Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podkomisarz Ariel Janicki staje w obliczu niezwykle brutalnego morderstwa białostockiego komornika. Mężczyzna został unieruchomiony, przebity maczetą, a na powiekach wypalono mu tajemnicze znamię – symbol Ręce Boga. Niestety całkowity brak śladów na miejscu zbrodni i kolejne ślepe tropy sprawiają, że policjanci muszą zmierzyć się z kolejnym morderstwem. Śledztwo przybiera jeszcze bardziej niebezpieczny obrót, kiedy okazuje się, że sprawca zabójstw odtwarza makabryczne zbrodnie opisane w Biblii. Czas staje się najcenniejszym towarem.
Ariel Janicki z nową partnerką muszą powiązać wątki i ocalić niewinne życie, zanim morderca zaatakuje ponownie. Czy przeszłość kryje klucz do rozwiązania tej mrocznej tajemnicy? Czy to zemsta, czy może szaleńcze wizje obłąkanego fanatyka?
Intrygujący debiut Macieja Torebki wciąga w wir niebezpiecznego śledztwa i bestialskich zbrodni popełnianych w imię Boga.
On widział i wiedział. Nie mógł być obojętny. Od niego zależała przyszłość. On musiał być żołnierzem, dowódcą i kulą. On był Ręką Boga.
Dawno nie czytałam tak soczystego i idealnie przyprawionego kryminału. Joanna Opiat-Bojarska
Mocny, brutalnie szczery i przepełniony autentycznymi emocjami kryminał. Maciej Kaźmierczak
Genialny i kompletny debiut. Kinga Wójcik
„Ręce Boga” Macieja Torebko wciągają w mrok i grozę ludzkiej psychiki z siłą, której nie sposób się oprzeć. Igor Brejdygant
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 405
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 MACIEJ TOREBKO
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2024 WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW
Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB, IZABELA NESTIOROUK-NAROJEK, OLGA KOZŁOWSKA
Fotografia wykorzystana na okładce:
KATYA EVDOKIMOVA / ARCANGEL
WYDANIE I
ISBN 978-83-67545-65-5
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
Kiedy schodził do piwnicy, nie wiedział, że za chwilę jego życie ulegnie tak diametralnej zmianie. Jak zawsze ostrożnie stawiał każdy krok, czujnie rozglądając się dookoła. Pomimo panującego półmroku wszystko doskonale widział. Nauczony doświadczeniem, dał najpierw oczom przyzwyczaić się do ciemności. Nie mógł sobie pozwolić na kolejne wpadki. Doskonale pamiętał ten feralny dzień, kiedy za luźno związana lina nieomal doprowadziła do katastrofy. O mały włos jego dzieło rozpadłoby się jak domek z kart. Nie dlatego, że było tak kruche. Jego dzieło potrzebowało czasu. Nie wiedział dokładnie ile, ale był pewny, że tamtego dnia było jeszcze za wcześnie. Teraz, kiedy sznur zamienił na łańcuchy, był odrobinę spokojniejszy, jednak cały czas nie mógł sobie pozwolić na moment dekoncentracji. Stawka była za wysoka.
Opuszkami palców sunął po chropowatej powierzchni cegieł, którymi wymurowana była piwnica. W dotyku przypominała gekona, przynajmniej tak mu się skojarzyło, choć nigdy żadnego nie macał. Niejednolita struktura przywodziła na myśl łuski. Chłodne i wilgotne, jak to zapomniane przez Boga zwierzę. Wzdrygnął się na samą myśl, po czym z obrzydzeniem wytarł rękę o nogawkę spodni. Wąż, jaszczurka, jeden pies. W obydwu przypadkach upadły szukał schronienia na ziemi. Obydwa były wcieleniem i kwintesencją zła. Zasługiwały tylko na jedno. Zamknął oczy i głęboko nabrał powietrza. Zapach stęchlizny, na przekór zdrowemu rozsądkowi, działał na niego uspokajająco.
Doszedł do masywnych, drewnianych drzwi, zamkniętych na kuty skobel. Nie potrzebował kłódki, jednak postanowił ją zawiesić, wszak mądre porzekadło głosi, że przezorny zawsze ubezpieczony. Przekręcił zamek, kłódkę pociągnął na dół, przesunął zasuwkę i z piskiem nienaoliwionych metalowych zawiasów powoli otworzył drzwi.
Od razu uderzył go przeraźliwy fetor fekaliów i moczu. Przez tyle lat zdążył już do niego przywyknąć, jednak dzisiaj działał na niego wyjątkowo drażniąco. Przypomniał, że nie schodził tu od dwóch dni. To dlatego smród był mocniejszy niż zawsze.
Od razu ruszył w stronę metalowego wiadra, stojącego w kącie pomieszczenia. Na początku obowiązki, pomyślał, później zobaczymy, uśmiechnął się do siebie. Spojrzał do środka. Wiadro było wypełnione po sam brzeg. Zamknął oczy, nosem wziął głęboki wdech. Smród uderzył go ze zdwojoną siłą.
– Ile razy mówiłem ci, żebyś szczała do drugiego wiadra, jak to będzie już pełne, co?! – krzyknął pełnym agresji głosem. – Jak ja mam teraz to, kurwa, wynieść? – Ruszył w jej stronę. – Niewdzięczna suka. Do niczego się nie nadajesz. Co ja mam jeszcze zrobić, żebyś zrozumiała? Nie wiem, kurwa. Nie wiem, dlaczego ja ci pomagam. Jak ten dureń cały czas cię trzymam. – Zawrócił w kierunku wiadra. – Dbam o ciebie, pomagam, opiekuję się. Może razem z tym wiadrem powinienem i ciebie wyrzucić, co?! – wykrzyczał, zapluwając sobie brodę.
Dziewczyna nawet na chwilę na niego nie spojrzała.
– Kurwa mać, powiedz coś! – Kopnął wiadro, a zawartość z impetem wylała się na podłogę. – Widzisz, do czego mnie zmusiłaś? Widzisz, kurwa?! To wszystko twoja wina!
Zawrócił w jej stronę, dłoń zacisnął w pięść i wycelował precyzyjnie w podbrzusze. Usłyszał stłumione jęknięcie.
– To twoja wina – powtórzył, po czym zdenerwowany wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami.
Wrócił po kilku minutach. Na rękach miał długie gumowe rękawiczki, na twarzy maseczkę chirurgiczną. W dłoni zaciskał wiadro z mopem i kilka rolek papieru toaletowego. Ukląkł obok powoli spływającej strużki kału wymieszanego z moczem. Był wściekły. Ze złością wyrwał pokaźną garść papieru i szybko, acz skrupulatnie, zabrał się do sprzątania. Na początku brązowa breja rozsmarowywała się na białej podłodze, pokrywając ją niczym kiepskiej jakości farba. Smród przedzierał się przez maseczkę. Śledź, którego zjadł na śniadanie, podszedł mu pod samo gardło. Zamknął oczy i z grymasem obrzydzenia przełknął napływające do ust wymiociny. Palący posmak w gardle uświadomił mu, że od kolejnej tragedii dzieliły go centymetry.
Urwał drugą garść papieru. Tym razem wszystko szło dużo sprawniej. Powoli ukazywała się biała, połyskująca podłoga, którą wyłożona była piwnica. Wcześniej była tu goła ziemia. Wprawdzie wtedy sprzątanie ograniczyłoby się do kilku machnięć łopatą, jednak teraz było bezpieczniej. Ostatnia próba ucieczki była zapewne inspirowana kultową książką Skazani na Shawshank, z tą różnicą, że podkop zaczynał się właśnie w ziemi, a nie, jak w oryginale, na ścianie. Nie miał pewności, czy czytała tę książkę, czy oglądała jej ekranizację, jednak kiedy tylko zobaczył wykopany dół, skojarzenie samo przyszło mu do głowy.
Po tym, jak wszystkie nieczystości wylądowały kolejny raz w wiadrach, zabrał się do szorowania podłogi. Zdjął maseczkę, którą z obrzydzeniem wyrzucił do reszty nieczystości. Zaczął radośnie pogwizdywać. Zbliżający się koniec pracy ewidentnie poprawił mu humor. Wykonał efektowny w jego mniemaniu piruet, trzonek od mopa, niczym filigranową tancerkę, wychylił do tyłu, zrobił kilka kroków w bok i ukłonił się, dziękując wszystkim dookoła. Tłum wiwatował jego imię, kobiety rzucały biustonosze do jego stóp. Znalazł czerwoną różę, podniósł ją, powąchał, jeszcze raz się ukłonił, złapał za wiadra i wyszedł za drzwi.
Po powrocie wszystko było już czyste, a gryzący aromat wybielacza przykrył smród fekaliów. Widownia zniknęła. Była tylko ona. Siedziała skulona w kącie z głową schowaną między rękoma. Miała długie, czarne, posklejane włosy, które opadały do samej ziemi. Kiedy schodził do piwnicy, nie miał na nic ochoty. Teraz, gdy na nią patrzył, poczuł lekkie ukłucie w klatce piersiowej i przyjemne łaskotanie w kroku. Przełknął ślinę i wziął głęboki wdech.
– Już wszystko dobrze. – Podszedł do niej i odgarnął jej włosy za ucho. – Nie musisz niczym już się przejmować. Posprzątałem po tobie. Wiesz, że musisz przestrzegać tylko kilku zasad, prawda? – Mówił łagodnym głosem, co chwilę oblizując wargi. – To dla twojego dobra.
Złapał ją za podbródek i spojrzał w brązowe, podkrążone oczy. Po bladym policzku spłynęła nieśmiała łza. Drżące kąciki ust układały się w podkówkę. Chciała zapłakać, ale walczyła ze sobą. Była twarda, wiedział o tym, nawet był z niej odrobinę dumny. Jego nauki najwyraźniej przynosiły efekty.
Nieprzerwanie świdrował ją wzrokiem, czekając na jakąkolwiek odpowiedź. Milczała. Jak zawsze zresztą. Żadnego słowa, gestu. Nic, tylko cisza i beznamiętne wyczekiwanie.
– Głodna jesteś?
Jasne, że jest głodna, durniu, pomyślał. Od dwóch dni nic nie jadła. Jak po takiej głodówce ktoś może nie być głodny. Pewnie zamartwiała się, że zostanie tu sama już na zawsze, że umrze z głodu i pragnienia. Potrzebuje mnie teraz jak nigdy przedtem. Ta myśl rozlała po jego trzewiach kolejny impuls. Poczuł ścisk w przeponie. Zaschło mu w gardle, a serce zaczęło szybciej pompować krew, czego efektem był powoli pojawiający się wzwód. Zbliżył się do niej, na tyle blisko, że kroczem ocierał się o jej kolano. Obleśnie oblizał suche wargi.
Uniosła głowę. Przytaknęła, przezwyciężając obrzydzenie i niechęć. Nie spojrzała mu w oczy. Nie mogła.
– Zaraz coś przyniosę. – Delikatnie głaskał jej głowę. – Poczekaj.
Wstając, pocałował ją w usta. Przed drzwiami zatrzymał się na chwilę. Spojrzał na nią. Rękawem wycierała wargi. Pokręcił głową. Nie była w stanie wyprowadzić go z równowagi.
– To co zawsze? – zapytał, wywołując w niej przestrach. Nie spodziewała się, że nakryje ją na tak niecnym występku. Zadrżała.
– Jasne, że to co zawsze – odpowiedział sam sobie, nie doczekawszy się żadnej reakcji z jej strony. Ruszył na górę.
Z szafki wyciągnął plastikowy talerzyk. Porcelanowy, jakiego używał wcześniej, kilkukrotnie wylądował na jego głowie, rozcinając czoło. Plastikowy był bezpieczniejszy. Z szuflady wyjął plastikową łyżkę do kompletu i czarną puszkę z wizerunkiem kota. Otworzył ją, a zawartość wyłożył na talerzyk. Do pięciolitrowego baniaka nalał wody z kranu i tak załadowany zszedł na dół.
Wodę postawił na podłodze obok drzwi, talerz na taborecie, na którym lubił siedzieć i przypatrywać się jej. Czasami potrafił zejść do niej w nocy i obserwować, jak śpi. Czasami przesiadywał z nią całymi dniami, co początkowo wywoływało jej sprzeciw. Na przykład wolała załatwić się w majtki, niż dać mu satysfakcję patrzenia na nią, jak robi to do wiadra. Po czasie, kiedy przestał prać jej brudną bieliznę, wiedziała, że tej bitwy nie wygra. Za pierwszym razem, kiedy sikała przy nim, nie mógł opanować swoich żądzy. Rozpiął rozporek i masturbował się, patrząc na jej chude uda. Podniecało go to, tak samo jak podniecało go poczucie władzy i dominacji. On był panem jej życia. Mógł zrobić z nią wszystko, była jego własnością.
– Zaraz dostaniesz jedzenie, jednak najpierw musisz na nie zasłużyć.
Podszedł do niej, złapał oburącz za policzki, tak aby była w stanie spojrzeć mu w oczy. Zobaczył przerażenie. Doskonale, pomyślał. Lewą dłoń przesunął na podbródek, prawą odgarnął włosy, koniuszkami palców dotykał ramienia, sunąc w dół, aż w końcu wyczuł jędrną pierś. Ścisnął ją. Podskoczyła niespodziewanie. Chciała się wyrwać. Jednym zdecydowanym ruchem złapał ją za przedramię i uniósł. Wyszczerzył zęby, po czym oblizał wyschnięte na wiór usta. Przybliżył się do jej twarzy, powąchał włosy, kark i szyję.
– Brudasek jesteś. Po wszystkim będę musiał cię umyć.
Wyciągnął z kieszeni klucz, którym rozkuł jej ręce. Złapał oburącz wokół talii i uniósł. Zaczęła wierzgać, kopać i uderzać pięściami w jego głowę. Nie przyniosło to żadnego efektu. Był od niej większy i silniejszy. Rzucił ją jak marionetkę na stary, pożółkły materac, od razu zsuwając swoje spodnie do kostek. Zwalił się na nią swoim ciężkim ciałem, lewą ręką złapał za jej nadgarstki, w prawą chwycił penis. Nieporadnie manewrując nim, starał się jak najszybciej wejść w nią. Nic z tego. Pomimo siły, jaką wkładał w swoje starania, wrota rozkoszy były niedostępne. Zamknął oczy i pokręcił głową. Otwartą dłonią uderzał się w czoło, powtarzając w głowie: głupi, głupi, głupi. Otworzył oczy, oblizał palec wskazujący i serdeczny, biodra wychylił do tyłu. Wilgotnymi palcami łapczywie macał jej wargi sromowe, starając się zwilżyć je jak najmocniej. Kiedy uznał, że jest gotowa, spróbował jeszcze raz. Sukces. Poczuł przyjemne ciepło. Był w środku. Ona też to poczuła. Od razu zaczęła głośno płakać i krzyczeć. Jej sprzeciw działał na niego tak jak nigdy przedtem. Zmarszczył czoło, wybałuszył oczy i zaczął zlizywać jej łzy. Smak, jaki poczuł na języku – słony, wymieszany z bólem, doprawiony strachem i nienawiścią – dopełnił całości. Z głośnym jęknięciem skończył po kilku koślawych ruchach. Nie chciał od razu wychodzić. Miał ochotę zostać w niej jeszcze chwilę, aż do momentu, kiedy sflaczały penis sam wyskoczy na zewnątrz. Było mu teraz tak dobrze.
Sielankę przerwał głos, który usłyszał z głębi piwnicy.
– Jakubie! – wybrzmiało jak basowy pomruk burzy.
Zerwał się na równe nogi. Naciągnął spodnie i spojrzał w stronę drzwi. Ktoś tam stał. Wysoka, ciemna postać blokowała drogę ucieczki. No to się doigrałem, pomyślał. Ktoś jakimś cudem wpadł na jego trop. Ale jak? Gdzie popełnił błąd?!
Patrząc w stronę postaci, nie poczuł strachu, bo czymże jest strach? Spuścizna po przodkach, pierwotny instynkt przetrwania. Przecież on był wyższą istotą od zwykłego człowieka. Był wybrany, jedyny w swoim rodzaju. On był nowiną.
W chwilach zwątpienia domyślał się, że tak właśnie może to się skończyć. Zwykli ludzie nie zrozumieją jego misji. W ludzkiej naturze leżała niechęć i wykluczenie tego, co niezrozumiałe, niezgodne z przyjętym kodeksem moralnym. A przecież prawdziwy zbiór praw mieli przed oczami. Nie potrafili ich zobaczyć. To on miał uświadomić całą ludzkość, a ten skurwiel w drzwiach wszystko zaprzepaści. Ale dlaczego nie przerwał mu niedawnych uniesień? Przecież miał go jak na widelcu. Mógł zaatakować znienacka, zamiast tego tylko patrzył. Dziwne. Może to jakiś fetyszysta, przeszło mu przez myśl. Może lubi sobie popatrzeć. Może tak jak on ulżył sobie, będąc tylko biernym obserwatorem. Nie było czasu na tego typu rozważania. Był tu, a nie powinien.
– Aaaaa! – wykrzyczał, ruszając na niego.
Nie kalkulował, czy warto stawiać opór. Musiał działać. Żywego go nie wezmą. Śmierć albo wiktoria. Dzień albo noc. Dobro lub zło. Czarne albo białe, to było tak proste.
Biegnąc w jego stronę, wiedział, że ma przysłowiowego asa w rękawie. Zawsze, kiedy schodził na dół, był uzbrojony. Czasem był to nóż, czasem pałka teleskopowa, ale dzisiaj było to coś ekstra. Linka z hamulca rowerowego, którą wyjął z oplotu i przymocował do własnoręcznie rzeźbionych, drewnianych rączek. Była krótka, niecałe pół metra długości, ale za to diabelnie skuteczna. Cienka, od razu wrzynała się w gardło. Nikt nie miał szans wyswobodzić się z zabójczej pętli.
Od razu zarzucił mu ją na szyję, obrócił się, kolanem zaparł o jego plecy i z całej siły pociągnął. Mężczyzna ani drgnął. Nie bronił się, nie wyrywał, nic. Stał niewzruszony, czekając.
Był wielki i silny jak wół, to musiał przyznać. Z daleka wydawał się niższy i słabiej zbudowany, teraz, kiedy go dusił, miał wrażenie, że walczy ze skałą. Zacisnął zęby i pociągnął z całej siły. Na nic to się nie zdało. Jego oponent stał niewzruszony, jak wcześniej. Nie widząc efektów, pociągnął mocniej, zapluwając przy okazji jego plecy. Syczał z wysiłku i głośno sapał. Powoli zaczynał opadać z sił. Czuł, że uścisk nie jest już tak silny jak na początku, aż w końcu odpuścił. Pewnie był przygotowany, pomyślał. Miał jakiś kołnierz albo coś. Dalsza walka nie miała sensu. Upadł na kolana, drewniane rączki potoczyły się kilka centymetrów w bok.
– Jakubie – usłyszał kolejny raz, a głos ten zmroził mu krew.
Na czworakach zaczął go obchodzić. Powoli podniósł się, nieporadnie stawiając pierwsze kroki, niczym chwiejne niemowlę. Nie chciał narażać się na kopniaka w twarz. Pomimo zmęczenia mógł jeszcze walczyć. Ale kim był jego przeciwnik?
Kiedy stanęli naprzeciw siebie, to, co zobaczył, na chwilę odebrało mu mowę. Kolejny raz padł na kolana, twarz wcisnął w podłogę, z której jeszcze niedawno wycierał kał z moczem. Poczuł nieopisaną radość.
– Wstań. – Słowa rozbrzmiały po całej piwnicy. Jakub miał wrażenie, że wprawiają w drżenie ściany, żarówka zwisająca z sufitu zaczęła kołysać się na boki, a ze stropu posypał się kurz.
Bez namysłu wykonał rozkaz. Nie miał odwagi na sprzeciw. Wyprostował się, jednak wzrok wlepił w podłogę. Nie miał prawa oglądać jego oblicza.
– Twoja misja dobiegła końca. – Przybysz położył rękę na jego ramieniu. Była silna i nienaturalnie ciężka. Ugiął się pod jej ciężarem. – Od dziś mam dla ciebie nowe zadanie. Od dziś zmienisz swe imię, zmienisz swe życie. Porzucisz dawną drogę. Staniesz się kimś zupełnie innym. Będziesz powiernikiem, ku mojej chwale. Od dziś będziesz…
Siedząc na ławeczce przylegającej do placu zabaw, wsłuchiwał się w jazgot i harmider panujące dookoła. Dźwięki, które docierały do jego uszu, miały ostre krawędzie, były nieregularne i zardzewiałe. Każda chwila spędzona w tym miejscu sprawiała mu fizyczny ból. Czuł się jak osadzony w Guantanamo terrorysta torturowany od dwudziestu czterech godzin piosenką Baby Shark. Miał ochotę uciec albo krzyczeć. Najlepiej jedno i drugie.
Jakaś mała, przerażona dziewczynka od dobrych kilku minut nawoływała matkę, jednak ta pozostawała niewzruszona na jej wołania. Może nieodpowiedzialnie zostawiła małą, a sama poszła na zakupy? Może płacz córki nie był w stanie przebić się przez głośny rechot psiapsiółek, młodych, odpicowanych mam, które trzymając w ręku latte macchiato, zdawały się być tu dla własnej przyjemności, nie swoich dzieci? Kobieto, weź się ogarnij i idź do swego dziecka!, miał ochotę wykrzyknąć. Jednak milczał.
Dwóch chłopców kłóciło się o wiaderko w piaskownicy. Mała grupka kopała do siebie piłkę, głośno komentując zagrania. Wszystko to zlewało się w jedną całość. Było jak biała farba, do której malarz dodał pigment i teraz starał się to wszystko połączyć. Donośne rozmowy były głównym barwnikiem. Kilka kropel ekscytacji i śmiechu, pokaźna łyżka jęku nienaoliwionych huśtawek i szczekania psa. To wszystko połączone ze sobą można było jeszcze jakoś przełknąć, ale do mieszadła ktoś nierozważnie dodał najważniejszy składnik. Wrzask. Zdecydowana większość obecnych dzieci biegała i po prostu krzyczała. Przypominało to bardziej świniobicie aniżeli zabawę. Po co? Bez podstaw, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi. Biegały i krzyczały.
Dzisiaj miał wolne. Obiecał córce, że zabierze ją na największy plac zabaw w Białymstoku, a jego słowo było cenniejsze od pieniędzy. Pomimo tego, że wczoraj zapił na smutniaka, nie mógł jej odmówić. Widział radość w jej oczach, kiedy tu przyjechali. Jeden jej uśmiech rekompensował tortury, jakie właśnie przeżywał. Tylko dlaczego te dzieciaki tak strasznie drą japę?
– Jezu, daj mi siłę – powiedział cicho do siebie, przełykając resztki śliny.
Okropnie chciało mu się pić, jednak zapomniał wziąć ze sobą wodę. Kiedyś ktoś mądrzejszy od niego powiedział, że kac to kara za przerwę w piciu, ale na samą myśl o alkoholu robiło mu się niedobrze. Chociaż z drugiej strony jabłkowy redd’s od razu rozprawiłby się ze złym samopoczuciem. Dobrze zakamuflowany posmak etyliny nie spowodowałby odruchu wymiotnego. Jasne, najebałby się po jednym, ale po drugim wróciłby do równowagi. Wbrew logice drugi zadziałałby trzeźwiąco.
– Tatusiu, widziałeś? – usłyszał głos córki, który przerwał jego rozmyślania.
Patrzyła na niego tymi swoimi wielkimi, niebieskimi oczami, rozradowana od ucha do ucha.
– Jasne, że widziałem – skłamał. Od dłuższego czasu jego uwagę przykuwała młoda, atrakcyjna kobieta. Siedziała naprzeciwko niego. Czytała książkę, miała rude włosy upięte w kucyk, czarny, sportowy top i szare legginsy. Wyglądała, jakby odpoczywała po joggingu. Ale kto biega z książką? Pewnie była tu z dzieckiem, jak wszyscy dorośli. Zamiast redd’sa godzina z nią w łóżku i byłbym jak młody Bóg, uśmiechnął się do siebie na tę myśl.
– Tak? To co zrobiłam? – zapytała zawadiacko córka.
– Wisiałaś do góry nogami.
– No, ekstra, nie? – Wybałuszyła oczy, śmiejąc się przy tym od ucha do ucha.
Za długo pracował w policji, żeby dać się podejść młodej. Może gdyby odezwała się do niego nieco później, miałby jakiś problem z odpowiedzią. Na szczęście krzyknęła, nie zdążywszy jeszcze się wyprostować, ułatwiając mu zadanie do granic możliwości.
– Tak, tylko uważaj na siebie.
– Dobrze, tatusiu – powiedziała, znikając za kolejną z atrakcji placu zabaw.
Dyskretnie spojrzał w stronę obiektu westchnień. Ławka była pusta. Tyle było z nowej znajomości, a może i przygodnego seksu z rudowłosą mamuśką, westchnął do siebie. Trzeba było mniej się na nią lampić, tylko podejść i zagadać, skarcił się w myślach.
– Zjebany ryj jesteś, Ariel – powiedział do siebie cicho.
Wiedział, że już tylko redd’s będzie w stanie uratować jego samopoczucie. Niestety na to trzeba było poczekać do wieczora. Teraz musiał zacisnąć zęby i skupić się na małej. Nieczęsto zdarzało się, że jej matka sama z siebie proponowała mu dodatkowe widzenie. Kiedy Agata zadzwoniła i zapytała, czy zajmie się córką, zgodził się bez wahania. Nadal miał kilka dni urlopu do wykorzystania, na komendzie nie działo się nic ciekawego, dlatego nikt nie robił mu pod górkę, jak poprosił o jeden dzień wolnego.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk wiadomości tekstowej. Spojrzał na wyświetlacz telefonu. Bury, czyli Zbyszek Burecki, jego wieloletni partner. W tym roku miał przejść na emeryturę, dlatego nie angażował się zbytnio w nowe sprawy. Czego on mógł teraz chcieć? Bury doskonale wiedział, jakie Ariel ma plany na dzisiaj. Podpowiedział nawet, żeby po zabawie zabrał małą do parku na gofra z bitą śmietaną. „Nic nie jest w stanie dodać tylu punktów do zajebistości, co ciepłe gofry z bitą”, przekonywał.
Odczytał treść wiadomości:„Zadzwoń”.
No tak. Czego mógł się po nim spodziewać? Zadzwoń i tyle.
Mało było ludzi tak oszczędnych w słowach jak Zbyszek. Na początku, kiedy wspólnie jeździli na patrol, myślał, że partner jest zwykłym bucem. Miał wrażenie, że z racji rangi i stażu patrzy na niego z góry. Nic bardziej mylnego. Bury wyznawał jedną prostą zasadę. Jak nie masz nic ciekawego do powiedzenia, to milcz. Trzymał się tej maksymy kurczowo i wszyscy w nim to szanowali. Wszystko ulegało zmianie, kiedy w głowie zaczynały buszować mu procenty. Jezu, jakie on wtedy potrafił głupoty wygadywać. Stare dowcipy z brodą, historyjki wyciągnięte z dupy czy swoje fantazje erotyczne. Kto by pomyślał, że stateczny, szanowany i lubiany policjant marzy o trójkącie z czarnoskórą grubą prostytutką i – uwaga – tajskim ladyboyem. Jak ten pomysł wykiełkował w tym chorym umyśle? – nikt nie wiedział. Tak samo jak nikt nie miał pojęcia, czy sprawa z trójkątem jest aby na pewno na poważnie. Jedno było pewne. Jak nie masz nic ciekawego do powiedzenia, to lepiej po prostu milcz.
Spojrzał na małą. Biegała z jakimiś chłopcami i krzyczała jak oszalała.
Wybrał numer do partnera. Po pierwszym sygnale odezwał się głos w słuchawce.
– Mamy skórę – usłyszał w słuchawce.
Żadnego „cześć” czy „nie przeszkadzam?” albo „co u ciebie słychać?”. Od razu konkrety. Mamy skórę.
– Kurwa – odpowiedział.
Nie tego spodziewał się usłyszeć od partnera. Miał nadzieję, że stary pryk wygrał milion w lotka i zaprasza go na degustację obrzydliwie drogich, snobistycznych wódek, które zapewne zapijaliby colą z Biedronki i zagryzali ogórkiem kiszonym. Na samą myśl o alkoholu zabulgotało mu w brzuchu, a treść żołądkowa zrobiła piękne trzysta sześćdziesiąt stopni. Cicho beknął i poczuł smak przetrawionego śniadania, a raczej tego, co nieporadnie imitowało śniadanie, bo czy można nazwać kawę i ćwiartkę jabłka pełnowartościowym posiłkiem?
– Najprawdopodobniej nielegalny ubój – dodał.
– Ja pierdolę.
„Skórę”, czyli trupa, był jeszcze w stanie przeżyć, ale zabójstwo? To było już za wiele. Od dłuższego czasu w mieście nie działo się nic ciekawego, takie uroki zimy. Większość ludzi przesiadywała w domach z wlepionymi oczami w telewizor, oglądając te durne paradokumenty. Motłoch wyłączał się i wpatrywał w to gówno, nie zastanawiając się nad przyziemnym życiem. Problem ze spłatą raty kredytu, szef kutas, krwawienie z odbytu? To żaden problem przy perypetiach drewnianych postaci z telewizji. Ziemniak, kiedy zaczyna kiełkować, wypuszcza łodygę, kwitnie i dorasta pod ziemią, zamieniając się w pyszną bulwę. Dojrzewa spokojnie, czekając na wykopanie przez rolnika, później trafia do sklepu, w końcu do kucharza, który gotuje go, tłucze i zamienia w purée. Właśnie w taką papkę zamieniały się mózgi tych wszystkich ludzi, którzy oglądali tego typu programy. Z drugiej jednak strony była to zdecydowanie lepsza rozrywka od prania żony lub dzieciaków, ćpania, awantur czy oglądania porno z dziećmi, bo tego głównie dotyczyły wezwania zimą. Może oprócz porno, z tym zmagali się przez cały rok. Problem ten nie dotyczył tylko duchownych, jak myślała większość ludzi. Łapali pedofilów z wszystkich klas społecznych, od prokuratorów, sędziów czy polityków niższego szczebla po biznesmenów, księży właśnie, na fizolach i bezrobotnych kończąc. Co trzeba mieć we łbie, żeby czerpać satysfakcję z oglądania małych dzieci? Świat od początku istnienia schodził na psy, ale teraz miał wrażenie, że stacza się jak David Hasselhoff z hamburgerem u progu swojej kariery.
Po zimowym śnie przyszła wiosna, jednak tego roku była wyjątkowo łaskawa. „Spławik” na stawach w Dojlidach, który po pijaku wypadł z łódki, kilka wyrw, zakłóceń, „Pan Kleks” na Dziesięcinach, nic nadzwyczajnego. I właśnie dzisiaj, kiedy był na wolnym, musiało wydarzyć się coś ciekawego.
– Coś więcej? – spytał po chwili ciszy.
– Jakieś małolaty kopały hopki pod motocrossy w lesie na Pietraszach, no i wykopały trupa.
– Zgniłek czy kości?
– Raczej kości.
Janicki zaśmiał się w duchu.
– A ty wiesz, że za PRL-u te kurwy z NKWD zrobiły sobie tam strzelanie do żołnierzy podziemia?
– No, tylko że nasz trup ma reeboki na nogach – odpowiedział z nieukrywaną satysfakcją w głosie Bury.
– Szlag by to – warknął do słuchawki. – Kto jest?
– Właśnie dlatego zawracam ci dupę. Wiesz, że za to info do końca życia będziesz płacił mi za kurwy?
– Wiem. – Pokręcił zrezygnowany głową.
– Nowa pani prokurator, a wokół niej jak pies łasi się nie kto inny, jak nasz kochany WW.
– Kurwa! – syknął przez zęby i zacisnął ze złości pięści.
Ta wiadomość zadziałała na niego jak czerwona płachta na przysłowiowego byka. Wiktor Wojtulewicz, zwany WW lub, jak kto wolał, Wielki Wieśmak, w jego mniemaniu był hańbą całej policji w Polsce. Nie odznaczał się żadnymi efektami, jednak cały czas dostawał ciekawe sprawy. W jednym był naprawdę dobry. Potrafił wejść przełożonemu tak głęboko w dupę, że brał ze sobą latarkę. Nie miało znaczenia, czy był to komendant, prokurator, czy minister spraw wewnętrznych, Wieśmak nie brał jeńców. Zapewne wszyscy mieli go serdecznie dość, dlatego na odczepnego dawali mu to, co chciał. Poza tym jego ojciec był starym esbekiem. Ariel nienawidził wszelkiej maści komunistów, a ten pajac chełpił się swoją spuścizną. Któregoś razu przegiął pałę i przyniósł na komendę zdjęcia operacyjne opatrzone podpisem jego ojca. Kogo tam nie było – Wałęsa, Popiełuszko, Wojtyła. Chłopaki nie wytrzymali i wyrzucili mu to przez okno, a ten jak dureń biegał po chodniku, zbierając je. Co się pośmiali, to ich.
Do tego dochodziła kwestia prokuratorki. Była nowa, zajęła stanowisko po skorumpowanym poprzedniku, który teraz odpoczywał, przykryty płytą nagrobną. Słyszał tu i ówdzie, że jest ostra jak żyleta. Podobno na jej widok wszyscy stawali na baczność, i wcale nie chodziło o musztrę. Chciał zrobić na niej dobre wrażenie, pokazać się jako piekielnie inteligentny i przystojny policjant, jednak jak to zrobić, nie będąc na miejscu?
Wypuścił głośno powietrze.
– Zaraz tam będę – powiedział podłamanym głosem.
– A mała?
– Coś wymyślę.
– Okej – odpowiedział Bury, po czym zakończył rozmowę.
Ariel spojrzał na córkę, która beztrosko zjeżdżała ze zjeżdżalni. Odważnie podnosiła ręce, jakby była co najmniej na rollercoasterze. Wynagrodzę ci to kiedyś, pomyślał. Może zapomnisz, a w przyszłości zrozumiesz, oszukiwał się. Nie chciał jej zawieść. W jego mniemaniu mała wycierpiała się wystarczająco dużo. Nie tylko ona, Agata też. Ciągła nieobecność, humory, jakie miewał, w końcu alkohol do odcinki. Nic dziwnego, że go zostawiły. Zasłużył sobie. Obiecał, że teraz będzie inaczej, że się zmieni. Co z tego wyszło? Kac i kolejny zawód, tyle były warte jego obietnice.
Szybko wybrał numer do rodziców. Miał nadzieję, że zaopiekują się wnuczką przez godzinkę lub dwie. Czekając na połączenie, nerwowo poruszał nogą. Niestety, nikt nie odbierał.
– Po chuj wam komórka, skoro jej nie odbieracie – warknął pod nosem. – Lenka, kochanie, podejdziesz tu na chwilę? – krzyknął do córki.
– Już biegnę.
Rzeczywiście biegła. Była taka szczęśliwa. Stanęła zziajana przed nim, przełknęła ślinę i patrząc na niego, czekała.
– Kochanie, co ty na to, żebyśmy pojechali na chwilę do dziadków?
Mina od razu jej zrzedła. Wcale jej się nie dziwił. Jego rodzice może nie byli dziadkami na medal, ale od czasu do czasu mieli prawo spotkać się z wnuczką. No dobra, będąc szczerym, to byli chujowymi rodzicami i równie chujowymi dziadkami, ale choć raz mogliby mu pomóc.
– Po drodze skoczymy na Happy Meala, co ty na to?
– Przecież zawsze mówiliście, że jedzenie z maka to syf. – Spuściła wzrok na ziemię.
– Wiesz, czasami można zjeść coś niezdrowego, jak ma się na to ochotę. Organizm też musi uodpornić się na takie jedzenie, a ty chyba lubisz jeszcze maka, co nie?
– Lubię.
– To może nie powiemy mamie. Jak jej nie smakuje, nie musi tam chodzić, dobra?
Uradowana od ucha do ucha dziewczynka przytaknęła, mocno machając głową.
– To co, zbieramy się?
– Juuuż? – przeciągnęła pytanie do granic możliwości, unosząc wysoko brwi.
– Następnym razem wpadniemy tu na dłużej.
– Okej – odpowiedziała smutno.
W maku nie było kolejki, szybko zamówił jej zestaw z zabawką, sobie wziął czarną kawę. Zapach podłego mięsa i frytek wypełnił wnętrze samochodu. Zaczął mieć wyrzuty sumienia, że w tak okropny sposób przekupił córkę. Przecież to dla jej dobra, przekonywał sam siebie w myślach. Jak się wykażę, szybko awansuję, przejdę na emeryturę i będę miał więcej czasu dla niej.
Uchylił okno. Bał się, że skórzane fotele jego jeepa liberty przesiąkną olejowym zapachem hamburgera z frytkami. Kochał ten samochód i dbał o niego, chyba nawet lepiej niż o swoją rodzinę. Ciułał każdy grosz, jaki udało mu się zaoszczędzić z policyjnej pensji, żeby w końcu pozwolić sobie na wymarzone auto. Czarny z chromowanym grillem, automat, V6 3,7 litra, zagazowany oczywiście, bo nie srał przecież pieniędzmi. Sprawdzał się w mieście i terenie. No i jak on się prowadził – malina!
– Tatusiu, a wujek Albert mówił, że policję trzeba zredukować o połowę, bo nic nie robi, tylko siedzi i pierdzi w stołek.
No i się zaczęło. Wujek Albert twierdzi, że… Jezu, jak on nienawidził tego przydupasa. Problemem nie było tylko to, że spotykał się z jego eks. Wszystko w nim mu nie pasowało. No bo Albert, co to w ogóle za imię? No imię dla zjeba. Łysiejący z zaczeską na bok. Zamiast ogolić się na łyso i nie robić z siebie pajaca, on musi udawać, że jeszcze ma włosy. Nie, durniu, nie masz! Do tego dochodziło to, jak się prowadził. Biznesmen, który nawet w domu pomyka w garniaku. Kto normalny w domu chodzi chociażby w jeansach? Każdy po robocie zrzuca z siebie ciuchy, wskakuje w dres i odpoczywa, ale nie on. Pan szycha od rana do nocy zapierdala pod krawatem, bo jest taki ważny. I ten jego wywyższający się ton. Rzygać mu się chciało na samą myśl o tym człowieku.
– Kochanie, a wiesz, że wujek to ktoś z rodziny, a Albert kimś takim nie jest?
– Wiem, ale mama mówiła, że jak wezmą ślub, to będzie moim tatą.
Po moim, kurwa, trupie!, chciał wykrzyczeć. Jak chcą brać ślub, niech biorą, ale ojcem zawsze będzie on i nikt, kurwa, inny. Nie pozwoli, żeby jakiś obcy facet rościł sobie prawo do tytułu ojca.
– Jak mama weźmie ślub z Albertem, to będą małżeństwem. Jeśli nie będziesz miała ochoty nazywać go tatą, to wcale nie będziesz musiała, rozumiesz? – powiedział, starając się panować nad buzującymi emocjami.
– Wiem.
– Mądra dziewczynka. – Uśmiechnął się.
– Bo tylko ty zawsze będziesz moim tatą.
No i mała skruszyła jego serce. Kolejny raz zresztą. Pierwszy raz, kiedy myślał, że poryczy się przez nią jak bóbr, był na sali porodowej. Pielęgniarka wręczyła mu małe, pomarszczone i wrzeszczące zawiniątko. Jego córkę. Krew z krwi. Najpiękniejszą istotę na świecie. Całe jego ciało drżało, trzymał ją kurczowo, żeby nie wypadła mu z rąk. Patrzył zszokowany w tę wyjącą istotę i nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Od rozklejenia się uratowała go piguła, która brutalnie zabrała mu dziecko i wyszła z sali.
Drugi raz był na ostrym dyżurze. Mała wypiła coś z szafki w kuchni, gdzie trzymali chemię domową. Zbladła, zataczała się, o mały włos nie straciła przytomności. Lekarze zrobili jej płukanie żołądka, podłączyli do różnych maszyn i kazali czekać. Siedzieli z Agatą przy szpitalnym łóżku i modlili się, co w ich przypadku nie było naturalne. Nigdy nie byli jakoś przesadnie wierzący, ale tego dnia czuli, że muszą, wszak człowiek zwraca się do Boga, kiedy czegoś od niego potrzebuje. Koniec końców okazało się, że Lenka dorwała się do butelek po małpkach, które Ariel składował w jednym miejscu, i najzwyczajniej w świecie upiła się resztkami pozostającymi na dnie. Dostał wtedy srogi opierdol od Agaty, ale wiedział, że zasłużył. Trzeci raz był właśnie teraz.
– Dokładnie tak, kochanie – odpowiedział łamiącym się głosem.
– A co do policji, to powiedziałam mu, że gdyby nie było tylu złych ludzi, to nie trzeba byłoby tylu policjantów, i że w przyszłości, jak dorosnę, to też zostanę policjantką.
A teraz czwarty.
Dojechali pod dom jego rodziców. Kazał małej zostać chwilę w samochodzie. Najpierw sam chciał sprawdzić, czy aby na pewno może powierzyć ją dziadkom. Kiedy wszedł do mieszkania, zapach gorzały strzelił mu w ryj jak Gołota Mike’owi Mollo. Ojciec chrapał nawalony w salonie, matka w sypialni. Wszędzie walały się puste butelki po piwie i wódce. Tyle było z obietnicy ogarnięcia się i odstawienia wódy, pomyślał. Nieumiejętność dotrzymywania danego słowa i słabość do alkoholu najwyraźniej były cechą dziedziczną.
Jego pierwotny plan legł w gruzach, jak marzenia twórców Kac Wawy o Oscarze. Był w czarnej dupie. Musiał na szybko wymyślić coś innego. Jedynym wyjściem było zabranie córki na miejsce zbrodni. Absolutnie nie był to dobry pomysł, ale nie mógł przecież zadzwonić do Agaty i powiedzieć: „Sorry, ale właśnie coś mi wyskoczyło i muszę odwieźć ci małą”. Przecież nigdy więcej nie dostałby nadprogramowego dnia. W kwestii widzenia z dzieckiem musiał być ostrożny jak saper. Jeden nieodpowiedni ruch, a wszystko strzeli w łeb.
Wrócił do samochodu, otworzył tylne drzwi, a ostry zapach jedzenia owiał mu twarz. No to trzeba będzie czyścić całe wnętrze, przeszło mu przez myśl.
– Kochanie, zmiana planów – zaczął.
– Super! – Prawie podskoczyła z ekscytacji.
– Pojedziemy na chwilkę do lasu. Tatuś zostawi cię w samochodzie, a sam na momencik wyskoczy coś załatwić. Ty w tym czasie spokojnie zjesz, a jak będziesz się nudzić, to zostawię ci swój telefon i będziesz mogła pograć w Angry Birds. Możemy tak się umówić?
– Jasne, tato, ale zamiast Angry Birds będę mogła zagrać w Candy Crush Saga?
– Oczywiście.
– Super, bo Angry Birds już przeszłam na telefonie wujka Alberta.
Znowu ten wujek. Zacisnął zęby.
– To znaczy na telefonie Alberta – poprawiła się, co znacznie rozluźniło jego szczękę.
– Mówiłem, że w końcu uda ci się to przejść.
– No.
– To co, jedziemy?
– Jedziemy.
Reszta drogi minęła im w milczeniu. Żadnych mądrości głoszonych przez Alberta, historii, jakie wspólnie przeżywali, czy wizji przyszłości bez niego. Mógł skupić się na drodze i obmyślić plan, jak wkupić się w łaski nowej pani prokurator. Wiedział, że dzień wolny od pracy działał na jego niekorzyść. Potrzebny był jakiś sprytny sposób na rozpoczęcie rozmowy, taki, który sprawi, że fakt jego obecności nikogo nie zdziwi. Nic mu nie przychodziło do głowy. To przez Agatę musiał się teraz gimnastykować. Że też, cholera, akurat dzisiaj musiała umówić się na randkę z tym swoim gachem. Nie mogła zrobić tego wczoraj albo jutro. Nie, akurat dzisiaj, a on musiał teraz kombinować. A co, jeśli ten przydupas oświadczy się jej dzisiaj? W końcu mała wspominała, że coś tam planują. Zawiezie ją po wszystkim do matki, a ta otworzy mu drzwi, świecąc po oczach ogromnym pierścionkiem z diamentem. Agata na bank będzie chciała się pochwalić. Będzie szczęśliwa. Kurwa, jak wtedy się zachować? Pogratulować, uśmiechnąć się, wzruszyć ramionami czy po prostu wyjść? Na samą myśl o takiej sytuacji w jego żyłach buzował istny koktajl emocjonalny. Złość, żal, zazdrość, wkurwienie i smutek. Wszystko naraz.
Kiedy parkował przed ścieżką ciągnącą się w głąb lasu, zdał sobie sprawę, że zamiast wymyślić jakąś ściemę przełożonym, on przez całą drogę rozmyślał o swojej byłej. Pomimo rozstania i nieukrywanego żalu cały czas miała na niego niekwestionowany wpływ.
– Kotek, masz tu mój telefon. Jakby coś się działo, wiesz, co masz robić?
– Tak, tatusiu. – Westchnęła, wyraźnie zawiedziona jego pytaniem.
– Więc?
– Mam wejść w książkę telefoniczną, wybrać numer do pana Burego i spokojnie wytłumaczyć mu, co mi zagraża. Jeśli pan Bury nie odbierze, mam zadzwonić pod numer sto dwanaście, przedstawić się, powiedzieć, ile mam lat, gdzie jestem, a później co mi zagraża – powiedziała praktycznie jednym tchem.
– Brawo. Postaram się wrócić jak najszybciej. Nie wychodź z samochodu i spokojnie czekaj. Pa. – Pocałował ją w czoło.
– Pa, tatusiu.
Zamknął drzwi i ruszył w stronę lokalizacji wysłanej mu SMS-em przez Zbyszka. Nie zdążył wejść głębiej niż kilkanaście metrów, kiedy usłyszał czyjeś wołanie. Początkowo pomyślał, że to któryś z kolegów go rozpoznał, jednak już po chwili jego wątpliwości zostały rozwiane. Na ławeczce wciśniętej pomiędzy dwa ogromne świerki siedział posilający się kanapką facet. Jego poliki były wypchane jedzeniem, przez co Ariel nie był w stanie zrozumieć, co też do niego mówi. Machnął mu na odczepnego i ruszył dalej. Nie miał czasu ani ochoty na pogaduszki z menelami.
– Panie, panie, chodź no tu. – Ledwo zrozumiały bełkot dotarł do jego uszu.
Dobra, szybko ogarnę wariata, pomyślał, może potrzebuje pomocy, może udar jakiś ma albo coś. Zejdzie mu tu na ławce, a hieny dziennikarskie będą miały pożywkę. Już widział te nagłówki: „Mężczyzna umiera pod okiem policji” albo „Bezduszność w polskiej policji”. Wszystko potrafili wywrócić do góry nogami dla kilku kliknięć na tych pseudoinformacyjnych stronach.
Zbliżając się do niego, usłyszał, jak gość głośno przełyka kanapkę. Na głowie miał niebieską czapeczkę z daszkiem i długi, wełniany płaszcz do kostek, co było dość dziwne w taką pogodę, ale nie takie wariactwa widywał w swoim życiu.
– Pan nie idzie w tamtą stronę. – Wskazał kierunek kanapką. Była z czarnym salcesonem. Od razu zrobiło mu się niedobrze. Boże, co za wariat, pomyślał. – Coś tam się stało, masa policji, nie przepuszczą pana. Dobrze radzę.
Zatrzymał się. Wyciągnął z kieszeni legitymację i pomachał nieznajomemu przed oczami.
– A, to przepraszam, nie wiedziałem, nie zatrzymuję pana władzy.
Nieznajomy skulił się nienaturalnie i ręką sięgnął pod ławkę, po stojący na ziemi termos. Bez słowa odkręcił go i zaczął nalewać gorący, parujący napój. Była wiosna, temperatura biła rekordy, nikt o zdrowych zmysłach nie wyszedłby na spacer w płaszczu i z termosem pod pazuchą. Coraz więcej wariatów chodzi po tym świecie, pomyślał.
Zostawiwszy ciepłolubnego amatora salcesonu i gorącej herbaty, szybkim krokiem ruszył przed siebie. Nie musiał szukać odpowiedniej ścieżki. Doskonale znał każdy zakamarek tego lasu. Przez ostatnie dwadzieścia kilka lat wiele się zmieniło, jednak kształt ścieżek, charakterystyczne drzewa i głazy cały czas były na swoim miejscu.
Ostatni raz, kiedy tu był, wyrył się na jego ciele i umyśle, pozostawiając głębokie blizny. Było to pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Razem z resztą chłopaków przyjechał tu dużo przed czasem. Wszyscy wiedzieli, że na swoim terenie mają przewagę, i chcieli to skrzętnie wykorzystać. Plan był prosty – pięćdziesięciu na pięćdziesięciu, bez sprzętu, tylko gołe pięści, do pierwszej krwi. W razie nieoczekiwanego obrotu spraw mieli pochowane pałki, kastety i metalowe rurki.
Dwadzieścia minut przed przyjazdem przeciwników każdy z nich wciągnął grubą kreskę białego. Od razu poczuli skokowy przypływ siły. Dragi sponsorował ktoś z góry, mieli do nich praktycznie nieograniczony dostęp i nie musieli martwić się o kasę. Ich cel był tylko jeden. Wygrać.
To była pierwsza ustawka Ariela. Wkręcił go Kamil, jego starszy brat. Do tego dnia przygotowywał się od dawna. Hektolitry potu wylane na siłowni, tony przerzuconego żelastwa i godziny spędzone na treningach tajskiego boksu wreszcie miały przynieść wymierne efekty. Kilkukrotnie musiał udowodnić Kamilowi i reszcie, że jest już gotowy. Raz wysłali go, żeby postraszył właściciela budki z zapiekankami, innym razem małą grupkę skejtów na osiedlu. Niby nic nadzwyczajnego, ale to dzięki takim akcjom udało mu się zdobyć zaufanie góry.
Czas dłużył im się niemiłosiernie. Przeciwnicy spóźniali się już dobrych kilkadziesiąt minut. Ktoś żartował, że obsrali zbroje i uciekli na Pomorze. Kilka telefonów i sprawa szybko się wyjaśniła. Na trybunach wybuchły burdy, mecz został przerwany, ale na szczęście już się skończył. Nasi wygrali, ale kogo interesował wynik? To, czy Jagiellonia wygrała, czy przegrała, było sprawą drugorzędną. Najważniejsza potyczka właśnie miała się zacząć i to jej wynik liczył się w środowisku.
W końcu przyjechali. Gdy wysiadali z samochodów, zrobili na nich niekiepskie wrażenie. Napakowane byki, całe podziarane, co drugi to większy. Nie było czemu się dziwić, w końcu przyjechała do nich druga najlepsza ekipa w Polsce.
Wyjaśnili sobie zasady, stanęli naprzeciw siebie i na dany sygnał ruszyli. To, co działo się później, zapamięta do końca życia. Wszystko odbywało się jak w zwolnionym tempie. Podbiegł do pierwszego lepszego gościa, z wyskoku wpakował mu buta pod żuchwę. Typ zachwiał się, ale nie upadł. Jebany był wielki jak góra. Otrząsnął się i otwartą ręką sprzedał mu tak siarczystego strzała, że zakrył się nogami. Wtedy zobaczył to, co doprowadziło go do tego, kim był teraz. Kamil leżał na ziemi. Miał zakrwawioną twarz. Patrzył prosto w jego oczy. Nie ruszał się. Leżący na wilgotnej ziemi Ariel dostrzegł, jak stopa któregoś z przeciwników ląduje na twarzy jego brata, później następna i jeszcze jedna. Ktoś skoczył mu na twarz. Głowa Kamila odskakiwała w prawo i lewo jak u szmacianej lalki. To nie była czysta walka. Przeciwnicy byli żądni krwi. Bili, żeby zabić. Odruchowo wstał i ruszył bratu na ratunek. Nie umiał inaczej. Musiał mu pomóc. Chwilę później stracił przytomność.
Kiedy się obudził, leżał w szpitalu. Obok jego łóżka siedziała zapłakana matka. Łamiącym się głosem przekazała mu okrutną wiadomość. Kamil nie żył.
Gdy dowiedział się o śmierci brata, coś w nim pękło. Zapragnął zemsty. Jak tylko opuścił szpital, spotkał się z chłopakami. Wszyscy składali mu kondolencje, obiecywali wendetę, kazali jednak uzbroić się w cierpliwość, nie mogli działać pod wpływem impulsu. Musieli dobrze zaplanować uderzenie, tak żeby zadać jak najdotkliwsze ciosy przeciwnikowi. Zgodził się i zgodnie z poleceniem czekał. Miesiąc później policja zamknęła sprawę ze względu na niewykrycie sprawców. Wszyscy powoli zapominali o tragedii, jaka rozegrała się kilkadziesiąt dni wcześniej. Dziennikarze przestali węszyć, ruszając na poszukiwania kolejnej taniej sensacji. To był ten czas, kiedy mogli uderzyć.
Na Pomorze wyjechali nocą. Nad ranem byli pod klatką rzekomego zabójcy Kamila. Czekali, aż wyjdzie do pracy. Wszyscy byli naćpani. Nabuzowani, podburzali się, motywując do działania. W końcu pojawił się on. Wyszedł jak gdyby nigdy nic, niczego się nie spodziewał. Dorwali go po kilku sekundach. Kiedy wpychali go do samochodu, jakaś kobieta z dzieckiem zaczęła krzyczeć. Dziecko wołało: „Tato, tatusiu!”. Najwidoczniej przed pracą miał zajechać do przedszkola. Zdążył tylko krzyknąć, żeby uciekali. Chwilę później dostał kilka ciosów na głowę, ktoś wyciągnął nóż i chciał go dźgnąć. Ariel zatrzymał go w ostatniej chwili. Skłamał, że mają złego człowieka. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Czy był to strach przed odpowiedzialnością, czy współczucie? Kiedy patrzył na niego, nie czuł już nienawiści, nie pragnął zemsty. Chciał tylko, żeby to się skończyło, jak najszybciej, tu i teraz. Na szczęście jego sprzeciw poskutkował. Nóż tak szybko, jak się pojawił, zniknął, gość dostał kilka lepów na ryj, miał przekazać innym wiadomość, że winny zostanie odnaleziony. Kiedy wypychali go z auta, Ariel dostrzegł, jak mężczyzna spojrzał na niego i bezdźwięcznie mu podziękował.
Jakiś czas później jego towarzysze podobnie jak policja doszli do wniosku, że odnalezienie sprawcy jest niemożliwe. Góra w ramach rekompensaty zaczęła wypłacać co miesiąc coś na wzór renty za zmarłego członka ich organizacji. Rodzice, którzy cały czas nie mogli pogodzić się ze stratą pierworodnego, regularnie przepijali całe pieniądze, on przestał jeździć na ustawki, systematycznie odcinając się od całego środowiska.
Maturę zdał później niż jego rówieśnicy. Przeglądając w gazecie ogłoszenia o pracy, natrafił na informację o poborze do policji. Złożył wszystkie wymagane papiery. Test z wiedzy zdał fartem, sprawnościowy z dużym zapasem, psychologiczny tak samo. Odbył odpowiednie szkolenie i trafił do prewencji, w której jego wcześniejsze doświadczenie bardzo ułatwiło mu służbę.
Kiedy fama dotarła do jego dawnych towarzyszy, rodzice przestali dostawać pieniądze. Na osiedlu zaczęły pojawiać się obraźliwe graffiti. Ktoś próbował podpalić ich mieszkanie. Rodzice mieli mu za złe, że przez niego wszyscy się od nich odwrócili. Wcześniej poważani i szanowani, teraz na świecznikach, a on z bohatera stał się persona non grata. Wynajął małą kawalerkę, po jakimś czasie poznał Agatę i zakochał się w niej na zabój. To ona namówiła go na studia, po których szybko awansował i ze zwykłego krawężnika stał się śledczym. W międzyczasie pojawiła się Lenka. Stara gwardia powoli opuszczała szeregi organizacji, nowi nie mieli ochoty na prowadzenie dawnych wojen.
Teraz, po tylu latach, kolejny raz był w tym lesie. Na samą myśl o dawnym życiu przeszedł go dreszcz.
Zza drzew powoli wyłaniały się poszczególne postacie. Panował niemały harmider, porównywalny do tego, jaki niedawno było mu dane obserwować na placu zabaw. Kilku policjantów krzątało się z nosami wlepionymi to w ziemię, to w notatki. Ktoś robił zdjęcia, ktoś inny niósł torby na dowody. Technicy laboratoryjni w strojach rodem z filmów science fiction klęczeli na ściółce, nieopodal głębokiego wykopu. Tym, co odróżniało to miejsce zbrodni od innych, było powszechne skupienie na twarzach pracujących policjantów. Zazwyczaj podczas czynności operacyjnych starali się w jakiś sposób rozładować napiętą atmosferę. Ktoś opowiedział dowcip, ktoś inny głośno komentował, co akurat robi, gdzieś z tyłu dobiegały szczątki historii o niedawnych podbojach miłosnych. W ten sposób radzili sobie z wszechobecnym złem, podobnie jak chirurg podczas operacji nie zaprzątał sobie głowy tym, że od jego pewnej ręki zależy życie operowanej osoby, tak oni odcinali się od rutynowych czynności, starając żyć dalej własnym życiem.
Po chwili zobaczył komendanta Janusza Okuckiego. Był nienaturalnie wyprostowany, dumnie prężył klatkę piersiową, ewidentnie wciągając brzuch. Lata pracy za biurkiem odcisnęły piętno na jego ciele. Janusz nigdy nie był przesadnie wysoki, wręcz przeciwnie, bliżej mu było do niziołka niźli koszykarza. Sto sześćdziesiąt kilka centymetrów wzrostu, lekki garb od wpatrywania się w ekran komputera, pokaźny piwny bęben i wąs prawdziwego Polaka składały się na pełen obraz jego szefa. Teraz, prężąc się przed panią prokurator, nie przypominał siebie samego. Fascynującym bywa zachowanie mężczyzn w obliczu pięknej kobiety. Jedni zapominają języka w gębie, inni stoją onieśmieleni do granic możliwości, jeszcze innym włącza się tryb bajerki lub – jak to właśnie robił jego szef – napinają muskuły, a raczej miejsce, w którym powinny być muskuły.
Natura ludzka potrafiła zachwycić, zupełnie jak uroda pani prokurator. Wcale nie dziwił się zachowaniu komendanta. Sam, jak tylko ją zobaczył, odruchowo napiął mięśnie piersiowe. Dobrze, że włożyłem obcisłą koszulkę, pomyślał. Płaski brzuch i umięśniona sylwetka pomoże mu w zrobieniu dobrego pierwszego wrażenia. A nuż widelec serce pani prokurator zabije szybciej na taki widok.
Zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie. Nigdzie dookoła nie widział Burego ani WW, dlatego postanowił od razu uderzać do komendanta. Nie mógł zabawić tu zbyt długo, szybkie pytanie o sprawę i prośba o włączenie do śledztwa. Piętnaście, maks dwadzieścia minut i po zawodach. Bezsensowne gimnastykowanie się czy głupie podchody wydawały się zbędne. Po wszystkim miał nadzieję zdążyć jeszcze zabrać małą na obiecane gofry i spacer po plantach.
– Cześć, szefie, widzę, że macie tu niezły bajzel. – Wyciągnął rękę na powitanie. – Dzień dobry, pani prokurator, jak się domyślam, podkomisarz Ariel Janicki, miło mi panią poznać. – Po uściśnięciu dłoni przełożonego wyciągnął rękę do prokuratorki, jednak ta w przeciwieństwie do Janusza Okuckiego nie była tak skora do przywitań.
Kobieta zlustrowała go groźnym spojrzeniem. Miała duże, jasnoniebieskie oczy z nienaturalnie małymi źrenicami, przez co przypominały trochę kocie ślepia. Z bliska wyglądała jeszcze atrakcyjniej, a wszystkie opowieści, jakie słyszał na jej temat, nie były ani trochę przesadzone. Z powodzeniem można było określić ją jako książkowy przykład kobiety sukcesu. Proste, lśniące włosy do ramion, okulary z grubymi oprawkami, figura modelki podkreślona przez ekstremalnie drogą garsonkę, szpilki i uroda Miss World.
– Dzień dobry, panie podkomisarzu, Aldona Kunicka. – Uścisnęła w końcu jego dłoń. – Janusz, mówiłeś, że wysłałeś wszystkich na miejsce. – Spojrzała pytająco na komendanta.
Byli na ty. Szybko poszło, babka musi być otwarta, pomyślał. Komendant nie był osobą, która tak łatwo pozwala sobie na spoufalanie. Pamiętał poprzedniego prokuratora, który do końca swojej wątpliwej kariery nie mógł sobie pozwolić na taką bliskość.
– Ariel dziś ma wolne – odpowiedział komendant.
– A co ten pajac tu robi?! – krzyknął idący wściekle w ich stronę Wiktor Wojtulewicz. Zbliżał się szybkim krokiem, energicznie wymachując rękami. Z jego twarzy biła złość. Marszczył spiczasty nos i zagryzał wąskie usta. Wyglądem przypominał trochę wyjątkowo dużego i chudego szczura, co nie stałoby w opozycji z jego charakterem.
– Ty licz się ze słowami, chłopaku – odgryzł mu się Janicki.
– Cisza! – krzyknął komendant. Ariel i Wiktor momentalnie umilkli. – Po co tu przyjechałeś? – Spojrzał groźnie na podkomisarza.
– Chcę zostać włączony do śledztwa – powiedział wyjątkowo niepewnym głosem. Właśnie w tej chwili przeszło mu przez myśl, że być może przyjazd tu był złym pomysłem. Niepotrzebnie dał się ponieść emocjom. Może trzeba było siedzieć cicho i cierpliwie czekać na swoją szansę. Wiedział, że komendant nie lubi, jak ktoś mówi mu, co ma robić. Był trochę jak kot. Chodził własnymi ścieżkami, a każda próba wpłynięcia na niego kończyła się jeżeniem sierści i nieznośnym sykiem.
Nie, to nie w moim stylu, szybko odgonił natrętną myśl. Ja nie czekam.
Ariel od zawsze brał los we własne ręce. Też był jak kot, z tą różnicą, że swojego niezadowolenia nie ograniczał do sygnałów ostrzegawczych. Od razu atakował. Wbijał pazury, zatapiał kły i brał to, co mu się należało.
– To moja sprawa – obruszył się WW.
– Cisza, powiedziałem – rzucił komendant kolejny raz, tym razem patrząc na Wiktora. – Mowy nie ma – odpowiedział stanowczym głosem, wracając wzrokiem na Ariela. Jego ton skutecznie wybił mu z głowy wszystkie próby wpłynięcia na jego decyzję.
Ariel poczuł falę złości przenikającą ciało. Zacisnął pięści i już miał coś odpowiedzieć, kiedy usłyszał tryumfalny śmiech WW.
– Czego rżysz? – Wyszczerzył zęby w stronę współpracownika.
– Panowie, spokojnie – wtrąciła łagodnie pani prokurator.
– Wiktor, zapierdalaj do roboty. – Komendant wskazał palcem wykopany dół w ziemi. – A z tobą – palcem przejechał w stronę Ariela – porozmawiam jutro.
– Ale… – Janicki rozłożył bezradnie ręce.
– Jutro, powiedziałem.
To wszystko jego wina, pomyślał Ariel, patrząc z nienawiścią na oddalającego się WW. Jego i Alberta. Akurat dzisiaj musiało zebrać mu się na oświadczyny. Dwa kutasy warte siebie.
– Coś jeszcze? – zapytał beznamiętnie komendant.
– Nie – odburknął.
– To dobrze. Możesz już iść.
Janicki odwrócił się i bez słowa ruszył w stronę, z której przyszedł.
– Janicki! – Podkomisarz zatrzymał się i obrócił w kierunku komendanta. – Jutro przyjeżdżają do nas goście z Bielska. Pomożesz im w poszukiwaniach zaginionej małoletniej.
Ariel uniósł brwi i uśmiechnął się lekceważąco.
– To moi znajomi – wtrąciła Aldona Kunicka. – Bądź dla nich łagodny.
Nie odpowiedział. Skinął tylko głową, odwrócił się i ruszył ścieżką.
Był wściekły na komendanta. Nie rozumiał, dlaczego tak go potraktował. Wiedział, że jest najlepszym gliną w wydziale i jeśli ktoś miałby rozwiązać tę sprawę, to tylko on. Nie wierzył, że jego nieobecność mogła mieć jakikolwiek wpływ na przydział. To było coś innego, tylko co?
Z zamyślenia wyrwał go znajomy głos.
– Ariel, jesteś w końcu! – krzyknął Bury. Klęczał na ziemi, szukając czegoś w zaroślach. Ciężko podparł się o rosnącą obok sosnę i łapiąc za plecy, wydał głośny jęk bólu. Podszedł do niego i uścisnęli sobie dłoń.
– Jestem, ale już spierdalam.
– Gadałeś z Grubym?
– Ta.
– I?
– I kazał mi spierdalać.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
– Ale lipa.
Ariel wzruszył ramionami.
– Jebać to. Mów lepiej, co tu się odjaniepawliło.
– Do tej pory naliczyliśmy sześć trupów.
– O ty – rzucił zdziwiony Janicki.
– No, grubo.
– Że też wszystko sprzysięga się dzisiaj przeciwko mnie. Jakby ktoś siedział na górze, pociągał za sznurki i mówił: „A takiego chuja, za dobrze miałeś, teraz to dopiero się zacznie. Zapnij pasy, leszczu, i jedziemy”.
– Pech.
– Najgorzej, że ta cipa dostała tę sprawę, a nie ja. Rozumiem, ktokolwiek inny, nawet taki dziadek jak ty – uśmiechnął się lekko – ale on? Porażka.
– Czy taka porażka, to nie wiem. Przecież to cienki Bolek jest. Sprawa utknie w martwym punkcie i szefu przylezie do ciebie z bombonierką, prosić o pomoc.
– Może masz rację.
– Na pewno mam.
– Dasz znać, jak skończycie?
– Za ile?
– Za buziaka.
Bury parsknął śmiechem.
– Za buziaka zawsze. Wracam do roboty. Nara.
– Nara.
Wracając do samochodu, był zły, jednak słowa Zbyszka dodały mu odrobinę otuchy. Jego partner miał rację. Nie było takiej możliwości, żeby WW był w stanie doprowadzić taką sprawę do końca. Być może mógłby złapać zapijaczonego złodzieja wódki z nocnego czy pryszczatego napaleńca, który wstydził się kupić gumki w aptece. Rozwiązanie sprawy kilku trupów wybiegało poza kompetencje Wielkiego Wieśmaka.
Niedaleko swojego jeepa spotkał „pana salcesona”. Tym razem nie siedział na ławce. Przykurczony, przedzierał się między krzakami. Pewnie dostał sraczki po tym swoim paskudztwie i teraz wypatruje, gdzie by tu kucnąć na Małysza, zniesmaczyła go ta myśl. Niektórzy ludzie są gorsi od zwierząt. W przeciwieństwie do nas zwierzęta nie mają wyboru, załatwiają swoje potrzeby, jak na nie przystało, gdzieś między krzaczkami, w trawie czy w ostateczności na chodniku. „Pan salceson” z kolei mógł, jak przystało na dobrego gospodarza, donieść ciężar do domu. Ale nie, bo po co? Przecież można jak pies, w krzakach, a później ktoś będzie tamtędy przechodził i wdepnie w to.
Wsiadł do samochodu. Mała była tak zaabsorbowana grą, że nawet nie zwróciła na niego uwagi. Odpalił silnik i ruszyli. Woń jedzenia nie była już tak intensywna. Dość dobrze zagłuszyła ją choinka Wunder-Baum o zapachu wanilii, przez co miał wrażenie, że jest w jakiejś ekskluzywnej, nowoczesnej restauracji, gdzie szef kuchni bawi się smakami i łączy ze sobą to, co nieoczywiste. Dzisiaj serwuję państwu na przystawkę smoothy ze śledzia z mlekiem kokosowym, granatem i migdałami, na danie główne smażony boczek w panierce z cukru waniliowego z jadalnym piaskiem, a na deser kaszankę z białą czekoladą. Na samą myśl o takich frykasach znowu zrobiło mu się niedobrze. Uchylił okno.
– Tatusiu, zamknij, proszę, okno, bo mnie przewieje i mama się zezłości. – Dziewczynka oderwała wzrok od telefonu.
– Dobrze. – Przycisnął przycisk, a szyba powoli zamknęła się, blokując dopływ świeżego powietrza. Nie chciał zadzierać z Agatą.
– Tatusiu, a anioły istnieją? – zapytała ni stąd, ni zowąd.
Drażliwy temat, pomyślał. Jego rodzice od zawsze byli świętoszkowaci. Co niedzielę bez względu na pogodę, samopoczucie czy chęci wszyscy maszerowali do kościoła. Siadali, jak na dobrych katolików przystało, w pierwszym rzędzie i zaczynali gorliwą modlitwę. Ot rytuał, jaki co tydzień muszą odprawić. Problemy zaczęły się po śmierci Kamila. Rodzice regularnie zapijali smutek, przez co awantury i przemoc były dla niego niczym chleb powszedni. Trwało to okrągły tydzień z wyjątkiem jednej, świętej godziny. W niedzielę o dwunastej w południe wszystkie spory i awantury milkły. Przypominało to zawieszenie broni na czas igrzysk olimpijskich. Hipokryzja, jaka wylewała się w tym czasie, wywoływała w nim dreszcze, a Kościół i religia zaczęły kojarzyć mu się z zakłamaniem i obłudą. Po jakimś czasie postawił się rodzicom i przestał tam chodzić. Oczywiście jego sprzeciw był kolejnym powodem do kłótni i wątpliwego moralizowania, jednak on tkwił w swoim postanowieniu. Agata tak samo jak on była wierzącą niepraktykującą, dlatego nie zawracali sobie głowy ślubem kościelnym ani też cywilnym. Według Kościoła żyli na kocią łapę, ale tak było im dobrze i nie mieli zamiaru tego zmieniać.
Po urodzeniu Lenki postanowili ochrzcić ją i wychować w wierze katolickiej. Nie było to spowodowane jakimś nagłym nawróceniem. Ich odwiedzanie świątyni ograniczyło się do dwóch wizyt w ciągu roku, na Boże Narodzenie i Wielkanoc, jak na prawdziwych Polaków przystało. Zwyczajnie się obawiali, że mała zostanie wykluczona przez rówieśników czy też wytykana palcami, wszak większość społeczeństwa identyfikuje się jako katolicy. Pierwsza Komunia święta czy bierzmowanie były tak głęboko wrośnięte w kulturę, że dziecko odstępujące od normy automatycznie stawało się odmieńcem.
– Myślę, że tak, choć żadnego nie widziałem. Przynajmniej tak mi się wydaje. Wiesz, kiedy dziecko jest malutkie i nie potrafi mówić ani chodzić, leży sobie tylko i patrzy przed siebie, czasami bez powodu zaczyna śmiać się i wystawia rączki w jakimś kierunku. Dorośli nic tam nie widzą i zastanawiają się, co też ich dziecko tak rozwesela. Niektórzy mówią, że małe dzieci są w stanie zobaczyć anioły i to właśnie one odwiedzają je i rozśmieszają.
– I ja też takiego aniołka widziałam?
– Tak, ale już tego nie pamiętasz.
– Pamiętam.
– Niemożliwe. Ty jesteś już dużą dziewczynką, jak widziałaś aniołki, byłaś malutka i na pewno o tym zapomniałaś.
– Nieprawda! – krzyknęła, zakładając ręce na krzyż.
– A cóż to za oburzenie? – Odwrócił się w jej stronę.
– Nie tylko małe dzieci widzą aniołki.
– Jeśli tak, to wytłumacz mi, dlaczego o tym nie pamiętają?
– Ale ja pamiętam.
– Pamiętasz, jak widziałaś anioła?
– Tak.
– To słucham. Kiedy ostatni raz jakiegoś widziałaś?
– Dzisiaj.
– Dzisiaj? – zapytał zdziwiony.
– Tak, dzisiaj.
– A gdzie ty go dzisiaj widziałaś?
Spuściła głowę. Wiedziała, że dała się zapędzić w kozi róg. Brakowało jej jeszcze cwaniactwa dorosłego człowieka, ale było jasne, że z biegiem czasu nabędzie i tę umiejętność.
– A nie będziesz się gniewał?
Jasne, że będę się gniewał, ale nie okażę tego, jeśli będziesz szczera, pomyślał. Zawsze, kiedy dziecko zadawało takie pytanie, wiedziało, że zrobiło coś, co rozzłości dorosłych. Zapytanie: „czy nie będziesz się gniewał?” było jak gwarancja nietykalności, jak obniżenie kary za wydanie wspólników. Ja powiem ci coś, o czym ty nie wiesz i na pewno nie będziesz z tego powodu zadowolony, ale obiecaj, że nie spotka mnie za to kara.
– Nie będę – skłamał.
Wiedział, że teraz musi okazać spokój i choćby nie wiadomo jak straszna była dalsza część, będzie musiał zachować zimną krew. Nie mógł złamać danego jej słowa. Zaufanie na każdym etapie życia było najważniejszą częścią relacji międzyludzkich.
– Bo jak ty poszedłeś wtedy do lasku, to mi bardzo zachciało się siku, więc wyszłam z samochodu i poszłam w krzaczki, no i tam spotkałam aniołka.
– A dlaczego miałbym się zdenerwować? – zapytał, wiedząc, że to nie koniec historii.
– No bo ten aniołek był bardzo głodny i ja oddałam mu swojego hamburgera.
– To bardzo miłe z twojej strony. Wiesz, że jak jesteś głodna, możemy pojechać jeszcze raz i coś kupić?
– Nie trzeba, tatusiu, wujek Albert, to znaczy Albert – poprawiła się – mówi, że w policji zarabia się jakieś śmieszne pieniądze, a ja wcale nie jestem głodna, bo zjadłam frytki.
Zacisnął dłonie na kierownicy. Fakt, pensja policjanta nie była może jakaś astronomiczna, ale nie było wcale tak, że musiał sobie czegoś odmawiać, wręcz przeciwnie, był w stanie co miesiąc odłożyć kilka groszy. Nie były to jakieś duże sumy, ale większość Polaków nie miała żadnych oszczędności ani perspektyw na poprawienie swojej sytuacji. Grabi sobie ta pizda, oj, grabi, pomyślał o „wujku” jego córki. Może pogada z kimś z drogówki, żeby zatrzymali go kilka razy do kontroli.
– To, co mówi Albert, to nieprawda. W policji zarabiamy tyle, ile trzeba. Nikt nie głoduje ani nie narzeka – powiedział spokojnym głosem.
– Wiem, tatusiu.
– To powiedz mi może, jak ten aniołek wyglądał.
– To była ona – zaczęła dumnie – miała długie włosy, była chuda, na plecach miała malutkie skrzydełka i trochę brudne majtki.
– A skąd wiesz, że majtki były brudne – zaczął rozglądać się za miejscem do zaparkowania samochodu. To, co mówiła córka, od razu zapaliło czerwoną lampkę z napisem: UWAGA. – Pokazała ci?
– Ona miała tylko majtki, jak to aniołek. Nic więcej.
– Żadnych spodni, bluzki czy podkoszulki?
– Nie, tylko majtki.
Zjechał w osiedlową uliczkę, zatrzymał auto tuż obok jakiegoś rozklekotanego forda mondeo. Kilku dresiarzy siedziało na ławeczce przed klatką schodową i piło żubry w puszce. Patrzyli na niego jak hieny na padlinę. Doskonale znał to spojrzenie.
– Dobrze, czyli poszłaś w krzaczki na siku, spotkałaś aniołka, dałaś mu hamburgera i co było dalej?
– Dlaczego zatrzymaliśmy się tutaj?
– Bo chciałem usłyszeć historię o aniołku.
– Gniewasz się na mnie? Obiecałeś, że nie będziesz.
– Skądże znowu. Po prostu to bardzo ciekawe. Może faktycznie nie tylko małe dzieci mogą zobaczyć anioły. Może i ja kiedyś swojego zobaczę.
– To może wrócimy tam i jeszcze ją spotkamy?
– Doskonały pomysł, ale najpierw skończ opowiadać. Co było dalej?
– W zasadzie to nic. Aniołek powiedział, że czeka, aż Pan Bóg zabierze go z powrotem do nieba, ja zrobiłam siku i wróciłam do samochodu.
– Obok aniołka zrobiłaś siku?
– No coś ty, tato – zaśmiała się. – Poszłam dalej.
– Zuch dziewczynka. Pokażesz mi, gdzie ją spotkałaś?
– Jasne, jedziemy do niej? – zapytała rozpromieniona.
– Tak.
– Super!