Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klasyczny horror, dziejący się w trzech planach czasowych, w tym we współczesnej Polsce.
Mag oparł poniżej krtani chłopca wierzch dłoni, przesunął wzdłuż mostka, potem zakreślił obszerne koło, po czym od pępka ponownie przeciągnął linię kończącą się u nasady fallusa, na koniec dwie wzdłużne linie przeciął na wysokości serca i wątroby dwoma poprzecznymi. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niewidzialny szkic na ciele chłopca koło i dwa rzymskie krzyże. Podszedł do ambonki i przewrócił kolejną stronę księgi. Znad karty drugiej strony, pokrytej plątaniną diagramów łączących ostatecznie dwa prostokąty u góry i dołu z wpisanymi odręcznie słowami „Vita” i „Mors”, unosił się dziwny zapach. Strauber ponownie podszedł do wcięcia w blacie stołu. Podciągnął rękaw, prawą rękę wysunął ponad młody korpus i wyprężył palec wskazujący ku górze po czym powoli odwrócił ząb nutrii w stronę klatki piersiowej młodzieńca, przystawił paznokieć do miejsca w którym chwilę temu rozpoczynał szkic po czym szybkim, łukowym ruchem przebił skórę a krogulec utkwił pomiędzy mostkiem i skórą spokojnej ofiary. Spod opuszka palca Straubera wysączyła się kropla krwi, nabrzmiała i spłynęła w stronę lewej pachy chłopca, następnie ominęła obojczyk i skapnęła dokładnie w bruzdę na stole, strużka mikstury przesunęła się w stronę krawędzi o kolejną odrobinę. Dźwięk upadającej kropli krwi rozdzielił dwa głębokie oddechy Straubera. Kolejne odgłosy w pracowni nie były już tak wyrafinowane. Gwałtowne łomotanie do drzwi całkiem zepsuło nastrój wieczoru.
– Otwierać – ryczał głos – otwierać bo wyważymy drzwi!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 221
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
jakub oren
Spichlerz
powieść grozy
wydawnictwo Nowy świat
warszawa
© Copyright by Jakub Oren, 2015
© Copyright by Wydawnictwo Nowy Świat, 2015
Projekt okładki: Studio Nowy Świat
druk ISBN 978-83-7386-580-8
ebook ISBN 978-83-7386-852-6
Wydanie I
Warszawa 2015
Wydawnictwo Nowy Świat
ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa
tel. 22 826 25 43, faks 22 826 25 47
www.nowy-swiat.pl
Kasi
Wszelkie opisane wydarzenia i postacie zostały zmyślone. Prawdziwe są tylko niektóre miejsca i nie jest to dziełem przypadku.
„Piłat odpędził tę myśl, odleciała natychmiast, tak jak przyszła. Odleciała, pozostał niepojęty smutek, niepojęty, bo przecież niczego nie mogła tu wnieść inna myśl, która przebiegła jak błyskawica i natychmiast zgasła, krótka myśl: «Nieśmiertelność... nadeszła nieśmiertelność...» Kto ma zostać nieśmiertelnym? Tego prokurator nie zrozumiał, ale myśl o owej zagadkowej nieśmiertelności sprawiła, że mimo upału zrobiło mu się zimno”
Michał Bułhakow,Mistrz i Małgorzata
Noc była ciemna, niebo jeszcze przed zmierzchem zasnuło się ciężkimi chmurami, a silny wiatr smagał bezlistne drzewa w ni to ogrodzie ni parku za domem Nikolasa Streubera. Jabłonie, których owoców nikt nigdy nie zbierał, nasadzone w dziwnych geometrycznych układach rzadkich szpalerów, pochylały się z jękiem, tworząc na tle ołowianego nieba graficzne theatrum w iście horrorystycznym stylu. Kiedy słońce zaszło, zaczął padać deszcz. Mrok szatkowany grubymi strugami wody gęstniał. Wybudowany z różowo szarych ciosów granitu dom, stojący na krańcu miasta przy drodze do Mikulowa pokrył się ciężką wodną glazurą, która spływając na bruk ustępowała miejsca kolejnym nawałom deszczu. Przeszklone okrągłymi gomółkami niewielkie okna wysokiego parteru żarzyły się przytłumionym blaskiem, ale masywne kraty w formie skrzyżowanych halabard swymi ostrymi jak brzytwa krawędziami odbierały temu i tak wątłemu światłu jakikolwiek wymiar ciepła czy nadziei o której skory byłby pomyśleć wyimaginowany, przypadkowy przechodzień. Prostopadłościenna bryła budowli ze stromo nachylonym krytym karpiówką dachem w tą listopadową noc, jakże swym wyrazem była odległa powstającym ostatnio w pobliskich miastach modnym barokowym architektonicznym wygibasom w jaskrawych kolorach z frywolnymi zdobieniami i funkcjonalnością podporządkowaną radościom życia. Dom Nikolasa Straubera alchemika i wolnomyśliciela był jak jego właściciel – niedostępny, mocny i niezależny. Uczony nie przejmował się okolicznościami i tak jak jego dom, niezależnie od aury, konsekwentnie skrywał swą tajemnicę. Gdyby nie deszcz, wiatr i chmury, noc mogłaby wydać się przyjemna zwłaszcza, że właśnie dziś księżyc był w pełni. Gdyby jego światło rozproszone we mgle zmiękczyło by krawędzie świata, ten sam przypadkowy przechodzień który zaglądając w okna przed momentem utracił nadzieję, teraz mógłby się zachwycić zwiedziony okolicznościami. Dla Nikolasa Straubera nie miało to jednak znaczenia, ulotność była dla maga najgorszym z przymiotów świata, inna sprawa, że mimo najgrubszych i najbardziej nieprzeniknionych warstw skłębionych chmur i tak wiedział, że to właśnie dziś księżyc jest w pełni. Nie musiał patrzeć w niebo. Czekał na dzisiejszy wieczór cały miesiąc. Niecierpliwił się, ale oto nadeszła ta noc.
Krzątał się w pracowni urządzonej w jednym z dwóch piwnicznych pomieszczeń, jego ruchy były precyzyjne, lecz nerwowe stukanie podkutych safianowych półbotków o kamienną posadzkę zdradzało podniecenie mistrza. Kroków było więcej niż potrzeba i były drobniejsze. Coś co można by zrobić przy jednej okazji robił oddzielnie. Znosił na masywny dębowy stół z blatem obitym mosiężną, gdzieniegdzie spatynowaną blachą kolby, tygle i liczne słoje z murańskiego szkła z wykaligrafowanymi białą emalią nazwami zamkniętych wewnątrz substancji. Mimo że znał listę na pamięć, co chwila zerkał na pojedynczą grubą kartę papieru zapełnioną słupkami łacińskich wyrazów, wreszcie blat pełen był utensyliów i składników. Strauber przystanął, przyjrzał się wszystkim zgromadzonym przedmiotom po czym powoli odwrócił twarz w stronę lustra z polerowanego mosiądzu zawieszonego na bocznej ścianie przy palenisku. W półmrocznym świetle świec jego obleczona w czarny adamaszek smukła sylwetka wydała się niemal pozbawiona ciała. Powoli podszedł do eliptycznego zwierciadła, jego oddech zawibrował i ciche poszarpane westchnienie wypełniło pomieszczenie. Z bliska spojrzał sobie w oczy. Stare, obwiedzione wilgotną czerwoną linią wyrażały najwyższe napięcie, czarna źrenica rozlała się po błękitnej tęczówce niemal ją przysłaniając. Przekręcił głowę w trzy czwarte i podniósł brodę, skóra na policzkach naciągnęła się zdradzając rowkowaną fakturę lewej kości policzkowej, Uniósł prawą dłoń i masując kark naciągnął wiotką skórę szyi, która na moment wydała się niepomarszczona, powoli przesunął wierzchem dłoni po żuchwie po czym odwinął rękę i objął dolną część twarzy pozostawiając odsłonięte usta. Odwrócił się w stronę żarzących się polan, palec wskazujący dotknął kącika lewego oka, całą uwagę skupił na paznokciu – dłuższym od pozostałych u nasady ciemniejszym i zakończonym kwadratową krawędzią jak ząb nutrii. Usta rozwarły się, lecz tym razem westchnienie pełne było zdecydowania.
Stanął przy stole, na szalkowej wadze ustawił małą kolbę, majstersztyk weneckich mistrzów – aventurine, mieniącą się na wypukłościach pasemkami złota zatopionymi w szkle. Na drugiej szali z namaszczeniem położył ołowiany ciężarek w kształcie ludzkiego embrionu, zagłębienia drobnych fałdek pokrywających metalowe ciałko były przyprószone białym pyłem śniedzi. Ustawił ciężarek główką w swoją stronę po czym zwrócił się w stronę żółtobrązowych słoi. „Stibium” – głosił kunsztowny napis. Strauber maleńką łyżeczką wydobył odrobinę grafitowego proszku i wsypał do naczynka stojącego na wadze. Drobny pył wbił się poniżej szyjki drogocennej kolby po czym osiadł mgiełką na jej ściankach. Pięć kropli acidum dodane przy pomocy pipety sprawiło, że sproszkowany antymon zaczął się rozpuszczać pieniąc się i parskając. Kolejne składniki ze słoików opisanych hebrajskimi wyrazami wypełniły naczynko do jednej trzeciej. Mikstura nabrała maziowej konsystencji i transparentnego białego koloru w zielonkawym odcieniu, wówczas alchemik sięgnął po ostatni komponent, bezpośrednio z butelki nalał czyściutkiego alkoholu, który osobiście wytwarzał z morawskiej pszenicy wykorzystując instalację wykonaną w ścisłej zgodności z zaleceniami przekazanymi w pismach Marii Prophetisy. Pochylił się nad wagą, szalka z kolbą lekko opadła lecz nadal pozłacana wskazówka chyliła się w stronę człowieczka. „Dosis facit venenum” – szepnął do siebie Strauber i uśmniechnął się pod nosem. Po raz kolejny dolał odrobinę przejrzystego spirytusu. Waga drgnęła i szale zrównały się. Wewnątrz, w połowie wypełnionej kolbki, powyżej powierzchni płynu unosił się senny srebrzysty dym opadając to znów dobywając się z lustra mikstury. Alchemik obiema rękami oparł się o stół, przez chwilę wpatrywał się w zastygłą wskazówkę wagi, po czym odszedł w stronę starej szafy stojącej w rogu pracowni, krokiem kapłana zbliżającego się do tabernakulum. Przekręcił klucz tkwiący w masywnym zamku, dobrze naoliwiony mechanizm ze stłumionym miękkim trzaskiem wciągnął jęzor rygla i ciężkie drzwi pięknego mebla rozwarły się. Wewnątrz wszystkie półki wypełniały księgi w kunsztownych oprawach z wypisanymi na grzbietach tytułami i nazwiskami autorów. Wzrok Staubera przemknął po kolońskim wydaniu „Philosophia Magna. Tractus aliquot” autorstwa Theophrasusa Bombastiusa von Hohenheima. Na nim leżała „De rerum metallica” Georga Bauera w pięknej oprawie z jagnięcej skóry. Dżabir Ibn Hasan przygniatał „Scriptum super arborem Aristotelis” Albertusa Magnusa. W rogu obok pierwszego krakowskiego wydania „Parades Rimmonin” Jacoba Cordovero stało oparte o ściankę biblioteczki dzieło Wojciecha Oczko „Przymiot” ostatnio czytane przez Staubera w związku ze szkodami jakie wyrządziła pokrętna tredomena pallidum jego zamożnemu przyjacielowi, nade wszystko wielbiącemu uroki życia. Tym razem jednak nie syfilis kupca Jakoba Apelbauma zaprzątał myśli alchemika.
Strauber przykucnął i z ukrytej szuflady pod najniższą półką wydobył księgę zabezpieczoną skromnym futerałem obciągniętym skórą w cielistym kolorze. Ostrożnie wydobył księgę. Pozbawiona dekoracji oprawa była niezniszczona, jakby dopiero co wykonana ręką biegłego w swej sztuce księgarza. W blasku świecy uczony odczytał tłoczony tytuł „Humanculus verus. Verbum de vitam eternam”. Podszedł z księgą do wagi, kciukiem i palcem środkowym prawej ręki złapał szyjkę weneckiego naczynia z naważoną miksturą i ruszył w stronę przejścia ujętego ostrołukowym portalem prowadzącego do drugiej części pracowni.
W przeciwieństwie do pierwszego drugie pomieszczenie było niemal pozbawione sprzętów, żadnych szkieł, półek, instalacji destylacyjnych, palenisk, uchwytów i wypchanego krokodyla. Pośrodku sklepionej piwnicy poniżej podwieszonego sześcioramiennego świecznika stał jakby stół, którego toczone nogi przedłużono powyżej blatu tak, iż jego krawędź dzieliła cztery kolumny w narożnikach na pół. Dłuższe boki blatu były łukowato wcięte, w najwęższym miejscu mebel był szeroki na trzy łokcie. Wzdłuż, blat dzieliła na pół trójkątna bruzda trzykroć głębsza u prawego boku. Całość wykonano solidnie lecz bez przepychu, dobrej jakości jesionowe drewno i kilka brązowych guzów były całą ozdobą sprzętu. Najpewniej to nie mebel miał być przedmiotem dzisiejszego ceremoniału, lecz przywiązany doń rudzielec, najwyżej szesnastoletni o orlim nosie i dość ładnej twarzy zeszpeconej wyrazem przerażenia i kneblem wykonanym z korzenia mandragory, wetkniętym pomiędzy szczęki chłopca i zawiązanym konopnym sznurkiem z tyłu głowy. Nogi i ręce nieszczęśnika przywiązano do kolumn w narożnikach na takiej wysokości iż szczupłe ciało prężąc się unosiło się ponad blatem, to znów nadwyrężone wysiłkiem opadało i ledwo wspierało się na pośladkach. Widok Straubera niosącego księgę i naczynko z płynem w drugiej ręce wzmógł siły witalne chłopca. Korpus wyprężył w konwulsyjnym pląsie, jednak masywny mebel pozostał niewzruszony wobec bezładnej szamotaniny członków. Strauber podszedł z prawej strony, księgę i miksturę ustawił na małej ambonce, tak niepozornej, że mógłby ją z powodzeniem wykonać najgorszy z uczniów mistrza stołu o przedłużonych nogach. Obojętnie spojrzał na chłopca, na pierwszym planie pokaźny fallus rudzielca majtał się co raz to wskakując w trójkątną bruzdę dzielącą stół.
Nicolas Strauber wyprostował się i uroczystym, niespiesznym gestem otworzył księgę. Na pierwszej stronie poniżej niewielkiego napisu „Homunkulus verus” wydrukowano prosty znak: z koła ku górze i ku dołowi wyrastały dwa rzymskie krzyże. Strauber pochylił głowę i począł szeptać słowa, z których zrozumiałe były tylko końcówki „-us”, „-um”, a także „-na” i „-ma”, to na nie bowiem Strauber kładł akcent podczas swego cichego monologu. Kiedy zamilkł wziął eliksir i obszedł stół. Podszedł do lewego boku i wprawnym ruchem przechylił kolbę wylewając zawartość w bruzdę na blacie. Wartka struga popłynęła wzdłuż stołu co raz to zwalniając, aż zatrzymała się na trzy palce przed prawą krawędzią. Alchemik spojrzał ku przeciwległej stołu po czy przeszedł do dłuższego boku i wyciągnął rękę w stronę chłopca. Ten nagle uspokoił się, podwieszone ciało łagodnie opadło, a strużka eliksiru posunęła się o szerokość palca ku krawędzi. Strauber zerknął na oczy młodzieńca, były zasnute niczym lattimo – mleczne włoskie szkło.
Mag oparł poniżej krtani chłopca wierzch dłoni, przesunął wzdłuż mostka, potem zakreślił obszerne koło, po czym od pępka ponownie przeciągnął linię kończącą się u nasady fallusa, na koniec dwie wzdłużne linie przeciął na wysokości serca i wątroby dwoma poprzecznymi. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niewidzialny szkic na ciele chłopca koło i dwa rzymskie krzyże. Podszedł do ambonki i przewrócił kolejną stronę księgi. Znad karty drugiej strony, pokrytej plątaniną diagramów łączących ostatecznie dwa prostokąty u góry i dołu z wpisanymi odręcznie słowami „Vita” i „Mors”, unosił się dziwny zapach. Strauber ponownie podszedł do wcięcia w blacie stołu. Podciągnął rękaw, prawą rękę wysunął ponad młody korpus i wyprężył palec wskazujący ku górze po czym powoli odwrócił ząb nutrii w stronę klatki piersiowej młodzieńca, przystawił paznokieć do miejsca w którym chwilę temu rozpoczynał szkic po czym szybkim, łukowym ruchem przebił skórę a krogulec utkwił pomiędzy mostkiem i skórą spokojnej ofiary. Spod opuszka palca Straubera wysączyła się kropla krwi, nabrzmiała i spłynęła w stronę lewej pachy chłopca, następnie ominęła obojczyk i skapnęła dokładnie w bruzdę na stole, strużka mikstury przesunęła się w stronę krawędzi o kolejną odrobinę. Dźwięk upadającej kropli krwi rozdzielił dwa głębokie oddechy Straubera. Kolejne odgłosy w pracowni nie były już tak wyrafinowane. Gwałtowne łomotanie do drzwi całkiem zepsuło nastrój wieczoru.
– Otwierać – ryczał głos – otwierać bo wyważymy drzwi!