Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
U progu zwycięstwa… czy też klęski?
Po serii druzgocących ciosów, zadanych Republice przez Nihilów, wszystko wskazuje na to, iż udało jej się w końcu zmusić nikczemnych grabieżców do odwrotu i że wreszcie widać światełko w tunelu. Wówczas jednak rozchodzą się wieści o rzekomym ataku tych okrutnych piratów na przemysłową, kosmopolityczną planetę Korelia, leżącą w samym sercu Jądra Galaktyki.
Z misją zbadania tej sprawy wyruszają mistrzowie Jedi Cohmac Vitus i Kantam Sy wraz z padawanami Reathem Silasem i Ramem Jomaramem. Każde z nich po wielu miesiącach stawiania czoła niekończącym się zagrożeniom toczy własne, prywatne bitwy. Gdy docierają na Korelię, Reath i Ram spotykają młodą, śmiałą specjalistkę od ochrony zwaną Trzask, której przyjaciel padł ofiarą ataku Nihilów. Padawani sprzymierzają się z nią, aby zinfiltrować szeregi koreliańskich elit, podczas gdy ich mistrzowie wybierają działanie bardziej oficjalnymi kanałami. Współpraca z Trzask okazuje się niebezpieczniejsza, niż ktokolwiek się spodziewał, a tymczasem Ram prosi swoją przyjaciółkę Zeen o pomoc w skomplikowanym fortelu z udziałem galaktycznej gwiazdy popu.
Koniec końców to, co odkrywają na Korelii, okazuje się być częścią większego planu… planu, który może doprowadzić Jedi do druzgocącej klęski…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 467
PROLOG
KORONET
Wchodzę – stwierdził Prybolt.
Ovarto potrząsnął swoją kudłatą, rogatą głową.
– Klient wyraźnie nam zabronił…
Ogary zawarczały i rozejrzały się niespokojnie po opustoszałej uliczce, węsząc zawzięcie swoimi wielkimi nozdrzami. Jeden z nich, suka wabiąca się Serenata, szarpnęła się w stronę drzwi, pociągając za sobą Prybolta. Pozostałe powarkiwały przez chwilę między sobą, a potem poszły w jej ślady.
Budynek był jedną z tych osobliwych, cylindrycznych konstrukcji, które wydawały się wyrastać znienacka jak dziwne grzyby w całej dzielnicy Syllain, aby znikać równie niespodziewanie na jej obrzeżach. Ten tutaj pomalowano na jaskrawopomarańczowy (paskudny) kolor i oznaczono niezrozumiałymi metalowymi symbolami (przyprawiającymi o gęsią skórkę). Nie miał również okien (kiepsko), a Prybolt mógł dostrzec tylko jedne drzwi. Właśnie przez nie minister Nomar Tralmat, Ojciec Finansów Koronetu i mężczyzna, którego Prybolt i Ovarto poprzysięgli chronić własnym życiem, wszedł dokładnie dwadzieścia dwie minuty temu, na kilka różnych sposobów przestrzegając ich, aby pod żadnym pozorem nie podążali za nim ani nie próbowali się z nim kontaktować.
Zaklinał się na wszystko, że wie, co robi, że będzie bezpieczny i że potrzebuje ich ochrony jedynie podczas drogi na i ze spotkania, nie podczas niego. I nie, za nic w świecie nie powie im, czego ma ono dotyczyć ani kto ma w nim uczestniczyć. Wyraził się już jasno w kwestii konieczności zachowania poufności, gdy ich wynajmował. Prawdopodobnie chodziło o jakieś sprawy związane z nadchodzącym Balem Finansów – dorocznym ostentacyjnym pokazem zbytku, który rozpoczynał sezon handlowy na otwartym rynku. Właściwie nie miało to żadnego znaczenia, a Prybolt aż nadto dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że lepiej nie zadawać zbyt wielu pytań. Mimo to, aby zapewnić strzeżonej przez siebie osobie bezpieczeństwo, ochroniarz nie mógł również działać kompletnie w ciemno.
Nomar Tralmat był człowiekiem, Prybolt zaś wiedział z doświadczenia, że ludzie bywali notorycznie lekkomyślni, pozwalając się mordować w ciemnych zaułkach, dając się brzydko haratać albo narażając na paskudne choróbska. Nie dało się na nich nawet polegać, jeśli chodzi o przestrzeganie choćby podstawowych zasad ostrożności – w kółko nic, tylko włazili pod lufy blasterów, pakowali się w sam środek wybuchów albo spadali z urwisk – i nieważne, w jak oczywisty sposób niebezpieczna była sytuacja: jeśli zginęli, całą winę zwalano na ich ochroniarzy.
– Trzask mówi czasem, że nasi klienci nie wiedzą, co jest dla nich dobre – stwierdził Prybolt – więc my musimy wiedzieć to za nich.
– Hmm, taa – mruknął Ovarto, zapalając igiełkę śmierci (mimo iż w pracy nie powinni palić) i wypuszczając w mroku kłąb dymu. – Czasem nawet Trzask się myli.
Ma się rozumieć, gadał bzdury i sam w to nie wierzył. Trzask, przyjaciółka Prybolta prowadząca Główne Biuro Ochrony Dyplomatycznej Koronetu, nie była wyjątkiem od wspomnianej wyżej, dotyczącej ludzi reguły – właściwie to, jeśli chodzi o ścisłość, wydawała się jej podręcznikowym przykładem. Rzecz w tym, że w jakiś dziwny sposób wypracowała jednocześnie do perfekcji umiejętność przetrwania w każdych okolicznościach – i pilnowania, aby nie zginął również nikt pod jej pieczą. I nikt nie pamiętał, by kiedykolwiek się myliła lub popełniła błąd.
Ogary parskały głośno i prychały, zwrócone w stronę drzwi – były to duże, budzące grozę białe stworzenia, o przygarbionych grzbietach i paciorkowatych, osadzonych w wypukłościach skóry oczach, które mrużyły właśnie złowrogo. Mięsiste wąsy wyrastające z ich policzków drgały niespokojnie. Ogólnie rzecz biorąc, stworzenia sprawiały wrażenie, jakby bez specjalnego wysiłku mogły rozszarpać kogoś na kawałki – po części dlatego, że faktycznie tak było, po części zaś, bo od małego chowano je do tego, by budziły grozę – i w ten sposób tresowano. Ten przydatny zabieg gwarantował, że nie będą musiały nikogo rozdzierać na strzępy – a przynajmniej przez większość czasu, bo na ich widok ludzie po prostu trzymali się profilaktycznie z dala.
Prybolt wręcz je uwielbiał i kochał całym sercem. To, oprócz Trzask, byli jego najwierniejsi druhowie – i zawsze wiedzieli, gdy działo się coś złego.
Jak na przykład w tej właśnie chwili. Warujące bez ruchu przy drzwiach, wydawały się nad czymś dyskutować, a po chwili jak na komendę wyciągnęły szyje i zaskamlały chóralnie.
Prybolt ponownie zmierzył budynek krytycznym spojrzeniem.
– No dobra, w porządku. Najwyraźniej nie tylko mi się to nie podoba. A jeśli mam być szczery, nie podoba mi się to wcale a wcale.
Do innych rzeczy, które w tym momencie wcale się Pryboltowi nie podobały, należały:
– Świadomość, że brzmi potulnie;
– Sposób, w jaki ten niedorzeczny skafander ochronny opinał jego wydłużone, grindalidzkie ciało – każdy mięsień w jego licznych ramionach aż krzyczał z oburzenia wywołanego długimi godzinami, na jakie go w nim upchnięto;
– Fakt, iż między szeregami strzelistych budynków wokół nich, na skraju ciemnego horyzontu, zaczynał się powoli majaczyć kolejny koreliański świt.
To właśnie dlatego jego rodzina zaklinała go na wszystko, by nie podejmował się pracy w tej branży.
– Pozwólmy ludziom i ich kochającym słońce ziomkom pożreć się i zniszczyć nawzajem – przekonywała go Matka Fastidima w chłodnym, ciemnym zaciszu ich podziemnej sadzawki lęgowej. – Twoje miejsce jest tutaj, z dala od tego wszystkiego. Czeka na ciebie całe podziemne imperium! Nie musisz wciskać swojego ciała w te głupie szmaty. Nie musisz żyć w strachu przed spaleniem przez to okrutne koreliańskie słońce, moja słodka larwuniu.
Ale Prybolt wiedział, czego chce – i zdecydowanie nie była to perspektywa spędzenia całego życia na ukrywaniu się pośród cieni wraz z setkami jego rodzeństwa.
– Nie jestem już larwą – odparł, mając jednocześnie świadomość, że jego słowa brzmią bardzo niedorzecznie, w sposób typowy dla zbuntowanego niedorostka. – A poza tym nie chcesz, żebym się narażał tylko dlatego, że jeśli zginę, będziesz musiała mnie pomścić, a to może zakłócić delikatną równowagę polityczną, do której zawsze dążyłaś! – Wypluł te słowa z zaciekłością, o jaką nigdy by się nie posądzał, ale trafiły do celu: Matka Fastidima cofnęła się gwałtownie, jakby ją uderzył.
– To… – wykrztusiła. – To… – Woda ściekała po wypustkach na jej podbródku i kapała z pluskiem do sadzawki, gdy Grindalidka gwałtownie łapała powietrze, szukając odpowiednich słów.
Nie mogła ich jednak znaleźć, bo Prybolt miał w zasadzie rację.
Klan Garavult strzegł systemu kanalizacji i wód podziemnych Korelii od wieków, a kultywowanie ich dziedzictwa było kwestią honoru, zaś kwestionowanie ich niezaprzeczalnych wpływów gwarantowało krwawą zemstę. Atak na Garavulta oznaczał narażenie się na gniew wszystkich siedmiuset czterdziestu ośmiu członków klanu – i właśnie dlatego niemal nigdy się to nie zdarzało. Braterstwo krwi znaczyło więcej niż jakiekolwiek polityczne przepychanki, a Prybolt wiedział o tym równie dobrze co Matka Fastidima.
Jednak nie chodziło tylko o to. Jego matka gniazda chciała zatrzymać go przy sobie, bo zwyczajnie go kochała.
Prybolt westchnął, opuszczając ciemną toń, i skierował się do tunelu, prowadzącego na powierzchnię. Czasami zwycięstwo bolało bardziej niż klęska.
– Chciałbym po prostu zobaczyć w mieście, w którym żyję, coś więcej niż tylko kanały i tunele. I chcę chronić ludzi. Jestem w tym dobry!
I rzeczywiście był – nawet Trzask to przyznała, a ona nie miała w zwyczaju szafować komplementami na prawo i lewo. Opanował już sztukę poruszania się w skafandrze ochronnym i bez trudu przyswoił zawiłości i niuanse wtapiania się w tłum oraz jednoczesnego trzymania się blisko przemieszczającego się klienta. Rozumiał doskonale przemoc, towarzyszące jej chaos i gwałtowność. Nie miał najmniejszego problemu z posługiwaniem się bronią – każdy z Grindalidów uczył się licznych technik obrony przy pomocy różnych pałek, ostrzy i blasterów. Ogary, ma się rozumieć, wręcz go uwielbiały, a on kochał je szkolić i z nimi pracować.
Co najważniejsze jednak, wiedział, kiedy ufać własnemu instynktowi.
W chwili obecnej zaś, gdy noc stopniowo, ale nieuchronnie przegrywała walkę ze świtem, instynkt Prybolta mówił mu, że po drugiej stronie tych drzwi dzieje się coś niedobrego.
– Wchodzę – powtórzył i tym razem mówił serio.
Ovarto wzruszył ramionami, ciskając igiełkę śmierci na ziemię.
– Skoro tak ci śpieszno gryźć glebę…
– Beeta, Serenata, Sibak? Przygotujcie się.
Ogary posłusznie przerwały swoje śledztwo i stanęły po obu stronach Prybolta, który dotknął panelu kontrolnego przy drzwiach. Te odsunęły się, ukazując jego oczom… kolejne. Z wnętrza dobiegło stłumione piszczenie: sygnał alarmowy. Prybolt dotknął czujnika znajdującego się obok drugich drzwi i te również rozsunęły się ze zgrzytem.
Wewnątrz poruszyło się kilka postaci. W nikłym świetle Prybolt zobaczył Nomara Tralmata, klęczącego na środku z zakrwawionym nosem i wyrazem rozpaczy na twarzy. Nad nim stała wysoka kobieta o czerwonej skórze i spiczastych, lekko oklapniętych uszach, pozwalających zidentyfikować ją jako Er’Kitankę. Wystawały spod dziwnej maski przeciwgazowej, która przesłaniała jej twarz. Przez ramię miała przewieszony karabin blasterowy, zwieńczony paskudnie wyglądającym i lśniącym w nikłym blasku migoczącej latarni bagnetem. Wyglądała, jakby właśnie szykowała się do zadania kolejnego ciosu…
„Zajmij pozycję między zagrożeniem a klientem” – rozległo się automatycznie w głowie Prybolta.
W tej chwili nie liczyło się nic innego.
Rzucił się naprzód, wydając ogarom jedną krótką komendę:
– Jeść!
Kobieta błyskawicznie zdjęła karabin z ramienia i wycelowała w jego stronę – dokładnie tak, jak spodziewał się Prybolt, co oznaczało, że nie będzie zagrażała życiu Tralmata. Uskoczył w bok, dostosowując krok do zmiany równowagi – w tej samej chwili, w której broń wypaliła.
– Ghhhjaaaa! – dobiegł od wejścia okrzyk Ovarta i dwa metry ważącego sto kilogramów cielska zwaliły się z głośnym hukiem na ziemię. Jeden z ogarów zaskomlał i upadł – prawdopodobnie Beeta. Pozostałe skoczyły naprzód.
Nim jednak Prybolt czy jedno ze zwierząt zdołało dotrzeć do napastniczki, kobieta cisnęła coś na podłogę i wnętrze rozświetlił błysk wybuchu. Sibak i Serenata zaskowyczały, a pomieszczenie zaczęły szybko wypełniać kłęby cuchnącego, żółtawego dymu, skutecznie przesłaniając widok.
W tej chwili liczyli się jednak tylko klient i zagrożenie. Klient i zagrożenie. Czy może raczej kilka zagrożeń, ale kobieta stanowiła najważniejsze z nich. Odrobina głupiego dymu nie powstrzyma Prybolta, zresztą gaz i tak nie przedostałby się przez jego maskę i skafander ochronny. Trzema susami pokonał dystans dzielący go od miejsca, w którym jeszcze przed chwilą klęczał drżący Tralmat. Wymacał w żółtej mgle bark i ramię.
– Chodź! – krzyknął, pociągając mężczyznę do góry.
Jego tułów przeszyła nagle błyskawica bólu, a z oparów wynurzyła się zamaskowana twarz kobiety.
Bagnet…
Uniknął kolejnego pchnięcia, usuwając się w bok – wielkie ostrze przecięło żółtą chmurę w miejscu, w którym stał przed sekundą – a potem zawirował w przód, pozwalając, aby pęd nadał jego ciosowi druzgocący impet. Trafiona w sam środek maski kobieta poleciała w tył.
W oddali otworzyły się drzwi prowadzące w głąb pomieszczenia wyglądającego jak niewielki przedsionek, rozświetlony pierwszymi promieniami brzasku. Cóż, najwyraźniej ten budynek skrywał jeszcze niejeden sekret! Z zewnątrz nic nie wskazywało na to, by istniało inne wejście. Teraz nie miało to jednak żadnego znaczenia – stanowiło po prostu mały uśmiech losu, a Prybolt zamierzał go w pełni wykorzystać. Dźwignął z podłogi krztuszącego się i zanoszącego kaszlem Tralmata, zarzucił go sobie na ramię i ruszył w stronę światła.
Okazało się, że drzwi się otworzyły, aby wpuścić posiłki, ale ochroniarz dokładnie na to liczył. Do środka wpadło jeszcze dwóch zamaskowanych zbirów, których niemal natychmiast położyły pokotem strzały z blastera Prybolta. Grindalid wyminął wstrząsane drgawkami, rozciągnięte na podłodze ciała i wybiegł na ulicę.
Położył ostrożnie Tralmata na ziemi – wszystko wskazywało na to, że poza rozkwaszonym nosem i kaszlem spowodowanym chemikaliami zawartymi w gazie nic mu nie było – i zaczął go ciągnąć za sobą.
– Musimy iść – poinformował swojego zleceniodawcę. – Szybko!
Tralmat powiódł dookoła spłoszonym wzrokiem.
– Chodź! – przynaglił go Prybolt. Wiedział, że lada chwila z mglistej ciemności wyłoni się pościg, który poprzedzą wedle wszelkiego prawdopodobieństwa strzały z blasterów. – Musimy uciekać… teraz, już!
Dlaczego tak się zadyszał? Przecież nie zmęczył się aż tak bardzo, a gaz nie powinien na niego wpłynąć, skoro był… w skafandrze…
Spojrzał w dół, wlokąc za sobą potykającego się i zataczającego Tralmata. Bagnet kobiety przeciął ochronny kombinezon i drasnął chroniący jego ciało pancerzyk. To jednak nie rana ani nie gaz wysysały z niego tak szybko siły życiowe. To słońce.
– Musimy… musimy uciekać – wyrzęził, nadal ściskając Tralmata za ramię. – Nie mogę… – Liczył się klient. Tylko i wyłącznie klient. Nic poza tym. Jeśli Prybolt opadnie teraz z sił, kto ochroni Tralmata? – Potrzebuję… cienia… ciemności! Z dala od… – Skrzywił się, gdy jego lewy bok przeszyła błyskawica bólu wywołana oparzeliną od słońca, którego promienie wdarły się w rozcięcie skafandra, rozchylone lekkim podmuchem wiatru. – Szybko! – jęknął. – Szybko… tędy!
Gdy jednak obejrzał się za siebie, po Tralmacie nie było ani śladu, prawdopodobnie pochwycił go któryś ze ścigających ich bandziorów. W jego stronę szła za to spokojnym krokiem zamaskowana kobieta.
– Klient… – wychrypiał Prybolt, całkiem jakby to słowo stanowiło zaklęcie mogące sprawić, że Tralmat pojawi się nagle w magiczny sposób obok niego.
Zatoczył się za róg, wyłuskując obleczoną w rękawicę dłonią komunikator z etui u pasa.
– Trzask… – wymamrotał do mikrofonu, licząc na to, że wcisnął wcześniej guzik transmisji. – Trzask… Trzask! – Ona będzie wiedziała, co robić. – Trzask? Odbiór! Ja…
Er’Kitanka była już pewnie tuż za nim, prawdopodobnie podnosiła właśnie broń do strzału, który lada chwila zakończy jego żywot.
Dobył własnego blastera i odwrócił się, waląc na oślep…
Na ulicy było pusto.
Słońce wspinało się po niebie coraz wyżej.
– Trzask! – Zatoczył się w przód. Gdzieś w okolicy musiały być otwarte drzwi, wejście do systemu tuneli, jego prawdziwego domu, mroku, który go pochłonie i ochroni… Potem się uleczy i wyruszy na poszukiwania swojego klienta. Nadal istniała jeszcze szansa, by wszystko naprawić.
– Trzask? Tu Prybolt. Ja… skrewiłem. Pojawili się… – Kim właściwie byli napastnicy? Wszyscy nosili charakterystyczne nihilskie maski… ale przecież to niemożliwe, żeby Nihilowie znaleźli się tu, na Korelii. To problem, z którym borykały się Zewnętrzne Rubieże! Jasne, ci piraci byli lekkomyślni, brawurowi wręcz, ale nie głupi. Nigdy nie ryzykowaliby, zapuszczając się tak głęboko w rejony Jądra Republiki, w samo serce galaktyki.
To musieli być jacyś oszuści, ktoś, kto się pod nich podszywał, albo może kartel, próbujący zatrzeć za sobą ślady, udając Nihilów. Tak. Z pewnością właśnie o to chodziło.
– Nihilowie – wychrypiał do komunikatora Prybolt. – A przynajmniej wyglądali jak Nihilowie. Mieli maski przeciwgazowe i rozpylali gaz… ale nie sądzę, by…
Ach, to było w zasadzie bez znaczenia. Później to rozgryzą. Trzask potrafiła rozwiązać każdy problem, więc rozpracuje i ten. Prybolt musiał po prostu utrzymać się przy życiu na tyle długo, aby jej w tym pomóc.
Skręcił za następny róg, zatoczył się… i wpadł prosto na czerwonoskórą kobietę w masce. Odskoczyła – zbyt szybko, by zdołał wziąć ją na cel lub zaatakować wręcz. Karabin znalazł się błyskawicznie w jej dłoni, jakby sam w nią wskoczył, i już za chwilę rzuciła się w jego stronę.
Mógł jedynie zatoczyć się w tył, jednak nie był dość szybki – ostrze chlasnęło przód jego skafandra, rozpruwając go od góry do dołu, a potem ziemia ruszyła mu na spotkanie i uderzył w nią tak mocno, że z płuc uszło mu całe powietrze.
Wszystko to bladło jednak w obliczu bólu, który przeszył całe jego ciało. Wszystkie mniejsze wypustki Grindalida wiły się i skręcały, palone słońcem. Wszystko zalewał zabójczy blask – ten oślepiający, trujący blask, przenikający jego ciało, porażający cały układ nerwowy.
– Zawsze chciałam to zobaczyć – oznajmiła Er’Kitanka głosem, w którym pobrzmiewała złośliwa uciecha. Stała nad nim okrakiem i gdyby miał choć trochę siły, z chęcią by ją kopnął albo do niej strzelił – cokolwiek, byle tylko zetrzeć jej z twarzy paskudny uśmieszek, jaki z pewnością się na niej pojawił.
Jednak ciało już go nie słuchało – żadna jego część nie reagowała na komendy wydawane przez mózg, a niemal wszystko wokół przestało istnieć, pochłonięte przez ten paskudny, bezlitosny blask, który rozprzestrzeniał się i rósł z każdą chwilą, dopóki nie ogarnął całego świata… a potem nie było już kompletnie nic.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
LATARNIA GWIEZDNY BLASK
Ram? Co się dzieje?
– Hm? – Ram Jomaram podniósł wzrok znad maleńkiego rdzenia reaktora. Rozbierał go i składał z powrotem przez ostatnie… Cóż, stracił poczucie czasu. Z migocącego hologramu spoglądał na niego jego mistrz, Kunpar Vasivola, w którego oczach widać było wyraźną troskę. – Nic – bąknął Ram i wrócił do majstrowania.
– Vakateebakbak! – wykrzyknął z drugiego krańca pomieszczenia jeden z małych, futrzastych Bonbraków. Prawdopodobnie Tip. Znaczyło to zasadniczo tyle co „bzdura!” i w normalnych okolicznościach jego komentarz rozzłościłby Rama, ale w tej chwili padawan nie mógł się rozpraszać. Nie było sensu niepotrzebnie się denerwować.
– Twój mały przyjaciel ma rację – powiedział mistrz Kunpar. – Znam cię przez całe twoje życie, Ramie Jomaramie. I wiem, gdy coś jest nie tak, nawet jeśli nie chcesz się do tego przyznać.
– Ja… – Ram wstał i nasunął gogle na czoło. Jego padawańskie szaty były jak zawsze ubabrane smarem. Nieważne, jak często je prał, plamy zawsze uporczywie wracały. – Po prostu…
Gdy otworzył usta, naprawdę miał zamiar się wytłumaczyć. Wówczas jednak, tak jak niemal za każdym razem od jakiegoś czasu, słowa rozpierzchły się i złośliwie przed nim poukrywały w zakamarkach jego umysłu. Być może język nie był po prostu w stanie wyrazić tego, co Ram czuł i powinien przestać próbować? Wówczas jednak mistrz Kunpar, Bonbrakowie, a pewnie i wszyscy inni, którzy uznaliby to za stosowne, nie daliby mu spokoju, narzekając na to, jaki to jest uparty. V-18 gdzieś zniknął, jak zwykle – w innym przypadku pewnie dołączyłby do tego chóru. Odkąd opuścili Valo, droid Rama spędzał większość czasu na grzebaniu w skrzyniach ze złomem w poszukiwaniu nowych części, niezbędnych do wprowadzenia kolejnych modyfikacji.
Ram potrząsnął głową, próbując oczyścić umysł.
– Nie wiem – wyznał wreszcie z rezygnacją.
Stary Ongree pokiwał z namysłem głową, gładząc wyrastające mu z podbródka wypustki – jak zawsze tuż przed powiedzeniem czegoś niesamowicie głębokiego, rozgryzienie czego zajmie Ramowi zapewne kolejne osiem lat.
– Cóż, to dobry punkt wyjścia.
Ram prychnął, podniósł skrywającą rdzeń pordzewiałą obudowę, a następnie puścił ją, pozwalając, aby Moc utrzymywała ją w powietrzu i obracała powoli.
– Po prostu… Stawiałem już czoła Nihilom – powiedział, wbijając wzrok w obudowę, żeby nie patrzeć na swojego mistrza. – I Drengirom. Strzelano do mnie i niemal zostałem pożarty. Trafiłem za kratki. Byłem świadkiem tak wielu wybuchów, że straciłem już rachubę… a wszystko to zaledwie w ciągu kilku ostatnich miesięcy!
Cóż, naprawdę nie przesadzał. Od momentu, gdy Nihilowie przypuścili podczas Festiwalu Republiki atak na planetę Valo, gdzie mieściła się jego macierzysta placówka świątynna, próbował bezustannie utrzymać się przy życiu i zachować równowagę w galaktyce, która w ciągu nocy zmieniła się ze spokojnego, bezpiecznego miejsca w rozszalałe piekło wojny. W samym środku tej koszmarnej zawieruchy Ram poznał Lulę Talisolę, padawankę z Latarni Gwiezdny Blask. Była zawsze opanowana i pewna siebie, pomimo rozgrywających się wokół przerażających wydarzeń: uosobienie cnót Jedi, ktoś, kogo Ram zawsze wyobrażał sobie, gdy myślał o podręcznikowym przedstawicielu zakonu, i wówczas dotarło do niego, że musi dać z siebie wszystko, aby uczynić galaktykę ponownie bezpieczną, tak jak robiła to Lula.
Gdy wrócili na Gwiezdny Blask, dołączył do niej i jej przyjaciółki Zeen, wprawdzie wrażliwej na Moc, ale nieszkolącej się na Jedi jak Lula i Ram – i od tamtej pory trzymali się razem, wypełniając misje i nawiązując więcej przyjaźni, niż mógłby na to liczyć w najśmielszych snach, oraz nieomal ginąc przy tym na wszelkie możliwe do wyobrażenia sposoby (a także kilka całkiem nowych).
A jednak, jakimś cudem, wcale nie to było największym problemem.
– Przez cały ten czas wszystkim na pograniczu było bardzo trudno – powiedział mistrz Kunpar – ale szczególnie wam, młodym zaangażowanym w walkę. – Pokręcił smutno pomarszczoną głową. – Nie tak powinno być.
– Nie w tym jednak rzecz… – bąknął Ram, starając się nie dać po sobie poznać frustracji. W końcu skoro sam nie potrafił ubrać w słowa – ani nawet odpowiednio uchwycić – tego, co było nie w porządku… jak miał zrobić to jego mistrz? Westchnął i mała obudowa rdzenia opadła ze szczękiem na blat.
– Fraka-botá! – wykrzyknął drugi z Bonbraków, Breebak. W bonbrakijskim znaczyło to… cóż, coś, czego lepiej było nie tłumaczyć.
– Przepraszam – mruknął Ram i podniósł ponownie wzrok na hologram swojego mistrza, krzywiąc się kwaśno, a potem wykrztusił pośpiesznie, żeby wyrzucić to z siebie, nim zmieni zdanie: – Problem w tym, że… jest wręcz przeciwnie. W tej chwili nie czuję kompletnie nic. Nawet w ogniu walki. Nie boję się. Nie jestem smutny. Nie czuję podekscytowania, gdy wygrywamy. Niemal nie… – urwał, kręcąc głową i żałując, że nie ma takiej samej kontroli nad własnymi myślami, co nad słowami: gdyby tylko mógł je wyciszyć, wygasić, wyłączyć…
– Kontynuuj – zachęcił go łagodnie mistrz Kunpar.
– Niemal nie czuję satysfakcji, gdy ocalamy istoty żywe.
Ram nie wiedział, kiedy dokładnie to się zaczęło: kiedy ogarnęła go ta przerażająca pustka. Podczas ataku Nihilów, do którego doszło w trakcie Festiwalu Republiki, miał wrażenie, że czuje wszystko naraz. Lonisa City, jego miasto, zostało zaatakowane, wokół ginęły niewinne istoty i wszystko wskazywało na to, że Nihilowie zamierzają zająć stolicę na dobre. Ram był zdruzgotany i wstrząśnięty… jednak nawiązał również nowe znajomości – poznał przyjaciół i liczył na to, że pozostaną nimi przez długie lata. Ile jednak tych wspólnych lat im zostało? Walczyli ramię w ramię i udało im się naprawdę wiele zdziałać: przywrócili łączność na planecie, dzięki czemu Republika mogła zaplanować kontratak i odpowiedzieć wrogowi z całą stanowczością. Śmierć i chaos zbierały swoje żniwo, oni jednak nie ugięli się, nie poddali – i czuł się wspaniale, będąc pomocnym podczas starcia.
A potem trafił na pokład Latarni Gwiezdny Blask i gdzieś pośród tego całego piekła wybuchów, strzelaniny i akcji ratunkowych… coś się zmieniło. Całkiem jakby odebrano mu jego ciało. Od tamtej pory przepełniały go dziwny chłód i pustka.
– Wiem, że nam, Jedi, nie wolno się zanadto angażować i w ogóle – westchnął. – Ale to… mam wrażenie, że to coś zupełnie innego.
– Hmm… – mruknął mistrz Kunpar, przymykając oczy. – Masz problem z odnalezieniem równowagi, młody Ramie.
– Chyba tak – przyznał chłopiec. – Ale… co mam w takim razie zrobić?
– Nie ustawaj w poszukiwaniach, Ram. Nie poddawaj się.
– Ramamalamaaa! – zanuciła śpiewnie Zeen Mrala, wparowując do środka tanecznym krokiem i pokonując dystans dzielący ją od Rama płynnym, niemal idealnym piruetem. – Mamy spotkaaniee!
Zeen dorastała pośród istot, które nie ufały użytkownikom Mocy i pogardzały nimi, więc przez większość życia ukrywała swoje zdolności. Do czasu, aż jej ojczysta planeta, Trymant IV, ucierpiała wskutek jednego z Wynurzeń, będących pokłosiem Wielkiej Katastrofy Nadprzestrzennej – wówczas Zeen trafiła pod skrzydła Jedi. Pomogła Ramowi i Luli w walce z Nihilami, gdy ci zaatakowali Valo, i od tamtej pory stali się praktycznie nierozłączni. Przybyła na pokład Gwiezdnego Blasku wraz z nim, więc również była tu nowa, i zawsze wiedziała, jak poprawić mu humor. W przeciwieństwie do niego jednak zawsze, niezależnie od okoliczności, jakimś cudem udawało jej się zachować świeży i schludny wygląd – nieważne, czy miała na sobie swoją kurtkę lotniczą i blastery w kaburach u pasa, szlafrok, który pożyczyła jej Lula, czy też – jak teraz – prostą, zwiewną szatę i bluzkę bez rękawów.
– Taak – bąknął Ram, odkładając części rdzenia do pudełka i wstając.
– Och, czy to nie moja ulubiona Mikkianka? – zapytał holograficzny wizerunek mistrza Kunpara, przyglądając się zmrużonymi oczami Zeen, która minęła go właśnie, szybując we wdzięcznym podskoku.
Na dźwięk jego słów roześmiała się perliście, wystawiając głowę znad ramienia Rama. Porastające jej głowę sprężyste macki musnęły przy tym jego policzek.
– Witaj, mistrzu Kunparze! A ilu Mikkian właściwie znasz?
– Dość, by mieć ulubioną przedstawicielkę tego gatunku!
Zeen aż się rozpromieniła i wróciła do przerwanego tańca.
– Wiesz, że jeśli tego potrzebujesz, zawsze możesz zrobić sobie przerwę? – powiedział mistrz Kunpar, zwracając się ponownie do Rama. – Wrócić na Valo, pomóc w odbudowie…
Ram pokiwał głową, wiedział jednak, że w ten sposób nie odnajdzie równowagi. Na samą myśl o powrocie do świątyni ogarniały go mdłości. Działo się tak wiele, że Jedi potrzebowali każdej pary rąk.
– Dziękuję, mistrzu.
– Przerwa byłaby absolutnie megamenalna! – zaszczebiotała Zeen, używając ulubionego słowa Rama na określenie czegoś niesamowitego i totalnie zachwycającego. Robiła to tylko wówczas, gdy chciała poprawić mu humor. Mrugnęła do mistrza Kunpara, który przyglądał jej się, wyraźnie zbity z tropu.
– Megamenalna? – powtórzył Ongree. – Czy to jakieś nowe młodzieżowe wyrażenie?
Zeen wyglądała na wstrząśniętą.
– Ram! – zawołała z oburzeniem. – Sądziłam, że tak właśnie mówią ludzie na Valo!
Padawan parsknął śmiechem.
– Nie, nie, nic podobnego. To po prostu takie moje powiedzonko. Czy to nie megamenalne?
– W porządku, w takim razie na mnie już pora – stwierdził mistrz Kunpar. – Niech Moc będzie z wami, dzieciaki!
– Nie wierzę, że sam wymyśliłeś to słowo i nam o tym nie powiedziałeś! To niesamowite! – zawołała Zeen, robiąc serię gwiazd i posiłkując się przy tym Mocą, aby podczas każdej figury akrobatycznej podnieść się nieco wyżej nad ziemię. – Czy wszystko w porządku?
Ram zbył zarówno komplement, jak i pytanie wzruszeniem ramion i sięgnął po holoprojektor.
– Fantastycznie tańczysz, Zeen – powiedział zamiast tego. – Czy mógłbym cię nagrać i wysłać ten filmik na Valo?
– Pewnie! – odparła, ponownie wirując w piruecie, a potem rozrzuciła szeroko ramiona. – Roześlij je po całej galaktyce! Czy nigdy nie marzyłeś, by zostać gwiazdą, Ram?
– Absolutnie nie – zaprzeczył, odsuwając się na bok, żeby mieć lepszy widok.
– A ja tak. Nie sądzę, żeby naprawdę mi się to podobało, ale zawsze chciałam przekonać się, jak to jest: przez dzień lub dwa. Być jak te fenomenalne piosenkarki na hologramach, na widok których szaleje cała galaktyka…
Znów zrobiła piruet, a potem zawirowała w skomplikowanym ukłonie i Ram zaklaskał z entuzjazmem.
– Zawsze sobie myślałam, że może kiedyś, w innym życiu, mogłabym być słynną gwiazdą… – Jej usta rozciągnęły się w smutnym uśmiechu i odwróciła wzrok. – Ale to nie dla mnie. Mogę tylko pomarzyć… – westchnęła, po czym spojrzała ostro na Rama, otrząsnąwszy się z zadumy. – Nie myśl, że tego nie zauważyłam: nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Ja…
– Hej! – zawołała Lula Talisola, wsuwając głowę do środka pomieszczenia. – Właśnie zmienili status spotkania na odprawę. Coś się wydarzyło na Korelii. Idziemy, czy będziecie tak tu sobie dalej podrygiwać?
ROZDZIAŁ DRUGI
KORONET
Alys „Trzask” Ongwa chwyciła komunikator i warknęła do niego:
– Czy zająłeś już pozycję, Barchibar?
Była na siebie zła, że nie zdołała powstrzymać poirytowania. Zazwyczaj bardziej się pilnowała, zachowując wybuchy gniewu na wyjątkowe sytuacje. Jednak od tamtej nocy, kiedy zniknęli Prybolt i Ovarto, sprawy zaczęły poważnie wymykać się spod kontroli.
A gdyby Prybolt się znalazł, nie wrzeszczałaby na tego przerośniętego głazoszczura, próbując upewnić się, że jest na miejscu. Prybolt czekałby tam, gdzie trzeba – byłby przygotowany na każdy potencjalny atak, włącznie z tymi, które można by przypuścić z dołu i z góry, dokładnie tak, jak uczyła swoich ludzi.
– Już prawie, Trzask…! – nadeszła odpowiedź.
Trzask z najwyższym trudem powstrzymała się od ciśnięcia komunikatorem z dachu.
– Prawie? Co to ma znaczyć? Żadnego spodziewanego czasu dotarcia na miejsce, zero współrzędnych, tylko jakieś „prawie”?!
– Wybacz, Trzask…
Co to w ogóle było za imię: Barchibar? Od samego jego wymawiania drętwiał język. Kto dawał swojemu dziecku imię, które brzmiało jak odgłos wydawany przez kogoś, kto właśnie rzyga?
– W porządku, jestem na miejscu!
– Taak, jasne.
Trzask mknęła już w swoim małym skifie nad Placem Diademu. Skoro jej ludzie nie zachowywali się jak trzeba, potrzebowała jedynych oczu na tej planecie, którym ufała: swoich własnych. Upięła jaskraworóżowe włosy w luźny kok i wspięła się na palce, żeby mieć lepszy widok.
– Czy rozpocząć procedurę zastawiania pułapki, panienko Trzask? – spytała 10-K8.
– Aaachh! – wrzasnęła Trzask. – Całkiem o tobie zapomniałam…
Niski droid o żeńskim oprogramowaniu i czerepie zwieńczonym płaskim, wyglądającym jak kapelusz cylindrem mistrzowsko wtapiał się w otoczenie. Do perfekcji opanował sztukę zachowywania się tak niepozornie, że łatwo zapominało się o jego obecności – i to właśnie dlatego Trzask często wykorzystywała go do misji wywiadowczych. Nie mówiąc już o tym, że był jedynym członkiem jej grupy, przy którym Trzask wydawała się wysoka. Teraz, gdy utracili Prybolta, ich zespół potrzebował awaryjnego wsparcia w… cóż, właściwie w każdej dziedzinie: od logistyki począwszy, a na aktywnym udziale w akcji skończywszy. Mimo to fakt, że Trzask całkiem zapomniała o tym, iż nie jest sama, mówił sam za siebie: była wykończona.
W duchu przekonywała się, że Pryboltowi nie mogło się nic stać. Wróci, prędzej czy później. Na pewno. Nawet jeśli będzie go musiała osobiście wywlec z najciemniejszego kąta, w jakim utknął lub się zaszył. W istocie jednak ostatnia nadana przez niego wiadomość nie wróżyła dobrze, a fakt, że zniknęli również Ovarto oraz Tralmat, klient, którego chronili… Cóż. Ale nie – Trzask nie zamierzała tak łatwo spisywać swojego najlepszego przyjaciela na straty. Jeśli ktokolwiek mógł przetrwać w sytuacji, gdy robiło się naprawdę gorąco, to tylko Prybolt. Prawdopodobnie przyczaili się po prostu w podziemiu – czy coś w tym stylu – żeby przeczekać najgorsze. Cokolwiek się wydarzyło.
A poza tym niedobitki Nihilów nie ośmieliłyby pokazać się na Korelii. Prawda?
Niezależnie jednak od tego, co się stało, wiedziała, że Prybolt i Ovarto w jakiś sposób ucierpieli. Odnieśli obrażenia. Gdyby byli cali i zdrowi, już by się odezwali. A zważywszy na liczne machlojki i szemrane interesy, będące na porządku dziennym, jeśli chodzi o politykę w Koronecie, ktoś najprawdopodobniej zasadził się na ich klienta, Ojca Finansów, zaś Prybolt i Ovarto po prostu weszli mu w drogę. Stanowili po prostu przeszkodę do usunięcia. To z kolei nieuchronnie prowadziło Trzask do najgorszego wniosku z możliwych: ktokolwiek za tym stał, zaliczał się niemal na pewno do grona ich klientów. Znajdował się wśród istot, które przysięgła chronić i strzec. Nie było innej możliwości. Bo jej zespół odpowiadał za ochronę każdego liczącego się polityka w tym mieście.
„Miej ich wszystkich na oku” – radziła Trzask jej matka, Baynoo, gdy przekazywała jej zwierzchnictwo nad firmą w ubiegłym roku. I rada ta sprawdzała się szczególnie w sytuacjach takich jak ta. Trzask pracowała dla ludzi, którzy bez mrugnięcia okiem pozbawiliby kogoś życia, byleby tylko zdobyć większą władzę.
Wzięła sobie radę matki do serca i jej zespół chronił wszystkich swoich klientów przed sobą nawzajem – a przynajmniej udawało mu się to aż do teraz, co samo w sobie było już wystarczająco kiepskie. Jednak fakt, że najwyraźniej w tym wszystkim ucierpieli również ludzie, na których jej zależało, oznaczał, że musi odnaleźć tych, którzy za to odpowiadali i się z nimi policzyć.
I dokładnie tak zamierzała zrobić.
– Uważaj na to wielkie coś! – ostrzegła ją 10-K8.
Co jednak ważniejsze, Trzask powinna się w tej chwili przede wszystkim skupić. Musiała dziś odbudować swoją reputację, a także zaaranżować skomplikowane, odpowiednio dramatyczne wydarzenie publiczne, które wymagało od niej najwyższej koncentracji. Zawinęła skifem w lewo tak ostro, że 10-K8 niemal wypadła za burtę… i w ostatniej chwili skręciła, żeby ominąć wielkiego Savripa, stojącego na dachu.
– Co ten kawał durnego jaszczura robi na szczycie budynku? – jęknęła, gdy zostawiły zagrożenie daleko w tyle.
– Eee… to, co mu kazałaś? – podsunęła usłużnie 10-K8.
– Och? – Trzask zamrugała, oglądając się na potężną istotę, która najwyraźniej ledwie zauważyła, że właśnie o mały włos uniknęła kolizji ze skifem. – Aachh! To Tamo!
– Kaf – zarządziła krótko 10-K8, podając Trzask parujący kubek.
Dziewczyna przez chwilę siorbała napój w ponurym milczeniu.
– Hm, tak. Dzięki.
– Mhm. Chciałabyś pogadać?
Trzask pokręciła głową.
– Po prostu tęsknię za przyjacielem. To wszystko. I nie mogę… Po prostu…
– Się skupić?
W dole tłumy istot ciągnęły w stronę szerokiej alei – dokładnie tak, jak Trzask się spodziewała.
Holokamery wręcz uwielbiały Svi’no Atchapat – po części dlatego, że cała jej postać wydawała się emanować feerią promiennych barw i blaskiem. Powodował to głównie fakt, iż nosiła mnóstwo biżuterii, a czasem nawet stroje uszyte z tysięcy maleńkich lustrzanych okruchów, ale przede wszystkim Svi’no tchnęła gwiazdorską wręcz aurą. Była również Taymarką, więc jej skóra i długie, wyrastające z głowy wici miały naturalnie lśniący, błękitnozielony odcień. Unosiła się też w powietrzu, więc zasadniczo wyglądała, jakby poruszała się, przenoszona z miejsca na miejsce podmuchami lekkiej bryzy.
Trzask kompletnie to jednak nie interesowało. Poznała Svi’no pięć lat temu, gdy firmę prowadziła jeszcze Baynoo, a ona sama miała zaledwie dwanaście lat i nieporadnie zaczynała poznawać pod okiem rodzicielki tajniki rzemiosła. Svi’no była jej rówieśniczką i występowała już wraz z rodzinnym zespołem podczas cieszących się dużym powodzeniem pokazów. Chociaż Trzask zdążyła już do tego czasu poznać całe mnóstwo sław, to ta dziwna, lewitująca dziewczyna wydawała się skrywać w sobie jakiś niesamowity magnetyzm i początkująca ochroniarka czuła się nią osobliwie zafascynowana. Wkrótce okazało się również, że młoda Taymarka jest zabawną, błyskotliwą interlokutorką, a – co chyba najważniejsze – ma równie przewrotne poczucie humoru co Trzask. I tak oto, nieuchronnie, stały się najlepszymi przyjaciółkami.
Na przestrzeni lat ich przyjaźń przeżywała upadki i wzloty, jednak od jakiegoś czasu Trzask odnosiła wrażenie, że zaczął je dzielić jakiś nieprzebyty dystans. Uznała, że to prawdopodobnie widomy znak tego, że obie dorosły… a może również skutek uboczny zawrotnej kariery Svi’no? Albo po prostu efekt tego, że Trzask musiała teraz samodzielnie prowadzić firmę – lub rezultat czegoś jeszcze innego, próbowała więc się tym jakoś specjalnie nie przejmować.
– Klientka na miejscu – zameldował przez komunikator Barchibar.
W holowiadomościach huczało od plotek o rzekomym pojawieniu się Svi’no Atchapat w tym miejscu – a to za sprawą samej Trzask. Jej taktyka zadziałała: wystarczyło, by wieści dotarły do odpowiednich uszu, a już wkrótce nikt nie mówił o niczym innym i cały Koronet żył informacjami o wizycie jego ukochanej córy, powrocie ambasadorki kulturalnej miasta i planety. Minął zaledwie dzień od momentu rozpuszczenia plotki, aby ferwor osiągnął masę krytyczną: od samego rana wszyscy spekulowali tylko na temat tego, czy rozchwytywana gwiazda rzeczywiście pojawi się publicznie na – jakżeby inaczej – Placu Diademu.
Przybyli więc na niego skwapliwie – i licznie. Dokładnie tak, jak Trzask się spodziewała. Tłumy uwielbiały Svi’no Atchapat – gdy była mała, ktoś zarejestrował holonagranie, na którym śpiewała do akompaniamentu szczęku i stukotu maszyn, podczas gdy jej rodzina budowała w stoczniach statki.
Zaczęła śpiewać, nim jeszcze potrafiła chodzić, a nauczyła się tego od swojej babci, która poznała te same piosenki w swoim dzieciństwie. To była pradawna muzyka – nazywano ją galan-kalank, od odgłosów wydawanych przez przekładnie i turbiny nadające jej rytm – jednak Svi’no przekształciła ją w coś niesamowicie świeżego – i podbiła serca całej galaktyki. Już wkrótce jej rodzice i sześciu braci zaczęli wytwarzać instrumenty ze swoich pokrytych smarem maszyn i zabrali małą Svi’no w trasę, grając w amfiteatrach i salach koncertowych od Chandrili aż po Coruscant.
Między jednym występem a drugim nadal pracowali w stoczniach – w końcu to była rodzinna tradycja – co nadawało im jako grupie muzycznej jeszcze większej autentyczności, a ich przekazowi – głębi. Atchapatowie zmienili oblicze galaktycznej sceny muzycznej, trwale zapisali Koronet na mapie popkultury i w końcu zapewnili Korelii sławę w dziedzinie innej niż przemysł stoczniowy.
W tej chwili jednak liczył się tylko skomplikowany fortel Trzask, póki co idący zgodnie z planem.
Mimo to… wcale nie czuła z tego powodu satysfakcji. Bo nadal nie miała wieści od Prybolta, podobnie jak od Ovarta… i stopniowo ogarniało ją dziwne przeczucie, że już nigdy więcej ich nie zobaczy.
Z rozdrażnieniem przetarła twarz dłonią i jęknęła przeciągle:
– Tak, tak, muszę się skupić.
Z oddali dobiegł dźwięczny, miły dla ucha odgłos, przypominający nieco dzwony w koronetańskiej katedrze, ale świeży i ożywczy. W letnie niebo wzbił się kolejny ton, melodyjnie współgrając z pierwszym. Okrzyki oczarowanych fanów przeszły płynnie w szmer, a potem całkiem ucichły. Svi’no przybyła, aby olśnić ich swoją muzyką – i nie rozczarowywała od pierwszej nuty. Gdy do trzeciego głębokiego tonu dołączyło tło w postaci sekcji rytmicznej, tłumy oszalały.
Trzask przymknęła oczy i pozwoliła sobie na słaby uśmiech.
– Wszystko zgodnie z pla… – urwała, gdy nagle w melodię wkradł się jakiś ostry dźwięk i wiwaty przerodziły się w spanikowane okrzyki. Kolejne trzy…
Tego nie było w planie!
Otworzyła szeroko oczy.
– Czy nasz podstawiony napastnik nie powinien przypadkiem mieć noża?
Na dole Tangor, Wookiee z podgatunku srebrzystogrzbietych, należąca do zespołu Trzask, przypadła już do Svi’no, otoczyła ją ramieniem i szybko torowała sobie wraz z nią drogę przez rozgorączkowany tłum. Uff…
– Detonator termiczny! – Z głośnika komunikatora dobiegł głos Barchibara. – Na bank!
– Potrzebuję faktów, nie szalonych teorii! – odwarknęła Trzask, aktywując silniki manewrowe skifu i zataczając pętle, żeby zyskać lepszy widok na rozgrywające się w dole sceny. – I przestań się drzeć, Barchi! Meldować się, po kolei!
– Powietrze Jedenaście! – rozległ się szorstki głos Fezzon-ka. – Widzę tylko spanikowanych, rozwrzeszczanych gapiów. Żadnej podejrzanej aktywności na dachach. Niebo czyste.
– Doskonale – wymamrotała Trzask, upijając nieco kafu. Po namyśle pociągnęła jeszcze łyk.
– Tunele Dwanaście – zameldowała Smeemarm tym swoim przyprawiającym o gęsią skórkę szeptem. – Czysto.
Z dołu nie unosił się dym, nie dobiegały też żadne niepokojące trzaski ani huki. Wszyscy uciekali w poszukiwaniu schronienia, jednak nikt nie sprawiał wrażenia, jakby wiedział, dokąd w ogóle się kierować.
Tangor zaryczała w shyriiwooku, informując, że ich klientka jest bezpieczna i że śpieszą właśnie aleją Loomar w stronę jednej z wyznaczonych uprzednio kryjówek.
– Skany nie wykazują aktywności żadnych wrogich sił – poinformowała spokojnym głosem 10-K8. – To znaczy, ma się rozumieć, poza naszymi własnymi.
Tamo! Trzask obejrzała się przez ramię w stronę miejsca, w którym jeszcze przed chwilą na dachu stała potężna istota, omal przez nich nie staranowana.
– Gdzie znowu podziewa się ten przeklęty Savrip?
Coś było nie w porządku… i nie chodziło o jej zespół. Jasne, brak Prybolta dojmująco dawał im się we znaki – ona zaś nie mogła się wyzbyć ponurego i coraz silniejszego przeświadczenia, że prawdopodobnie będzie się musiała z tym pogodzić na dobre – a Barchibar był bezużyteczną niezgułą, ale to nic nowego.
– Tamo kieruje się na plac, zgodnie z rozkazami – zgłosiła 10-K8. – Idzie mu to po prostu odrobinę powoli, bo daliśmy mu obfite śniadanie, żeby był zadowolony.
– Doskonale, doskonale – skwitowała z roztargnieniem Trzask, na wpół świadoma, że jego opieszałość w innych okolicznościach mogłaby spowodować spore problemy; w tej chwili jednak nic a nic jej to nie obchodziło.
Bo coś… było… nie tak. Odgłos wybuchu – kilku wybuchów! – przy jednoczesnym braku dymu i ofiar mógł oznaczać tylko jedno. Sabotaż. Ostentacyjny. A w Koronecie przebywała zaledwie jedna osoba dorównująca samej Trzask w sztuce inscenizowania dramatycznych wydarzeń tylko dla zysku lub z powodu swojej małostkowości.
– Dizcaro! – wycedziła. W jej ustach imię rywala zabrzmiało niczym najgorsza obelga.
– Tak sądzisz? – spytała 10-K8.
– Dizcaro wie, że po zniknięciu Prybolta, Ovarta i klienta cienko przędziemy. I doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jaka jest stawka w tej grze. Komu innemu mogłoby zależeć na zorganizowaniu czegoś, co popsułoby nam powrót z wielką pompą? – urwała na chwilę dość krótką, aby plan w jej głowie zaczął nabierać kształtów. – Mimo to… nadal nie wszystko jeszcze stracone.
Z komunikatora dobiegła seria nakładających się na siebie komunikatów:
– Czekamy na twój sygnał, Trzask!
– Daj tylko znak, co robić.
– Zwarci i gotowi!
– Hrraaarrrckkkshrark rghaaagh!
– Do dzieła!
Trzask wzięła głęboki oddech, napawając się przelotnie tą chwilą: kompetentnym (w większości) zespołem, czekającym w pogotowiu. Zdawała sobie boleśnie sprawę z tego, że jeśli to ma się udać, będą potrzebowali cudu… z drugiej strony jednak cuda stanowiły jej specjalność.
– 10-K8? Połącz mnie z Malfakiem Orfkiem. Tangor, zabierz Svisvi… eee, to znaczy, klientkę, z powrotem na Plac Diademu.
– Shrawrr rargh! – zauważyła dyskretnie Wookiee.
– Powiedz jej, że to część planu – syknęła Trzask. – Bo tak właśnie jest. Od teraz.
– Orfk na linii – zgłosiła 10-K8.
– Orfk! – zawołała Trzask z łobuzerskim uśmiechem, wymachując zawzięcie ręką, mimo iż rozmawiali bez wizji. – Mam dla ciebie świetną historię!
– Do rzeczy, Trzask – prychnął Malfac. – Już jedną mi dziś sprzedałaś i co? Przygotowałem zespół, żeby nagrać legendarny koncert na żywo, a zamiast tego mam katastrofę z licznymi ofiarami!
– Liczne ofiary? Daj spokój. Nikomu nic się nie stało. Mniejsza o to. Co powiesz zamiast tego na chwytającą za serce, skierowaną głównie do humanoidalnego odbiorcy historię z gwiazdą sceny i holo w roli głównej?
– Zamieniam się w słuch.
– Skieruj obiektywy kilku droidów-kamerzystów z powrotem na plac, a będziesz miał ekskluzywne nagranie. Na wyłączność.
– Kiedy?
Trzask podniosła do oczu makrolornetkę, zogniskowała ją na skomplikowanej ozdobnej fontannie, a potem przesunęła na ulicę Tombtok i aleję Loomar, wzdłuż której Tangor i Svi’no Atchapat przemykały pośród cieni…
– Za pięć – powiedziała.
– Pięć czego? – burknął Malfac. – Minut? Godzin? Dni? Daj spokój, Trzask…
– Cztery…
– Chwila! Sekundy? Oszalałaś?
– Trzy i za sekundę dzwonię do tej szumowiny Talja Stanta z Sieci Niezależnych Mediów Koronetu, którego tak nienawidzisz, żeby mógł podebrać ci temat.
– Już, już! Wchodzę w to! Już się robi, Trzask!
– Dwa.
Niebo przecięła mała chmara droidów-kamerzystów, mijając skif Trzask i mknąc w stronę placu. Dziewczyna pomachała im i uśmiechnęła się triumfalnie.
– Nie widzę nic, co… – syknął Malfac w słuchawce dousznej jej komunikatora.
– Cierpliwości.
Przez kilka chwil droidy wisiały w bezruchu nad pustym placem, rejestrując obraz fontanny, śmieci pozostawionych przez tłumy, które rozpierzchły się w pośpiechu, i witryn sklepów.
Trzask wstrzymała oddech… i z ulgą wypuściła powietrze, gdy z alei wypłynęła Svi’no Atchapat we własnej osobie – ucieleśnienie gracji i wdzięku.
Savrip nie mógłby wybrać lepszego momentu, nawet gdyby Trzask zaplanowała wszystko co do sekundy. Poruszając się nieco niezbornie i opieszale – najwyraźniej wskutek spożycia zbyt obfitego śniadania – Tamo wytoczył się z budynku po przeciwnej stronie placu z wielkim, pordzewiałym ostrzem w potężnej, zielonej łapie.
– Aaarghhh! – ryknął, może nieco zbyt dramatycznie, ale trzeba było przyznać, że przekonująco.
– Na spadające gwiazdy Bolbotarpa! – wykrzyknął Malfac, na co Trzask uśmiechnęła się tylko pod nosem. Lada sekunda na placu pojawi się również Tangor i dwie potężne istoty zetrą się ze sobą w epickim pojedynku, w którym stawką będzie śmierć lub życie drżącej z przerażenia gwiazdki HoloNetu. To będzie nie-sa-mo-wi-te!
Tyle tylko, że… Tama od lewitującej w powietrzu i wzywającej błagalnym głosem pomocy Svi’no dzieliło już zaledwie kilka metrów, a po Tangor nadal nie było ani śladu.
Trzask rozłączyła się z Malfakiem i przerzuciła na kanał zespołu.
– Tangor! Gdzie, do nagłej i karkolonej, się podziewasz?!
Odpowiedziały jej tylko szumy i trzaski.
Wielki Savrip skoczył, wylądował na fontannie, a potem zamachnął się na Svi’no, odłupując przy tym pokaźne kawały kamiennych rzeźb.
– Smeemarm! – wrzasnęła Trzask. – Potrzebujemy cię! Teraz!
– Już niemal… – Wieko studzienki między piosenkarką a napastnikiem odskoczyło i ze środka wynurzyła się głowa i długi tułów Smeemarm. Arconianka trzymała dłonie przy ustach, z których wystawała długa rurka. Szarpnęła lekko głową i Tamo zawył, chwytając się za szyję… po czym runął jak długi na chodnik.
– Rany! – zapiszczał w jej słuchawce uradowany głos Malfaca. – Rany, rany, rany, a niech mnie! Widziałaś to, Trzask? Skąd wiedziałaś, co się wydarzy?
– Wiedziałam? – mruknęła Trzask, starając się brzmieć obojętnie. – Jakim niby cudem miałabym wiedzieć? Próbowałam tylko zapewnić ci ekskluzywny wywiad z galaktyczną supergwiazdą! – Rozłączyła się ponownie.
– Dobra robota, Smeemarm – westchnęła. – Zrób jeszcze małe widowisko przed kamerami – i pamiętaj, żeby wspomnieć, że pracujesz dla jedynego i niezastąpionego Głównego Biura Ochrony Dyplomatycznej Koronetu. Jedyną gwarancją waszego bezpieczeństwa…
– …jesteśmy my! – rozbrzmiał w jej uchu chóralny okrzyk.
Tangor wytoczyła się z alejki zygzakiem, którego nie powstydziłby się najbardziej zaprawiony w robieniu uników żołnierz, i klapnęła na brzegu strzaskanej fontanny, potrząsając gwałtownie włochatym łbem, jakby próbowała oprzytomnieć.
– Co jej się stało? – spytała 10-K8.
– Sądząc po jej zachowaniu, najwyraźniej to samo, co Tamowi – mruknęła Trzask. – Środki uspokajające. Z tą różnicą, że Tangor jest na nie pewnie trochę odporniejsza, bo miała już z nimi nieraz do czynienia…
– Chcesz powiedzieć, że…
– Dizcaro. – Trzask się skrzywiła. – Zwołaj zespół.
ROZDZIAŁ TRZECI
LATARNIA GWIEZDNY BLASK
Niemal rok temu Reath Silas solennie obiecał sobie – i wszystkim innym – że nie będzie już więcej myślał tylko na swój temat. „Za bardzo skupiałem się na sobie samym – nie na nas. Teraz jednak wszystko się zmieni” – powiedział wówczas. Obecnie zaś miał wrażenie, że większość czasu, jaki upłynął od tamtej pory, spędził na zastanawianiu się, co też to właściwie dokładnie oznacza.
Te z pozoru proste słowa były w istocie niczym jedna z zagadek, tak uwielbianych wręcz przez starych mistrzów – kochali je roztrząsać, w nieskończoność analizować ich treść i kłócić się odnośnie do ich znaczenia. Pozorna prostota zdawała się w istocie skrywać wielopoziomową głębię, w której można się było kompletnie pogubić. No bo kogo właściwie Jedi mogli określić mianem „my”? Zakon? Republikę? A może wszelkie stworzenia w galaktyce? Nawet jeśli istniała prosta odpowiedź na to pytanie (a Reath miał pewność, że nie), co oznaczało, że zamierzał skupić się na czymś więcej niż on sam? Przedkładać coś nad własne dobro? Czy jedynym sposobem było poświęcenie własnego życia? A czy przestrzeganie reguł zakonu nie równało się już poświęceniu samemu w sobie?
Gdzieś w tym labiryncie nieskończonych możliwości tkwiła ukryta prosta ścieżka… ścieżka, która powiedzie go do zostania rycerzem Jedi, tak jak od zawsze było mu pisane. Wiedział to. Nie miał po prostu pojęcia, gdzie jej szukać…
W tej chwili zaś prawdopodobnie spóźniał się już na spotkanie ze swoim mistrzem Cohmakiem Vitusem i kolejną sesję sparingową.
Spojrzał na chronometr. Hm, cóż, tak. Zdecydowanie się spóźniał.
Wstał, odłożył na bok materiały, które przeglądał, i westchnął przeciągle, wodząc wzrokiem po piętrzących się wokół stosach nośników danych.
Gdyby jakiś rok lub dwa lata wcześniej ktoś powiedział Reathowi Silasowi, że będzie nazywał stację kosmiczną na galaktycznym pustkowiu domem, wyśmiałby go, a potem wrócił do jedynego zajęcia, które dawało mu poczucie bezpieczeństwa porównywalne z przebywaniem w domowym zaciszu: studiowania starożytnych annałów.
Ma się rozumieć: gdy padawan się śmieje, Moc śmieje się jeszcze głośniej. Reath nie wątpił, że jakiś starożytny mędrzec powiedział kiedyś coś w tym stylu. Musiałby tylko poszukać, kto i w jakich okolicznościach.
Nie wiedział właściwie, kiedy to się stało. To był nie tyle konkretny moment, co proces – stopniowe doznawanie olśnienia. Gdzieś w samym środku tej zaciekłej walki o życie, pośród licznych prób przetrwania w bojach toczonych z Nihilami i Drengirami… jego serce zaczęło się skłaniać ku temu dziwnemu świetlnemu punktowi na obrzeżach galaktyki: Latarni Gwiezdny Blask.
Przez całe swoje życie był wierny tylko i wyłącznie Coruscant. Nie wyobrażał sobie życia gdzie indziej. Planeta stanowiła wszak lśniące centrum Republiki, a co ważniejsze, bijące serce zakonu Jedi.
Świątynne archiwa wydawały się najobszerniejsze w galaktyce, a Reath z chęcią spędziłby resztę życia, chłonąc zawartą w nich wiedzę – aby umrzeć szczęśliwie w podeszłym wieku, z głową pełną niezgłębionych tajemnic.
I to pewnie dlatego skończył właśnie tutaj i jakimś cudem zakochał się w tej stacji daleko na rubieżach – bo galaktyka przez cały czas przechodziła dosłownie samą siebie w udowadnianiu Reathowi Silasowi, że jest w błędzie.
Wstał, czując, jak ogarnia go fizyczny niepokój, będący odpowiedzią na jego niespokojne myśli, i przeszedł między rzędami starych artefaktów i rzeźb, machinalnie przesuwając palcami po drewnianych regałach.
To tutaj, w najbardziej nieoczekiwanym z miejsc, Reath znalazł swój dom. I wiedział też, że gdzieś tu znajdował się klucz do rozwiązania tej łamigłówki, nad którą głowił się od tak dawna: „skupiać się na nas”.
Bo na pokładzie Gwiezdnego Blasku poznał nowe znaczenie słowa „my”: społeczność.
Jasne, na Coruscant lubił przebywać w otoczeniu innych padawanów. Wszyscy byli dla niego mili – i fajnie należało się do grona, które dzieliło się hermetycznymi żarcikami i narzekało na trudy szkolenia Jedi.
Mimo to… nigdy nie czuł się z nimi szczególnie zżyty, nie czuł tej swobody, jaka zdawała się ich cechować, gdy przebywali w swoim towarzystwie. Pogodził się już z tym i nie przejmował się zbytnio – i tak wolał wszak samotność, więc nie miał do nikogo pretensji.
Na Gwiezdnym Blasku jednak… jakimś cudem naprawdę udało mu się nawiązać przyjaźnie. Poznał wspaniałych ludzi. Ba, fantastycznych wręcz! Istoty, które wielokrotnie narażały dla niego życie – a on dla nich. Istoty, które darzył bezgranicznym zaufaniem. Zaczął postrzegać siebie nie jako samotnika, przemierzającego bezkres galaktyki informacji, ale część czegoś znacznie większego – „nas”.
Wyszedł na korytarz, pomachał mistrzowi Monshiemu, maleńkiemu, włochatemu inżynierowi Jedi, i ruszył w stronę sali treningowej, pozwalając, by jego myśli błądziły swobodnie.
Tu nie mogło chodzić tylko o „nas”. Niemożliwe, by tak było. No bo co z całą resztą galaktyki? Reath walczył za nią od ponad roku i omal nie zginął przy tym kilkakrotnie, a mimo to wcale nie miał wrażenia, że jest choć o krok bliżej odpowiedzi na to pytanie.
Nadal czuł przejmujący strach, który towarzyszył mu, gdy ocknął się na pokładzie Serca Grawitacji, nihilskiej stacji bojowej, skołowany i rozbity, bezradny, w otoczeniu sojuszników, ale i wrogów. Pamiętał przerażenie, jakie wywoływała w nim mroczna, przyprawiająca o dreszcze obecność Drengirów, widok pełznących ku niemu z zakamarków amaxińskiej stacji kolczastych macek.
Nic z tego jednak nie wyjaśniło mu w najmniejszym stopniu, co znaczy „przedkładać nade wszystko nas”. Jeśli już, to wręcz przeciwnie – sprawiało tylko, że czuł się bardziej zagubiony.
Miał wrażenie, jakby za każdym razem, gdy próbował czegoś dokonać, gdy był odrobinę bliżej wytyczenia własnej ścieżki, coś wybuchało lub ktoś próbował go zabić.
Albo jeszcze gorzej: odchodził ktoś, na kim mu zależało.
Jego pierwsza mistrzyni, Jora Malli, zginęła podczas walk z Nihilami, tak jak wielu innych – zbyt wielu, by wymieniać wszystkich z nazwiska.
Potrzebował po prostu chwili, żeby odetchnąć, złapać dystans. Po prostu być. Gdy tak się stanie, Moc ukaże mu jego ścieżkę. Był tego pewien.
Kiedy przekraczał próg sali treningowej, owionął go znajomy zapach potu i kadzidła.
– Spóźniłeś się – zauważył mistrz Cohmac Vitus, a potem ruszył prosto na niego, nie dając mu nawet chwili na przygotowanie i zawijając już w powietrzu swoim ćwiczebnym mieczem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
LATARNIA GWIEZDNY BLASK
Gdy Ram wszedł do sali odpraw wraz z Zeen i zajął miejsce obok Luli, nad holostołem obracał się już lśniący obraz. Padawan nie widział za dobrze, kogo przedstawia – czyżby jakąś postać w skafandrze? Holoprojekcja miała bardzo kiepską rozdzielczość i Ram musiał oprzeć się odruchowej chęci podejścia do panelu sterowania i pomajstrowania przy kontrolkach, żeby poprawić jej jakość.
Na środku okrągłego pomieszczenia stali Kantam Sy i Torban Buck, pogrążeni w cichej rozmowie. Towarzyszyło im kilkoro innych mistrzów i wszyscy mieli poważne, zatroskane miny.
– Co się dzieje? – szepnął Ram do Luli, która wzruszyła jednak tylko ramionami.
– Jakaś dziwna wiadomość z Korelii.
Korelia! To było jedyne miejsce w galaktyce, które Ram od zawsze pragnął odwiedzić. Znajdowało się tam tak wiele stoczni i fabryk… i jeszcze więcej stoczni, pełnych maszyn oraz urządzeń i… oni po prostu… budowali tam różne rzeczy! Tak wiele, wiele rzeczy! Wszystko, o czym tylko można by zamarzyć! Głównie maszyny. A także statki! Koronet był miastem wieżowców, zaludnionym przez ważnych oficjeli, tętniącym życiem nocnym – tak, jasne, oczywiście, jednak u stóp tych strzelistych budowli i na obrzeżach miasta dzień i noc pracowały taśmy transportowe, linie montażu, dźwigi… Pośród całego mnóstwa i mnóstwa metalu!
Dla Rama była to wizja prawdziwego raju.
A co najlepsze, podobno to właśnie tam, w stoczniach Santhe, mieszczących się w samym Koronecie, legendarny anzellański inżynier Shug Drabor nadzorował konstrukcję kolejnych kilku liniowców MPO-1400 typu Purrgil! Takich samych jak „Beztroski”, który niedawno holował wraz z innymi statkami Latarnię Gwiezdny Blask. Ram oddałby wszystko, byle tylko móc zerknąć na Shuga przy pracy…
Zeen wydawała się zupełnie nie zauważać, że jej przyjaciel bez reszty zatonął w myślach, oddając się dzikim fantazjom na temat świata pełnego maszyn.
– Jedi ze Światów Jądra – mruknęła. – Uwielbiają wręcz wpychać nam wszystkie sprawy, w przypadku których istnieje choć cień szansy, że mogą być powiązane z Nihilami.
Ram stłumił rozbawione parsknięcie. Jeśli chodzi o Zeen, zawsze można było na nią liczyć w tej kwestii: nigdy nie siliła się na specjalną delikatność w wygłaszaniu podobnych bezpośrednich uwag. Ramowi bardzo się to podobało. Jej najlepszy przyjaciel z Trymanta IV, Krix Kamerat, tak bardzo zdenerwował się, gdy się dowiedział, że jest użytkowniczką Mocy, która taiła dotąd swoje niezwykłe zdolności, że uciekł, dołączając do Nihilów i stając się bezwzględnym najeźdźcą. Ram, Zeen i inni dokładali wszelkich starań, aby wytropić go i powstrzymać od… Cóż, od tak dawna, że padawan miał wrażenie, iż trwa to już całą wieczność.
To był prawdziwy koszmar. Ram nie mógł sobie wyobrazić podobnej zdrady – wcześniej grono jego najbliższych przyjaciół ograniczało się zasadniczo do Bonbraków i… cóż, maszyn, przy których akurat pracował. A mimo to, jakimś cudem, Zeen zdołała się z tym pogodzić z wrodzonym wdziękiem i szelmowskim uśmiechem na ustach, a chociaż teoretycznie nie była jedną z nich – to znaczy, nie należała do zakonu i nie była padawanką – wszyscy na pokładzie Gwiezdnego Blasku wręcz przepadali za nią i traktowali ją, jakby należała do tej wielkiej wspólnoty. Nie mówiąc już o tym, że wielokrotnie udowadniała, jak znakomicie walczy, czym zaskarbiła sobie opinię cennej ojuszniczki.
– Witajcie – odezwało się mistrzo Kantam z uśmiechem na śniadej twarzy. – Obawiam się, że póki co nie mamy żadnych wieści na temat miejsca pobytu Kriksa Kamerata ani jego ludzi…
– No nie, tylko nie to! – Zeen zerwała się na równe nogi, udając, że zamierza wymaszerować z sali, i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Długa przyjaźń jej i Kriksa, która rozpadła się tak nagle w burzliwych okolicznościach, sprawiała, że Mikkianka czuła się w pewien sposób odpowiedzialna za budzące grozę dokonania chłopaka, a wszyscy padawani wiedzieli, iż na niczym nie zależy jej tak mocno, jak na odnalezieniu go i ukaraniu za jego czyny. Mimo to nadal potrafiła z tego żartować.
Chwilę później Zeen opadła ze śmiechem na miejsce obok Rama, oznajmiając wszystkim:
– Żartowałam tylko!
Zgromadzeni zareagowali na to nową salwą śmiechu.
Ram nie miał bladego pojęcia, jak można być dość śmiałym i bezczelnym, aby w taki sposób rozśmieszać salę pełną Jedi. Wydawało mu się to jeszcze bardziej przerażające od ruszania do walki… aczkolwiek zważywszy na to, jak się ostatnio czuł, może właśnie tego było mu trzeba: czegoś, co wyrwie go choć na chwilę z ponurych myśli. Może potrzebował po prostu odskoczni? Czegoś, co sprawi, że przestanie się skupiać tylko i wyłącznie na snuciu czarnych scenariuszy i roztrząsaniu złych wspomnień?
– No to kiedy już skończycie sobie dowcipkować… – zagaiło Kantam, ale Ram widział, że mistrzo nie jest tak naprawdę złe. Coś niesamowitego! W życiu nie wyobrażał sobie, żeby coś takiego mogło wydarzyć się na Valo, gdzie wszyscy postępowali ściśle wedle ustalonych zasad i gdzie bardzo pilnowano okazywania innym należnego szacunku. Czy może raczej stwarzania pozorów. Ram nie był do końca pewien, o którą z tych rzeczy chodzi, miał jednak niejasne wrażenie, że to spora różnica.
– Otrzymaliśmy wiadomość od minister Fendirfal, republikańskiej emisariuszki na Korelii – wyjaśniło Kantam, poważniejąc. – Poinformowała nas o tym, bo – jak sama wspomniała – uznała, że to coś, co wchodzi w pewnym sensie w zakres… – Kantam stłumiło cisnący mu się na usta uśmiech – …naszych kompetencji.
– A jakie, zdaniem minister Fendirfal, są nasze kompetencje? – spytała Lula Talisola, maskując lekkie oburzenie żartobliwym tonem.
– Nihilowie – wyjaśniło krótko mistrzo Kantam, wzdychając. – Jakżeby inaczej.
Mieszkańcy wewnętrznych regionów uważali Nihilów za problem Zewnętrznych Rubieży, mimo iż ci już raz skutecznie zablokowali szlaki nadprzestrzenne w całej galaktyce i wielokrotnie udowadniali, że są potężniejszym wrogiem, niż można by przypuszczać. Schwytali również jednego z mistrzów Jedi, który zginął tuż po tym, jak został uwolniony, rozsypując się dosłownie w proch – i nikt póki co nie rozgryzł, jak do tego właściwie doszło, więc Ram uważał, że cała galaktyka powinna zacząć się przejmować zagrożeniem z ich strony nieco bardziej, nawet jeśli rzekomo byli teraz w odwrocie.
– Zaraz, zaraz – bąknęła Lula. – Ale czy Nihilowie przypadkiem nie są obecnie rozproszeni? Nie powinno ich być w pobliżu Korelii. Są dość sprytni, by wiedzieć, że lepiej trzymać się z dala od Światów Jądra.
– Hm, cóż… – Kantam podeszło do holoprojektora, nad którym nadal z wolna obracał się wizerunek postaci w opancerzonym skafandrze. – Zapewne masz rację, ale właśnie dlatego powinniśmy bliżej przyjrzeć się tej sytuacji. Jeśli na terenie Jądra działają jakieś komórki Nihilów… Powinniśmy o tym wiedzieć. Świątynia w Koronecie otrzymała to nagranie z pewnego źródła i chcieli, żebyśmy to zobaczyli… – Mistrzo Jedi wcisnęło guzik i migotliwy obraz obudził się do życia: postać zatoczyła się naprzód, chaotycznie i chwiejnie.
– Trzask… – wykrztusiła. – Trzask…
Sposób, w jaki się poruszała, wydawał się nader dziwny. Ram nie mógł do końca tego sprecyzować, ale mimo iż obraz był naprawdę kiepskiej jakości, dało się zauważyć, że ów ktoś – jakiejkolwiek jest rasy – nie czuje się zbyt dobrze…
– Trzask! – zawołał ponownie. Otoczenie wyglądało na jakąś ulicę.
Mistrz Torban Buck, potężny Chagrianin o błękitnej skórze, mający tendencję do mówienia w trzeciej osobie, gdy był nadmiernie wzburzony, wstał i zatrzymał nagranie.
– Dlaczego ten dziwny jegomość w kółko powtarza „trzask”? Czy próbuje tworzyć własne efekty dźwiękowe?
– To chyba czyjeś imię… – zauważyła Lula.
– Trzask? – zdziwił się Torban. – Kto mógłby nosić takie imię?
Wszyscy ucichli. Chagrianin słynął pośród Jedi ze swojego przydomku, brzmiącego „Kubły Krwi”, który nadał sam sobie w nawiązaniu do własnych zdolności uzdrowicielskich, licząc prawdopodobnie na to, że wieść o tym, iż nadchodzi, podniesie rannych na duchu, bo już wkrótce kubły krwi wrócą do ich ciał! Ram uważał, że w praktyce rzadko działało to w ten sposób, ale z drugiej strony, gdy walczyli u boku mistrza Torbana – co zdarzało się dość często – ten sam przydomek sprawdzał się świetnie, budząc grozę w sercach wrogów.
O, tak! To było to! To była szansa Rama! Może powinien nadać sobie nowe imię, tak aby wszyscy wiedzieli, w czym jest dobry? Istniało tyle świetnych słów, czekających tylko, aż wybierze właściwe! Czy jednak powinien je sobie nadać sam? A może powinien mu je nadać ktoś inny? No i… czy to mogło być nowe imię, czy raczej przydomek? A co, jeśli w ten sposób urazi uczucia mistrza Torbana, który już nigdy nie będzie chciał z nim rozmawiać?
– Dlaczego, na wszystkie gwiazdy, ktoś miałby sobie wymyślać tak dramatyczne imię?! – zagrzmiał mistrz Torban.
Przez chwilę wszyscy wpatrywali się w niego, mrugając zawzięcie i prawdopodobnie próbując ustalić, czy jest świadom ironii własnych słów… wówczas jednak potężny Chagrianin uśmiechnął się szeroko i mrugnął, a pośród zgromadzonych rozległy się rozbawione parsknięcia i chichoty. Ram nie miał całkowicie pewności, czy Torban od początku żartował, czy dopiero teraz dotarło do niego znaczenie jego własnych słów w kontekście jego przydomku – z Kubłami Krwi nigdy nie było się niczego do końca pewnym – ale chwilę później wszyscy ponownie spoważnieli.
I dobrze się stało.
Kantam podniosło brew.
– Czy możemy kontynuować, mistrzu Buck?
– Oczywiście!
– Trzask? Odbiór! – powtarzała istota na nagraniu. – Ja… – Obcy zawirował nagle i zaczął na oślep strzelać za siebie z blastera. W sali odpraw zapanowała martwa cisza. Wszystko wskazywało na to, że nieznajomy walczył o życie. – Trzask! Trzask? Tu Prybolt. Ja… skrewiłem. Pojawili się… Nihilowie… A przynajmniej wyglądali jak Nihilowie. Mieli maski przeciwgazowe i rozpylali gaz… ale nie sądzę, by…
Obraz zamigotał i znikł. Wszyscy trwali przez chwilę w pełnym osłupienia milczeniu, nim przerwała je w końcu Lula:
– Ale to niemożliwe! Prawda? Światy Jądra to teren Republiki! Po co Nihilowie mieliby ryzykować i zapuszczać się tak głęboko na terytorium wroga?
Jej słowa wywołały lawinę ożywionych, zaniepokojonych komentarzy.
– Nihilowie słyną ze swojej lekkomyślności i brawury – zauważył mistrz Torban. – I dobrze na tym wychodzą. Może i ponieśli wielkie straty podczas Festiwalu Republiki, jednak mimo to nadal uważają ten atak za zwycięstwo taktyczne. I pod wieloma względami mają rację.
– Nie mówiąc już o tym – wtrąciło mistrzo Kantam – że nadal nie wiemy, co dokładnie zaszło na Grizalu ani w jaki sposób sprawili, że mistrz Greatstorm zmienił się w proch.
Jego słowa sprawiły, że wszyscy ponownie umilkli. W odpowiedzi na atak na Valo, siły Republiki najechały placówkę Nihilów na Grizalu i odbiły porwanego przez nich Jedi, Lodena Greatstorma… tylko po to, aby patrzeć, jak na ich oczach obraca się w stertę pyłu. Nikt nie wiedział, jak do tego doszło, a świadkowie zdarzenia byli w zbyt wielkim szoku, aby z ich zeznań dało się wysnuć jakieś sensowne wnioski. Cały ten incydent niczym ciemna chmura nadal wisiał nad Latarnią Gwiezdny Blask i zgromadzonymi na jej pokładzie Jedi. Większość przestała o tym wspominać podczas zgromadzeń – po tym, jak przerobili już niezliczoną ilość razy kwestię „Co to właściwie mogło być?”, nie pozostało zbyt wiele do dodania, bo nikt nie potrafił przedstawić żadnej sensownej hipotezy. Ram wiedział jednak aż za dobrze, że ta sprawa nadal spędza sen z powiek wielu członkom zakonu. A potem Jedi Terec i Ceret również nieomal zginęły w podobnym incydencie. Wszyscy szeptali o tym do późna w nocy, gdy nie mogli spać – snuli teorie, spekulowali i zastanawiali się nad tym wszystkim, a potem, gdy udawali się na spoczynek, owe spekulacje zmieniały się w koszmary senne, pełne przerażających bestii i hord czarnoksiężników o pustych spojrzeniach, a także wielkich połaci mroku, rozprzestrzeniających się coraz bardziej i bardziej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki