniem z mrozem, założył czapkę, rękawiczki, złapał za klamkę i wysiadł.
Pierwszym, co poczuł, było dławiące zimno, wypełniające jego płuca. Miał wrażenie, jakby jakiś ciężar spadł mu na klatkę piersiową. Zakasłał głośno, co tylko spotęgowało uczucie ucisku. Uderzył pięścią w mostek, łudząc się, że w ten sposób pomoże zamarzającym pęcherzykom płucnym. Nic bardziej mylnego. Dusił się tak samo jak na początku. Na domiar złego wilgoć zebrana wewnątrz nosa powoli zaczynała zamieniać się w maleńkie kryształki lodu. Nienawidził tego uczucia. Naciągnął szalik na nos i ruszył w stronę drzwi wejściowych.
Idąc wzdłuż ściany budynku, poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Uniósł wzrok na rozjaśnione różnokolorowymi światłami okna. W większości dostrzegł wpatrujące się w niego twarze. Smutne, pomarszczone, skupione na nim, biły żalem do świata i tęsknotą. Każda miała inną historię, każda mogłaby snuć interesujące opowieści o swoim życiu. Każda była inna, wyjątkowa, teraz zapomniana przez bliskich, odstawiona na boczny tor społeczeństwa, czekała na rychłą śmierć. On stał się jedyną rozrywką, na jaką mogły sobie pozwolić.
Przystanął i pomachał do starszej kobiety na pierwszym piętrze. Uśmiechnęła się do niego, ukazując całkowity brak uzębienia, i odmachała. Jej ruchy były szybkie, nerwowe, jakby bała się, że nie zdąży, że jej ucieknie, zostawi samą, z uniesioną dłonią.
Pokój, w którym był umówiony z klientem, mieścił się na trzecim piętrze Domu Spokojnej Starości „Ostoja”. Nie znał rozkładu pomieszczeń ani klatki schodowej, dlatego kiedy tylko wszedł do środka, podszedł do pierwszej napotkanej na miejscu pracownicy.
– Dobry wieczór. Miałem spotkać się tu dzisiaj z…
– Ja wszystko wiem – przerwała mu ochrypłym głosem. – Czeka na pana.
Zrobił zdziwioną minę. Skąd niby ta kobieta wiedziała, kim jest i do kogo przyszedł? Przecież pensjonariuszy i gości musiało być tu około setki.
– Pan detektyw, prawda? – dodała po chwili.
Przytaknął.
– Do naszych podopiecznych nikt dzisiaj nie przyszedł – kontynuowała smutno. – Wszyscy wiedzą, że pan będzie. Wszyscy na pana czekają.
Nic nie odpowiedział, jedynie skinął głową.
Kolejny już raz zalała go fala smutku i żalu, tym razem zdecydowanie mocniejsza.
– Tam są schody. Trzecie drzwi na prawo – powiedziała, wskazując palcem przestronny hol.
– Dziękuję.
Kobieta skinęła mu w odpowiedzi, obróciła się i zniknęła za białymi drzwiami.
Poszedł we wskazanym kierunku.
W pokoju przesiąkniętym zapachem moczu i starości zobaczył niedołężnego człowieka w pasiastej piżamie. Leżał, wyglądem i posturą przypominając więźnia obozu koncentracyjnego. Był wysoki i przeraźliwie chudy. Miał pooraną głębokimi zmarszczkami twarz, zapadnięte policzki i wyblakłe oczy. Kiedy zobaczył, że wchodzi, spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.
– Już pan jest – powiedział. Jego głos drżał.
– Tak.
– Nie jest mi łatwo o to prosić. – Spuścił wzrok.
– Domyślam się.
– Wie pan, kiedyś, kiedy to wszystko miało sens… – Zamyślił się i spojrzał na niego. – Ja po prostu nie wiem, czy dobrze robię, rozumie pan?
– Po tym, co powiedział pan przez telefon, mogę zapewnić, że postępuje pan jak najbardziej słusznie.
– Tak pan myśli?
– Tak.
– I nikt więcej już nie zginie?
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
– Dobrze więc.
Mężczyzna drżącą ręką sięgnął po szklankę wody. Zbliżył usta do plastikowej słomki, siorbnął głośno i przełknął ciecz.
– To wszystko przez tę księgę. – Jego głos drżał coraz mocniej. – To z niej wyszedł diabeł i zamieszkał między nami…
Warszawa
21 lipca 2023
Wojtek ostatni raz rozejrzał się po nienaturalnie cichym salonie w swoim mieszkaniu. Musiał już wychodzić, jednak cały czas coś go powstrzymywało. Miał wrażenie, że po zamknięciu drzwi część jego zniknie bezpowrotnie, a on, niekompletny, nie będzie w stanie dalej funkcjonować. Ostatnie dni przygotowywały go do tej chwili, ale teraz, kiedy nadszedł czas, wahanie znacznie przybrało na sile. Nie miał pewności, czy postępuje słusznie, jednak sprawy zaszły już za daleko. Musiał zrobić ten krok, przemóc się i zamknąć ten straszny rozdział swojego życia.
Nabrał głęboko powietrza i zamknął na chwilę oczy.
Od zawsze starał się nie przywiązywać do rzeczy. „To, co mamy dzisiaj, jutro możemy zastąpić czymś innym” – tak brzmiała jego maksyma. Nie było potrzeby dorabiać niepotrzebnych filozofii do czegoś tak nietrwałego jak rzecz, jakakolwiek by była. Jednak teraz, patrząc na szarą rogówkę, którą wspólnie z Agatą kupili rok temu, nie widział zwykłego mebla. W salonie nie stała bezduszna kanapa, tylko historia, która się z nią wiązała.
Doskonale pamiętał ten dzień, kiedy razem wybrali się do sklepu w poszukiwaniu idealnego mebla do salonu. Byli tacy szczęśliwi. Pomimo zawrotu głowy związanego z przygotowaniami do ślubu znaleźli chwilę, którą postanowili przeznaczyć na urządzanie swojego małego gniazdka miłości. Za jednym zamachem wybrali zasłonki, stolik kawowy, szafki, meble do kuchni i najważniejsze: tapicerowane łoże małżeńskie. Każdy z zakupionych tego dnia mebli był miejscem ich miłosnych uniesień, z każdym wiązała się osobna historia.
Do oczu napłynęły mu łzy. Głupie graty i to, co łączyło się z nimi, wbrew temu, co zawsze uważał, potrafiły zadawać rany z nieznaną mu do tej pory siłą. Jego racjonalny umysł przegrał walkę z sentymentami i ciągle krwawiącą raną w sercu.
Przekroczył próg i już miał zamykać drzwi, kiedy dostał SMS-a. „Możesz łaskawie zagęścić ruchy, bo zaraz się roztopię”, brzmiał tekst wiadomości.
Ostatni raz rzucił okiem na jasnoszare ściany i zatrzasnął za sobą drzwi.
Nie zdążył wyjść z klatki, kiedy do jego nozdrzy doszedł dobrze wszystkim znany zapach marihuany. Wiedział, kto jest odpowiedzialny za ów swąd, i nie było to dla niego żadnym zaskoczeniem.
– Myślałem, że się zestarzeję, czekając tu tak na ciebie – usłyszał głos przyjaciela.
Fazer, czyli Bartek Struński, siedział na murku tuż obok drzwi wejściowych, prowadzących na klatkę schodową. Jego przymrużone i lekko przekrwione oczy teraz wydawały się jeszcze mniejsze. Oczywiste było, że tak, jak ksywa wskazywała, Fazer był na fazie, sądząc po ogromnej chmurze, w którą wpadł Wojtek. Bartek był blondynem z modnym dekadę temu irokezem na głowie. Miał pociągłą twarz i sylwetkę, której mogłaby mu pozazdrościć niejedna modelka. Jego przeraźliwa wręcz postura od zawsze była obiektem zainteresowania wszystkich znajomych, głównie płci przeciwnej. No bo jak to jest możliwe, że pochłaniając niewyobrażalnie wręcz ilości jedzenia, Fazer był chudy jak gwóźdź, ze wskaźnikiem tkanki tłuszczowej na poziomie dwa? No ewenement na skalę światową.
– No stress, i tak Alana jeszcze nie ma – odpowiedział.
– Jestem, jestem – dotarł do nich głos z tyłu klatki schodowej.
Alan Czerski bez najmniejszej krępacji obsikiwał ścianę bloku. Machnął do nich ręką, w której dumnie dzierżył puszkę lecha pilsa, i wyszczerzył zęby w czymś, co miało przypominać uśmiech. Był dość niski, ale dobrze zbudowany. Obcisła koszulka polo eksponowała rozbudowaną klatkę piersiową, a silne umięśnione ręce pokrywały liczne tatuaże. Miał piwne oczy, nieprzyzwoicie szeroką szczękę, kilkudniowy zarost i włosy postawione na żel. Aparycją i zachowaniem mógł aspirować do tytułu mistera Białołęki.
– Cześć, Alan – rzucił w stronę znajomego. – Widzę, że już się znieczulasz. Ja w sumie trochę wczorajszy jestem. Za fajerę dzisiaj nie wsiadam. Fazer, ty prowadzisz. – Rzucił pęk kluczy w stronę przyjaciela.
Zanim mózg Bartka przetworzył informacje, klucze zdążyły upaść na ziemię. Nieskalana w tamtej chwili myślą twarz powoli nabierała wyrazu. Impulsy przekazywane przez neurony dotarły do centrum dowodzenia, które wysłało sygnały ostrzegawcze, głośno dźwięcząc: ALARM! ALARM! Szparki pełniące funkcję oczu powoli się rozszerzały, szczęka opadała, malując obraz przerażenia.
– No co ty, jak ja już gibona wypaliłem – powiedział w charakterystyczny dla siebie, przeciągły sposób.
– Wyluzuj, chłopie, bo krzywą fazę załapiesz. Jaja se robię. – Wojtek klepnął go w ramię i podniósł klucze.
– Człowieku, nie rób mi tego więcej.
Wojtek zaśmiał się cicho. Znajomi, nawet tak dysfukcyjni jak Fazer i Alan, w jakiś niezrozumiały nikomu sposób działali na niego uspokajająco. W ich towarzystwie problemy przestawały mieć znaczenie. Wiedział, że może na nich polegać, tak samo jak oni mogli polegać na nim.
Do kompletu brakowało już tylko Krępego. Ostatni element układanki, Mark Wach vel Krępy, zawsze występował w duecie. Obok niego, niczym elektron, kręciła się Lidia Czartoryska, wieloletnia partnerka, od niedawna narzeczona.
Z zakochaną parą mieli spotkać się na Malborskiej pod Ikeą. Targówek, na którym mieszkali zakochani, był akurat po drodze, a szwedzki sklep, królestwo wszelkiej maści domorosłych i wykwalifikowanych architektek wnętrz, oferował przestronny parking, na którym bez problemu mogli na nich poczekać.
W drogę wyruszyli z dwudziestominutowym opóźnieniem. Nie miało to jednak większego znaczenia. Wszyscy znali odwieczny problem z punktualnością Krępego. Umawiając się z nim, zawsze wypadało brać trzydziestominutowy bufor na niesłychane przygody, jakie akurat w tym czasie mu się przydarzą. Raz będzie to wypadek rowerzysty, innym razem napad z bronią w ręku, zatrzaśnięcie kluczy w mieszkaniu, telefon od kogoś bardzo ważnego albo biegunka. Marek zawsze miał wymówkę.
– Krępy będzie za piętnaście minut. Właśnie dostałem mesa – powiedział Alan, kiedy wjeżdżali na parking.
– Tylko piętnaście? – zadrwił Wojtek.
– W sumie to może i lepiej. – Alan dopił piwo. – Do kibla zdążę skoczyć.
– A ja na hot doga. – Fazer podniósł mętny wzrok.
– Panie Boże, chroń mnie przed takimi ludźmi. – Wojtek spojrzał do góry, sprawiając wrażenie, jakby swe słowa kierował do samego Boga.
– Takimi, czyli jakimi? – Alan lekko się obruszył.
– Najlepiej wszystkimi. – Zaśmiał się, wciskając samochód między ciasno zaparkowane pojazdy.
Po chwili auto stało równo ustawione pomiędzy białymi liniami. Fazer i Alan wystrzelili z szoferki, jakby nagle ich siedzenia zaczęły palić żywym ogniem, i bez zbędnego gadania ruszyli w stronę drzwi wejściowych niebiesko-żółtego sklepu. Wojtek został sam. Stanął przed samochodem, oparł się o maskę i zapalił papierosa.
Czekała ich ponad dwustukilometrowa trasa, czyli około trzech, w porywach do trzech i pół godziny jazdy. Wszystko zależało od liczby postojów. Zważywszy na fakt, że Alan raczył się piwami, i to, że wybrali dłuższą trasę przez Białystok, czas za kółkiem mógł przedłużyć się nawet do czterech godzin.
Miejscowość o tajemniczej nazwie Sierpiny, do której zmierzali, położona była w północno-wschodniej Polsce. Malutka wieś kilka kilometrów od granicy polsko-białoruskiej, była miejscem, z którego wypłyną na szerokie wody. Ogromna w tym zasługa rodziców, którzy wyjechali do Białegostoku, kiedy miał dwa latka. Wielokrotnie słyszał historie o tym, jak to życie na wsi było trudne, jak ciężką pracą było uprawianie pola, hodowla trzody i przetrwanie z dnia na dzień. Sam nie miał wspomnień związanych z wcześniejszym życiem. Rozmyty, zdeformowany obraz miejscowości jawił mu się przed oczami, jednak nie wiedział, ile w tym wyobraźni, a ile prawdziwych wspomnień.
Po wyprowadzce do stolicy Podlasia na wieś wracał raz do roku, na jedyne w swoim rodzaju dożynki – perepelicę. Kolorowe stroje, skoczne, ludowe przyśpiewki, wspólne koszenie pola i inne rytuały tak głęboko zakorzeniły się w jego podświadomości, że z tęsknotą wyczekiwał kolejnego wyjazdu. Był to czas, kiedy wszystkie waśnie, problemy i zmartwienia przestawały mieć znaczenie. Liczyło się świętowanie i wspólna zabawa, która miała przynieść dorodny plon w następnym roku.
Dzisiaj, już jako dorosły mężczyzna, wraz z paczką przyjaciół wracał na stare śmieci. Pomimo ciężaru, jaki nad nim wisiał, i niedawnej osobistej tragedii czuł, że to może być jego moment. Miał nadzieję, że uda mu się odnaleźć siebie na nowo, zapomnieć o przeszłości i być może zacząć nowe życie z dala od zgiełku codzienności. Chciał zakochać się w tym miejscu, jak kiedyś zakochał się w Agacie. Marzył o tym, że znajdzie w sobie wystarczająco dużo siły, samozaparcia i odwagi. Miał w rękach czystą kartę i po cichu myślał o tym, żeby ją wykorzystać.
Do tej pory nikt nie miał pojęcia o tym, co tak naprawdę planuje. Przyjaciołom, zgodnie z prawdą, powiedział, że odziedziczył chatkę na wsi w północno-wschodniej Polsce. Wiedział, że po pandemii preferencje urlopowe uległy diametralnej zmianie. Ludzie woleli zaszyć się w ciszy niż tłuc się po zatłoczonych starówkach. Zamiast paragonów grozy, przeludnionych hoteli, awanturującej się pijanej młodzieży wybierali cichy domek nad jeziorem, małą gospodę na wsi lub namiot na całkowitym odludziu. Obecność drugiego człowieka stała się niedogodnością, z którą w łatwy sposób można było sobie poradzić. Wystarczyło zboczyć z utartego szlaku i ruszyć tam, gdzie nikt o zdrowych zmysłach by nie ruszył. Z tego powodu zaproponował swoisty work and travel w wydaniu podlaskim. Potrzebował pomocy w drobnych pracach w zamian za agroturystykę w wersji hard.
Do jego uszu doszedł dudniący i zniekształcony dźwięk. Z każdą sekundą muzyka powoli się krystalizowała. Był w stanie rozróżnić linię basu, ścieżkę perkusji i niedający się podrobić wokal Dawida Podsiadły. Domyślał się, kto może być za to odpowiedzialny.
Lidka, od kiedy pierwszy raz usłyszała nikomu jeszcze wtedy nieznanego wokalistę, zakochała się w nim bez pamięci. Po wygranym X Factorze i debiutanckim albumie Comfort and Happiness wiedziała o nim absolutnie wszystko. Gdzie się urodził, gdzie chodził do szkoły, kto był jego pierwszą sympatią i tak dalej, i tak dalej. Znała każdą piosenkę na pamięć, jeździła na wszystkie koncerty w promieniu dwustu kilometrów od Warszawy, czasem nawet dalej.
To, że teraz słyszał dąbrowianina, mogło znaczyć tylko jedno. Krępy zapił, a Lidka prowadziła. Zgodnie z pradawnym prawem – kto prowadzi, ten ma władzę nad radiem. Szybko zrozumiał, że jego przyjaciel zaszalał.
Dostrzegł nadjeżdżającą w jego kierunku mazdę 6 z dwa tysiące dwudziestego roku. Piękne, srebrne auto mijało kolejne miejsca parkingowe, zbliżając się wprost proporcjonalnie do rosnącej głośności utworu Małomiasteczkowy.
Wojtek zachodził w głowę, czy dobór repertuaru to swoisty przytyk w jego kierunku, czy niefortunny zbieg okoliczności. Jeśli to pierwsze, nie miał z tym najmniejszego problemu. Nie wstydził się swoich korzeni ani tego, że jest stereotypowym „słoikiem”. Kto w dzisiejszych czasach nie był? On przyjechał z Białegostoku, Alan z Poznania, Fazer z Krakowa, Krępy z Rzeszowa. Tylko Lidka była rodowitą warszawianką z dziada pradziada, co od czasu do czasu wykorzystywała do lekkich drwin.
Muzyka ucichła. Lidka przystąpiła do procedury parkowania. Zza tylnego okna dostrzegł mętny wzrok Krępego i bezdźwięczne „przepraszam”. Nie wiedział, za co przyjaciel go przeprasza. Chciał jak najszybciej zaspokoić rosnącą ciekawość, dlatego wychylił się w stronę siedzenia pasażera mazdy i o mało nie upadł. Kiedy próbował złapać równowagę, dostrzegł ją: Myszę, czyli Bożenę Kot, najlepszą przyjaciółkę Lidki.
Bożena była mu całkowicie obojętna. Nigdy w niczym mu nie przeszkadzała, nigdy go nie irytowała, była trochę jak cień albo duch. Niby była, ktoś ją gdzieś widział, ktoś ją słyszał, ktoś inny zaprzeczał jej istnieniu. Cała Bożena. Była, ale jakby jej nie było. Może gdyby bezosobowy charakter nadrabiała urodą, byłaby wyraźniejsza, a tak całkowicie nijaka twarz ani brzydka, ani ładna, ani wysoka, ani niska, trochę blondynka, ale jakaś ciemna. Szara myszka, duch, cień, echo szepczące do ucha Lidce i niepotrafiące odezwać się na głos z własnej woli. Przewrotna ksywa idealnie odzwierciedlała jej osobowość.
W przeciwieństwie do niego chłopacy nie darzyli jej sympatią. Wiedział, co jest tego powodem. Mysza nie była częścią ekipy z demokratycznego wyboru, ale z dyktatorskiego dekretu Lidki. Może łatwiej byłoby im ją zaakceptować, gdyby Bożena była bardziej otwarta, ale ta, zapewne czując pod skórą ich niechęć, izolowała się jeszcze bardziej i tak koło się zamykało. Zapewne zabranie jej na wieś było kolejną próbą przełamania lodów.