Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na autostradzie łączącej Katowice z Krakowem grupa zamaskowanych postaci zatrzymuje luksusowe bmw i porywa kierowcę. Ofiarą okazuje się profesor Jan Potocki, milioner ze Śląska, pionier nowoczesnych technologii nad Wisłą. Sprawa przypadkiem trafia na biurko Wilhelma Borsztajna, kiedyś obiecującego detektywa, dzisiaj zdegradowanego aspiranta sztabowego w katowickiej drogówce, który na własną rękę rozpoczyna śledztwo i rusza tropem porywaczy. Czy sprawa Potockiego okaże się przepustką do wielkiego powrotu i zaspokojenia uśpionych ambicji?
Borsztajnowi pomaga Zuzanna Fuchs – analityczka finansowa, której niezwykła intuicja jest czymś więcej niż tylko szczęśliwym przypadkiem. Tropy prowadzą do ultranowoczesnej siedziby firmy Quantum-Fuel, której właścicielem jest porwany Potocki. To właśnie tu pod okiem budzącego grozę Maksymiliana Kutza przeprowadzane są eksperymenty z komercyjnym wykorzystaniem fenomenu splątania, zjawiska, które łamie reguły otaczającego nas świata, nazywanego przez Alberta Einsteina „upiornym oddziaływaniem na odległość”…
Literacki debiut Łukasza Szustera to thriller z elementami kryminału, który strona po stronie odsłania mroczne zakamarki ludzkiej duszy. Aż do wybuchowego finału.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn Anna Jeziorska
Projekt okładki
Dawid Boldys
Redakcja techniczna, składiłamanie
Damian Walasek
Przygotowanie wersji elektroniczej
Maksym Leki
Korekta
Urszula Bańcerek
Marketing
Anna Jeziorska
Wydanie I, Chorzów 2022
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41–500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. + 48 600 472 609, + 48 664 330 229
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji papierowej:LIBER SA
05–080 Klaudyn, ul. Zorzy 4
Panattoni Park City Logistics Warsaw I
tel.+4822–663–98–13, fax+4822–663–98–12
dystrybucja.liber.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2021
tekst © Łukasz Szuster
ISBN 978-83-7835-957-9
Dla Kini
„Nie mogę w to na poważnie wierzyć, ponieważ tej teorii nie da się pogodzić z ideą fizykireprezentującejrzeczywistośćw czasie i przestrzeni, wolną od tegoupiornegooddziaływania na odległość”.
Albert Einstein
„Wyobraź sobie, że splątanie nie dotyczy tylko dwóch pojedynczych cząstek światła. Nie dotyczy dwóchfotonów, ale milionów, a nawet miliardów cząstek,które cięotaczają i tworzą na przykład… tę klamkę”.
Maksymilian Kutz
W 1935 roku Albert Einstein, Boris Podolsky i Nathan Rosen publikują w czasopiśmie „Physical Review” artykuł zatytułowany:Czy opis rzeczywistości fizycznej przez mechanikę kwantową można uważać za pełny?Najwybitniejsze umysły XX wieku rzucają w ten sposób rękawicę nowej gałęzi fizyki, uznając jej założenia za błędne. W swojej pracy podważają największy paradoks mechaniki – splątanie kwantowe.
Według założeń mechaniki kwantowej cząstki pozostają ze sobą splątane, niezależnie od dzielących je odległości. Dokonując pomiaru jednej z nich, wpływamy natychmiastowo na stan drugiej, nawet jeśli ta oddalona jest o miliony kilometrów. Splątanie kwantowe zdaje się łamać najważniejsze prawo fizyki – nic nie może poruszać się szybciej od światła.
W 1964 roku wybitny irlandzki fizyk teoretyczny John Stewart Bell broni tego największego paradoksu fizyki, w brawurowy sposób polemizując z artykułem Einsteina sprzed niemal trzydziestu lat. Dowodzi, że splątanie kwantowe jest możliwe, tworząc tym samym podwaliny przyszłych badań nad fenomenem.
W 1981 roku zespół Alaina Aspecta z Instytutu Optyki w Palaiseau we Francji przeprowadza pierwszy eksperyment według koncepcji Bella potwierdzający splątanie kwantowe.
W 2012 roku zespół naukowców pod kierownictwem profesora Antona Zeilingera, korzystając z fenomenu splątania, przeprowadza udany eksperyment z teleportacją fotonów na dystansie 143 km pomiędzy dwiema wyspami archipelagu Wysp Kanaryjskich – La Palmą i Teneryfą.
Choć od tego czasu splątanie było przedmiotem niezliczonej liczby udanych eksperymentów, nadal pozostaje jednym z najdziwniejszych faktów znanych współczesnej nauce.
Dla niektórych jest kluczem do zrozumienia zjawisk uznawanych za paranormalne.
Niemcy, Uniwersytet w Oldenburgu imienia Carla von Ossietzky’ego, Ogród Botaniczny, 2009 rok
Drzwi klatki cicho zaskrzypiały.
Schowany we wnętrzu rudawy ptaszek nerwowo poruszył łebkiem i kilka razy zamrugał błyszczącymi oczkami. W pomieszczeniu panował półmrok. Mężczyzna z tlącą się na czerwono czołówką kucnął nad drucianym domkiem. Włożył rękę do środka. Jego przedramię zalał cień, a dłoń natrafiła na przyjemne żywe ciepło. Wyciągnął ptaszka z ciasnego więzienia i wolno, stawiając nogę za nogą, ruszył przed siebie. Nie spuszczał wzroku z szarego łebka, którym zwierzę kręciło niespokojnie we wszystkich kierunkach. Pióra były w dotyku miękkie i delikatne jak jedwab, a mężczyzna, oburącz trzymając rudzika przed sobą, przypominał jubilera niosącego wyjątkowo kruchy klejnot. Po chwili zatrzymał się przy metalowej konstrukcji, wyglądającej na większą i solidniejszą wersję ptasiej klatki. Otworzył drzwi i wszedł do jej wnętrza.
W środku stał prosty drewniany stół, zastawiony misami z niebieskiego plastiku. Mężczyzna włożył lewą dłoń głęboko do kieszeni rozpiętego kitla, cicho przy tym pomrukując. Po chwili poszukiwań natrafił na zawiniątko spoczywające tuż obok twardej paczki marlboro.
Na masywnej męskiej dłoni czarny skórzany kaptur z wycięciem na jedno oko wyglądał groteskowo. Krzywy ścieg i zbyt gruba nić, którą zostały zszyte dwa małe kawałki skóry, wskazywały na rękę pracującą w pośpiechu. Mężczyzna wprawnym ruchem nasunął kaptur na główkę ptaszka. Zwierzę próbowało zrzucić niewygodne nakrycie krótkimi, szarpanymi ruchami, ale po chwili zastygło i patrzyło na mężczyznę jednym oczkiem. Było czarne i szkliste, a mężczyzna wzdrygnął się na myśl, ile tajemnic mieści się w tej malutkiej przestrzeni. Ostrożnie włożył ptaszka do jednej z mis, będącej lejkiem Emlena ustawionym na samym środku stołu, i przykrył grubym szklanym wiekiem. Twarde pazurki zazgrzytały o cienki białypapier, którym wyłożono lejek, zostawiając na nim czarne rysy.
Mężczyzna rozsiadł się wygodnie na obrotowym krześle przed biurkiem wciśniętym w róg zagraconego pomieszczenia. Spojrzał raz jeszcze w kierunku ustawionej na środku pokoju klatki Faradaya. Stół nadal pozostawał w zasięgu jego wzroku, a z lejka docierało nerwowe szuranie rudzika o dno naczynia. Ekran komputera, umiejscowionego na zawalonym grubymi książkami i stosami dokumentów biurku, wyświetlał prostą grafikę – czarny okrąg na białym tle z zaznaczonym środkiem, od którego odchodziła strzałka zgrotem skierowanym w stronę napisu „Nordpolen”. Mężczyzna zmrużył oczy. Kursorem myszy złapał strzałkę, wykonując obrót na ekranie o 180 stopni. Napis także zmienił położenie i znalazł się dokładnie po przeciwnej stronie, u dołu okręgu.
Przez chwilę nic się nie działo, a później usłyszał ciche drapanie, które przerodziło się w niespokojny, gwałtowny hałas. Ruszył w stronę klatki i zerknął przez szklane wieko. Rudzik szamotał się, dziobiąc dół lejka. Na papierze u spodu miski mężczyzna zobaczył wyraźne ślady zadrapań, dokładnie w miejscu, w kierunku którego przesunął pole magnetyczne.
Podniósł ręce, krzyknął coś niezrozumiale i wybiegł z pomieszczenia wprost w słoneczne popołudnie.
Śląsk, październik 2012 roku
To była głośna sprawa. I cholernie pechowa. Dla dziennikarzy, dla rodziny tej małej, ale przede wszystkim dla niego samego. Śledztwo trwało po prostu za długo, a kiedy sprawy zaczynają się przeciągać, finał zawsze jest tragiczny. Tym bardziej gdy w grę wchodzi porwanie dziecka.
Dziewczynki. To była dziewczynka. Miała proste jasne włosy i banalnie niebieskie oczy. Oczy, które nie dają ci zasnąć, choć minęło już tyle lat.
Wtedy wszystkim puszczają nerwy, oczekują błyskawicznych działań i samych dobrych wiadomości. Jeśli na dodatek mała jest oczkiem w głowie bogatych rodziców, a presja wywierana na śledczych idzie z samej góry, to ryzyko popełnienia błędu wzrasta wykładniczo. Policjanci z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Komendy Miejskiej Policji w Katowicach modlili się o wyjątek od tej starej, niepisanej reguły, ale życie nie słucha skleconych na szybko próśb i krótkowzrocznych obietnic.
Była piąta rano i wszystko dookoła tonęło we mgle. Gdzieś w oddali natarczywie tokował bażant, budząc do życia ptactwo pochowane głęboko w trzcinowiskach. Świeżo upieczony detektyw Wilhelm Borsztajn stał oparty o drewnianą ścianę domku w samym sercu Lasu Murckowskiego. Budynek sterczał samotnie pośród iglaków, krzewów i paproci otulających go delikatnie niczym puch zarostu twarz nastolatka. W zasięgu wzroku nie było wydeptanej ścieżki prowadzącej do tego miejsca i mężczyzna pomyślał, że chatka może być opuszczona. Przełknął ślinę. W ten zimny październikowy poranek Borsztajn czuł pot spływający po plecach i surowe, nieheblowane deski pod szorstką skórą dłoni.
Kolejny z tropów w sprawie tej małej nie wydawał się bardziej obiecujący niż poprzednie i wzasadzie Borsztajn miał już zlecić sprawdzenie chatki w lesie komuś innemu. Paru kolegom z komendy z pewnością przydałoby się ruszyć dupę i zrzucić trochę sadełka, zamiast gapić się całymi dniami w monitory komputerów, układając pasjansa. Może gdyby to zrobił, to do dzisiaj byłby detektywem i cieszył się wszystkimi przywilejami i szacunkiem? Tak, być może, jednak rzeczywistość była zupełnie inna. I chociaż próbował wiele razy, stracił już nadzieję, że można przyzwyczaić się dokontrolidrogowych zaczynanych o świcie nawet w środku zimy, lekceważących spojrzeń kolegów z innych wydziałów i tych marnych groszy, które zarabiał w drogówce.
– Lubię cię Borsztajn, wiesz? – powiedział wtedy łysy, zwalisty facet, gasząc papierosa w kryształowej popielniczce. Siedział za zbyt małym biurkiem zarzuconym stosem papierów. Obłoczki dymu leniwie krążyły wokół błyszczącej od potu czaszki. Zaduch panujący w pomieszczeniu wyciskał łzy. – To chyba jedyny powód, dla którego jeszcze nie odebrałem ci tej sprawy. Rozumiemy się, hę? – Łysy wydął usta.
– Rozumiemy, panie komendancie.
– Masz dwa tygodnie. – Mówiąc to, komendant nachylił się nad biurkiem. Grubym paluchem przycisnął stos dokumentów. Okulary w czarnych rogowych oprawkach zjechały na środek nosa. – I jeszcze jedno…
Niedbały ruch dłoni. Okulary znów wpasowały się w odciski na nosie.
– Tak?
– Nie spierdol tej sprawy, bo inaczej ona spierdoli ciebie.
Z perspektywy czasu Borsztajn wiedział, że nie miał wyboru i gdyby jakimś cudem los pozwolił mu wybrać raz jeszcze, przeżyć ten dzień na nowo, sekunda po sekundzie, zachowałby się tak samo. Jaką inną decyzję mógł podjąć ktoś mianowany na detektywa zaledwie parę miesięcy wcześniej? Ktoś prowadzący najgłośniejszą sprawę zaginięcia od lat? Kiedy każdy twój ruch jest śledzony i komentowany przez lokalną prasę, szybko się uczysz, aby wszystko, nawet najmniejsze bzdury, robić samemu.
A może chodziło o coś innego? Może chodziło o twoją jebaną ambicję? Pomyślałeś, że to wszystko wydarzyło się z jej powodu?
Była jeszcze statystyka, ale ona także grała w przeciwnej drużynie. Z każdym dniem szanse na odnalezienie dziecka były mniejsze, a on nie chciał, aby ta mała dołączyła do grona kobiet bitych, torturowanych i gwałconych latami przez swoich oprawców tuż pod okiem policji. Kiedy czytał historie Nataschy Kampusch czy Jaycee Lee Dugard, potrafił myśleć tylko o tym, czy prowadzący śledztwo faktycznie zrobili wszystko, co w ich mocy. Czy podnieśli każdy kamień i zapukali do wszystkich drzwi.
Tego feralnego ranka Borsztajn odszukał kolbę glocka P99 wetkniętego za pasek spodni. Była zimna, chropowata i leżała idealnie, jak uścisk dłoni starego przyjaciela. Za plecami Borsztajna stała, również z bronią w ręku, starsza aspirant Izabela Szklorz, wysoka blondynka, a przede wszystkim koleżanka z wydziału, która do końca nie traciła nadziei, że dziewczynkę uda się odnaleźć żywą. Kamizelka z kevlaru sprawiała, że kobieta mimo nienagannej figury wyglądała trochę śmiesznie, jak swoja własna pękata karykatura.
Detektyw energicznie zapukał w drzwi. Cisza. Spojrzał w kierunku Szklorz i, podnosząc wysoko lewą dłoń, zaczął nieme odliczanie. Trzy… dwa… Potem wszystko działo się szybciej niż uderzenie pioruna w letnią noc. Drewniane drzwi z lichych desek poddały się z trzaskiem i pierwszy do środka wpadł Borsztajn.
– Policja, na ziemię! – krzyknął. – Ziemia!
– Gleba, gleba, gleba! – usłyszał tuż za sobą podniesiony głos partnerki.
Przekroczył próg. Buty zapadły się w miękkim podłożu przypominającym leśne runo. Tuż przed sobą wyczuł ruch powietrza, coś błysnęło w mroku. Zobaczył lecącą siekierę i zareagował instynktownie. Schylił głowę, przykucnął, ale unik okazał się równie skuteczny, co zabójczy dla jego partnerki. Ta nie zdążyła nawet mrugnąć, kiedy zardzewiały kawał żelastwa wbił się w jej czoło aż po zalany gumą trzonek. Z ust wydobyło się stęknięcie, które równie dobrze mogło być odgłosem ulgi, gdyby nie zalewający twarz szkarłat. Borsztajn, słysząc głuchy trzask kości, skoczył przed siebie, chwytając postać w pasie. Wyostrzone adrenaliną zmysły wyłapały w mroku smród starego oleju i czosnku.
Postać ustała na nogach, łupnęła detektywa w bok, tak że ten się skulił, i zwolnił uścisk. Borsztajn w ciemności widział przed sobą tylko rozmyty niczym zjawa zarys. W ciszy usłyszał bicie własnego serca. Łup. Przerwa. Łup. Łup. Przerwa. Łup.
I charczenie. Nie oddech, tylko charczenie dochodzące od postaci zalanej mrokiem. Jaki człowiek tak oddycha?! Jaki człowiek wydaje takie dźwięki?!
Detektyw napiął mięśnie. Wyprowadził cios w kierunku zjawy. Powietrze. Kolejny. Powietrze. Postać cofała się pod okno, przez które wpadał snop bladego październikowego świtu. Zjawa ryknęła coś niezrozumiale. Przekleństwo, a może przestrogę?
Zwierzę. To musi być zwierzę!
Wyszczerzyła w kierunku Borsztajna zepsute zęby, ukazując całą odrażającą postać. Brudne, oblepione białą mazią spodnie, pożółkły podkoszulek i mnóstwo włosów próbujących wydostać się na zewnątrz jak chwasty spod płytek chodnikowych. Długa, zmierzwiona broda maskowała ślady po ciężko przebytej ospie. W jego dłoni błysnął nóż rzeźniczy. Długi niczym kordelas.
Borsztajn przełknął ślinę. Odskoczył w bok i bez namysłu oddał strzały z biodra, przypominając bardziej wyjętego spod prawa rewolwerowca na Dzikim Zachodzie niż policjanta z katowickiej komendy. Pomieszczenie wypełniły dwa grzmoty, jeden po drugim.
Pierwsza kula trafiła napastnika w wielkie brzuszysko. Borsztajn w bladym świetle zobaczył falę sadła, która rozchodziła się po całym ciele, kiedy pocisk penetrował wnętrze. Nóż wypadł z dłoni i wbił się z brzdękiem w klepisko. Druga kula minęła ramię napastnika, szybując w kierunku szafy na końcu pomieszczenia. Drewniana okleina trzasnęła jak sucha gałąź pod ciężkim butem. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem.
Chryste!
Z szafy wytoczyła się dziewczynka w brudnej sukience. Trzymała się za szyję i szurała trampkami po klepisku chaty.
Z tego, co się działo dalej, Borsztajn nie zapamiętał wiele. Chyba tylko to, że dziecko miało niebieskie oczy i tymi oczami błagało go o pomoc. Nie krzyczała. Próbowała uciskać ranę, a krew tryskała na boki. Borsztajnowi ten widok skojarzył się z wężem ogrodowym sikającym wodą w upalne dni. Ruszył przed siebie, a dziewczynka osunęła się na ziemię, zwalniając ucisk.
Kwadrans później do chatki wbiegło trzech sanitariuszy, a on nadal klęczał nad ofiarą. Kałuża ciemnej krwi pokrywała już prawie całe klepisko i dosięgnęła kauczukowych podeszew butów leżącej w progu policjantki. Lekarz, starszy facet z siwą czupryną, odepchnął go, jakby wiedział, co się stało. Jakby w sekundę zorientował się, że to jego kula pozbawiła tę małą życia.
– Słodki Jezu… – wymamrotał pod nosem. – Co za bajzel…
Dwójka pozostałych medyków stała nad starszą aspirant Szklorz, zapewne zastanawiając się, czy jest sens mocować się z wbitą głęboko w czaszkę siekierą.
Borsztajn wyszedł przed chatkę, wycierając w bojówki dłonie pokryte krwią wymieszaną z pyłem i trocinami. W kiczowatych horrorach, które oglądał jako dziecko, krew zawsze była jaskrawoczerwona, aprzecież w rzeczywistości bliżej jej do nieba w najczarniejszą noc. Oddychał ciężko, łapiąc każdy haust powietrza z wysiłkiem starca, a nie mężczyzny w sile wieku. Miał wrażenie, jakby adrenalina krążąca w jego ciele chciała rozerwać mu bębenki w uszach.
Podniósł wzrok i rozejrzał się dookoła. Mgła opadła, a cała okolica wyglądała teraz niewinnie, wręcz sielsko. Zielone gęste trzęsawiska wokół lśniących oczek wodnych, wąskie, ledwie zarysowane ścieżki między drzewami, delikatny szum wiatru… Październikowe słońce ogrzewało jego twarz i nadawało melancholijny kolor walającym się pod nogami liściom. Uspokoił oddech. W powietrzu poczuł jakąś dziwną świeżość, zapowiedź czegoś nowego, jakby nic z tego, co było, nie wydarzyło się naprawdę, a dzień miał dopiero nadejść. Jakby ostateczne decyzje jeszcze nie zapadły.
Tereny Lasu Murckowskiego należały do najpiękniejszych w okolicy i Borsztajn oczami wyobraźni widział ludzi spacerujących wśród drzew, zaledwie parę kroków od chatki. Młodych i starych, małżeństwa z wózkami, puszczone samopas dzieciaki, kochanków trzymających się za ręce, biegaczy w obcisłych strojach i opaskach na kościstych nadgarstkach. Słyszał wesołe niedzielne przekomarzania rodzin, które po sutym obiedzie postanowiły wybrać się na leśną przechadzkę, aby strawić wołową roladę z modrą kapustą i kluskami zalanymi gęstym, zawiesistym sosem. Normalne, zwykłe życie toczyło się dalej, nie zwracając uwagi na dziurę w szyi tej małej i jego drżące brudne ręce.
Bażant zamilkł, słychać było tylko zbliżające się wycie policyjnych syren.
Obecnie
Z nieba lał się żar, ale kiedy wszedł do środka, nie poczuł tego przyjemnego uderzenia chłodu, na które liczył i którego miał wszelkie prawo wymagać, nawet od takiej dziury jak ta. Zatrzymał się na chwilę, rozglądając dookoła. Oprócz nieźle wyglądającej ekspedientki, zajętej oporządzaniem przemysłowego ekspresu, w środku nie było nikogo. Niskie czerwone krzesła, poustawiane wokół stolików w części barowej, odbijały promienie słońca i wyglądały, jakby miały się roztopić.
Szybkim krokiem ruszył w stronę kas, słuchając po drodze głośnego buczenia wiatraka ustawionego w ten letni poranek gdzieś na zapleczu, poza zasięgiem wzroku klientów stacji.
– Gorąco tutaj – zagadnął.
Dziewczyna przerwała czyszczenie srebrnej dyszy spieniacza do mleka i wolno przeniosła wzrok w jego kierunku, cały czas żując gumę.
– Awaria. Na drzwiach wisi kartka – odburknęła.
Mlaśnięcie.
– Tak, jasne. W końcu mamy środek lata. – Uśmiech.
– Paliwo było?
Mlaśnięcie.
– Nie było.
– Więc? Co podać?
Mlaśnięcie.
– Poproszę kawę. Czarną.
– Się robi. Polecam hot doga, mamy promkę.
Uniosła przerysowaną brew, jakby faktycznie zależało jej na wciśnięciu mu bułki z podejrzaną parówką.
„Co to za moda, żeby tatuować sobie makijaż?” – pomyślał. Kolejny wymuszony uśmiech.
– Podziękuję. Przede mną jeszcze trochę drogi, muszę jechać. Reszta dla ciebie.
Rzucił na ladę wymięty pięćdziesięciozłotowy banknot i zgarnął tekturowy kubek.
– Jasne, szerokiej!
Dziewczyna prawie zadławiła się gumą. Wyszczerzyła zęby i z westchnięciem pomachała na do widzenia.
Niski szpakowaty mężczyzna wyszedł przed stację paliw i ruszył w kierunku zaparkowanego przy samym wejściu czarnego bmw X6. W nawoskowanym lakierze odbijały się ostre promienie porannego słońca. O tej porze ruch na trasie między Śląskiem a Krakowem praktycznie zamierał. Był środek wakacji i mężczyzna zakładał, że na miejsce dotrze zgodnie z planem, góra za pół godziny.
Wszedł do pojazdu, moszcząc się wygodnie w skórzanym fotelu, i wyciągnął ze schowka nieśmiertelne awiatory. Zignorował tłusty odcisk kciuka na prawym szkle okularów. Eleganckie cyfrowe zegary zmieniły deskę rozdzielczą pojazdu w kokpit samolotu, a ośmiocylindrowy silnik w układzie V przyjemnie zamruczał, zachęcając do drogi.
Parę minut później otaczały go ulubione dźwięki. Sunął spokojnie pustą autostradą, słuchając starych rockowych przebojów z lat dziewięćdziesiątych. Monotonny krajobraz łagodnych pagórków ozdobionych jedynie zielonymi krzakami sprawił, że poczuł ciężkość powiek i wczesną porę. Upił łyk kawy, chcąc się orzeźwić; była zimna i lurowata. Kolejny dowód na to, że obecne pokolenie nie nadaje się do niczego, nawet do przyrządzania kawy z ekspresu.
Kiedy Mick Jagger głębokim głosem przekonywał, że „miłość jest silna”, mężczyzna zmrużył oczy, wyciągając pomarszczoną indyczą szyję. Grdyka podniosła się wolno i równie spokojnie opadła. Nigdy nie miał szczególnych problemów ze wzrokiem, jednak teraz dostrzegł coś bardzo dziwnego na pustej autostradzie, dokładnie na wprost niego.
Znajdował się na długim prostym odcinku, więc nie było powodu do niepokoju. Jako doświadczony kierowca był pewien, że bez problemu uda mu się zatrzymać pojazd przed tajemniczą przeszkodą. Delikatnie nadepnął hamulec, a automat zaczął bezszelestną redukcję biegów. Kiedy pojazd znalazł się w odległości około dwustu metrów od blokady, był już pewien, że nie chodzi o stado saren czy dzików, jak początkowo założył. Na środku pustej drogi zobaczył cztery sylwetki stojące jedna przy drugiej w odległości około pół metra od siebie. Wszystkie ubrane w coś, co przypominało luźne ciemne bluzy.
– Piękne miejsce na rodzinny spacer, po prostu piękne – powiedział sam do siebie, wyłączając muzykę w samochodzie.
Odruchowo spojrzał w lusterko wsteczne. Pusto. Toczący się powoli pojazd podjechał tak blisko, że mężczyzna widział już wyraźnie postaci na drodze. „Co jest?!” – pomyślał. Sylwetki przed nim wcale nie przypominały zabłąkanej rodziny, a raczej czterech dorosłych. W dodatku trzymających się za ręce i odwróconych do niego plecami, jakby podziwiali wschód słońca gdzieś na końcu drogi.
– I za coś takiego płacę dwadzieścia złotych?!
Próbował dodać sobie animuszu starą śpiewką o drożyźnie na A4, jednak umysł tonął już w uczuciu strachu.
Niewiele myśląc, zaparł się na klaksonie. Z pobliskich drzew zerwało się z wrzaskiem stado ptaków. Dźwięk nie zrobił wrażenia na tym dziwacznym zgromadzeniu. Przeciwnie, miał wrażenie, jakby postaci wzmocniły uścisk rąk między sobą. Ciężkie podeszwy buciorów zapadły się głębiej w rozgrzany asfalt. Samochód się zatrzymał.
Był tak blisko, że przez przednią szybę widział czerwoną wszywkę na dżinsach osobnika, który stał najbliżej maski, postrzępione i sprane nogawki u pozostałych. Grube bawełniane bluzy podwiewał poranny wiatr. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. W ciszy panującej wewnątrz auta słyszał tylko buczenie klimatyzacji, która próbowała poradzić sobie z tym gorącym letnim porankiem. „Nie mam czasu na takie zabawy!” – pomyślał, po czym pchnął delikatnie drążek biegów do pozycji drive i wcisnął w podłogę pedał gazu.
Miał gdzieś, czy ich przejedzie, czy nie. Jeśli ktoś jest na tyle głupi, żeby wyjść na środek autostrady, to już nie jego problem. Właściwie był pewien, że policja przyjmie te tłumaczenia z wyrozumiałością, szczególnie jeśli przedstawi je w obecności swojego adwokata.
Może nawet potraktują to jako próbę zbiorowego samobójstwa, jeśli sensownie przedstawi okoliczności? Tak, to bardzo możliwe.
Oblizał spierzchnięte wargi. Przecież nikt nie musi wiedzieć, jak było naprawdę. Jechał spokojnie z dozwoloną prędkością, kiedy nagle przed maskę wyskoczyła mu jakaś grupa szaleńców, a on po prostu nie zdążył zareagować.
„Chryste! To nie tak, że chcę przejechać matkę z wózkiem! To przecież jakieś ćpuny!” – próbował się usprawiedliwiać.
Naparł mocniej na pedał gazu. Silnik zawył. Szerokie masywne koła zabuksowały, jakby natrafiły na jakąś niewidzialną przeszkodę.
„Boże jedyny, co jest?! Co jest?!” – pomyślał.
Maska zaczęła delikatnie się unosić, jednak pojazd cały czas stał w miejscu. Nagle rozbłysły wszystkie kontrolki, zamieniając kokpit w coś, co przypominało tandetną bożonarodzeniową ozdobę. Przez chwilę miał nadzieję, że jednak przysnął, co do tej pory mu się nie zdarzyło, a asystent pasa ruchu wyrwie go zaraz z tego groteskowego koszmaru. Zamiast tego usłyszał pukanie. Przełknął ślinę i przeniósł wzrok na przednią szybę. Cała grupa stała odwrócona w jego kierunku; wszyscy mieli naciągnięte na głowy czarne kominiarki. Z postrzępionych otworów patrzyły na niego zimne, puste oczy. Zrozumiał, że ten piękny letni poranek dla niego właśnie się skończył, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz przerażenia.