Sześć Szybkich Strzałów - Bartosiewicz Tomasz - ebook

Sześć Szybkich Strzałów ebook

Bartosiewicz Tomasz

5,0

Opis

Piszę w pociągu.

W jakiś sposób stukanie kół na torach wprowadza mnie w ten dziwny trans, który pozwala mojemu umysłowi wędrować w odległe rejony. Sześć Szybkich Strzałów jest zbiorem powstałym z tych wybranych, pociągowych opowiadań. Niektóre sklejone na szybko w czasie jednej podróży, inne wymagały kilku posiedzeń, wszystkie wypełnione dręczącymi pisarza myślami.

Co jeśli opętanie byłoby popularne jak grypa i leczone przez NFZ?

Co jeśli codziennie obchodzilibyśmy dzień swojej śmierci, tak jak obchodzimy urodziny?

Co może dziać się z człowiekiem, który postanowi być nieśmiertelnym poprzez wgranie do maszyny?

Może nie mam odpowiedzi na te pytania, ale z pewnością mam kilka przemyśleń, którymi chciałbym się z Tobą podzielić. Zapraszam, by się trochę pobać, pozastanawiać, może nawet popaść w zadumę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 94

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:

Popularność




TOMASZ BARTOSIEWICZ

Sześć Szybkich Strzałów

Wydanie własne Tomasz Bartosiewicz

© Tomasz Bartosiewicz. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Gabinet osobliwości

- Chodźcie! Chodźcie! Tylko teraz! Jedyna okazja w całym Wszechświecie! Zobaczcie niesamowitego człowieka-rybę z dalekich głębin Cieśniny Gibraltarskiej! Nacieszcie swoje oczy Mormoną, kobietą o dziesięciorgu oczu. Spójrzcie w twarz kreaturom, które przyprawią was o bezsenne noce! Zajrzyjcie w otchłanie, które wstrząsną waszym poglądem na rzeczywistość! Tylko dzisiaj! Tylko w Krainie Osobliwości Alberta Crowleya!

Wrzask jarmarcznego naganiacza niósł się kilometrami poprzez suche, zapylone powietrze. Wiszące wysoko na niebie słońce piekło niemiłosiernie zgromadzonych gapiów, wypalając im znamiona na karkach i rażąc oczy. Kropla deszczu nie spadła w tej okolicy od pięciu tygodni i odczuwali to wszyscy. Rośliny wiły się i kuliły pod palącymi promieniami, spoglądając suchymi kwiatami w niegdyś żyzną i wilgotną ziemię. Drzewa pozbyły się liści i owoców, strasząc mieszkańców wizją rychłej śmierci głodowej. Poskrzekujące ptactwo z resztką nadziei darło suchą darń, poszukując niespalonego jeszcze ziarna, czy niewysuszonego na wiór robactwa. Ludzie, tak jak bydło tego lata, padali z gorąca. Najpierw zmarła pani Kamińska, która przeżyła dwa rozbiory, nagonki, Wielką Wojnę, a która upału już nie zniosła. Lekarz oznajmił, że krew miała tak gęstą z odwodnienia, że dwa dni ją spuszczali, by biedaczkę w końcu zabalsamować przed pogrzebem.

Pogrzeb.

To też była dziadowska robota w tym upale. Grabarz przyjechał na cmentarz zaraz przed świtem, by wyrobić się z kopaniem zanim zwali się największy upał. Gdy skończył, była godzina szósta. Kiedy przywieźli starą Kamińską o trzynastej, po sumie, grobu już nie było. Wiatr naniósł tyle suchego pyłu, że wszystko prawie do cna zasypał. Więc biedny grabarz musiał naprędce kopać dół na nowo, ksiądz zaś przy tym i żałobnicy, ostatnią posługę oddawali biednej Kamińskiej.

Oddawali… to też dobre.

Stary ksiądz dwóch słów nie zdążył powiedzieć, gdy nad trumną Kamińskiej zaczęły się kruki zbierać. Stukały w wieko, jakby czuły świeże mięso. Cóż z tego, że zabalsamowane i pod drewnianym przykryciem? Ważne, że świeże. Biedni żałobnicy musieli czym się tylko dało od tych kraczących pokrak opędzać. Podobno jednego wikary książką do nabożeństw trafił, bestię na miejscu ubijając. A jakaż była radość wśród pozostałych ptaków, jak mogły swojego towarzysza bezkarnie podziobać i skosztować! Trumnę na szczęście jeszcze w kaplicy zamknięto, inaczej cholery mogłyby zacząć się staruszce Kamińskiej do oczu dobierać.

Okropny pogrzeb.

Nie żeby Kamińska była jakaś szczególnie brzydka, czy coś.

Ot trup jak każdy inny.

Tylko ten gorąc.

Ten gorąc i smród.

Nawet w kaplicy.

- Chodźcie! Chodźcie! - zaczynał znów naganiacz. Mimo, iż zebrali się już wszyscy ze wsi, nawet z proboszczem, to ten wciąż darł się, jakby mu jeszcze mało było gapiów. Zmarłych chciał pobudzić, czy na przybyszów z sąsiedztwa liczył? Któż go wie? Że też się nie spiekł w tym przeklętym upale. Młody był, może to dlatego łatwiej było mu żar znosić? Karnację też miał dość ciemną, jednak jej nabawić się mógł podczas jazdy swoim otwartym wozem po pylistych ścieżkach powiatu. Wysoki, przystojny mężczyzna mówił z zafascynowaniem i ekscytacją, od czasu do czasu podkręcając, czy raczej poprawiając przyklejony do twarzy sztuczny wąs. Wyglądał jak pajac w swoim słomkowym kapeluszu, czerwonej marynarce i spodniach w biało-żółte pasy. U boku miał szpicrutę, którą zamaszyście, od czasu do czasu, wskazywał tego, czy owego, uśmiechając się doń, bądź uchylając kapelusza.

A ludzie go słuchali. Starsi i młodsi, kobiety i mężczyźni. Spijali tę samą, powtarzającą się śpiewkę z jego ust, rozdziawiając przy tym paszcze i przytakując nieznacznie. Większość wzięła ze sobą dodatkowe kapelusze, którymi mogli się wachlować, część zdobyła się nawet na przyniesienie parasola. Jednak to nie słowa  zdawały się ich ściągać ku młodemu mężczyźnie z wąsem, lecz budowla, na tle której agitował.

Jednym z dziwactw tej konstrukcji był fakt, iż powstała ona w jedną noc. Ot wczoraj rankiem przyjechał ten człowiek z kilkoma pomagierami w sześciu konnych wozach, a dziś rano oczy wszystkich cieszył urok niskiego, drewnianego budyneczku o dwóch, rzeźbionych i zupełnie zbędnych kolumnach, w którym jedynym otworem były wejściowe drzwi. Tak nagle, jak pojawił się budynek, tak gwałtownie zniknęły wozy, konie i pomagierzy młodego człowieka. Może pojechali dalej? Może zatrzymali się w pobliskiej wsi, nie chcąc wystawać cały dzień w upale.

No właśnie...

Drugim dziwactwem było to, iż ze środka bił orzeźwiający, przyjemny chłód. Przez szeroko otwarte drzwi nie można było zobaczyć absolutnie nic, poza czającą się za nimi gęstą jak zupa ciemnością.

- Panie i panowie! - powiedział nagle młodzieniec. Jego nagła zmiana śpiewki sprawiła, że aż zastrzygłem uszami. Z zaskoczenia chwyciłem ramię stojącego obok mnie brata, który przyszedł na pokaz wraz ze swoją żoną i dwójką synów. Ten zdał się nawet nie zauważyć mojego gestu. Agitator, stojący na beczce, by go lepiej można było dostrzec, rzucił jeszcze okiem w stronę ciemniejących drzwi, jakby chciał się upewnić, że wszystko gotowe jest na przyjęcie gości. Następnie uśmiechnął się do tłumu, zacierając ręce i pochylając się w niezwykle konspiracyjnej pozie.

- Oto za chwilę otworzą się przed wami wrota czeluści, byście mogli spojrzeć w oczy samemu diabłu… - zaczął. Głos mu nieznacznie drżał, czym wprowadzał popłoch wśród zgromadzonych. Widać jednak było, że jest to rola wyćwiczona i powtarzana aż do znudzenia przed setkami, może tysiącami naiwnych wieśniaków. - Nie lękajcie się jednak! - zakrzyknął, prostując się nagle. - Gdyż ten oto budynek zbudowany został z najszlachetniejszych materiałów, jakie nosiła ta ziemia. Szyby mają niemal piędź grubości, zaś stalowe ściany nie pozwolą, by przeszyła je choćby kula z armaty! - dodał. Spojrzałem ponownie na budyneczek. Był drewniany. Gdzież ten chłoptaś u licha widział tam stal, tego nie wiem.

- Jednakże muszę was ostrzec – kontynuował, ponownie wzniecając atmosferę niepokoju. - Stworzenia zamknięte w tych klatkach są nadzwyczaj płochliwe i niebezpieczne. Więc, jeśli miłe wam wasze skóry, nie wykonujcie gwałtownych ruchów, wchodźcie małymi grupkami i na miłość Boską! Nie próbujcie opuścić pomieszczeń, nim te się nie otworzą… - dodał, ostatnie zdanie mówiąc niemal szeptem. Następnie wyraz jego przerażenia ustąpił przed szerokim, uprzejmym uśmiechem. Agitator ściągnął swój słomiany kapelusz i stanął przy wejściu, pobierając od wchodzących skromną opłatę, rozdając im małe, kartonowe bileciki. Kraina Osobliwości Alberta Crowleya – głosił napis na każdym z nich. Choć mieli pewność, że bileciki były zaledwie pamiątką, to żaden z nich nie odważył się wypuścić swojego z rąk.

Po przekroczeniu progu budynku przywitał nas przyjemny chłód i mrok tak gęsty, że próżno było w nim szukać choćby czubka swojego nosa. Po kilku długich chwilach przed nami otworzyło się przejście do następnej sali. Słaba, niebieska poświata lejąca się zza odrzwi była wręcz oślepiająca w porównaniu do uprzednio panującego mroku. Gdy tylko przekroczyliśmy próg sali, metalowe, ciężkie drzwi zamknęły się za nami z hukiem. Podskoczyłem wtedy w miejscu, zaś małżonka mego brata pochwyciła go za ramię, na wpół wystraszona, wpół uradowana. Jego synowie, młodszy miał osiem lat, starszy dziesięć, z fascynacją rozglądali się po pustej sali, śledząc każdą deskę, nit i gwóźdź. Pomieszczenie było na tyle duże, by pomieścić pięć osób, stojących ramię w ramię. Wąskie i długie, przedzielone z jednej strony obszerną, grubą szybą, zasłoniętą od drugiej strony ciężką, ciemną kotarą. Po chwili światło przygasło, zaś kotara usunęła się w bok w rwanych podskokach.

- O Matko Przenajświętsza! - pisnęła żona brata, chowając twarz w dłonie, spoglądając mimo wszystko spomiędzy palców. Synowie z uśmiechami poprzyklejali nosy do szyby, niepomni na ponaglenia i prośby matki, by się jak najszybciej odsunęli.

Po drugiej stronie szklanej ściany stało stworzenie niższe od przeciętnego człowieka, choć zdecydowanie lepiej zbudowane. Szarą skórę humanoidalnego stwora z rzadka wieńczyły łuski. Zakończone krótkimi szponami dłonie zwisały na zbyt długich ramionach, huśtając się lekko jakby na wietrze. Barki stworzenia przechodziły w opasłą głowę, zdawałoby się z pominięciem szyi. Stworzenie łypało na nas parą lśniących, żółtawych oczu, z wolna kłapiąc szczęką opatrzoną w setki drobnych zębów. Wyglądało na równie zaciekawione i zdegustowane naszym widokiem, co my jego aparycją.

Nim zdążyliśmy się dokładnie przyjrzeć nim kotara swym urywanym ruchem wróciła na miejsce, zaś na przestrzał poprzedniego wejścia, otworzyło się następne. Do sali skąpanej w błękicie.

Staliśmy przez chwilę jak wryci, gdy żądni wrażeń chłopcy wybiegli do przodu, na spotkanie następnej maszkary. Spojrzałem na brata i jego żonę. Ona wyglądała na lekko wstrząśniętą, on uśmiechał się tylko spod wąsa i kręcił głową.

- Dym i lustra – powiedział bezgłośnie, zapewne nie chcąc psuć zabawy synom i omdlenia małżonce. Pokrzepiony jego słowami poszedłem do następnej sali. Tutaj tak samo drzwi zamknęły się za nami z hukiem, by zaraz po nich odsunęła się kotara, drugą część podzielonego pomieszczenia nam ukazując.

Następną zaprezentowaną nam maszkarę ciężko byłoby opisać słowami. Na pozór stanęliśmy przed pustką, przysuwając twarze do szklanej tafli. Jak gawrony obserwowaliśmy drugą stronę, poszukując abominacji. Nagle udało mi się coś zauważyć. Była, a jednocześnie jej tam nie było. Jakby pojawiała się wyłącznie, gdy patrzyło się na nią pod odpowiednim kątem. Ciało miała dziwnie brunatne i lepkie, zaś ruchy delikatne i spowolnione, jakby pływała w powietrzu. Ciężko byłoby doszukać się w niej ludzkich kształtów, choć udało mi się odróżnić coś, co określiłbym jako zwój lepkich, oślizgłych macek. Z innej strony udało mi się zauważyć kilka otworów, które zapewne były paszczami stworzenia, bądź paszczą kilku stworzeń splecionych ze sobą. Odsunąłem się od szkła, przepełniony obrzydzeniem i strachem, gdy kurtyna zaczęła z powrotem wędrować, zasłaniając to obrzydlistwo.

- Tato, co to było? - spytał jeden z chłopców, najwyraźniej zaniepokojony. Mój brat patrzył na niego przez chwilę, w niepewności marszcząc brwi.

- Kałamarnice – powiedział posyłając mi spojrzenie, w którym kryła się prośba o wsparcie. - Takie bardzo brzydkie kałamarnice – dodał po chwili. Ja nawet się nie odezwałem. Skupiałem się na tym, by przechodzące po moich plecach dreszcze nie wstrząsały całym moim ciałem. Nie daj Bóg, gdyby miał mi zadrżeć głos.

Otworzyły się kolejne drzwi, tym razem na prawo od nas. Dzięki ci Boże – pomyślałem. -  Jeszcze tylko dwa pomieszczenia i nas wypuszczą. Potem pamiętam, że wypominałem sobie tę myśl oraz to, że taki podrzędny, jarmarczny szarlatan dostał się do mojej głowy i mi w niej namieszał.

Krótko to sobie wypominałem.

Weszliśmy do sali, z której wylewał się szkarłat. Gdy tylko kotara się odsunęła, naszym oczom ukazała się kobieta. Elegancko ubrana, trochę zdyszana i mocno zdezorientowana, rozglądała się wokół jakby czegoś poszukiwała. W końcu spojrzeniem odnalazła nas, zbliżyła się więc do dzielącej nas szyby. Farsa… - pomyślałem. - Jakaś biedaczka pomyliła drzwi. Ta myśl utkwiła mi w gardle, gdy moje spojrzenie spotkało się z jej wzrokiem. Spoglądała na nas z ciekawością, uważnie śledząc rysy naszych twarzy. Szczególnym zainteresowaniem obdarzyła chłopców, pochylając się nad nimi z szeroko otwartymi ustami. Wtedy zauważyłem, że coś jest nie w porządku. Jej twarz się zmieniała. Z sekundy na sekundę stawała się coraz starsza, jawiąc najpierw na swej nieskazitelnej powierzchni pierwsze kurze łapki, potem już pełnoprawne zmarszczki. Wzrok kobiety stracił blask, jej postać wychudła i zgarbiła się. Pokręconą, kościstą dłonią wsparła się o szybę, zostawiając na niej mętny, tłusty ślad. Odwróciła się do mnie, z zamglonymi oczami przepełnionymi bólem i tęsknotą. Skóra na jej dłoniach i twarzy zaczynała odchodzić pokaźnymi, białymi, zimnymi płatami.

Chyba chciała coś powiedzieć.

Kotara znów zasłoniła szklaną taflę.

Z drugiej strony doszedł do nas głuchy odgłos uderzenia czegoś miękkiego i ciężkiego o twarde deski podłogi. Następny pokój stanął przed nami otworem i tym razem ruszyłem jako pierwszy. Wyszedłem w bezduszne, szare światło, licząc na to, że to już jest wyjście. Wstyd i zawód zalały moją twarz, gdy ujrzałem kolejną parę stalowych drzwi i kolejną, ciężką kotarę.

Dźwięk odsuwanego materiału zwrócił moją uwagę.

Zza szkła obserwowały nas trzy chude, wysokie postacie. Blade, zapadnięte twarze ukrywały pod rondami dziwacznych, ciężkich kapeluszy. Gładkie, nieskalane emocją oblicza śledziły nas spokojnie, wytrwale, nieustannie. Ich ciała poruszały się, choć nie zmieniały położenia. Ten ruch przyrównać można by do kołysania się traw na delikatnym wietrze. Jedna z postaci rozszerzyła usta w okropnej karykaturze uśmiechu. Pozostałe poszły za jej przykładem, odsłaniając bezzębne paszcze, z których wyzierała głęboka, nieprzenikniona ciemność. Coś się w niej kotłowało, niczym kłębowisko węży. Coś wiło się za marmurowymi wargami milczących obserwatorów. Wychylili się w naszym kierunku, z ustami wciąż wygiętymi w tych pokracznych grymasach. Jedna z nich, stojąca w środku, chwyciła swój kapelusz, ujmując go w dwa palce, po czym z pełnym namaszczeniem uchyliła go, nie spuszczając z nas swojego wygłodniałego spojrzenia.

Jakby się kłaniał kolacji