70,00 zł
Prezydent Rosji Władimir Putin w 2007 r. na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium otwarcie zakwestionował ustalony po rozpadzie ZSRR ład międzynarodowy. W 2008 r. wybuchła wojna między Rosją a Gruzją – Rosja oderwała dwie prowincje Gruzji. W 2014 r. Rosjanie anektowali Krym i rozpoczęła się trwająca do dziś rebelia sił prorosyjskich na wschodniej Ukrainie. Rosja i Ukraina, sąsiedzi Polski, walczą ze sobą.
Polska powinna w 2007 r. podjąć budowę systemu obrony kraju, który zagwarantowałby bezpieczeństwo polskich granic. Gdyby to zrobiono, to po dziesięciu latach, do 2017 r., można było ten cel osiągnąć. Nic takiego się nie stało. Do dziś nie ma właściwej strategii obronności RP, procesy budowy sił zbrojnych RP są chaotyczne, a zakupy uzbrojenia skandalicznie nieudolne. O tym wszystkim piszę w mojej książce i dlatego też nazwałem ją Stracone dziesięciolecie, uważam bowiem, że lata 2007–2017 straciliśmy dla naprawy naszej obronności.
Romuald Szeremietiew, syn Rosjanina, który wybrał Polskę. Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Wrocławskim. Podjął działalność niepodległościową w Nurcie Niepodległościowym (1972–1976), następnie współtworzył Konfederację Polski Niepodległej i nią kierował. Prześladowany przez władze PRL w 1981 r. został skazany przez sąd wojskowy na 5 lat więzienia za „obalanie ustroju przemocą”. Zwolniony na mocy amnestii w 1984 r. założył w konspiracji Polską Partię Niepodległościową, którą kierował. W 1992 r. został wiceministrem, a następnie pełnił obowiązki ministra obrony. W latach 1997–2001 był posłem na Sejm RP i sekretarzem stanu – pierwszym zastępcą ministra obrony. Oskarżony fałszywie o korupcję i usunięty z MON w lipcu 2001 r. został po dziewięciu latach oczyszczony z zarzutów prawomocnymi wyrokami. Podjął pracę jako wykładowca akademicki, zajmując stanowiska profesorskie, m.in. w Krakowskiej Akademii im. Frycza Modrzewskiego, na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie był dyrektorem instytutu, a następnie dziekanem wydziału prawa. Obecnie jest profesorem Społecznej Akademii Nauk. Jest członkiem władz partii „Porozumienie” Jarosława Gowina. W listopadzie 2017 r. został odznaczony przez prezydenta RP Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1369
Zalesie Dolne 2018
Wstęp
Od dawna zajmuję się obronnością i wojskiem. Pamiętam, jak za nieboszczki PRL w czasie jednej z rewizji mojego mieszkania funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa skrupulatnie, z wielką uwagą przeglądali książki, sądząc, że tam znajdą jakieś ukryte wiadomości. Księgozbiór był spory, więc mieli co robić. I wówczas szef tej esbeckiej ekipy zwrócił uwagę, że mam dużo książek na tematy wojskowe. Spojrzał na mnie i z drwiącym uśmieszkiem powiedział, że do wojska takich jak ja nie wpuszczają, więc ta wiedza, zgromadzona w mojej bibliotece, na pewno mi się nie przyda. Wiedziałem, że w „Ludowym” WP nie ma dla mnie miejsca. Kiedy odbywałem zasadniczą służbę wojskową, w szkole podoficerskiej zgłosiłem się do dowódcy jednostki z zamiarem pójścia do szkoły oficerskiej. Wówczas pułkownik, który mnie traktował z życzliwością, odradził. Usłyszałem: „Romek, ty prędzej dostaniesz wyrok niż oficerskie gwiazdki”. I wyjaśnił, że uwagę politruków zwróciły moje poglądy na temat wojny 1920 roku i jako niepewny politycznie nie mogłem być awansowany na kaprala.
Po latach okazało się, że esbek nie miał racji, w końcu trafiłem do wojska i to na ministerialne stanowisko, ale miał rację mój dowódca. W PRL za „obalanie” ustroju trafiłem bowiem na parę lat do więzienia, a gdy PRL się „obalił”, po doktoracie w Akademii Obrony Narodowej zdałem też egzamin oficerski i gwiazdki dostałem.
Po 1989 roku coraz bardziej wsiąkałem w sprawy wojskowe, odchodząc od działalności politycznej. Dwa razy pracowałem w Ministerstwie Obrony Narodowej, w 1992 roku krótko jako szef resortu, a w latach 1997–2001 zajmowałem się techniczną modernizacją armii na stanowisku sekretarza stanu, pierwszego zastępcy ministra. Uzyskałem habilitację i odtąd na stanowiskach profesorskich w kilku uczelniach wykładałem przedmioty związane z obronnością i bezpieczeństwem narodowym.
Poznając dzieje Wojska Polskiego, analizując wojny i bitwy, w których żołnierz polski uczestniczył, studiując prace teoretyków sztuki wojennej, szukałem odpowiedzi na pytanie: co my, Polacy, powinniśmy zrobić, aby Polska nie musiała doświadczać tego wszystkiego, co było jej udziałem od XVIII wieku, gdy straciliśmy niepodległość, a wielką Rzeczpospolitą agresywni sąsiedzi rozebrali, wymazując nasze państwo z politycznej mapy Europy.
Odzyskanie niepodległości w 1918 roku okazało się wydarzeniem pozbawionym trwałości. W 1939 roku wybuchła wojna światowa, w której ponownie straciliśmy niepodległość, zginęły miliony Polaków i w końcu zdradzeni przez sojuszników zostaliśmy wydani na łup zbrodniarzowi Stalinowi. Powstała kulawa satelicka państwowość „Polski Ludowej”, w której Polacy znowu, tak jak w czasie zaborów, znaleźli się w niewoli.
Zryw wolnościowy Solidarności 1980 roku, któremu patronował i który wspierał wielki Polak papież Jan Paweł II, skuteczna i stanowcza polityka prezydenta Ronalda Reagana i w konsekwencji przegrana komunizmu oraz rozpad ZSRR sprawiły, że Polska znowu odzyskała suwerenny byt. Państwo polskie jako podmiot stanowiący o sobie znowu pojawiło się w gronie wolnych narodów. Wraz z tym powstało jednak pytanie, w jaki sposób powinniśmy zadbać o nasze bezpieczeństwo, aby już nie trzeba było więcej toczyć walk w obronie zagrożonej niepodległości.
Procesy, jakie zaczęły zachodzić na arenie światowej, unaoczniły, że kwestia bezpieczeństwa Polski jest nadal nierozwiązana. Wprawdzie udało się uzyskać członkostwo w NATO, co wielu Polaków uznało za wystarczającą gwarancję niezagrożonego istnienia państwa polskiego, ale dla każdego myślącego stawało się oczywiste, że zabezpieczenia sojusznicze w przyszłości mogą zaniknąć i może dojść do powtórki z września 1939 roku, kiedy broniąca się Polska czekała na pomoc sojuszników i jej nie otrzymała.
Kiedy uświadomiłem sobie, że tak jak w czasach II RP poszukujemy gwarancji bezpieczeństwa, zabiegając o względy mocarstw, uznałem, że w dziedzinie obronności trzeba szukać rozwiązań, które zapewnią Polsce bezpieczeństwo także wówczas, gdy te mocarstwa nie będą chciały Polsce pomóc.
Tego, co należy zrobić, aby ten dylemat rozwiązać, dotyczy ta książka. Złożyły się na nią moje wybrane teksty i wypowiedzi z ostatnich dziesięciu lat, w większości publikowane na moim blogu, na portalach społecznościowych, ale także w gazetach i miesięcznikach. Zaprezentowane pod kolejnymi datami pokazują, jakie kwestie budziły moje zainteresowanie i co w sprawach wojska, obronności uważałem za warte podniesienia. Uznałem za celowe, aby zamieścić też wywiady ze mną, gdzie przedstawiam poglądy i opinie, z którymi chciałem dotrzeć do czytelników. Każda część książki, czasem kilkuzdaniowa, a innym razem licząca kilka stron, może być potraktowana jak odrębna całość. Jednak wszystkie one razem, nawet czytane w dowolnej kolejności, bez zachowania chronologii, powinny pokazać, jaki jest proponowany przeze mnie sposób na zbudowanie systemu obrony gwarantującego Polsce bezpieczeństwo.
Plany modernizacji i rozbudowy sił zbrojnych przyjęte w Rosji zakładają, że w 2020 roku nasz sąsiad będzie dysponował armią, której będzie można użyć do realizacji kremlowskiego zamiaru odbudowy mocarstwowej pozycji w świecie. Obserwując kierunki politycznej aktywności Rosji, nie można mieć wątpliwości, że regionem, który będzie chciała sobie podporządkować, jest Europa Środkowo-Wschodnia, tak zwana bliska zagranica, Ukraina, a jeśli NATO osłabnie, także kraje nadbałtyckie i najprawdopodobniej Polska. Dlatego tak długo, jak NATO chroni nasz region, trzeba pilnie budować właściwy system obrony narodowej Polski, wiążąc go ściśle z tym, czym będą dysponować państwa Trójmorza, tak jak my zagrożone przez rosyjski imperializm. Polska nie może ponownie znaleźć się w takim położeniu jak II RP i inne państwa regionu w latach II wojny światowej.
Zapewne jakiś złośliwiec powiedział, że myślenie ma kolosalną PRZESZŁOŚĆ. Zdarza się przecież, gdy wspominając jakieś niemiłe zdarzenie z przeszłości, nabieramy przekonania, że postępując inaczej, mogliśmy go uniknąć. Zdolność przewidywania skutków tego, co robimy i czego nie robimy, jest rzeczą bardzo cenną, zwłaszcza gdy od tego zależy los innych ludzi. Zdolność przewidywania jest konieczna szczególnie w przypadku osób sprawujących rządy w państwie.
Rozważając czas, jaki byłby potrzebny do zbudowania proponowanego systemu obrony Polski, doszedłem do przekonania, że może to zająć dziewięć lat. Uważam, że minione lata 2007–2017 można było poświecić na wykonanie takiej pracy. Niestety, nie zrobiono tego. Dlatego ta książka nosi tytuł Stracone dziesięciolecie. Co Polsce przyniosą nadchodzące lata?
Mistrz Jan Kochanowski, poeta króla Stefana Batorego, napisał:
„Cieszy mię ten rym: »Polak mądry po szkodzie«;
Lecz jeśli prawda i z tego nas zbodzie,
Nową przypowieść Polak sobie kupi,
Że i przed szkodą, i po szkodzie głupi”..
Józef Brandt, „Bogurodzica”, 1909 r., olej na płótnie, 302 × 160 cm, Muzeum Narodowe we Wrocławiu
20 listopada 2007
Jednowymiarowe siły zbrojne
Panie ministrze od 16 listopada 2007 mamy nowego ministra obrony narodowej pana Bogdana Klicha. Współpracował pan z Bogdanem Klichem w MON, w okresie rządów AWS. Czy to dobry kandydat, który sprawdzi się na tym stanowisku?
Romuald Szeremietiew: Z czasu rządów AWS pan Klich pozostał w mojej pamięci jako człowiek opanowany, a w kontaktach bezpośrednich sympatyczny. Nie było między nami żadnych zgrzytów. Obecnie trochę mnie zaskoczył, gdy jedną z pierwszych jego czynności po objęciu stanowiska był przelot w F-16. Nie podejrzewałem, że ma takie chłopięce pragnienia. W ten sposób trochę przybliżył się do ministra Sikorskiego, który zresztą nie tylko latał w samolocie, ale też skakał w tak zwanym tandemie, czyli przyczepiony do spadochroniarza.
Czy Klich jest dobrym kandydatem? Był przez rok wiceministrem obrony narodowej, więc pewne doświadczenie resortowe ma. W 1999 roku obejmował stanowisko powołany przez kolegę partyjnego z Unii Wolności Janusza Onyszkiewicza, ministra obrony narodowej. Kiedy Unia zerwała koalicję z AWS i przeszła do opozycji, Klich odszedł z MON. Nie pamiętam – sam czy został zwolniony przez następcę Onyszkiewicza, Bronisława Komorowskiego. Z zawodu nowy minister jest lekarzem psychiatrą, ale zajmuje się bezpieczeństwem i obronnością – prezesuje założonemu przez siebie krakowskiemu Instytutowi Studiów Strategicznych i jest członkiem prestiżowego Międzynarodowego Instytutu Studiów Strategicznych w Londynie.
Trudno mi jednak dziś oceniać, jakim ministrem obrony będzie były wiceminister Bogdan Klich. Z praktyki wiem, że wiceminister i minister, a w przeszłości byłem i jednym, i drugim, to są jednak trochę inne role.
Pierwsze decyzje ministra Klicha wzbudzają kontrowersje, dyrektorem departamentu MON został gen. Bojarski, były oficer WSI i absolwent Wojskowej Akademii Politycznej, a doradcą ministra gen. dyw. rez. Piotr Czerwiński, który odszedł z wojska w sierpniu br. (podobno powodem odejścia było śledztwo, w którym badano ustawianie w kraju przetargów dla wojska i nadużywanie stanowiska). Jak pan to skomentuje?
– Jednym z kryteriów oceny każdego szefa jest jego dobór współpracowników. W moim przypadku mogę stwierdzić, że przeszedłem najostrzejszy chyba sprawdzian wykonany przez prokuraturę i służby tajne. Z grona moich wojskowych podwładnych nikomu nie postawiono zarzutów karnych, a jednemu cywilnemu postawiono, ale sąd go uniewinnił. Czyli wypadłem raczej dobrze.
Oczywiście nie życzę ministrowi Klichowi podobnego sprawdzianu. O gen. Bojarskim jako szefie kadr MON trudno dziś coś sensownego powiedzieć – rozumiem, że minister Klich ma do niego ogromne zaufanie, bo jak mawiał Stalin, kadry decydują o wszystkim. A gen. rez. Czerwiński nie jest doradcą, ale sekretarzem stanu, pierwszym zastępcą ministra, czyli drugą w hierarchii osobą w ministerstwie! O generale wieść niesie, że odszedł z wojska „pod kapelusz” na podstawie dżentelmeńskiego układu z ministrem Aleksandrem Szczygło. Podobno była jakaś „nieprawidłowość” i minister miał na to przymknąć oko w zamian za odejście Czerwińskiego do cywila. Teraz, gdy ten „cywil” zdaje się dzięki PSL poszedł w ministry, Szczygło „oko otworzył” i zobaczymy, co z nowym sekretarzem stanu zrobi CBA, jeśli będzie miało powody, by „coś” mu zrobić. Pamiętając jednak o tym, co na mój temat „donosiły” media, jestem ostrożny w ocenianiu, na ile gen. Czerwiński rzeczywiście czymś zawinił. Może mieć rację minister Klich, gdy stwierdza, że zarzuty wobec generała są pozorne.
Pozostałymi wiceministrami Klich mianował Marię Wągrowską i Stanisława Komorowskiego. Komorowski jest doktorem fizyki, a z profesji zawodowym dyplomatą, nie wiem, jakie ma przygotowanie w dziedzinie kierowania obronnością. Pani Wągrowska pod względem fachowym wypada lepiej. Jest wprawdzie magistrem, nie wiem czego (w życiorysie napisano: „Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego”), ale była redaktorem naczelnym „Polski Zbrojnej” i zajmowała się tematami z dziedziny bezpieczeństwa narodowego. Zabawne, że w oficjalnym życiorysie pani minister sprawą ściśle tajną okazał się jej wiek. Nie ma tam zresztą ani jednej daty i nie można ustalić, co i kiedy w życiu robiła. No i ostatnio pani minister podała się do dymisji ze względu na „sprawy rodzinne”. Są więc powody, by wyrażać zdziwienie.
Nowy minister dużo mówi o wycofaniu armii z Iraku, nie uważa pan, że będzie to ewakuacja w „hiszpańskim stylu” podyktowana przede wszystkim obietnicami wyborczymi PO?
– W kwestiach dotyczących wysyłania lub wycofywania wojska lepiej jest coś zrobić, niż mówić, co się zrobi. Przypominam sobie, jak kiedyś minister Szmajdziński zapowiedział jakąś wspólną akcję wojskową z Niemcami, a później trzeba było to prostować, bo Niemcy o niczym nie wiedzieli. Kwestia dalszej obecności polskiego wojska w Iraku to sprawa politycznie delikatna. Najpierw należałoby ewentualne wycofanie w sposób poufny omówić z Amerykanami. Nie trzeba tłumaczyć, że strategiczny związek z USA ma dla bezpieczeństwa Polski istotne znaczenie. Powstaje jednak pytanie, w jakich formach mamy ten związek wyrażać. Nasza obecność wojskowa na terenie Iraku w obecnym kształcie wydaje się raczej bezsensowna. Kilka razy w publicznych wypowiedziach podnosiłem, by w zwalczaniu terroryzmu Polska stawiała raczej na polityczne niż militarne środki. Tu otwiera się wielkie pole do popisu dla MSZ i różnych ośrodków analizy i planowania strategicznego. Tymczasem odnoszę wrażenie, że w polskiej polityce MON i MSZ w nikłym stopniu uzgadniają swoje działania. Nic mi nie wiadomo, by w Polsce sięganie po wojsko było efektem wcześniejszego wyczerpania środków dyplomatycznych. A parafrazując trochę powiedzenie starego Clemenceau, premiera Francji: „wojna to zbyt poważna sprawa, by zostawiać ją w rękach wojskowych”, można by powiedzieć, że terroryzm jest zbyt poważnym problemem, by sądzić, że do jego rozwiązania wystarczy wojsko. Na marginesie: marnie oceniam szanse pokonania partyzantki talibów w Afganistanie – tam też potrzebne są inne środki albo… jakieś 500 tys. żołnierzy NATO.
Panie ministrze, sprawa zatrzymania naszych żołnierzy jest szeroko komentowana w mediach. Dowódca wojsk lądowych gen. Skrzypczak bardzo honorowo stanął za żołnierzami z 18 batalionu, oświadczając, iż jeśli żołnierze zostaną skazani, on odejdzie z wojska. Czy cała ta sprawa nie została sztucznie rozdmuchana? Wszak postępowanie prowadzi prokurator Tomasz Szałek, który jest pierwszym „cywilem” na tym stanowisku i chyba nie za bardzo orientuje się w wojskowych problemach prawnych.
– Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w MON nie dopilnowano właściwych przygotowań „prawnych” w planowaniu i wykonywaniu tak zwanych misji pokojowych, czyli akcji zbrojnych poza krajem. Słyszałem, że szkolenie żołnierzy z prawa o konfliktach trwało zaledwie pięć godzin. A te aspekty służby są ważne chociażby z takiego powodu: polscy żołnierze w Afganistanie zostali oddani pod amerykańskie dowództwo. USA nie przyjęło pewnych zapisów prawa wojennego, które obowiązują polskich żołnierzy. Kto będzie odpowiadał, jeśli dowódca amerykański wyda rozkaz, którego wykonanie będzie sprzeczne z regulacjami wiążącymi jego polskich podwładnych?
MON nie zauważył też, że żołnierzom uczestniczącym w operacjach będzie potrzebny nie tylko wojskowy prokurator i sędzia, ale także wojskowy obrońca.
No i tryb postępowania z żołnierzami podejrzanymi o przekroczenie prawa. W końcu do Afganistanu wysłało ich państwo polskie, a nie jacyś mafiosi. Nie powinni więc być traktowani według procedur stosowanych wobec groźnych bandziorów. Przypominam sobie, jak w okresie rządów ministra Szmajdzińskiego z dowództwa wojsk lądowych wyprowadzono zakutego w kajdanki oficera w mundurze z dystynkcjami pułkownika. A więc niegodne traktowanie żołnierzy zaczęło się trochę wcześniej.
Czy nie jest czasem tak, że cała ta sprawa została nagłośniona, by uderzyć w gen. Tomaszyckiego, który dowodził wtedy PKW, a pośrednio w gen. Skrzypczaka. Nie jest tajemnicą, że obaj generałowie nie przepadają za decydentami ze Sztabu Generalnego WP.
– Nie wiem, czy istnieje jakieś drugie dno w sprawie tej afgańskiej „zbrodni wojennej”. Gdyby tak było, to potępiając taką intrygę, można by było przynajmniej jakoś wytłumaczyć powody wybuchu tej afery. Obawiam się, że jest dużo gorzej. Ktoś czegoś nie zrozumiał albo źle zinterpretował zachowanie naszych żołnierzy, na przykład jakaś organizacja pozarządowa działająca w Afganistanie. To trafiło do mediów i nasi decydenci, chcąc uniknąć odpowiedzialności, wskazali jako winnych żołnierzy najniższych stopni. A później do tego doszła jeszcze polityka, usłużni wobec władzy funkcjonariusze, goniący za sensacją dziennikarze i na końcu żołnierze wylądowali w areszcie.
A jak pan minister ocenia udział Wojska Polskiego w misjach w Iraku i Afganistanie? Czy sprawdzili się ludzie i sprzęt? Od kolegów służących na tych misjach wiem, że sojusznicy bardzo wysoko oceniają polskich podoficerów i szeregowych, gorzej jest niestety z kadrą oficerską… O sprzęcie też można usłyszeć różne opinie. O rozklejających się butach czy wadliwych WIST-ach. Choć są też i dobre strony – żołnierze bardzo chwalą Rosomaki i ufają temu pojazdowi.
– Nie mam wiarygodnych danych, aby odpowiedzieć na takie pytanie. Doniesienia medialne mogą być bałamutne, chociaż wiadomości o niskiej jakości wyposażenia naszych żołnierzy (buty itp.) wydają się prawdziwe. Co do Rosomaka – jest lepiej opancerzony od Honkera i stąd być może to zaufanie żołnierzy. Chociaż rozmawiałem z jednym użytkownikiem, który raczej nie miał wysokiego mniemania o nim. Ja niestety pamiętam, w jaki sposób doszło do zakupu tego transportera. Tu zdaje się powinien wypowiedzieć się prokurator. Trudno mi też przyjąć, że na misjach sprawdzają się żołnierze, a nawalają oficerowie. To przypomina opowieści, jak w 1939 roku walczyli żołnierze, a oficerowie uciekali przez Zaleszczyki do Rumunii, lub tezę z PRL-owskich podręczników historii, że w AK były patriotyczne „doły” i paskudne „antyradzieckie” dowództwo.
Wróćmy do kwestii polityki obronnej. Kiedy prezydent Rosji Władimir Putin podpisuje ustawę zawieszającą traktat o konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie (CFE), w Polsce minister obrony narodowej mówi o przyspieszeniu prac nad budową armii zawodowej. Przy tym nie pada ani jedno słowo o obronie terytorialnej, natomiast na wojskowych forach internetowych mówi się przede wszystkim o redukcji liczby żołnierzy zawodowych.
– Z niepokojem konstatuję, że w gronie ludzi odpowiedzialnych za obronę państwa zwyciężyła koncepcja budowy takich jednowymiarowych sił zbrojnych – w zasadzie dających tylko zdolność do wykonywania zagranicznych misji zbrojnych. Słyszałem nawet wypowiedź pewnego posła minionej kadencji z sejmowej komisji obrony, że zbudujemy „wojska ekspedycyjne”. To prawda, że armie zawodowe mają obecnie Amerykanie, Brytyjczycy, Belgowie, Francuzi, Hiszpanie…. Ciekawe jednak, dlaczego takiej armii nie tworzą Rosjanie?
Nie ulega wątpliwości, że współczesne konflikty zbrojne mają głównie „asymetryczny” charakter – trzeba zwalczać siły nieregularne (partyzanci, terroryści). To jednak nie wyklucza wybuchu wojen między państwami, w których dojdzie do starcia regularnych armii. A wtedy trzeba będzie dokonać mobilizacji, czyli wystawić siły zbrojne zwielokrotnione w porównaniu do ich stanów pokojowych. Skąd wówczas weźmiemy żołnierzy do armii czasu „W”? Cóż z tego, że będzie kilka milionów Polaków zdolnych do noszenia broni, skoro nie będą oni wcześniej przeszkoleni wojskowo. Armia zawodowa nie ma przecież zdolności do przeszkolenia setek tysięcy ludzi. Amerykanie, Brytyjczycy czy Francuzi w razie zagrożenia będą mieli czas na przeszkolenie swoich rezerwistów. Polska, leżąca na skraju NATO, takiego czasu nie będzie miała. Co gorsza, nie będzie miała też wsparcia w początkowym okresie konfliktu, skoro jej sojusznicy będą musieli dopiero przygotowywać się do wsparcia naszej obrony. Oby wówczas nie było za późno – będziemy bronić się na linii Wisły czy od razu na Odrze?
W chwili obecnej brygady obrony terytorialnej są w trakcie przeformowania w bataliony. Mimo redukowania i rozwiązywania jednostek wojskowych, na przykład 15 Brygada w Wędrzynie, Ministerstwo Obrony Narodowej musi przeprowadzać wielką akcję propagandową, bo nie może obsadzić etatów, szczególnie w korpusie szeregowych zawodowych i podoficerów zawodowych. Z drugiej strony medalu mamy patriotyczną młodzież skupioną w organizacjach strzeleckich, która jest kompletnie ignorowana przez władze wojskowe.
Jaką ma pan minister wizję sił zbrojnych? Co by pan zrobił, będąc obecnie na stanowisku ministra obrony narodowej?
– Ministerstwo Obrony nie wie, skąd wziąć żołnierzy zawodowych podejmujących służbę ochotniczo z pobudek patriotycznych. Stąd ta propaganda. Zdaje się, że jedynym argumentem w zapowiadanej akcji propagującej wstępowanie do wojska ma być pewność miejsca pracy i w miarę przyzwoite zarobki przyszłych zawodowych szeregowych i podoficerów. Problemu z naborem by nie było, gdyby MON celowo wspierał młodzież, która interesuje się wojskiem. W tej mierze nic jednak się nie robi, chociaż jest w resorcie cały Departament Wychowania i Promocji Obronności. Na stronie internetowej MON można przeczytać, że jest on właściwy w zakresie: analizowania, programowania i realizowania zadań wychowawczych, edukacji obywatelskiej, działalności kulturalno-oświatowej, promocji obronności w kraju i poza jego granicami, współdziałania z instytucjami państwowymi, organami samorządu terytorialnego oraz organizacjami pozarządowymi w dziedzinie tworzenia obywatelskiego zaplecza systemu obronności. Nie wydaje się, aby zatrudnieni w tym departamencie ludzie dostrzegali wagę współpracy na przykład z ruchem strzeleckim i promowali obronność w środowiskach młodzieżowych. Do tego odnoszę wrażenie, że część kadry zawodowej nie ma zrozumienia dla młodych ludzi garnących się do wojska. Dla zawodowych wojskowych, w tym dowódców różnych szczebli, jednostki strzeleckie i klasy wojskowe w szkołach to kłopot, z którym nie wiadomo co zrobić. Domagają się oni mundurów, możliwości korzystania ze strzelnic i placów ćwiczeń, chcą instruktorów i szkoleń. Same strapienia. Do tego wykonanie projektu tak zwanego uzawodowienia wojska całkowicie wyeliminuje inicjatywy obywatelskie z obszaru obronności. Skoro za bezpieczeństwo narodowe ma odpowiadać kilkadziesiąt tysięcy zawodowców, to po co w takim systemie jacyś „amatorzy”? Dla nich miejsca nie będzie. Jeśli nie znajdzie się siła zdolna odpowiednio wpłynąć na politykę i decyzje ministrów, to ruch strzelecki i idea powszechnej obrony kraju przegrają. Sądzę, że z powyższego jasno wynika, co bym zrobił, gdybym był ministrem obrony narodowej, ale nim nie jestem i zapewne nigdy nie będę. W końcu o tym, kto zostaje ministrem obrony, decydują kwalifikacje i przygotowanie merytoryczne do zajmowanego stanowiska – ha, ha, żartowałem!
Chciałem zapytać o powrót do polityki. Ale wiem, że najpierw musiałaby się zakończyć sprawa przed sądem, jaka toczy się względem pana ministra. Pański asystent został już uniewinniony. Panu rzuca się kłody pod nogi – a to choruje pani asesor, a to sąd odracza rozprawy… Jak w tej chwili wygląda ta sprawa? Bo w to, że zostanie pan uniewinniony, wierzy całe moje środowisko, pytanie kiedy i dlaczego tak długo?
– W tej mojej sprawie nie wszystko szło wolno. Były też bardzo szybkie działania. W końcowym okresie mojego urzędowania w MON byłem przewodniczącym komisji przetargowej do wyboru samolotu wielozadaniowego i miałem zgodnie z harmonogramem rozstrzygnąć przetarg 14 września 2001 roku. Tymczasem 7 lipca 2001 roku w sobotę dziennik „Rzeczpospolita” opublikował artykuł Kasjer z MON oskarżający mojego współpracownika Z. Farmusa o łapownictwo. We wtorek (10 lipca) UOP zatrzymał go na promie płynącym do Szwecji. Tego samego dnia minister Komorowski złożył do premiera Buzka wniosek o usunięcie mnie ze stanowiska i od 12 lipca nie miałem prawa wstępu do ministerstwa. Media na wszelkie sposoby podnosiły, że wykryto w MON „największą w historii korupcję”. Przetarg na samoloty i parę innych dość ważnych zakupów (łączna wartość ponad 25 mld zł) rozstrzygnęli moi następcy. Gorzej natomiast szły sprawy w prokuraturze i sądach. Początek śledztwa, 10 listopada 2001 roku, to zapewne był prezent na święto 11 Listopada. Trwało do 24 kwietnia 2004 roku, gdy prokuratura złożyła w sądzie akt oskarżenia. Proces zaczął się ponad rok później, 25 września 2005 roku, i został przerwany w grudniu 2006 roku ze względu na stan brzemienny sądzącej mnie pani asesor – sprawę rozpatrywał sąd rejonowy. Potem „wymiar” zapadł w błogi letarg. W lipcu sąd rejonowy uznał się za niewłaściwy i przekazał akta sprawy do sądu okręgowego. We wrześniu sąd okręgowy uznał się za niewłaściwy i odesłał akta do sądu rejonowego. Po wyborach coś się zmieniło, bowiem w końcu listopada dostałem zawiadomienie, że zaczną mnie od nowa sądzić w styczniu 2008 roku. Tak więc reasumując: bardzo szybko wyrzucono mnie z MON, tak jakby komuś bardzo się spieszyło, a bardzo, bardzo wolno mnie sądzą, w tej kwestii jak widać pośpiechu nie ma.
Czy wróci pan jeszcze do polityki? Jeśli tak, czy będzie budował nową formację? Jak pan ocenia szanse Prawa i Sprawiedliwości na przetrwanie kryzysu powyborczego. Czy widziałby się pan w tej formacji?
– Te pytania są raczej z gatunku science fiction. Ciąży na mnie zarzut natury korupcyjnej – cóż z tego, że żadnych przestępstw nie popełniłem, skoro prokuratura w akcie oskarżenia domaga się wsadzenia mnie na dziesięć lat do więzienia1. Ta okoliczność pozbawia mnie zaufania publicznego. No już widzę, jak prezes Kaczyński z otwartymi ramionami przyjmuje mnie do PiS. Nawet gdybym chciał, to przecież nie spełniam warunków, by zajmować się polityką. Na marginesie: za „obalanie ustroju PRL” za komuny skazano mnie na pięć lat więzienia, a za zbyt tanie według oskarżycieli kupienie używanej lancii mam dostać w wolnej Polsce dwa razy więcej – osiągnęliśmy więc w III RP znaczny postęp… w karaniu.
„My Naród”
Józef Brandt, „Towarzysz pancerny”, ok. 1870 r., olej na desce, 35 x 29 cm, własność prywatna
11 stycznia 2008
Czyje to służby, czyje?
Dziś media doniosły o wykryciu kolejnego tajnego agenta WSI. Miał nim być poseł PiS i były wiceminister spraw zagranicznych Paweł Kowal. Kowal powiada – nieprawda. Owszem, dzwonili do mnie, pytali o coś w sprawach zagranicznych, ale agentem WSI nie byłem. Następnie PiS zwołał konferencje prasową i przewodniczący Gosiewski zapewniał, że partia ma pełne zaufanie do Kowala, wierzy mu. No, a media dociekają, czy premier Jarosław Kaczyński i prezydent Lech Kaczyński o tym wiedzieli. Czyli sensacja co się zowie.
Mam raczej kiepskie doświadczenia z WSI. W końcu ministrowie obrony narodowej Onyszkiewicz i Komorowski kazali podwładnym z WSI inwigilować mnie, to jest „objąć działaniami”. Oficerowie tych służb maczali pazurki w mojej „aferze korupcyjnej”. Także raport komisji kierowanej przez ministra Macierewicza wskazuje, że w służbach wojskowych były tak zwane nieprawidłowości. Ale jest i druga strona tego medalu. Od 1989 roku mamy państwo polskie, III RP. W nim funkcjonuje aparat państwowy i siły zbrojne. Częścią tego aparatu są służby tajne, a częścią sił zbrojnych były Wojskowe Służby Informacyjne. Zdaję sobie sprawę, że w obecnej Polsce pozostało sporo reliktów z dawnego PRL. W końcu zmiana ustroju była wyjątkowo łagodna (ten Okrągły Stół) i nie było rozliczeń z poprzednim systemem. Postulat dekomunizacji, zgłaszany między innymi przez takich oszołomów jak ja, nie uzyskał akceptacji wyborczej. Niepodległe państwo polskie powstało więc z budulca czasem nie do końca legalnego. Mimo to można zadać pytanie: jaki powinien być stosunek obywatela do obecnego państwa? Czy ma on je wspierać, służyć, gdy trzeba, czy też trzymać się z dala i nie „kolaborować”. A może wspierać państwo, gdy popierana przez niego opcja rządzi, i zwalczać, gdy wybory wygra opcja przeciwna?
I dalej: jak powinien zachować się obywatel, gdy tajne służby państwa polskiego chcą jego pomocy lub co gorsza, chcą go zwerbować? I dalej – czy obywatel, który podjął współpracę z tajnymi służbami III RP, jest takim samym nikczemnikiem jak na przykład tajny współpracownik komunistycznej Służby Bezpieczeństwa?
Andrzej Grajewski, zasłużony działacz dawnej PRL-owskiej opozycji i wybitny znawca stosunków na Wschodzie, ujawniony został przez Macierewicza jako „konsultant” WSI. To miało kompromitować Grajewskiego. Takich przypadków było więcej. Zwracam uwagę, że tym ludziom nie wykazano działań niezgodnych z prawem. Uznano za kompromitujący fakt pomagania legalnym przecież państwowym służbom wywiadowczym.
Sejm RP postanowił zlikwidować WSI, ale nie uznał tych służb za organizację przestępczą. Dlaczego poseł Kowal musi bronić się przed podejrzeniami o współpracę z WSI?
18 stycznia 2008
Ukraina
Nie ulega wątpliwości, że niepodległa Ukraina jest ważnym elementem wpływającym na stan bezpieczeństwa Polski. Adolf Bocheński w pracy Między Niemcami a Rosją ogłoszonej w 1937 roku wskazywał, że powstanie państwa ukraińskiego odsunie rosyjski imperializm od granic Polski. I zastanawiał się, czy nie będzie konieczny sojusz z Rosją, jeśli niepodległa Ukraina stanie się sojusznikiem Niemiec, a jej polityka będzie wroga Polsce.
Polska po upadku ZSRR jako pierwsza uznała niepodległą Ukrainę. Kolejne rządy RP deklarują, że Ukraina jest partnerem strategicznym Polski, a politycy polscy, bez względu na opcję, wyrażają przekonanie, że dobre relacje polsko-ukraińskie mają wielkie znaczenie.
Tymczasem powstaje pytanie: Jaka będzie w przyszłości ta Ukraina? Lub dalej: Na jakiej tradycji Ukraińcy budują swoją państwowość i co z tego może wynikać dla przyszłych relacji z Polską?
Byłem we Lwowie i widziałem pomnik führera nacjonalistów ukraińskich Stefana Bandery, tego samego, który nakazał mordowanie Polaków. Prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko ogłosił nie tak dawno, że dowódca UPA Roman Szuchewycz „Czuprinka”, który wskazanie Bandery wykonał, otrzymał pośmiertnie tytuł bohatera narodowego Ukrainy. Aktem prawnym przygotowywanym przez prezydenta Juszczenkę i popieranym przez premier Julię Tymoszenko, która zresztą też zabiega o względy nacjonalistów, jest ustawa przyznająca byłym upowcom status kombatantów, czyli członków formacji zbrojnej czynnie walczącej przeciwko Niemcom w latach II wojny światowej po alianckiej stronie!
Ukraina jest dużym państwem, terytorialnie ponad dwa razy większym od Polski. Uważny obserwator dostrzeże, że mamy tam wschodnią zrusyfikowaną Ukrainę i zachodnią, czyli ziemie dawnej II RP, gdzie głos decydujący dziś mają spadkobiercy wrogów Polski z OUN i UPA.
W czasie II wojny światowej kolaborujący z hitlerowcami nacjonaliści ukraińscy dopuścili się straszliwych zbrodni na ludności polskiej zamieszkującej ziemie wschodnie RP. Te zbrodnie nie zostały nigdy osądzone, a ich sprawcy żyją dziś w chwale bojowników o niepodległą Ukrainę. Co więcej, w imię fałszywie pojmowanej przyjaźni z Ukraińcami te zbrodnie są też przemilczane przez władze RP.
Mamy dylemat. Prozachodnia Ukraina to odgrzewanie wrogich Polsce „tradycji” ukraińskiego nacjonalizmu. Natomiast polityczni przeciwnicy spadkobierców UPA ciągną Ukrainę do Rosji. Kogo mamy popierać na Ukrainie i kogo tam wybrać? Czy na ten temat ktoś „trzymający władzę” w Polsce się zastanawia?
21 stycznia 2008
Minister Sikorski w Moskwie
W relacjach polsko-rosyjskich są widoczne zmiany na lepsze. Ministrowie spraw zagranicznych Polski i Rosji wymieniają uśmiechy i uściski rąk. Minister Ławrow oświadczył, że Rosja nie zamierza niczego na Polsce wymuszać w sprawie amerykańskiej tarczy. Minister Sikorski taktownie milczał na temat rury gazowej w Bałtyku (jako minister obrony w rządzie PiS porównywał ją do paktu Ribbentrop–Mołotow z 1939 roku) i zapewnił, że Polska będzie pragmatyczna w kontaktach z Rosją. Czyli idzie ku zgodzie. Tylko w państwach bałtyckich, na Ukrainie i w Gruzji zastanawiają się, nie wiedzieć czemu, jaki to będzie ten polski pragmatyzm.
Nie wiem dlaczego, ale jakoś tak przypomniałem sobie o pakcie o nieagresji, jaki II RP zawarła dawniej z sowiecką Rosją. Na początku lat trzydziestych Moskwa zaniepokojona zmianami politycznymi w Niemczech – hitlerowcy byli coraz bliżej władzy – i zagrożona przez Japonię na Dalekim Wschodzie przyjęła polską ofertę znormalizowania bardzo dotąd złych stosunków z Warszawą. Po negocjacjach trwających od listopada 1931 roku w lipcu 1932 roku strony podpisały w Moskwie wspomniany pakt o nieagresji. Stwierdzano w nim, że odtąd ewentualne spory będą rozstrzygane wyłącznie na drodze pokojowej, a podstawą będzie traktat pokojowy z 1921 roku ustanawiający „ostatecznie” granice między obu państwami oraz tak zwany pakt Brianda–Kelloga zakazujący agresji.
Strony deklarowały, że nie będą wspierać agresji innego państwa wymierzonej w drugą ze stron. Zapisano też, że działaniami sprzecznymi z paktem: „będzie wszelki akt gwałtu naruszający całość i nietykalność terytorium lub niepodległość polityczną drugiej umawiającej się strony, nawet gdyby te działania były dokonane bez wypowiedzenia wojny i z uniknięciem wszelkich jej możliwych przejawów”.
W maju 1934 roku Polska i ZSRR postanowiły przedłużyć obowiązywanie paktu o nieagresji do 31 grudnia 1945 roku.
Rok później, w maju 1935 roku, zmarł marszałek Piłsudski. W okazjonalnym artykule zamieszczonym w „Izwiestiach” pisano: „Naszą sprawą nad mogiłą człowieka, którego jedyną namiętnością była myśl o niepodległości i wielkości Polski, tak jak On to rozumiał – jest wyciągnąć dłoń do narodu polskiego i powiedzieć mu: „Nic nie grozi Polsce ze strony Związku Radzieckiego”.
Minister Ławrow zapewnił ministra Sikorskiego, że ułożenie rury na dnie Bałtyku nie będzie miało żadnego negatywnego skutku dla przyszłych dostaw rosyjskiego gazu do Polski.
19 lutego 2008
NATO, UE i Polska
W dyskusji po moim wezwaniu do tworzenia siły militarnej pojawiły się głosy, że zarówno Amerykanie, jak i Unia nie potrzebują silnej wojskowo Polski, więc reformowanie systemu obronnego RP i umacnianie wojska są pozbawione realizmu. Jeden z dyskutantów napisał: „…tworzenie potęgi polsko-litewskiej to inne czasy… Polska ma skrępowane ręce poprzez nadrzędność prawną UE i NATO. Tak naprawdę oni nie są zainteresowani liczną i silną polską armią. Oni potrzebują mieć w pogotowiu kilka tysięcy żołnierzy zawodowych, by ich przerzucać na różne psu na budę tak zwane misje. Jeżeli UE trzyma nas nie tylko za gardło, ale i kieszeń, a tak jest bezspornie, to jak możemy mówić o silnej armii, porównując czasy, podkreślam, czasy wolne i tamtą sytuację do czasów teraźniejszych”.
Nie mogę się zgodzić z opiniami, że Polska jest ubezwłasnowolniona w UE i NATO. To jednak nie jest blok sowiecki, mimo wielu denerwujących objawów lewactwa w Unii i braku zrozumienia w USA dla potrzeb polskiej obronności. Inaczej też widzę sens udziału Polski w działaniach zbrojnych poza granicami kraju, w tym na terenie Azji czy Afryki.
Zgadzając się, że dawna unia z Wielkim Księstwem Litewskim to inne czasy, uważam, że w każdym czasie Polska może i powinna tworzyć swoją silną pozycję. Dziś trzeba poszukiwać sposobów budowania siły inaczej niż to było w czasach Kazimierza Wielkiego. Jednak wtedy i teraz o to samo chodzi – o siłę państwa polskiego.
Jak dowiódł przebieg II wojny światowej, Polski nie stać na neutralność, bowiem jej potencjał nie był i nadal nie jest na tyle wielki, aby sprostać zagrożeniom. Przed 1939 rokiem Polska, znajdując się między Niemcami Hitlera a Rosją Stalina, starała się realizować tak zwaną politykę równowagi. Nie chciała opierać się na jednym z sąsiadów w obawie, że wówczas ściągnie na siebie uderzenie drugiego. Rząd w Warszawie odrzucił propozycję Hitlera wzięcia udziału w agresji na ZSRR i nie godził się, aby Sowiety wsparły Polskę w razie konfliktu z Niemcami. Polska obawiała się, że w sojuszu z Hitlerem straci swoje Ziemie Zachodnie i będzie satelitą Niemiec, a w sojuszu z Sowietami straci Kresy Wschodnie i zostanie republiką sowiecką. W efekcie we wrześniu 1939 roku doświadczyła napaści wojsk Hitlera i Stalina, którzy porozumieli się w tajnym pakcie Ribbentrop–Mołotow. Wtedy też sojusze Polski zawarte z Francją i Anglią okazały się nieskuteczne. To negatywne doświadczenie z września 1939 roku pogłębiło jeszcze zdradzieckie zachowanie Anglii i USA w Teheranie i Jałcie, gdzie sojusznicy Polski oddali ją pod panowanie Sowietów.
Dlaczego mimo to uważam, że sojusz z Zachodem jest dla współczesnej Polski potrzebny? NATO okazało się sprawnym i wiarygodnym sojuszem w okresie zimnej wojny. Jest więc czymś zdecydowanie skuteczniejszym niż nasze sojusze z Anglią i Francją w 1939 roku.
Jednak przyszłość NATO i jego wiarygodność obronna stanowią obecnie przedmiot obaw. Wydaje się słuszne, że po rozwiązaniu Układu Warszawskiego NATO wyszło poza swoje granice i podjęło się misji stabilizacyjnych – zapobiegających konfliktom w świecie. To inna rola niż rozjemcza i pokojowa sił ONZ. Podstawą są działania zbrojne. Problemem staje się, czy wszyscy członkowie NATO tak samo postrzegają misję NATO w świecie? I czy będą chcieli uczestniczyć w tych operacjach? Być może kryterium prawdy dla sojuszu będzie Afganistan. Jeśli siłom NATO uda się opanować tam sytuację i powstanie stabilne państwo afgańskie, zdolne własnymi siłami zapewnić wewnętrzny pokój, to NATO jako formuła działania się obroni. Jeśli nie, to sens istnienia NATO stanie pod znakiem zapytania. Wówczas także bezpieczeństwo Polski może ulec zachwianiu.
Rosyjskie plany odbudowy imperium, czego obecna władza w Moskwie specjalnie nie ukrywa, i wyraźne sympatie niemieckie, jeśli idzie o współpracę z Rosjanami, mogą znowu wepchnąć Polskę w trudne położenie. Stąd udział Polski w działaniach NATO, też poza Europą, ma znaczenie. Także bliska współpraca sojusznicza ze Stanami Zjednoczonymi, które chyba jako jedyne mocarstwo zdają sobie sprawę, jakie procesy polityczne mogą zagrozić obecnemu w marę stabilnemu porządkowi światowemu.
No i sprawa ewentualnych „europejskich sił zbrojnych”. To kwestia odnosząca się do naszej koncepcji polityki wojskowej w układach sojuszniczych. Jak wspomniałem wyżej, przyszłość NATO rysuje się niezbyt jasno. A sojusz północnoatlantycki opiera się głównie na sile militarnej USA. Jeśli NATO ulegnie falsyfikacji jako skuteczny sojusz i rozpadnie się, to Amerykanie wycofają się z Europy. W tej sytuacji Unia Europejska i europejskie siły zbrojne, z zachowaniem suwerenności w dowodzeniu i dysponowaniu wojskiem (co udaje się w NATO), byłyby dla Polski innym wsparciem bezpieczeństwa.
Można by zresztą już dziś, obok NATO, zacząć etapami budować wojskową współpracę w tej dziedzinie, na przykład z armiami państw bałtyckich. Nic nie stoi na przeszkodzie, by stworzyć wspólne regionalne dowództwo i wspólny plan obrony regionu. Można razem ćwiczyć wojska oraz kształcić oficerów. Lotnictwo polskie mogłoby na stałe objąć osłonę powietrzną regionu, natomiast polska marynarka wojenna ochronę morską. Kolejnym etapem mogłoby być pójście dalej w kierunku północnym – Finlandia, Szwecja, Norwegia lub południowym – Słowacja, Rumunia, Węgry. Może w obu jednocześnie? Ważną kwestią staje się współpraca wojskowa z Ukrainą i problemem bardziej politycznym niż wojskowym jest Białoruś.
Tworząc wschodnioeuropejski segment wojskowy, można by przećwiczyć pewne rozwiązania i zaproponować je dla całej UE. To mogłaby być taka polska „specjalizacja” i wkład do obronnej polityki unijnej. W każdym razie polski resort obrony mógłby już dziś etapami budować europejskie siły zbrojne w naszym regionie. Z tej pozycji moglibyśmy stać się ponadto partnerem na przykład Francji, Niemiec i w konsekwencji stworzyć coś sensownego militarnie, co miałoby istotne znaczenie dla bezpieczeństwa narodowego Polski i regionu.
Traktujmy nasze obecne położenie jako szansę bezpieczeństwa, a nie drogę ku katastrofie.
25 lutego 2008
„Działo Szeremietiewa”
Dziennik „Rzeczpospolita” poinformował, że Wojsko Polskie zamówiło 48 armatohaubic Krab. Wygląda więc, że Huta Stalowa Wola będzie miała co robić przez najbliższe lata. Powstaje jednak pytanie, skoro przetarg na armatohaubice 155 mm zakończył się w lipcu 1999 roku, a prototyp działa przeszedł pomyślnie próby w końcu listopada 2001 roku, to dlaczego dopiero teraz, po upływie siedmiu lat, do HSW trafia zamówienie?
Krab miał pecha, bowiem został ochrzczony mianem „działo Szeremietiewa” z racji tego, że pod moim kierownictwem został przeprowadzony przetarg i byłem zwolennikiem realizacji programu wyposażenia Wojska Polskiego w artylerię samobieżną 155 mm. Kiedy pojawiła się ta informacja, że wojsko wreszcie zamówiło 48 Krabów, „Rzeczpospolita” napisała: „Samobieżna armatohaubica Krab, zwana lekceważąco armatą Szeremietiewa i przez to wyklęta, trafi do armii” (26.09.2006). Gazeta „taktownie” nie wspomniała, że to dzięki niej do haubicy przylgnęła ta lekceważąca nazwa. To za sprawą tej gazety w lipcu 2001 roku można było przeczytać, że mój współpracownik domagał się 100 tys. dolarów łapówki od firmy południowoafrykańskiej, oferenta armatohaubic. Nie było ważne, że ta firma nie brała udziału w tym akurat przetargu na armatohaubicę i do dziś nie jest ważne, że sąd uniewinnił pomówionego przez gazetę. „Rzeczpospolita” podawała nieprawdziwie: „Przetarg na zakup haubicy dla polskich sił zbrojnych był zaskoczeniem dla producentów. Przed czterema laty MON ogłosił przetarg, mimo że nie był on przewidziany we wcześniejszych planach inwestycyjnych”. Publikowała też wypowiedzi posłów kwestionujących program modernizacji artylerii. Kropkę nad i postawił wpływowy tygodnik „Wprost”. Opisał Kraba jako przykład marnotrawienia pieniędzy podatników. Oczywiście mnie wskazywano jako winnego. Wysłałem sprostowanie. Wydrukowano kilka pierwszych zdań, tak aby teza o marnotrawstwie, sformułowana przez autorów „Wprost”, się obroniła. Oto mój tekst:
Piaseczno, 22 czerwca 2002
Pan Marek Król Tygodnik „Wprost”
Szanowny Panie Redaktorze,
Mam prawo sądzić, że autorzy artykułu Armia marnotrawców („Wprost” nr 1021) wprowadzają czytelników w błąd.
Posłużę się jednym przykładem odnoszącym się do opisanej w artykule samobieżnej armatohaubicy 155 mm. Otóż projekt ten nie powstał w wyniku „widzimisię” generałów czy „nacisku Szeremietiewa”. Był w programie modernizacji Sił Zbrojnych RP „Armia 2012” przyjętym przez rząd premiera Włodzimierza Cimoszewicza (SLD–PSL). Następnie został umieszczony wśród zobowiązań natowskich zaakceptowanych przez rząd premiera Jerzego Buzka (AWS–UW). Przypominam: wstępując do NATO, Polska zobowiązała się do unowocześnienia całej armii. Wśród różnych typów nowego uzbrojenia mamy zakupić nie tylko nowy samolot wielozadaniowy czy transporter opancerzony, ale także przyjęte w armiach NATO jako standardowe uzbrojenie samobieżne armatohaubice 155 mm (cel EL0905).
Współczesna samobieżna armatohaubica jest wysoce mobilnym środkiem ogniowym do precyzyjnego niszczenia celów (tak zwana amunicja inteligentna) na dużych odległościach – do i ponad 40 km. Może więc wystrzeliwać pociski kasetowe zawierające „podpociski” typu SMART i nimi niszczyć czołgi i wozy opancerzone (pociski „wystrzel–zapomnij”), może także specjalnymi pociskami minować rejony zagrożone atakiem wojsk przeciwnika. Ta artyleria może wykonywać zadania, które do niedawna realizowano za pomocą rakiet taktycznych ziemia–ziemia. Obecnie niszczenie celów pociskami artyleryjskimi precyzyjnego rażenia jest bardzo skuteczne, a „inteligentny” pocisk artyleryjski dużo tańszy od rakiety. W porównaniu do wyrzutni pocisków rakietowych działa samobieżne są też dla wroga trudniejsze do zlokalizowania i zniszczenia. I nie jest naganne czy dziwaczne – jak zdają się sądzić autorzy artykułu – używanie samolotów bezzałogowych do rozpoznania i kierowania ogniem armatohaubic. Warunkuje to skuteczność ognia i precyzję uderzeń. Reasumując, taka nowoczesna artyleria jest niezbędna w działaniach bojowych dywizji i brygad zarówno w obronie, jak i w ataku.
W ramach przyjętego przez MON programu zamierzano stworzyć nie tylko prototyp działa, ale tak zwany moduł dywizjonowy obejmujący początkowo sześć, a ostatecznie dwa działa i osiem innych pojazdów (dowodzenie, kierowanie ogniem, logistyka). W pierwszej wersji (6 dział) koszt całego programu planowaliśmy na około 200 mln zł, w tym 86 mln zł na zakup od Brytyjczyków sześciu wież armatnich z działami i licencji – ze względu na ograniczenia finansowe kupiono dwie wieże i odpowiednio mniej zapłacono Brytyjczykom. Na budowę, o ile pamiętam, dwu prototypów armatohaubicy Krab, a nie jednego, wydano ogółem 72 mln zł – te środki w większości trafiły do polskich zakładów. Twierdzenie, że jeden prototyp Kraba kosztował 300 mln zł, jest nieprawdziwe. Takiej kwoty nie planowano i nigdy jej nie wydano.
Istotnym elementem kontraktu zawieranego przez Hutę Stalowa Wola (wykonawcę programu) z brytyjską firmą Vickers Shipbuilding & Engineering Limited były aspekty handlowe. W ramach umowy z Brytyjczykami uzgodniono, że strona polska (HSW) będzie na zasadzie wyłączności produkować wieże na potrzeby armii brytyjskiej – firma brytyjska zobowiązała się do przekazania polskiej hucie bezpłatnie (za symbolicznego funta) maszyn i osprzętu do produkcji wież. Obok tego obie firmy (polska i brytyjska) mają podjąć wspólne działania marketingowe promujące polską armatohaubicę na rynkach zagranicznych. Już dziś zainteresowanie Krabem wyrażają kraje posiadające na uzbrojeniu sprzęt poradziecki, na przykład Indie. Biorąc pod uwagę nowoczesność polskiego działa, jego parametry i stosunkowo niską cenę, pojawiają się inni, między innymi Szwedzi i Norwegowie.
W artykule „Wprost” armatohaubicę Krab nazwano „angielską”, wspominając jako swoiste przeciwieństwo przedwojenny polski czołg 7TP, wzorowany, nomen omen, na brytyjskim czołgu Vickers. Jeżeli jednak porównamy wkład polskich konstruktorów, to okaże się, że armatohaubica Krab jest znacznie bardziej „polska” niż dawny czołg 7TP. Podkreślam, że prototyp Kraba jest polską konstrukcją zrealizowaną przez HSW i OBRUM w Gliwicach. Zakupiona od Brytyjczyków wieża została spolonizowana, a polska konstrukcja ma znacznie lepsze parametry techniczno-taktyczne w porównaniu do swego brytyjskiego odpowiednika. (Na ten temat polecam kompetentny tekst Andrzeja Kińskiego Debiut Kraba w miesięczniku „Nowa Technika Wojskowa” z lipca 2001 roku).
Ponadto czytelnik artykułu nie dowiedział się, że opóźnienia w realizacji programów i rezygnacje z planowanych przedsięwzięć zależą od środków budżetowych.
Praktyka jest następująca: dowództwa wojskowe opracowują potrzeby w zakresie uzbrojenia, a MON ustala, jakie środki i w jakim czasie można będzie wydać na nowy sprzęt. Planowanie nakładów odbywa się w oparciu o kilkuletnią prognozę dochodów i wydatków państwa przedstawianą przez Ministerstwo Finansów. Ta prognoza powinna być zrealizowana w kolejnych budżetach. W MON przetarg czy program rusza, gdy Sejm RP uchwali budżet zawierający zaplanowane środki. Jednak w przypadku działań kilkuletnich zazwyczaj już w następnym roku realizacji programu okazuje się, iż rzeczywistość budżetowa nie potwierdza założeń prognozy – pieniędzy jest mniej, nigdy więcej. MON musi więc ciąć zaplanowane wydatki. Dlatego rezygnacje z planowanych wcześniej przedsięwzięć i opóźnienia w realizacji programów w niewielkim stopniu zależą od dowódców wojskowych, a tym bardziej od związanych z wojskiem ośrodków naukowo-badawczych i przemysłu.
Nie tak dawno trafiłem na książkę byłego doradcy ministra Onyszkiewicza. Jej autor twierdzi, że szef MON sprytnie podkoloryzował dane obrazujące stan polskiej armii i dzięki temu Polska weszła do NATO. Doradca ministra przesadził. NATO dobrze znało stan naszego wojska. Gdyby rzeczywiście MON chciał oszukiwać, to nie wyszłoby na zdrowie staraniom Polski o członkostwo w sojuszu. Kłamczuchów tam by raczej nie przyjęto. Wspominając o tym, nie namawiam nikogo do pisania kłamstw przy przedstawianiu stanu naszej obronności. Jeżeli jednak nie powinniśmy poprawiać rzeczywistości, to także nie musimy wszystkiego widzieć w czarnych barwach. Wystarczy zachować obiektywizm.
Przedstawiony w artykule problem modernizacji armii polskiej warto rozpatrzyć, opierając się na rzetelnej analizie faktów, odrzucając zmyślenia, plotki i powierzchowne opinie. Autorzy artykułu nie potrafili dotrzeć do dostępnych przecież danych. I nie chodzi tu tylko o wiarygodność ocen i wyciągniętych wniosków. Biorąc pod uwagę opiniotwórczą rolę mediów, taki tekst może mieć negatywny wpływ na poglądy osób decydujących o nakładach na modernizację armii. Może być swoistym uzasadnieniem dalszego ograniczania tych nakładów, bo czyż warto dawać pieniądze „marnotrawcom”?
Romuald Szeremietiew Dr hab. nauk wojskowych
Kiedy MON zrezygnował z „działa Szeremietiewa”, traciłem nadzieję, że coś z tego będzie. Jednak doświadczenia wojenne ostatnich lat dowodzące przydatności artylerii takiej jak polski Krab sprawiły, że wraca mi nadzieja. Może więc Kraby trafią do polskiej armii i może będzie podobnie także z innymi moimi zamiarami w dziedzinie modernizacji sił zbrojnych i w obronności RP. Może?
27 lutego 2008
Bałkański KOCIOŁ czy tylko kociołek?
Dziewięćdziesiąt cztery lata temu było tak: Zabójstwo austriackiego arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie 28 czerwca 1914 roku przez Serba Gawriło Principa stało się pretekstem dla Austro-Węgier do wypowiedzenia wojny Serbii. Wywołało to łańcuch kolejnych wydarzeń – mobilizacja oddziałów rosyjskich w celu obrony i wsparcia Serbii, następnie wypowiedzenie wojny Rosji przez Niemcy, Niemcom przez Wielką Brytanię i Francję – które doprowadziły do wybuchu I wojny światowej. Armia Serbii odnosiła wiele znaczących sukcesów, ale została ostatecznie rozbita przez połączone wojska Niemiec, Austro-Węgier i Bułgarii. W I wojnie światowej Serbia poniosła ogromne straty – zginęło około 1,264 mln osób – 28 procent ówczesnej serbskiej populacji, 58 procent wszystkich zamieszkujących ten kraj mężczyzn.
Po upadku komunizmu na Bałkanach Jugosławia rozpadła się na liczne państwa narodowe. Był to proces bolesny, toczyły się krwawe walki, interweniowały siły NATO (bombardowania Serbii). W końcu wydawało się, że udało się wygasić kipiący bałkański kocioł. I oto Albańczycy zamieszkujący serbską prowincję Kosowo ogłosili niepodległość. Pod bałkańskim kotłem pojawił się płomień.
Polska, a przed nią kilkanaście innych państw, wśród nich USA, Niemcy, Francja, uznała niepodległe muzułmańskie państwo Kosowo. Rosja popiera chrześcijańskich Serbów w opozycji do tego, co robią USA, Niemcy i… Polska?
Pojawia się pytanie, czy państwa uznające Kosowo postępują słusznie i czy Polska, jedno z nich, zachowuje się zgodnie z naszym interesem narodowym? Prof. Adam Rotfeld, były szef MSZ, dziś doradzający ministrowi Sikorskiemu, mówi w wywiadzie, że w sprawie Kosowa „jak się zachowamy, nie odgrywa aż tak istotnej roli, by miało znaczący wpływ na rozwój wypadków w tamtym regionie. Gdyby Polska wstrzymywała się z uznaniem Kosowa, to myślę, że – poza nami – nikt w świecie by tego nie odnotował”. Czyli nasze stanowisko nie ma większego znaczenia. Czy uznalibyśmy, tak jak Amerykanie czy Niemcy, lub nie uznali, jak na przykład Hiszpanie, to jest, że tak powiemy z niemiecka gantze gall. Wydaje się jednak, że pan profesor raczy się mylić. Sam zresztą sobie zaprzecza, bowiem w końcowej części wywiadu powiada tak: „Wielu Polaków nie zdaje sobie sprawy, że elity serbskie wobec naszego kraju mają niezwykle pozytywne nastawienie. Jesteśmy dla nich reprezentantem kraju słowiańskiego, do którego odczuwają spontaniczną sympatię, choćby dlatego, że wielu czołowych intelektualistów serbskich studiowało w naszym kraju. Gdy byłem szefem MSZ, pojechałem do Serbii i Kosowa, by dać Serbom wyraźny sygnał, że Polska traktuje ich jak pełnoprawnego partnera. Wtedy odniosłem wrażenie, że oni wyczekiwali takiej wizyty jak kania dżdżu”. Czyli stanowisko Polski nie jest obojętne chociażby dla samych Serbów. Co jednak Polska powinna była zrobić?
Ogłoszenie niepodległości przez Kosowo niewątpliwie może zainicjować nowy poważny konflikt na Bałkanach. To zaś oznacza konieczność angażowania się w jego uspokojenie Unii Europejskiej, a być może także NATO. Polska jest członkiem obu tych wspólnot. Powinna była więc, skoro inni tego nie dostrzegli, zainicjować proces uzgodnienia wspólnego stanowiska zarówno UE, jak i NATO w kwestii niepodległości Kosowa. Wypracowanie takiego stanowiska dałoby czas na ustalenie rozwiązań pokojowych, potrzebny plan działań i nie wpychałoby Serbii w ręce Putina. W takiej sytuacji wyjazd delegacji polskiego MSZ do Belgradu i podjęcie z tej pozycji rozmów z władzami Serbii mogłoby być bardzo konstruktywne. W obecnej sytuacji, gdy Polska już uznała Kosowo, zda się to psu na budę.
Wydaje się, że polski rząd, zamiast wykorzystać przyjazne nastawienie Serbów do Polaków i uczestniczyć w konstruktywnym rozwiązywaniu problemu, swoją decyzją w sprawie Kosowa dorzucił jeszcze jedną gałązkę do ognia płonącego już pod bałkańskim kociołkiem. A jeśli się mylę i to jest KOCIOŁ, a nie kociołek?
Czy teraz w odwecie za Serbię Rosja zerwie kontrakt z Niemcami na budowę rury gazowej w Bałtyku, a Niemcy na złość Rosjanom uznają niepodległość muzułmańskiej Czeczenii?
3 kwietnia 2008
Nonszalancja ministra obrony
Obejrzałem w TVP3 konferencję prasową szefa MON. Minister Bogdan Klich powiedział dziennikarzom: „Tragedia pod Mirosławcem pokazała dużą skalę nonszalancji w polskich Siłach Powietrznych”.
Dość szczegółowo omówiono przebieg lotu, przedstawiono przyczyny katastrofy i ukazano czarny obraz polskiego lotnictwa wojskowego. Dowiedzieliśmy się, że zawinili piloci, niedouczeni w lataniu na tym typie samolotu, zawinili kontrolerzy lotu, rozmawiający z pilotami niczym gęś z prosięciem – oni podawali dane w metrach i kilometrach, a piloci myśleli, że to są stopy i mile. Zawinili organizatorzy lotu i Centrum Operacji Powietrznych. Czyli generalnie syf i kilka metrów mułu. Przekonanie byłego ministra obrony narodowej Bronisława Komorowskiego, że polski lotnik potrafi latać na drzwiach od stodoły, nie sprawdziło się. Według Klicha „drzwi” spadły na ziemię.
Nie o tym jednak warto mówić. Informacje podane przez ministra Klicha należą do tak zwanych wrażliwych. Przedstawiają istotne ułomności w funkcjonowaniu sił powietrznych RP. Generalnie wykazują niesprawność szkolenia i kontroli lotów oraz bałagan w strukturze dowódczej. To cenna informacja dla wywiadów państw nam wrogich i osłabiająca pozycję Polski w relacjach sojuszniczych. To chyba oczywiste.
Wiem, że w Polsce obowiązuje fałszywie pojmowany przymus tak zwanej przejrzystości (transparentności) i dziennikarze staną na głowie, by każdą tajemnicę wydrzeć. To jednak nie oznacza, że wojsko musi temu ulegać i nie powinno chronić tajemnic. Nie chodzi o zamiatanie pod dywan sprawy, tylko o sposób jej załatwienia bez ujawniania innym naszych słabości. Katastrofa samolotu powinna być dokładnie zbadana, wyciągnięte stosowne wnioski, winni ukarani, ale CO i JAK powinni wiedzieć nieliczni, tylko ci, którzy odpowiadają za stan obronności Polski. Nie powinni tego wiedzieć na pewno ci, którzy zagranicą zajmują się zawodowo oceną stanu polskiego wojska.
Minister Klich, zarzucając lotnikom nonszalancję, sam nonszalancko postąpił, ujawniając wyniki pracy komisji badającej katastrofę samolotu CASA.
13 kwietnia 2008
Brak amunicji
Trzynastego kwietnia 1943 roku Niemcy ogłosiły światu o odkrytych pod Smoleńskiem masowych grobach polskich oficerów. Dziś obchodzimy dzień pamięci o ofiarach tej zbrodni. Mam własne doświadczenie w tej mierze. Przed laty, 8 października 1982 roku, sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego w składzie trzech sędziów, wysokich oficerów LWP, skazał mnie na pięć lat więzienia. Wśród moich przestępstw było też „szkalowanie” ZSRR i podważanie sojuszu z Sowietami, bowiem głosiłem, że zbrodni w Katyniu dokonało NKWD. Sąd, skazując mnie, oparł się na „ekspertyzie” płk. Juliana Sokoła, „pracownika naukowego” Wojskowej Akademii Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego, który oczywiście stwierdził, że to Niemcy wymordowali polskich oficerów.
Jak wiadomo, strona rosyjska nie uznaje zbrodni katyńskiej za ludobójstwo. Stwierdziła też, że zbrodnia się przedawniła i nie chciała ścigać żyjących jeszcze oprawców. Utajniła materiały śledztwa. I nawet trudno się temu dziwić. Skoro obecna Federacja Rosyjska uznaje się za prawnego kontynuatora Związku Sowieckiego, to zapewne uważa za konieczne bronić przed odpowiedzialnością karną funkcjonariuszy ZSRR, którzy mordując Polaków w Katyniu i tylu innych miejscach na „nieludzkiej ziemi”, wykonywali rozkazy władz państwowych ZSRR.
Czy ta postawa Kremla w sprawie zbrodni katyńskiej powinna być przez Polskę zaakceptowana w imię poprawy relacji polsko-rosyjskich?
Dwa lub trzy tygodnie temu, oglądając program jednej ze stacji komercyjnych, natknąłem się na rozmowę z dziennikarzem, który pracuje na zlecenie tej stacji w Moskwie. Opowiadał, jak to jego ekipa nie zauważyła, że kamerzysta, filmując fragment ulicy, kadrem objął jakiś budynek wojskowy, na którym była tabliczka zakazująca fotografowania. Zostali natychmiast zatrzymani przez rosyjskich żołnierzy i doprowadzeni przed oblicze jakiegoś wyższego oficera. Ten zapytał, kim są filmujący, a gdy usłyszał, że z Polski, powiedział: A Paliaki, tak wsiech rastrielat’. Prowadzący program z nadzieją w głosie zaczął dopytywać, czy to był żart. A gdy usłyszał, że to był żart, radośnie obwieścił: „A więc nie jest źle. To dobrze rokuje na przyszłość w stosunkach z Rosją”.
W czasie wojny domowej w pewnym mieście na Syberii miejscowa czerezwyczajka aresztowała wielu ludzi. Po kilku dniach wszystkich zwolniono do domów. Kiedy więc po pewnym czasie zostali znów wezwani, nikt się nie ukrywał, wszyscy stawili się przed oblicza komisarzy, wierząc, że chodzi o wyjaśnienie jakichś nieporozumień. I wszyscy zostali rozstrzelani. Dlaczego nie rozstrzelano ich wcześniej? Bowiem oprawcy czekali na dostawę amunicji.
Nie wiem dlaczego, ale właśnie dziś, gdy oglądałem uroczystości katyńskie, przypomniał mi się „żart” rosyjskiego komandira i ta opowieść o braku amunicji z początków istnienia ZSRR. W Katyniu amunicja była na czas, a rozkaz rastrielat’ nie był żartem.
1 maja 2008
To ci sukces
W mediach pojawiła się wiadomość, że kolejny tak zwany szczyt NATO odbędzie się w marcu 2009 roku w Polsce. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski skomentował to w ten sposób: „W dziesiątym roku naszej obecności w sojuszu przestajemy być tak zwanym nowym członkiem”. Opinię szefa MSZ wzmocnił minister obrony Bogdan Klich: „Jestem przekonany, że to nie tylko świadectwo naszej pozycji w sojuszu północnoatlantyckim, ale też szansa, że w kolejnych miesiącach i latach ta pozycja będzie rosła. Jednym z wymiarów tej pozycji jest dostrzeganie przez naszych sojuszników naszej rosnącej roli w Afganistanie”.
Rzeczywiście, szczyty NATO to ważne wydarzenia w sojuszu. W ramach NATO odbywają się wprawdzie także regularne spotkania na niższym szczeblu. Dwa razy w roku Rada Północnoatlantycka (NAC) spotyka się na szczeblu ministrów spraw zagranicznych oraz na szczeblu ministrów obrony. Jednak tylko podczas szczytów sojuszu NAC obraduje na szczeblu najwyższym – głów państw i szefów ich rządów. Są one okazją dla przywódców państw członkowskich NATO do wspólnej oceny działania struktur sojuszu i określenia strategicznych kierunków jego rozwoju. Na szczytach NATO wprowadza się nowe kierunki polityki sojuszu, zaprasza nowych członków, wprowadza nowe inicjatywy i prowadzi kluczowe rozmowy z państwami spoza sojuszu. I warto podkreślić, że nie są to spotkania regularne, w stale wyznaczonych terminach, lecz uzależnione od politycznych ustaleń i potrzeb.
Skoro więc najbliższy szczyt odbędzie się w Polsce, to czy ministrowie spraw zagranicznych i obrony mają powód do dumy i czy mają rację? Z ich słów wynika, że organizacja tej konferencji w Polsce oznacza, że nasz kraj znalazł się w grupie ważnych i „starych” członków NATO. Jak można więc wywnioskować, w przeciwieństwie do tych niedawno przyjętych i zapewne mniej ważnych.
Pakt Północnoatlantycki, sojusz polityczno-wojskowy państw Europy Zachodniej, USA i Kanady został powołany do istnienia w Waszyngtonie 4 kwietnia 1949 roku na podstawie uchwalonej przez Senat USA w 1948 roku rezolucji, która wzywała do tworzenia bloków militarnych w celu zapobiegania sowieckiemu zagrożeniu. Układ podpisało wówczas dwanaście państw: Belgia, Dania, Francja, Holandia, Islandia, Luksemburg, Norwegia, Portugalia, Wielka Brytania, Włochy, a także Kanada i USA. Następnie do sojuszu przyjęto Grecję i Turcję (1952), Niemcy – RFN (1955) i jako ostatnią Hiszpanię (1982). Ta grupa państw członkowskich była określana jako tak zwani starzy członkowie NATO.
Grupę nowych członków otwierały Czechy, Węgry i Polska, przyjęte w 1999 roku po rozszerzeniu NATO, co było możliwe w następstwie upadku komunizmu. Ten proces przyjmowania nowych członków trwał. Kolejnymi stały się Litwa, Łotwa, Estonia, Słowacja, Słowenia, Rumunia i Bułgaria (2004).
W okresie istnienia NATO odbyły się 22 spotkania (szczyty) przywódców państw członkowskich sojuszu. Od 1999 roku, czyli od momentu przyjęcia Polski do NATO, odbyły się spotkania: w Waszyngtonie (USA) – kwiecień 1999, Brukseli (Kwatera Główna NATO) – czerwiec 2001, Rzymie (Włochy) – maj 2002, Pradze (Czechy) – listopad 2002, Istambule (Turcja) – czerwiec 2004, Rydze (Łotwa) – listopad 2006 i w Bukareszcie (Rumunia) – kwiecień 2008.
Odwołując się więc do krzepiących słów obu ministrów, trzeba by przyjąć, że do grona „starych” członków przed Polską władze NATO zaliczyły Czechy, Łotwę i Rumunię i że mają one w sojuszu co najmniej tak samo mocną pozycję, chociaż ich zaangażowanie na przykład w działaniach afgańskich jest nieporównywalnie mniejsze od polskich, a nawet żadne.
15 maja 2008
Rozwiązywanie armii
Dowódca elitarnej 6 brygady desantowo-szturmowej gen. Jerzy Wójcik został zdjęty ze stanowiska przez ministra obrony. Generał, broniąc dobrego imienia swoich żołnierzy, przypomniał, że wojsko musi wykonywać rozkazy. I skonstatował – skoro ktoś tego nie rozumie, to może należy rozwiązać armię.
W demokratycznym państwie żołnierze nie mają prawa krytykować zwierzchników. Nie mogą strajkować. Armia jest poddana tak zwanej cywilnej kontroli, co oznacza, że nad dowódcami wojskowymi jest zawsze cywil na stanowisku ministra obrony – polityk wskazany przez stronnictwo wygrywające wybory. Od polityki więc zależy stan armii, a od kwalifikacji i zdolności ministra cywila jest uzależnione funkcjonowanie sił zbrojnych państwa.
Marszałek Józef Piłsudski podkreślał, że sprawą najważniejszą w wojsku jest jego morale, czyli duch bojowy, wola walki, gotowość wypełniania rozkazów, znoszenia trudów i niebezpieczeństw oraz odporność psychiczna żołnierzy. Także cesarz Napoleon mawiał, że moralna siła wojska na wojnie jest trzy razy ważniejsza od jego uzbrojenia. Mamy sporo przykładów, gdy żołnierze dobrze uzbrojeni, ale o słabym morale, przegrywali w starciach z zdeterminowanymi partyzantami. A więc osłabianie morale armii godzi w interes narodowy, skoro wojsko przestaje być skuteczne w gwarantowaniu państwu bezpieczeństwa.
Dziś ogniska zapalne konfliktów nawet o tysiące kilometrów od Polski mogą powodować realne zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju. Mogliśmy się o tym przekonać, chociażby obserwując na ekranach telewizorów we wrześniu 2001 roku rozpadające się wieżowce WTC w Nowym Jorku. Konieczne więc jest podejmowanie działań wygaszających konflikty. Takie działania, określane jako „wymuszanie pokoju”, podejmuje NATO. Jedną z takich akcji są operacje wojskowe sojuszu na terytorium Afganistanu.
Wojsko Polskie uczestniczy w tej akcji. Tymczasem dowódca wojsk lądowych gen. Waldemar Skrzypczak mówi: „Mamy kłopot ze skompletowaniem kontyngentów na kolejne zmiany do Afganistanu. Zamiast zwartych oddziałów będziemy wysyłać zbieraninę ludzi z całej Polski”. A żołnierze, także zawodowi, muszą wyrazić zgodę na wyjazd. Cóż się stało, że nagle brakuje chętnych?
Jednym z powodów tego stanu jest postępowanie władz polskich w sprawie ostrzelania wioski afgańskiej przez naszych żołnierzy. Postawiono im zarzut popełnienia zbrodni wojennej. Żołnierze po powrocie do kraju niczym groźni bandyci zostali zatrzymani przez antyterrorystów i od miesięcy siedzą za kratami. Zanim ustalono fakty, media wskazały ich jako winnych. Okazało się też, że aresztowani żołnierze nie mogą liczyć na pomoc obrońców znających specyfikę służby wojskowej. Ministerstwo Obrony Narodowej ma wojskowych sędziów, prokuratorów, a nie ma wojskowych obrońców, adwokatów. Kiedy grupa byłych żołnierzy zawodowych zaprotestowała, wskazując, że to nie żołnierze powinni poszukiwać obrońców i im płacić, MON oświadczył, iż zwróci koszty obrony, jeśli żołnierze okażą się niewinni. Okazało się, że dla MON nie ma żadnego znaczenia fakt, iż to państwo polskie wysyłało ich na wojnę, a ministerstwo odpowiada za przygotowanie żołnierzy do tych misji. Szefostwo MON chlubi się, gdy żołnierze polscy są chwaleni przez sojuszników, i umywa ręce, gdy tym żołnierzom trzeba pomóc.
Jest jednak jeszcze inny problem. Wojsko jest jak wiadomo strukturą hierarchiczną. Na szczycie tej struktury są prezydent jako zwierzchnik sił zbrojnych i minister obrony wydający wojsku polecenia z mocą rozkazu. Zmienne koniunktury wyborcze powodują, że ministrami zostają często politycy zwalczających się obozów. A sprawę komplikuje jeszcze przypadek, gdy prezydent i minister reprezentują odmienne opcje polityczne (na przykład minister zgłasza kandydatów na generałów, a prezydent odmawia awansowania). W te tryby trafiają żołnierze. I w praktyce bywa tak, że wojskowy wykonujący dobrze polecenia ministra jest wyrzucany przez jego następcę. Widzieliśmy, jak minister Aleksander Szczygło czyścił stanowiska wojskowe po ministrze Radosławie Sikorskim. Teraz minister Bogdan Klich robi to samo z zaufanymi Szczygły. A skoro ministrowie zmieniają się często – wyjątkiem byli tacy, którzy sprawowali urząd pełną kadencję – to dochodzi do zjawisk szkodzących wojsku.
Przy zmianie ministra obrony narodowej uaktywniają się różnego rodzaju karierowicze, jak powiadają wojskowi „włazid…py”, starający się zaskarbić łaski nowego szefa. A często tracą stanowiska ludzie kompetentni, ale mało układni i „skażeni” zaufaniem czy tylko uznaniem poprzedniego szefa resortu.
Wojsko potrzebuje nie tylko cywilnej kontroli. Ponad wszystko potrzebuje ono stabilizacji, także na najwyższym ministerialnym szczeblu. (Wprowadzono tak zwaną kadencyjność, trwającą trzy lata, na wybranych najwyższych stanowiskach dowódczych w wojsku, może taką samą kadencyjność należałoby zapewnić ich cywilnemu szefowi). Wojsko potrzebuje pewności, że żołnierz służący Polsce ma zapewnioną opiekę i ochronę państwa.
Polskie siły zbrojne mają nie tylko sporo starego uzbrojenia. Mają coś znacznie gorszego. Trwa niewidoczny dla osób postronnych proces rujnowania morale polskiej armii. Generał Wójcik nie ma racji w jednym: rozwiązywania armii nie trzeba zarządzać, ono zdaje się już jest realizowane.
23 czerwca 2008
MON „dwugłowy”
Żołnierze twierdzą, że podstawowym ich prawem jest być dobrze dowodzonymi. To powiedzenie nieźle oddaje uwarunkowania służby żołnierskiej. Wojsko jest hierarchiczne. Są w nim kolejne szczeble dowodzenia. Na każdym szczeblu jest dowódca, a więc przełożony, który ma ogromną władzę nad żołnierzami. Dowódca ma bowiem prawo wydawania rozkazów, a więc takich poleceń służbowych, które w warunkach wojennych muszą być wykonane pod rygorem kary śmierci. A skoro wojsko szkoli się i przygotowuje do wojny, to również w czasach pokojowych wymogi dyscypliny wojskowej są surowe. W strukturach państwa wojsko powinno być zdyscyplinowane, rygorystycznie wykonujące rozkazy przełożonych. Kiedy więc oceniamy stan armii, to dostrzeżemy, jak wiele zależy od jakości dowódców. Jeśli wojskiem będzie dowodził ktoś marny pod względem charakteru i kompetencji, to i wojsko będzie marne. Słusznie powiada się, że „na wojnie prędzej zwycięży armia zajęcy dowodzona przez lwa niż armia lwów dowodzona przez zająca”.
Kiedy powyższe odniesiemy do Wojska Polskiego i tego, co wojskowych spotyka, można chyba zaryzykować twierdzenie, że jak dotąd polscy żołnierze chyba nie zaznali lwich rządów. Były na czele Wojska Polskiego najczęściej inne, od lwa dużo mniejsze „zwierzątka”.
Aby jednak sprawa była jasna, podkreślę, że kiedy wspominam o dowodzeniu wojskiem w skali sił zbrojnych, nie mam na myśli dowódców wojskowych. W okresie pokojowym nad dowódcami wszystkich szczebli, z szefem Sztabu Generalnego WP włącznie, Konstytucja RP ustanowiła ministra cywila. Ma on prawo wydawania wojsku decyzji z mocą rozkazu. Wprawdzie nad ministrem i wojskiem jest zwierzchnik sił zbrojnych, prezydent RP, ale nie ma on takiej władzy decyzyjnej w wojsku jak minister.
Liderzy partyjnych obozów wygrywających kolejne wybory parlamentarne nie dostrzegają tej wyjątkowej pozycji i roli szefa resortu obrony. Dla nich szef MON jest jeszcze jednym członkiem rządu, tak jak każdy inny minister. Pewnie dlatego sądzi się, że kandydat na szefa MON nie musi mieć specjalnej wiedzy i kompetencji, by kierować armią. Nie tak dawno poseł Zdrojewski zapewniał, że może być równie dobrze ministrem kultury i ministrem obrony. Jeden z polityków, który zresztą przez dłuższy czas był ministrem obrony, ogłosił, że nigdy w wojsku nie służył i dlatego jest świetnym kandydatem na cywilnego szefa MON. Ministrami obrony byli więc matematyk, fizyk i nauczyciel historii, był bibliotekarz i inżynier rybołówstwa morskiego, także były działacz wysokiego szczebla w Związku Młodzieży Socjalistycznej i dla równowagi dawny aktywista pacyfistycznej organizacji Wolność i Pokój. No cóż, w końcu są jeszcze generałowie, którzy wiedzą, jak wydawać rozkazy. Wystarczy, że stosowne „kwity” przygotują cywilowi do podpisu wojskowi i MON będzie jakoś funkcjonował.
Od szefa resortu należałoby oczekiwać decyzji o charakterze strategicznym, służących realizacji wizji nowoczesnego wojska, wypadałoby więc, aby człowiek zajmujący fotel ministra obrony miał jakiś program w dziedzinie obronności. Trudno jednak tego oczekiwać, gdy minister nie ma wielkiego pojęcia o wojsku, a do tego otoczy go sfora przytakiwaczy, także mundurowych, zabiegających o własne pożytki i ulegających różnym wpływom.
Sytuację dodatkowo komplikuje ukształtowany praktyką tryb funkcjonowania ministerstwa. Minister w kierowaniu resortem musi się na kimś oprzeć. A ponieważ nie może odwołać się do własnej wiedzy, więc dobiera współpracowników, kierując się względami pozamerytorycznymi. Ot, kogoś kiedyś gdzieś poznał, ktoś wydał mu się sympatyczny, kogoś ktoś znajomy mu polecił itp. itd. W ten sposób na awanse i kariery mają wpływ znajomości z domieszką wazeliniarstwa. Pewien wysoki wojskowy urzędnik MON po wypiciu kilku kieliszków opowiadał, jaki jest jego sposób na przetrwanie: „Ja, gdy tylko zjawi się nowy minister, natychmiast wchodzę mu w du…ę. I jeszcze się na tym nie zawiodłem”.
Dodatkowe zamieszanie w wojsku powodują częste zmiany ministrów obrony – od 1989 roku, w ciągu ostatnich siedemnastu lat było siedemnastu ministrów obrony narodowej. A kiedy uświadomimy sobie, że każdy taki szef miał swoich zaufanych i znajomych, a ci znajomi swoich, to trudno oczekiwać, aby nowy minister nie dał stanowisk własnym zaufanym, odbierając je zaufanym poprzednika! I nie trzeba wielkiej wyobraźni, by pojąć, jaki to ma wpływ na politykę kadrową w MON na jego najwyższych szczeblach zarządzania.
Moje obawy co do sytuacji w MON pogłębił artykuł W rządzie zmiany czy oceny („Rzeczpospolita” 21.06.2008). Czytam: „Ciekawa sytuacja jest w resorcie obrony. W PO przyznają, że Klich sobie nie radzi. Ale to nie musi oznaczać jego wymiany. MON jest dwustronnie zabezpieczone. Doglądają go ludzie Radosława Sikorskiego (szefa MSZ) i Bronisława Komorowskiego (marszałka sejmu) – mówi polityk PO”.
To „zabezpieczenie” spowodowało, że na Klichu wymuszono, aby tak zwanego człowieka Komorowskiego mianował szefem gabinetu politycznego MON. Dziennikarze: „Jak wynika z naszych informacji, Klich nie chciał go w resorcie, ale musiał ustąpić”. Czyli obecny szef MON ma gorzej niż poprzednicy, nie może nawet dobrać swoich zaufanych. Musi oprzeć się na zaufanych Komorowskiego i Sikorskiego. Czy w tych warunkach żołnierz może być dobrze dowodzony?
5 sierpnia 2008
Zawieszony obowiązek
Minister obrony narodowej ogłosił koniec poboru do wojska. Mamy mieć armię zawodową, profesjonalną, liczącą 120 tys. żołnierzy, która będzie Polski bronić przed wszelkimi zagrożeniami. Premier, przemawiając do żołnierzy składających przysięgę na krakowskim rynku, użył wpadającego w ucho kalamburu o armii z wyboru, a nie z poboru. I w zasadzie do tego można by sprowadzić całość dyskusji o problemie armii zawodowej. Tymczasem Konstytucja RP mówi (art. 26): „Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej służą ochronie niepodległości państwa i niepodzielności jego terytorium oraz zapewnieniu bezpieczeństwa i nienaruszalności jego granic”. Minister obrony i paru pomniejszych „strategów” zapewnia nas, że Polsce nic nie grozi, bowiem Polska jest w NATO. Konstytucja nie mówi jednak, że NATO ma obowiązek zapewnić państwu polskiemu ochronę. Mają to zrobić Siły Zbrojne RP. Czy tworzona właśnie armia zawodowa sprosta temu zadaniu?
Do czego jest potrzebna armia zawodowa, można usłyszeć od zachodnich ekspertów. Otóż: „Armia zawodowa jest dostosowana do dzisiejszych wyzwań strategicznych i bojowych. W zagranicznych operacjach, których celem jest na przykład obalenie jakiegoś reżimu w Trzecim Świecie czy wytropienie terrorystów, sprawdza się dużo lepiej”. Dużo lepiej niż wojsko z poboru (brytyjski ekspert Amyas Godfrey). Jednak gdyby doszło do klasycznego konfliktu, na przykład agresji jednego z sąsiadów, wówczas armia zawodowa nie wystarczy. Mister Godfrey radzi, by w takim przypadku „zawodowcy” powstrzymywali napór wroga do czasu, aż zostaną zmobilizowane rezerwy i przerzuci się je na front.
A więc w razie zagrożenia niepodległości i granic trzeba będzie sięgnąć do poboru i wezwać pod broń obywateli, którzy nie są żołnierzami zawodowymi. W Polsce powstanie wówczas problem, skąd wziąć na wojnę żołnierzy rezerwy, jeśli wcześniej nie szkolono ludzi w posługiwaniu się bronią? A minister Klich twierdzi, że nakłady na takie szkolenie są działaniem „nieekonomicznym”: „To wielkie marnotrawienie środków, bo żołnierz przychodzi do zasadniczej służby na dziewięć miesięcy i na tak krótki czas jego służby idą wielkie środki”. Minister najwyraźniej nie wie, że w rezultacie tego „marnotrawstwa” armia otrzymuje rezerwistę, którego w czasie konfliktu wojennego będzie można powołać do wojska i wysłać na front.
W Europie są państwa posiadające armie zawodowe i takie, które preferują armie z poboru. Przy czym kryterium tego podziału nie jest zacofanie militarne danego kraju, skoro wojsko z poboru mają na przykład Austria, Norwegia, Finlandia, Turcja.
Decyzja o rezygnacji z obowiązkowej służby wojskowej powinna wynikać z oceny zarówno położenia geopolitycznego (sąsiedzi), jak i geostrategicznego (czego trzeba będzie bronić w razie wojny). Jeśli uznamy, że w przypadku naszego państwa można wykluczyć bezpośrednie zagrożenie wojenne, a jedynym wariantem użycia sił zbrojnych jest wspieranie sojuszników poza granicami kraju, to można znieść obowiązek służby wojskowej. Jeśli na granicach państwa znajdują się jakieś obszary niestabilne lub generujące zagrożenia, to armia narodowa i obowiązek służby w wojsku są bezwzględnie konieczne.
Polska nie ma takiego położenia jak Wielka Brytania, Włochy czy Hiszpania. W tej mierze bliżej nam chyba do Norwegii, Finlandii i Turcji. Nie wolno zapominać, że dziś porównywalną, a według niektórych silniejszą armią od Polski dysponuje Białoruś. I chociaż w Europie nie tylko Polacy słyszą pogróżki ze strony rosyjskich generałów, to jednak z Kaliningradu dużo bliżej do Warszawy niż do Paryża, Rzymu czy Madrytu.
W Stanach Zjednoczonych w okresie pokoju wszyscy obywatele zdolni do służby wojskowej są rejestrowani, aby w razie konieczności powołać ich do wojska, przeszkolić i wysłać na front. Tak ma też być w Polsce. Tyle że Polska to nie USA. Amerykanie mają dużą armię zawodową i krajowy komponent sił zbrojnych (Gwardia Narodowa), umożliwiający w razie konieczności masowe szkolenie rezerw. USA graniczą z Kanadą, Meksykiem i dwoma oceanami, a więc nie występuje groźba bezpośredniego ataku wojsk agresora. W przypadku Polski jest inaczej. Nie będzie dużej armii zawodowej, jest dużo gorsze położenie i w razie wojny nie będzie czasu na szkolenie rezerw. A więc czy stać Polskę na armię zawodową?
O tym, jakie znaczenie ma powszechna służba wojskowa obywateli dla bezpieczeństwa państwa, wskazuje też Konstytucja RP. Wśród obowiązków ciążących na obywatelach jest też ustanowiony powszechny obowiązek obrony („Obowiązkiem obywatela polskiego jest obrona Ojczyzny”, art. 85 p. 1). A w punkcie 2 tego artykułu dodaje: „Zakres obowiązku służby wojskowej określa ustawa”. Ten zakres znajdujemy w ustawie „O powszechnym obowiązku obrony Rzeczypospolitej Polskiej”, która w artykule 1 stwierdza: „Obrona Ojczyzny jest sprawą i obowiązkiem wszystkich obywateli Rzeczypospolitej Polskiej”.
Zastanawiam się, w jaki sposób MON chce wykonać obowiązek powszechnej obrony, rezygnując ze służby wojskowej obywateli. Zapewne jakimś unikiem przed kolizją z normą konstytucyjną jest przyjęta w MON formuła „zawieszenia”, a nie zniesienia poboru. Ciekawe jednak, jak zostanie nazwana nowa ustawa o służbie wojskowej, czy w artykule 1 tej nowej ustawy przeczytamy, że obrona Ojczyzny nie jest obowiązkiem każdego obywatela, a tylko tego, który zdecyduje się na zawodową służbę w wojsku? Zresztą może takiej ustawy wcale nie będzie, bowiem na stronie internetowej MON można przeczytać, że „Sejm pracuje w tej chwili nad tak zwaną małą nowelizacją ustaw o powszechnym obowiązku obrony”.
Optymistyczne w tym wszystkim jest tylko jedno, co zostało zawieszone, to można też odwiesić.