Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Szesnastego kwietnia 2020 roku, o 10.16 rano, Lucho wyszedł w morze; tak florentyńczycy mówią o śmierci. Luis, kapitan wszystkich mórz i przywódca wszystkich kampanii Greenpeace, zerwał cumy w Centralnym Asturyjskim Szpitalu Uniwersyteckim w Oviedo, o kilka kilometrów od swego domu w Gijón i potężnego Morza Kantabryjskiego, które było mu sąsiadem przez ostatnie dwadzieścia trzy lata życia.
Tego dnia coś we mnie zgasło i od tej pory chodzę jakby po omacku, zagubiony i zdezorientowany, niezgrabny w ruchach."
"Świat Sepulvedy" to książka szczególna -zaprasza, by w gronie znajomych usiąść do stołu i zanurzyć się w barwne opowieści, pożegnać bliskiego przyjaciela, jakim Luis Sepúlveda był dla Salvadora Allende, wielu awanturników, obrońców przyrody, artystów, emigrantów i czytelników na całym świecie. Daniel Mordziński, zaliczający się do tego grona, swoimi fotografiami odmalowuje wielowymiarowy portret Luisa jako pisarza, reżysera, poety, bojownika, ojca, partnera, towarzysza podróży i emigranta. Dwadzieścia dwa teksty Sepulvedy, z czego połowa jest publikowana po raz pierwszy, splatają się w całość ze zdjęciami Mordzinskiego i wspólnie tworzą migawki z biografii Luchia, dzięki którym miłośnicy jego twórczości będą mogli zbliżyć się do miejsc szczególnie ważnych dla swojego ulubionego autora − od miast jego dzieciństwa i młodości, po Gijón, gdzie mieszkał aż do śmierci – odkryć jego intymny świat pełen uczuć do członków rodziny i przyjaciół, poznać marzenia oraz towarzyszyć mu w podróżach i odkrywaniu historii tych, którzy wszystko utracili. Wiele obrazów przedstawionych w tej książce i opisanych w niej przeżyć posłużyło za kanwę najsłynniejszych opowiadań Sepulvedy. Zapraszamy więc do stąpania po ścieżkach inspiracji pisarza oraz odbycia wraz z nim i jego przyjacielem ostatniej wspólnej podróży.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 129
PROLOGI DO PRZYJAŹNI
Hotel Chile[1]
Prolog Daniela Mordzinskiego
Ta historia dotarła do mnie w następującej postaci:
Miał na imię Luis i był kucharzem. Mówią, że jednym z najlepszych. Pod koniec dekady lat czterdziestych otrzymał propozycję pracy w hotelu-restauracji Francisco de Aguirre w La Serena, mieście w regionie Norte Chico, na wybrzeżu Pacyfiku, drugim spośród najstarszych miast w kraju. Skonsultował tę sprawę ze swą żoną Irmą i obydwoje postanowili porzucić Santiago, by spróbować szczęścia gdzieś indziej.
W noc poprzedzającą podróż Luis nie zmrużył oka, gładził delikatnie wielki brzuch Irmy, wyobrażając sobie twarz swego pierworodnego syna, i orzekł, że powziął właściwą decyzję.
Rankiem puelche, andyjski wiatr, dął potężnie, powtarzając swą odwieczną trasę od kordyliery ku morzu. Jego powiewy malowały rumieńce na policzkach Luisa. Lecz jestem przekonany, że to nie z powodu tego wiatru jego oczy zasnuła mgła. My wszyscy, którzyśmy musieli pozostawić miejsca pochodzenia, by szukać szczęścia na obcych ziemiach, wiemy, że wspomnienia życia, które porzuciliśmy, mają większą wagę niż same okoliczności wyjazdu. Wiele go kosztowało zamknięcie na klucz drzwi domu, który przez lata uważał za własny, przy stołecznej ulicy Pedro Mira.
Ford custom był nieskazitelnie czysty; Luis dokonał przedtem sumiennego przeglądu przed długą podróżą, jaka ich czekała. Skończył ładować bagaże i nie oglądając się za siebie, ujął dłoń Irmy i ruszył.
Podążali Drogą Panamerykańską, słynną Ruta 5, przecinającą cały kraj pionowo od jednego krańca do drugiego; przemierzył ją wiele razy, by dotrzeć do Patagonii. Tyle tylko, że teraz jechał w odwrotnym kierunku. Na północ.
Wiem, że jechał powoli, by uniknąć podskoków auta wywołujących mdłości u jego żony. Pierwsze czterysta kilometrów przebyli gładko, bez żadnych kłopotów. Wiem także, że na wysokości Ovalle Irma poczuła silne bóle, wobec tego postanowili zrobić przerwę w podróży i zatrzymać się w pierwszym hotelu, jaki napotkają. Wezwali lekarza. Przybyła również położna. Dwa dni później, 4 października 1949 roku, nastąpił poród.
Mogli nadać mu imię Ulisses, przyszedł bowiem na świat jako podróżnik, lecz otrzymał imię Luis jak ojciec: Luis Humberto Sepúlveda Calfucura.
Dziś Lucho już nie żyje. Zabił go koronawirus, ta podła bestia. Czterdzieści sześć dni walki (jego), nadziei (naszej), z informacjami o chorobie przekazywanymi z ust do ust, z codziennymi wiadomościami od rodziny. Czterdzieści sześć długich dni w oczekiwaniu na południowe raporty lekarzy i cud, który nie nastąpił.
Szesnastego kwietnia 2020 roku, o 10.16 rano, Lucho wyszedł w morze; tak florentyńczycy mówią o śmierci. Luis, kapitan wszystkich mórz i przywódca wszystkich kampanii Greenpeace, zerwał cumy w Centralnym Asturyjskim Szpitalu Uniwersyteckim w Oviedo, o kilka kilometrów od swego domu w Gijón i potężnego Morza Kantabryjskiego, które było mu sąsiadem przez ostatnie dwadzieścia trzy lata życia.
Tego dnia coś we mnie zgasło i od tej pory chodzę jakby po omacku, zagubiony i zdezorientowany, niezgrabny w ruchach.
Dlatego ostatecznie wylądowałem w Lizbonie, w domu innego przyjaciela od serca, który opuścił nas cztery lata wcześniej, meksykańskiego pisarza Antonia Sarabii, mego niewidzialnego gospodarza i towarzysza pracowitych godzin poświęconych ćwiczeniu pamięci; zasiałem tam kilka idei, nie wiem na jak długo, w kraju, w którym choroba Luisa się ujawniła, podczas festiwalu literackiego Correntes d’Escritas, w nadmorskim mieście Póvoa de Varzim; to tam pożegnaliśmy się słowami „do zobaczenia niebawem, braciszku” i mocnym uściskiem, 22 lutego 2020 roku. To był ostatni raz. Wtedy o tym nie wiedzieliśmy.
Luis Sepúlveda przeżył w Chile życie w podziemiu, więzienie i wygnanie, przemierzył całą Amerykę Łacińską, mieszkał kilka lat w Niemczech i we Francji, w końcu osiadł w mieście Gijón, w sercu Asturii.
W latach dziewięćdziesiątych osiągnął olbrzymi międzynarodowy sukces literacki. Trzymając się jak najdalej od reflektorów i wielkomiejskiego gwaru, był obywatelem zaangażowanym w sprawy swej epoki i społeczeństwa, w którym przyszło mu żyć.
W ciągu trzydziestu lat naszej przyjaźni Luis opowiadał mi wiele razy o Chile, zawsze z miłością, niekiedy również z bólem. Opowiadał o wielkiej odległości, o niemożności powrotu, o frustracji spowodowanej tym, że jego twórczość z tak wielkim trudem docierała do chilijskich czytelników, skąpym odzewem, jaki napotykała w związanych z kulturą krajowych środkach przekazu, a także o tym, jak Akademia odwracała się do niego plecami. Słyszałem to wiele razy z ust Lucha, przez tak wiele lat, a w szczególności podczas trzech długich podróży do Chile, jakie razem odbyliśmy.
Wyruszyliśmy po raz pierwszy w połowie lat dziewięćdziesiątych na Południe; naszym celem były Patagonia i Ziemia Ognista – marzyliśmy o tym, by napisać razem książkę. Ta podróż, a także dwie następne, od strony Argentyny, stały się, piętnaście lat później, kanwą tomu Últimas noticias del Sur (Ostatnie wieści z Południa).
W listopadzie 2014 rozpoczęliśmy długą podróż Drogą nr 5 do Puerto Montt. Podczas podróży Lucho opowiadał mi anegdoty, które brzmiały tak, jakby wyciągał je ze swych książek; po powrocie do Santiago odwiedziliśmy miejsca związane z jego młodością: pensjonat poetki Escildy Greve, gdzie dzielił pokój z Pablem; Liceum nr 8 San Miguel; siedzibę Partii Socjalistycznej i dom przy ulicy Pedro Mira.
Rok później, w listopadzie 2015, wzięliśmy udział w festiwalu Puerto de Ideas w Valparaíso. Zachowałem wyraźne i pełne emocji wspomnienia tych dni. Gdy festiwal się zakończył, powróciliśmy na ulice Santiago, z Luchem i Victorem Hugo de la Fuente, towarzyszyliśmy poetce Carmen „Puszek” Yáñez, towarzyszce Lucha i miłości jego życia, podczas niesłychanie ważnej wizyty: chodziło o obóz zatrzymań i tortur Villa Grimaldi, gdzie była internowana podczas rządów wojskowej dyktatury.
Przemierzyliśmy obóz, dziś przekształcony w Muzeum Pamięci, w ciszy przerywanej krótkimi komentarzami Puszka; jakby smagając nas biczem, opowiadała: „tu stały baraki”, „tu rosły róże, których kolce czułam, kiedy wlekli mnie w kapturze na głowie na tortury”. Naprzeciw tablicy, na której wygrawerowano nazwiska kobiet i mężczyzn przetrzymywanych w obozie, grupa studentów wdała się z nami w pogawędkę. Carmen powiedziała im, że jej nazwisko figuruje na tablicy. Lucho się przedstawił; dziewczęta i chłopcy opowiedzieli nam, okazując wielkie emocje, co oznaczały dla nich, młodych czytelników, Stary człowiek, który czytał romanse czy Historia mewy i kota, który uczył ją latać...
Na Południe. Droga nr 5 (2014)
Owe trzy podróże naznaczyły moje życie i przypieczętowały na zawsze nasze braterstwo; pokazały mi jasno, że Sepúlveda nie chciał, by jego powrót do ojczyzny związany był z odrzuceniem całego życia wypełnionego walką, słodzeniem lub maskowaniem tego, co myślał. Był świadom, że kraj, który opuścił w młodości, już nie istnieje, ale był przekonany, że jego więź z Chile nie została zerwana, dlatego że ojczyzna to coś więcej niż zmieniająca się sytuacja polityczna i przemijające mody i dlatego że on był Chilijczykiem wściekle, nieuleczalnie i namiętnie, dając temu wyraz także w niepohamowanych przekleństwach.
Lucho chciał, by on i jego ojczyzna ponownie spojrzeli sobie w oczy z czułością, ale także z godnością. Myślę, że czułby się szczęśliwy, gdyby mógł zobaczyć mnie dziś w Chile, piszącego te słowa podczas bezsennej nocy, w domu innego naszego wspólnego przyjaciela, Victora Hugo de la Fuente, w Santiago de Chile, gdzie wzięliśmy ponownie udział w festiwalu Puerto de Ideas w niezbędnym i dyktowanym nam przez uczucie hołdzie dla dzieł i życia Luisa Sepulvedy.
Świat Sepulvedy zrodził się z mojej potrzeby postawienia kropki po okresie żałoby i stanowi pomost pomiędzy literaturą a fotografią; to migawki „fotobiografii” zawierającej teksty Luisa, w dialogu z moimi fotografiami; oto tandem, który pozwala nam zbliżyć się ku miejscom, które miały szczególne znaczenie w życiu pisarza, od miast jego dzieciństwa i młodości, aż po to ostatnie, w którym mieszkał do śmierci, odkrywać znaczenia jego marzeń i przywołać jego intymny świat, w tym rodzinne więzy uczuciowe, towarzyszyć mu w jego pasji do podróżowania i odkrywania historii tych, którzy wszystko utracili. Wiele spośród tych obrazów posłużyło jako kanwa dla jego najsłynniejszych opowiadań i przybliża nas ku Luchowi, na którego składa się wielu Luchów: pisarz, reżyser, poeta, bojownik, ojciec, partner, przyjaciel.
Jest także podwójnym hołdem: przyjaciela i towarzysza wędrówki, a także fotografa, który miał okazję i przywilej dokumentowania, z całkowitą swobodą twórczą, subiektywnej, osobistej i absolutnie sentymentalnej kroniki tych szczęśliwych lat. Jest również, przede wszystkim, wyrazem potrzeby przekształcenia bólu i niepokoju w proces twórczy.
Ponownie wkroczyć na ścieżki książki wraz z Luchem – chociaż nie ma go już przy mnie – to powiedzieć mu w moim języku obrazów, jak bardzo go kocham. Jest to także mój sposób na dalsze przekazywanie wiadomości o jego życiu człowieka obdarzonego duszą Dalekiego Południa, urodzonego przez przypadek na północy Chile.
Z Carmen Yáñez w obozie zatrzymań i tortur Villa Grimaldi, Santiago de Chile (2015)
Teraz, kiedy on niestrudzenie pływa po morzach dalszych niż koniec świata, myślę o tym, jak bardzo za nim tęsknię i wspominam jego szlachetność, nieustanne gesty szacunku dla bliźnich, i czuję dumę, że mogłem być jego przyjacielem, towarzyszem tak wielu podróży i bratem jednego z najbardziej niezłomnych i pełnych godności głosów literatury.
Aby poczuć go ponownie blisko, w tym dialogu śmierci, w którym nie chcemy uczestniczyć, zamieszczam w najbliższej kolejności prolog, jaki napisał do Ostatnich wieści z Południa, gdzie opisywał naszą przyjaźń. Nie przychodzi mi do głowy lepsza brama do Świata Sepulvedy.
Santiago de Chile, 15 listopada 2021
Przypisy