Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Oczy Białej otworzyły się szerzej, gdy napastnik podniósł śrubokręt. Zrobił zamach, po czym wcisnął narzędzie w poprzek w jej usta, niczym wędzidło koniowi. Następnie nacisnął na rączkę, odchylając jej głowę do tyłu. Biała najpierw próbowała się opierać, potem odsunąć. Śrubokręt wyślizgnął się z jej ust, raniąc jej wargi i język. Poczuła smak krwi. Mężczyzna złapał ją drugą dłonią za gardło, zaczepiając przy tym obcęgi o pasek.
– Otwórz, bo będzie bolało – warknął”.
Urszula Biała miała w życiu trzy radości: męża, pracę w policji i mopsa imieniem Marlon. Po tragicznym wypadku, w którym straciła ukochanego, po miesiącach terapii i wielu próbach odzyskania równowagi powrót do służby wydaje się jedynym sposobem, aby stanąć na nogi.
Przydzielona jej sprawa wygląda na zbieg niefortunnych okoliczności: młoda dziewczyna, biegając nocą po lesie, ześlizguje się ze zbocza wprost w objęcia drutu kolczastego. Nie ma śladów walki ani obecności innych osób, zaś idealny schemat nieszczęśliwego wypadku przełamuje tylko zaparkowany w pobliżu nowy samochód z zerowym przebiegiem. Niedługo po tym zdarzeniu okazuje się, że denatka owinięta w druty cierpiała na aichmofobię – lęk przed ostrymi przedmiotami. Niewyjaśnionych zabójstw i tragicznych wypadków zaczyna przybywać, a Biała z każdym dniem popada w większą paranoję, która zalewa jej umysł coraz mroczniejszymi wizjami.
W mieście pojawił się Lichwiarz. Ktoś musi go powstrzymać…
Budzący grozę thriller, który wciągnie czytelnika w otchłań pierwotnego szaleństwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 836
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2021 TOMASZ BARTOSIEWICZ
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2021 WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW
Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB
Fotografia wykorzystana na okładce:
SHUTTERSTOCK
WYDANIE I
ISBN 978-83-66328-65-5
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
Jej ciało przeszył lodowaty dreszcz, gdy ostrze noża przysunęło się bliżej podbródka. Gorący oddech mężczyzny prześlizgnął się po jej karku. Jedną ręką boleśnie wykręcał jej nadgarstek. Ramieniem drugiej przyciskał ją mocno do siebie. Nie mogła złapać tchu. Krótki, urywany oddech wyrywał jej się z piersi, nieznacznie tylko odsuwając widmo omdlenia. Wiedziała, że musi się wyrwać i musi to zrobić jak najszybciej. Spięła każdy mięsień w swoim ciele. Postarała się uspokoić oddech. Wczuć się w rytm tego, jak oddychał mężczyzna za nią. Dostroić się do jego reakcji i zaatakować, kiedy będzie się tego najmniej spodziewał.
– Na co czekasz? Mam ci zaśpiewać? – wyszeptał jej do ucha. Niemal czuła na skroniach jego szeroki, szyderczy uśmiech.
Nie wytrzymała.
Rzuciła się do przodu, by wyswobodzić się z uścisku. On jednak był silniejszy i szybszy. Gdy przyciągał ją z powrotem do siebie, na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Zrobił to z elegancją i lekkością. Zupełnie jakby nie była dorosłą kobietą, tylko małym, wyrywającym się szczeniakiem.
Nagle ją puścił.
Upadła na kolana, odruchowo chwytając się za krtań, tuż pod wilgotną, krwistoczerwoną smugą. Mężczyzna spokojnie wyminął ją i stanął tak, aby mogła go zobaczyć. Jej serce kołatało, krew dudniła w uszach. On uśmiechnął się szeroko i przykucnął, spoglądając jej prosto w oczy.
– Nie żyjesz, Biała – powiedział. Po czym stuknął ją delikatnie trzonkiem noża w czoło.
– Idioto, to bolało! – powiedziała, łapiąc w końcu oddech. Nerwowo ścierała z szyi resztki czerwonej farby.
– Pomyśl więc, co byś czuła, gdyby to był prawdziwy nóż? – spytał, chowając atrapę do kieszeni.
– Podinspektorze Stańczak! Znów mordujecie moich najlepszych funkcjonariuszy? – odezwał się przytłumiony głos.
Z samego jego brzmienia dało się wyczuć, że należał do starszego człowieka przygniecionego wręcz bagażem doświadczeń. Rzut oka na mężczyznę tylko potwierdzał te przypuszczenia. Setki zmarszczek na twarzy kontrastowały z kruczoczarnymi włosami, które dopiero kilka tygodni temu zaczęły płowieć w upalnym słońcu. Umięśnione, szczupłe ciało, którego kiedyś zapewne nie powstydziliby się żadni playboye tego świata, teraz już nieco obwisło. Zszarzało przez lata wdychania wyziewów z miejskich ulic, pokrywając się kamuflującą siatką popękanych żył i nielicznych wątrobianych plam. Zszedł do nich z widowni dziarskim krokiem, rozglądając się dookoła szarymi oczami, w których nadal tlił się młodzieńczy żar. Wyprasowane w kant, czarne spodnie szeleściły, gdy szedł po schodach. Przyozdobiona czarnym krawatem koszula była biała do tego stopnia, że zdawała się świecić własnym, delikatnym blaskiem. Nieskazitelny obraz poważnego i szanowanego człowieka zaburzała tylko reprezentująca szczyty bezguścia ciemnobrązowa, wełniana kamizelka w pochyłą kratę, wydziergana zapewne jeszcze przez jego matkę. Do sali ćwiczeń wszedł postrach posterunku – inspektor Jerzy Chodorow.
– Dzień dobry, panie komendancie! W żadnym wypadku, nikogo tu nie mordujemy, panie komendancie! – odpowiedział lekko zdenerwowany Stańczak, prostując się niczym porażony prądem. Triumfalne uniesienie i dziecinna wręcz radość uleciały z niego jak powietrze z przebitego materaca. Inspektor Jerzy Chodorow zmierzył go pogardliwym spojrzeniem, które ciężko trenował przez wiele lat służby.
– Rozprężcie pośladki, bo wam szorty zjeżdżają – powiedział służbowym tonem, co czyniło całą sytuację nieco komiczną.
Grzegorz Stańczak uśmiechnął się nerwowo. Szerokie barki opadły lekko, a pod krótko ostrzyżonymi blond włosami zaczęły się szklić krople potu. Główny instruktor samoobrony kulił się przed wzrokiem przełożonego jak zbity pies. Był o głowę niższy od Chodorowa, co jednak nie było szczególnym wyróżnieniem. Mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt komendant górował nad wszystkimi, nawet pomimo tego, że wiek zaczął już lekko przygniatać go do ziemi.
– Możecie się oddalić, podinspektorze – odparł.
Stańczak zasalutował niezgrabnie, skinął głową swojej niedoszłej ofierze i udał się w stronę drzwi. Przystanął jeszcze na chwilę przed wyjściem i się odwrócił. Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, jakby zostawiał Białą na pastwę wilków. No, może jednego, ale bardzo groźnego wilka.
Kobieta odetchnęła ciężko, czując się lekko nieswojo. Patrząc w podłogę, szukała punktu zaczepienia dla wzroku. Czegoś bardziej fascynującego od starej gumy do żucia czy przetartej linii środkowej boiska. Czegoś, na co mogłaby wskazać i krzyknąć: O Boże, co to?!, lub czym przynajmniej odwróciłaby uwagę komendanta od faktu, że nie powinno jej tu być. Urszula Biała stała na środku sali treningowej zażenowana jak dzieciak przyłapany na kradzieży w cukierni. Teraz zaś przyszedł zły Pan Policjant i pewnie da jej po głowie lub w hańbie każe odwieźć ją do domu.
– Biała… – zaczął komendant, okrążając ją powoli. Sam szukał jakiegoś oparcia dla oczu. Wyglądał na mocno zmieszanego, niepewnego. Zupełnie jakby zły Pan Policjant sam miał już zbyt dużo na sumieniu. Było to do niego niepodobne.
– Panie komendancie, to ja go namówiłam na trening. Nie chciał nawet o tym słyszeć, ale dziś akurat sala była wolna… – zaczęła się gorączkowo tłumaczyć, gestykulując przy tym, jakby opowiadała najlepszą bajkę na ziemi. Uciszył ją gwałtownie uniesieniem dłoni.
– Jak noga? – spytał. Na jego twarzy widać było ulgę, jakby wraz z tym pytaniem zrzucił z siebie jakiś wielki ciężar. Popatrzył jej prosto w oczy.
– Całkiem… – zaczęła, próbując unikać jego spojrzenia. Nic to nie dało. Jego wzrok wypalał w niej dziury na wylot i w milczeniu oglądał wszystko, co się dzieje w środku. W głowie, sercu, duszy i kieszeniach. – Do dupy – dokończyła.
Wzięła dwa głębokie wdechy, zanim znów podjęła temat:
– Lekarze mówią, że siła uderzenia zmiażdżyła kość, zerwała ścięgna i uszkodziła nerwy. Podobno to cud, że jeszcze mogę chodzić.
Mimowolnie spojrzała na lewą nogę, po której biegła dość świeża, jasnoróżowa blizna. Swój początek brała niedaleko kostki, końcem sięgała do połowy uda. Pod skórą, od strony piszczeli, wyraźnie odznaczyły się metalowe śruby i szyny. Wzdrygnęła się na ten widok. Jej myśli na chwilę odbiegły gdzieś daleko. W miejsce, w którym ból i cierpienie przyjęły dla niej zupełnie nowy wymiar.
– To kiedy staniesz na nogi? – rzucił, nieświadomie wyrywając ją z pewnego ciemnego miejsca wewnątrz jej głowy.
– No, jak widać, już stoję – odpowiedziała z lekkim uśmiechem.
– Chodziło mi o to, kiedy będziesz mogła wrócić do służby.
– Czeka mnie jeszcze pół roku rehabilitacji, a potem… jak to powiedział mój lekarz, „zobaczy się” – mruknęła.
Chodorow pokiwał głową, rozglądając się po sali. Nie wiedziała, czy to jeszcze przyjacielska pogawędka, czy już przesłuchanie. Być może po latach służby dla inspektora zatarła się granica między jednym a drugim.
– Wiesz, że powinnaś teraz siedzieć w domu, prawda? Odpoczywać, nie przeciążać się…
– Kiedy ja już nie mogę tam wytrzymać! – przerwała mu. Zakryła natychmiast usta, jakby chciała tym samym powstrzymać wypowiedziane słowa przed dotarciem do jego uszu. Gdy zorientowała się, że patrzy na nią wyczekująco, postanowiła kontynuować: – Wszystko, co tam widzę, przypomina mi o nim. Wszędzie widzę coś, co należało do niego. Nie mogę nawet patrzeć na swojego psa tylko dlatego, że dostałam go od niego! Nie mogę odpocząć, bo chodzę w kółko po mieszkaniu, zupełnie jakbym bez przerwy go…
– Szukała? – dokończył za nią. Teraz dopiero się zorientowała, że od jakiegoś czasu stoi do niej tyłem. Założył ręce za plecy i wystawiał twarz do mętnych promieni słońca padających przez jedno z wielu niewielkich, podsufitowych okienek.
– Wiem, że próbujesz czymś zająć myśli… oderwać się. Dlatego nie jestem tu po to, żeby cię stąd wyrzucać. Wręcz przeciwnie, cieszę się, że chcesz utrzymać formę…
Na chwilę zawiesił głos. Kolejny oddech, który wziął, zdawał się znacznie cięższy od wszystkich poprzednich. Jakby wdychał cement ze smołą.
– Przyszedłem, bo potrzebuję twojej pomocy. – Odwrócił się do niej.
Spod betonowej maski siejącego postrach komendanta patrzyły na nią oczy błyszczące wyrozumiałością. Przez chwilę poczuła, że łączy ich w rzeczywistości coś więcej niż tylko praca. Jakby dzielili ze sobą jakiś mroczny sekret. Tajemnicę, której nie można było wyczytać z ksiąg czy internetu. Byli jak dwaj członkowie tego samego, tajemnego bractwa, rozpoznający się po znakach, na które zwykły śmiertelnik nie zwróciłby uwagi. Zanim zdążyła uchwycić się tej myśli, wszystko się rozwiało. Zniknęło jak fatamorgana po kilku nerwowych mrugnięciach.
– Dostałem dziś rano wezwanie – kontynuował, nie czekając na jej reakcję.
Zdawał się nie zauważać tej chwili nadnaturalnej łączności. Być może zwyczajnie ją zignorował. Znów wrócił do chodzenia wokół niej, od czasu do czasu szorując butami po wypastowanej podłodze sali treningowej. Gdyby przyłapał na tym któregoś z podwładnych, to pewnie wyrwałby mu narząd albo dwa, lub przynajmniej rzucił w niego wiadrem z mokrą szmatą i nakazał wypastować cały posterunek. W swoim milczącym pochodzie do złudzenia przypominał rekina okrążającego swoją ofiarę. Nie próbował jej jednak zastraszyć ani bynajmniej zjeść. Wyglądał raczej jak człowiek, który usiłuje rozchodzić własne zdenerwowanie.
– Dziś nad ranem znaleziono ciało młodej dziewczyny. Biegli już ustalili, że był to nieszczęśliwy wypadek, ale coś mi w tym wszystkim nie pasuje. Coś tam jest nie na miejscu… Jednak jestem albo zbyt durny, albo już zbyt ślepy, żeby to zauważyć. Dlatego pomyślałem, że mogłabyś rzucić na to okiem… Oczywiście jesteś na urlopie i ja to szanuję, jeśli nie chcesz tego robić, to…
– Kiedy jedziemy? – powiedziała, po raz kolejny mu dziś przerywając.
Nagły zapał, jaki zauważył w jej oczach, sprawił, że nie miał serca, by choćby zwrócić jej uwagę. Cholera, w tej chwili nawet nie odważyłby się stanąć pomiędzy nią a tą sprawą, bojąc się, że Biała mogłaby go spalić jednym spojrzeniem. Wyciągnął z kieszeni kluczyki od samochodu i zadzwonił nimi lekko. Determinacja na jej twarzy przeplotła się przez chwilę z wyrazem głębokiego przerażenia. Następnie zrobiła to, co ćwiczyła przez ostatnich kilka miesięcy – zacisnęła zęby i zaczęła powtarzać w myślach „wszystko będzie dobrze”.
Pośrodku pachnącego wilgotnym tynkiem podziemnego garażu czekał na nich rydwan komendanta. Nazywany był w ten sposób przez jego podwładnych. Może nieco złośliwie i tylko wtedy, gdy właściciela pojazdu nie było w pobliżu. Ta szumna nazwa miała co najmniej dwa źródła. Jedni mówili, że wzięła się stąd, iż poprzedni właściciel samochodu miał zamiłowanie do wizualnego tuningu. Pozostałością tego faktu były dwa, niewielkie wprawdzie, jednak jaskrawe płomienie nalepione po bokach auta. Przez to niejaki aspirant Sierwież, pewnego jesiennego dnia, jednoznacznie pokojarzył wóz z płonącym rydwanem. Drugim powodem była pozycja, w jakiej komendant prowadził swoje auto. Jak by nie patrzeć, wysoki mężczyzna w małej toyocie przypomina bardziej zgarbionego woźnicę niż poważnego kierowcę. Brakowało mu tylko zaprzęgu czarnych koni i mógłby podwozić zwiedzione niewiasty wprost pod bramy zamku hrabiego Draculi.
Jednak Biała była zbyt skupiona na regularnym oddychaniu i poprawianiu po raz kolejny pasów, by zwracać uwagę na cokolwiek, co działo się wokół niej. Podskoczyła na fotelu, gdy tylko silnik samochodu zacharczał, łapiąc wyższe obroty. Poczuła, że serce podeszło jej do gardła, z wyraźnym zamiarem ucieczki.
– Wszystko w porządku? – wychrypiał komendant.
– Tak, a co? – rzuciła odruchowo.
Chodorow spojrzał na nią znacząco, po tym jego wzrok spoczął na jej kolanach, gdzie jej zaciśnięte palce pozostawiły łącznie dziesięć podłużnych, sinoczerwonych śladów.
– Nic mi nie będzie. Jedź, proszę. – Spojrzała przed siebie. Zmusiła się do tego, żeby się rozluźnić i zdjąć ręce z kolan. Teraz wbijała paznokcie w boki siedzenia, powtarzając sobie bez przerwy, że nie ma czego się bać. Przecież to samochód, a nie rollercoaster. Chociaż, jeśli spojrzeć prawdzie w oczy, to rollercoaster był zdecydowanie bezpieczniejszy.
Komendant nie potrzebował szóstego zmysłu ani kryształowej kuli, aby wyczuć jej strach. To minie – pomyślał. Po czym zaczął popędzać swój powóz poprzez betonowe poletko blokowisk. Powoli i delikatnie. Można by wręcz rzec, że z angielską powściągliwością. W myślach przeliczał, czy tańsze będzie ufundowanie terapii dla swojej podopiecznej, czy wymiana połaci tapicerki, którą niechybnie zaraz wyrwie. Gdy wydostali się na otwartą przestrzeń, ku radości ich obojga, zdołała się nieco uspokoić. Wjechali w nikłe promienie popołudniowego słońca. Wiktoriańsko blada dama o rudych, potarganych włosach i jej przygarbiony, angielski szofer.
Szeroką, jak na standardy ich mieściny, dwupasmówkę zastąpiła nieco mniej przyjazna, zapomniana droga. Spomiędzy gęstej siatki dziur i ubytków gdzieniegdzie spozierały ostatnie bastiony asfaltu, które Chodorow wymijał z gracją łyżwiarki figurowej. Na dobrą sprawę droga składała się tylko z dziur poprzecinanych pojedynczymi wysepkami asfaltu. Przez większą część jazdy milczeli. On wpatrzony w dawno zatracone pasy na jezdni, ona podziwiająca pejzaż podmiejskiego lasu, który wyglądał, jakby został odlany z miedzi i złota. Jesień w tym roku przyszła dość wcześnie i wkroczyła z niemałym rozmachem. Widok był idealny, by pod jego wrażeniem napisać wiersz, sonet, książkę albo przynajmniej zapomnieć o własnym przerażeniu. Już od jakiegoś czasu nie ściskała brzegów fotela, sprawiając tym Chodorowowi wyraźną ulgę. Teraz opuszkami palców muskała miejsca, w których pojedyncze krople jesiennego deszczu zaczęły pojawiać się na bocznej szybie.
– Co to za sprawa tak w ogóle? – spytała sennie, jakby zahipnotyzowana przez przemykającą przed jej oczami ścianę drzew. Delikatne promienie słońca przedarły się przez osłonę chmur i zatańczyły na jej policzkach. Subtelny dotyk słońca zdawał się ją uspokajać i wyciszać.
– Wygląda na paskudny wypadek – powtórzył komendant, oczyszczając gardło w tak ordynarny sposób, iż można by pomyśleć, że zaraz z rozmachem splunie przez ramię. Przypominając sobie jednak, że jedzie z nim kobieta, postanowił wszystkie wydzieliny swojego organizmu zachować dla siebie.
– Babka prawdopodobnie biegała po lesie, poślizgnęła się i runęła w dół ze zbocza… – zaczął, jednak każde następne słowo wypowiadał coraz wolniej. Jakby chciał odwlec jakąś nieuniknioną przykrość lub przynajmniej ukryć fakt, że, po raz drugi w jego wieloletniej służbie, żołądek skręca mu się ze strachu i obrzydzenia. Jego wzrok na chwilę stracił blask, stał się apatyczny i nieobecny. Dla reszty świata nie trwało to dłużej niż kilka mrugnięć oka. Dla Białej było to kilka cholernie długich mrugnięć, podczas których jej mózg zdążył ułożyć kilka ciekawych wizji. W jednej z nich Chodorow pochylał się jeszcze bardziej nad kierownicą, majestatycznie się śliniąc. Następnie, wyszeptując: „I tak wszyscy zginiemy”, wjeżdżał w najbliższe drzewo. Nie miała pojęcia, jak taka wizja mogła w ogóle zakiełkować w jej umyśle, i była wdzięczna, że rozpłynęła się równie szybko, jak się pojawiła. Zwyczajnie pękła jak bańka mydlana w momencie, gdy komendant ze wzdrygnięciem otrząsnął się z osobistego koszmaru na jawie.
– Zresztą za chwilę zobaczysz – powiedział, brodą wskazując policjanta w pełnym umundurowaniu, zatrzymującego ich przy pomocy policyjnego lizaka. Machał nim tak ambitnie, jakby próbował dzięki niemu odfrunąć gdzieś w siną dal. W pobliżu stały jeszcze dwa wozy policyjne, pojazd straży pożarnej, karetka i najwyraźniej cywilny samochód. Zaparkowany przepisowo, elegancki, błyszczący i wręcz pachnący salonem przez szybę. Chodorow podjechał do funkcjonariusza najbliżej, jak się dało bez najeżdżania mu na stopy.
– Jechałem za szybko, panie władzo? – spytał, wychylając się lekko w stronę uchylonego okna Białej.
– W żadnym wypadku, panie komendancie. Cieszę się, że dotarł pan tak prędko – odpowiedział funkcjonariusz, świszcząc mimowolnie poprzez dziurę po brakującej jedynce. Uśmiechnął się lekko, przepisowo dotykając daszka czapki. Komendant po godzinach pracy zwykł ten gest nazywać macaniem się po czapce, rzadziej ściskaniem pośladków. Jednak jako wzorowy przełożony odwzajemnił gest i uśmiech, po czym zaczął gramolić się z samochodu. Niemal dało się słyszeć jazgot jego kręgów, gdy z ociąganiem prostował się na poboczu. Następnie, jak prawdziwy dżentelmen bądź szofer, obszedł szybkim krokiem pojazd, by otworzyć drzwi swojej towarzyszce podróży. Nim jednak do nich dotarł, Ula już wychodziła z auta. Przy wydostaniu się z pojazdu nie pogardziła jednak wysuniętą w jej stronę dłonią przełożonego. Zapewne wpływ na to miał fakt, że obie nogi miała jak z waty. Lewą z bólu, prawą ze strachu. Zatoczyła się, wychodząc z samochodu, i o mały włos nie wylądowała w płytkiej kałuży.
– W porządku? – spytał półgłosem Chodorow, przytrzymując ją. Jego obwisłe ramiona nagle stężały jak stal na mrozie.
– Tak, dzięki – powiedziała, odsuwając się.
Nie spojrzała mu w oczy, nie zachichotała wesoło, nie powiedziała: Och, łamaga ze mnie, prawie się wywróciłam. Wściekła na reakcję własnego ciała, skierowała się w stronę ścieżki, przy której stał zatrzymujący ich funkcjonariusz. Myślami odbiegła do sali treningowej, gdzie chciała jak najszybciej wrócić, by dokopać swojemu trenerowi. Ewentualnie żeby on dokopał jej. Po chwili stwierdziła, że tak naprawdę wszystko jej jedno, byleby mogła wyładować swoją frustrację.
Policjant, który zatrzymał ich przy drodze, nazywał się Chmielewski, choć wielu wolało go nazywać Chudy, Szczerba albo Wieszak. Wszystkie te przezwiska wynikały z postury posterunkowego Chmielewskiego, który podobno przy silnym wietrze rozwijał do czterech i pół węzła, jeśli rozłożył poły płaszcza. Poprowadził ich szybkim krokiem, blednąc z każdym pozostawionym za sobą metrem.
Szli za nim, brodząc po kostki w wilgotnych, złotych liściach, które na przemian to chlupotały, to szeleściły pod ich stopami. Rzadkie przydrożne krzewy ustąpiły miejsca smukłym brzozom. Pośród nich niewiele znalazło się takich, za którymi Szczerba nie znalazłby schronienia w trakcie gry w chowanego. Wkrótce las zdawał się nienaturalnie wręcz gęstnieć i szeroka ścieżka, którą przyszli, zagubiła się w plątaninie suchych kęp trawy, nagich gałęzi i na wpół żywych krzewów. Do spodni Białej z każdym krokiem przyczepiało się coraz więcej rzepów liczących na darmowy transport w niezdobyte jeszcze połacie lasu. Zbutwiałe konary łamały się pod jej stopami, zaś z każdym trzaskiem umysł podsuwał jej przed oczy wizje pękających, wysuszonych w słońcu kości. Przeganiała je co chwilę machnięciem dłoni. Podobnym gestem przedzierała się przez rozsiane między gałęziami rzadkie pajęczyny i gęstniejące z każdym dniem babie lato. Po jakichś piętnastu minutach zmagania się z łonem natury dotarli w końcu do niewielkiej polany mieszczącej się pod wiekowym, rozłożystym, zaborczym wręcz klonem. Liście tego drzewa, wciąż pełnego życia, rozłożone były pod jego pniem niczym drogi dywan. Na końcu tego skansenu natury, poprzez wachlarz jesiennych barw, można było dostrzec osuwisko, nad którym pochylało się teraz dwóch funkcjonariuszy policji i strażak. Wszyscy trzej mieli niezwykle zasępione miny, niczym krytycy sztuki karcący w myślach dzieło młodego, początkującego artysty. Wszyscy trzej w rozkroku i wszyscy trzej z dłońmi podpierającymi podbródki. Wyglądali jak odbici od jednego stempla.
– Słuchaj – odezwał się strażak, wyłamując się z szeregu i przyklękając na brzegu osuwiska. – Myślę, że powinniśmy ją podwiązać pod pachami i za biodra, a dopiero potem… – zawiesił głos, jakby wyczuwając za sobą czyjąś obecność.
Szczerba mimo wszystko nie odpuścił sobie dość teatralnego chrząknięcia, na którego dźwięk wszyscy trzej ścisnęli pośladki i rozstąpili się przed nimi jak Morze Czerwone. Następnie gestem aż zbyt zapraszającym Szczerba wskazał im urwisko, jednocześnie delikatnie ich informując, że dalej nie będzie im już towarzyszył. Komendant wziął długi, świszczący wdech, po czym spojrzał na Urszulę, jakby oczekiwał od niej, że zaproponuje wspólną ucieczkę w Himalaje. Ewentualnie dokądkolwiek, byle dalej od tego, co mieli za chwilę zobaczyć. Ona jednak, nie zwracając uwagi na niepewne spojrzenie swojego przełożonego, po kilku głębszych oddechach wyrwała stopy z objęć płytkiego błota i ruszyła przed siebie. Patrzyła cały czas na wprost jak linoskoczek wykonujący swój popisowy numer. Choć w stawianiu nóg na przemian nie było nic nadzwyczajnego, to cały czas powtarzała sobie w myślach: nie patrz w dół, nie patrz w dół, nie patrz…
– Panowie… – powitała funkcjonariuszy, skinęła każdemu z nich głową, na co bezwiednie odpowiedzieli tym samym gestem. Nie do końca wiedziała, po co w ogóle to zrobiła. Chyba chciała zobaczyć, jak bardzo bladzi są jej koledzy po fachu. Jak mocnego uderzenia od rzeczywistości ma się spodziewać. Spojrzała ponownie przed siebie.
Nie patrz w dół, nie patrz w dół, nie patrz…
Wbrew sobie spuściła wzrok. Następnie odruchowo cofnęła się o krok, zasłaniając dłonią usta, w których na chwilę poczuła smak dzisiejszego śniadania. Cofnęłaby się jeszcze bardziej, lecz uniemożliwiła jej to dłoń Chodorowa, która spoczęła między jej łopatkami.
– Jakim… jak…? – powiedziała, nie potrafiąc w tym momencie lepiej sformułować pytania, które normalnie mogłoby brzmieć: Co tu się, do cholery, stało?
– Prawdopodobnie ześlizgnęła się po zboczu – odpowiedział niepewnie głos zza krawędzi urwiska.
Gdy ponownie spojrzała w dół, zauważyła, że obok denatki, na niewielkim występie, stoją sanitariusz i uzbrojony w nożyce do cięcia drutu strażak. Pomiędzy nimi zaś, nieco za krawędzią wspomnianego występu, leżała kobieta, która spowodowała całe to zamieszanie.
Drobnej budowy blondynka, która wiekiem przekroczyła już zapewne trzecią dekadę. W chwili śmierci miała na sobie sięgające za kolana legginsy i cienką koszulkę na ramiączkach. Zdecydowanie za cienką jak na taką pogodę. Buty, słuchawki w uszach i frotowa opaska na ręce wskazywały, że kobieta zamierzała rozgrzać się, i najwyraźniej też nieludzko spocić, długim bieganiem po lesie. Wieczorny jogging skończył się jednak dla niej dość gwałtownie, gdy biegnąc nieostrożnie brzegiem urwiska, poślizgnęła się i runęła twarzą w dół ze zbocza. Być może miała szansę na przeżycie takiego upadku, zaś przy grubej pokrywie liści i odrobinie szczęścia mogłaby nawet zakończyć ten lot, nie robiąc sobie najmniejszej krzywdy. Niestety na jej drodze stanął jeden z wielu zabytków pozostawionych w tym lesie po działających w czasie drugiej wojny światowej koszarach. Wzdłuż krawędzi całego urwiska rozciągało się niegdyś ogrodzenie złożone z betonowych pali przeplecionych drutem kolczastym. Przez wiele lat deszczu i erozji ogrodzenie zapadało się coraz niżej, zjeżdżając w dół zbocza, coraz bardziej przechylając się względem pierwotnego położenia. W wielu miejscach rozmontowane ogrodzenie, tutaj najwyraźniej przeoczone, zdołało ułożyć się niemal prostopadle do ściany osuwiska, chwytając spadającą kobietę w sidła. Powieszona na tym madejowym hamaku, zaledwie dwa metry nad ziemią, nie miała szans, by się uwolnić z przerdzewiałej plątaniny. Najbardziej przerażające było to, że mimo wszystko próbowała. Pierwsze uderzenie zraniło ją w brzuch, mocno uszkadzając część narządów wewnętrznych. Słowo mocno w tym wypadku miało oznaczać, że technikom nie udało się znaleźć dużej części jelit wyrwanych z jej rozdartego brzucha. Utonęły bez śladu w plątaninie liści bądź też zostały rozwleczone po lesie przez dzikie zwierzęta. Pierwsze uderzenie rozerwało jej również krtań, uniemożliwiając wezwanie pomocy. Technicy szybko i wręcz jednogłośnie orzekli, że pozostałe rany na nogach i rękach zadała sobie sama, szamocząc się jak ryba schwytana w sieć. Sanitariusz, który próbował im to opowiedzieć, nie dotarł do metafory o sieci, blednąc gwałtownie i tracąc jakikolwiek zapał do rozmowy. Koledzy szybko postanowili wyciągnąć go za fraki z dołu, zanim podzieli los dziewczyny lub przynajmniej nieprofesjonalnie zemdleje na miejscu zdarzenia.
Biała oparła się o drzewo, słaniając się na nogach. Sama czuła się tak, jakby miała za chwilę stracić przytomność lub przynajmniej zwymiotować. Jeśli mogłaby wybierać, wolałaby to pierwsze. Najlepiej dwa razy. Położyła ręce na kolanach, czując, jak krew boleśnie napływa jej do głowy, niosąc za sobą jasność umysłu i bardzo nieprzyjemne uczucie, że to, co przed chwilą widziała, jest niestety rzeczywistością. Kilka długich wdechów. Tak jak ją uczyli. Doprowadzić się do stanu najbliższego zobojętnieniu. Wyprzeć z umysłu obrazy i potraktować to jak zagadkę. Można równie dobrze powtarzać sobie, że to nie człowiek, tylko manekin. Bardzo realny, bardzo przerażający manekin. Poczuła, jak na twarz wraca jej kolor. Z trupio bladej stawała się blada jak zwykle. Poczuła czyjąś dłoń na plecach.
– Już wiesz, czemu chciałem, żebyś to zobaczyła? – spytał Chodorow. Przykucnął w błocie, żeby móc spojrzeć jej w twarz.
– Chciałeś zobaczyć, co jadłam na śniadanie? – powiedziała, nie mogąc znaleźć lepszej odpowiedzi. – Dziewczyna nieszczęśliwie spadła z urwiska, poharatała się, zmarła. Co tu dziwnego?
– Nieszczęśliwie… – powtórzył, prostując się. Złożył ręce na piersiach i odwrócił się od niej.
Dwóch policjantów właśnie prężyło mięśnie, zapierając się i przytrzymując linę, którą obwiązali denatkę. Z przepaści dało się słyszeć miarowe odgłosy cięcia drutu. Każdy z nich przemyślany, wyważony, wykalkulowany.
– Nad ranem znalazł ją jakiś grzybiarz – zaczął komendant lekko, jak gdyby siedzieli właśnie w kawiarni, a poprzecinani drutem kolczastym ludzie byli stałym tematem czczych pogaduszek. – Starszy facet. Ranny ptaszek, jak większość emerytów. Około piątej wyszedł poszukać podgrzybków, a znalazł ją. Podobno tak się wystraszył, że dostał zawału. Miał jednak dość zimnej krwi, żeby wezwać karetkę.
– Kurwa, Jurek… po cholerę mi to wiedzieć? – spytała. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że klnie ani do kogo klnie. Szczerze mówiąc, wszyscy w zasięgu jej wzroku mieli ochotę wyrzucić z siebie opinię na temat tego, co widzieli. Najlepiej dosadną łaciną. Chodorow też specjalnie się nie przejął. Spojrzał gdzieś ponad nią, prostując się jeszcze bardziej. Wiedziała, co oznacza ta postawa. Wyrażała mniej więcej tyle, co poczekaj, zaraz będzie zagadka albo za chwilę stwierdzisz, że to wcale nie jest takie bez sensu. Zamknęła więc usta i skarciła się w myślach za swój język, opuściła głowę, skupiając się na słowach przełożonego i miarowym oddychaniu.
– Więc o piątej, może o wpół do szóstej, znajduje ją dziadek ze słabym sercem – kontynuował. – Jakoś udało mu się przeżyć to niecodzienne spotkanie. Co więcej, zdołał nam też objaśnić, że często tu przychodził, żeby podziwiać widoki. Technik ustalił, że zgon dziewczyny nastąpił około godziny czwartej, choć rany na jej ciele powstały zapewne trochę przed północą…
– Czekaj… – przerwała mu. Świadomość rozbudziła się w niej na nowo. Umysł przestał kręcić się w panice, zaś nogi postanowiły jeszcze przez jakiś czas utrzymać ją w pionie. Wyprostowała się, ukazując zaczerwienioną twarz. – Chcesz mi powiedzieć, że została zraniona gdzie indziej, a potem porzucona tutaj?
– Nie – odparł, zbijając ją z tropu. – Chcę powiedzieć, że ta dziewczyna wyjątkowo nieszczęśliwie upadła. Rozpruty brzuch, przecięta krtań i do tego zaplątana w to gówno, konała przez prawie cztery godziny. Sanitariusz mówił, że nie ma pojęcia, jak to jest możliwe, ale każde cięcie na jej ciele ominęło wszystkie niezbędne do życia narządy i tętnice. Zupełnie jakby ten pieprzony drut kolczasty miał doktorat z medycyny.
– Wygląda to na bardzo, BARDZO nieszczęśliwy przypadek – powiedziała.
– Właśnie, a ja nie wierzę w przypadki – odparł komendant, wkładając ręce do kieszeni. Utkwił wzrok w wyciągniętej z urwiska bardzo nieszczęśliwej kobiecie, której ciało powoli układano już na noszach. Jakby miał doktorat z medycyny – brzęczało w ich umysłach. Nieświadomie dzielili się tą myślą, wzdrygając się po raz kolejny, gdy strażak zakrywał poranione ciało folią. Pod materiałem pobrzękiwały fragmenty drutu kolczastego. Wbił się w jej ciało tak głęboko, że teraz stanowili wręcz jedność.
– In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen – usłyszeli głos dochodzący z okalających polanę zarośli.
Zebrani nad brzegiem osuwiska policjanci podskoczyli jak wampiry pod prysznicem z wody święconej. Odwrócili się w stronę krzewów z malującym się na twarzach wyrazem gniewu i zaskoczenia. Umysł Białej znów wykreował nierealną, groteskową wizję. Oczami wyobraźni widziała, jak skóra na twarzach odwracających się gliniarzy gwałtownie blednie, ich gałki oczne się zapadają, a kły rosną w długie, ostre szpikulce. Zamieniali się w krwiożercze bestie, żywcem wyjęte z powieści Brama Stokera, by w następnej chwili rozszarpać intruza na krwawe strzępy. Wizja rozmyła się gwałtownie, gdy jeden z funkcjonariuszy pobladł w rzeczywistości, i to bardziej z powodu zaskoczenia niż zbliżającej się przemiany w żywego trupa. Nie miała prawa się im dziwić. Po tak ciężkim poranku wykończony emocjonalnie człowiek traktuje każdą niespodziewaną sytuację jak potwarz od samego Boga. Nawet jeśli tą „niespodziewaną sytuacją” jest młody ksiądz przechadzający się przez las w oblepionej mokrymi liśćmi sutannie. Komendant Chodorow okazał się najbardziej przytomny ze wszystkich zgromadzonych. Ruszył na księdza z takim impetem, jakby miał zamiar wybić mu z głowy wszystkie modlitwy tego świata. Rozkazująco wysunął w jego kierunku wyciągniętą dłoń.
– Proszę pana, to nie jest miejsce… – zaczął ostro i wyraźnie. Zdawało się, że waży na wargach każdą samogłoskę. Obrabia ją językiem, by wyszła z jego ust z jak największą siłą i stanowczością. Ksiądz zatrzymał się w miejscu jak zaklęty, rozkładając lekko ręce w geście nie wiem, o co chodzi, ale jestem niewinny.
– …na oddanie ostatniej posługi cierpiącej kobiecie, która w ostatnich chwilach swego życia zapewne potrzebowała Boga bardziej niż my wszyscy razem wzięci? – spytał kapłan.
Pytanie to tak wytrąciło Chodorowa z rytmu, że przystanął z wciąż wyciągniętą w górę ręką. Poznawał twarz młodego księdza, choć przysiągłby, że ostatni raz był w kościele, gdy ten zapewne jeszcze nosił pieluchę. Komendant odwrócił się w stronę Białej, czując na plecach jej wzrok. Skinęła mu lekko głową, nie ukrywając mimo wszystko wyraźnego zdziwienia i lekkiego zażenowania. Inspektor przybrał minę człowieka, który doskonale panuje nad sytuacją i choć strasznie nie lubi, jak ktoś mu się wtrąca w robotę, to jest skłonny do pewnych ustępstw. Tę postawę też ćwiczył niezwykle długo i starannie. Powoli opuścił dłoń, po czym wskazał księdzu nosze, na których przed chwilą ułożono ciało kobiety.
– Proszę przejść bokiem, nie ustaliliśmy jeszcze, co się stało, i nie chcemy, żeby ksiądz zatarł niechcący jakieś ślady – powiedział już spokojniej Chodorow, prowadząc duchownego w stronę sanitariuszy. – Proszę też nie dotykać ciała, jeśli to nie jest konieczne – dodał.
Ksiądz odsłonił delikatnie twarz ofiary, po czym lekko pochylił się nad nią, zmawiając cichą modlitwę. Następnie wyprostował się, spoglądając na obecnych z wyrazem pewnej troski i zażenowania.
– Czy mógłbym…? – powiedział, wskazując oczy denatki.
Po chwili dezorientacji zauważyli, że nikt nie pofatygował się, by zamknąć jej powieki. Chodorow skinął lekko głową, dobywając z kieszeni parę gumowych rękawiczek, którą zwykł nosić ze sobą częściej niż zegarek. Ksiądz delikatnie włożył rękawiczki, po czym z największą starannością zamknął kobiecie powieki.
– Requiescat in pace – wyszeptał. Słowa te zaginęły w niesłyszącym już uchu nieznanej kobiety. Nakreślił znak krzyża w powietrzu, nad jej czołem, po czym odsunął się, pozwalając, by sanitariusze czynili swoją powinność. Odwrócił się do Chodorowa, posyłając mu delikatny, mocno przygaszony uśmiech.
– Mam nadzieję, że dobry Bóg przebaczy jej słowa, które zapewne wypowiedziała w tej chwili cierpienia – powiedział częściowo w kierunku komendanta, częściowo jakby w przestrzeń tuż za nim.
– Zapewne – odparł Chodorow, przywołując go gestem dłoni. – Jednak jeśli ksiądz już skończył, nalegałbym, by zajął się swoimi sprawami.
– Ach tak – odparł duchowny, sprawiając wrażenie osoby, która nagle przypomniała sobie, że właściwie powinna być gdzie indziej, i to zapewne niezwykle daleko stąd. – Czekają na mnie w parafii. Pan wybaczy – dodał, wymijając komendanta i ponownie kierując się w stronę zarośli. Wkrótce rozpłynął się w nich jak duch.
Chwilę potem sanitariusze poderwali nosze, ruszając w kierunku stojącej na poboczu karetki, klnąc pod nosem na wysoką trawę. Chodorow podszedł do Białej i zmierzył ją wzrokiem. Poczuła ciężar jego spojrzenia. Zupełnie jakby ktoś oblał ją ołowiem.
– Pewnie Boża opatrzność go tu zesłała – powiedziała najbardziej niewinnie, jak tylko potrafiła.
Najwyraźniej jednak nie zrobiło to wrażenia na komendancie. Ten westchnął głęboko, patrząc pod swoje nogi. Beztrosko turlał butem niewielki kamień. Ponownie ważył słowa. Układał je w ciąg, którym gdy tylko chciał, potrafił zniszczyć psychikę swojego rozmówcy, jednocześnie nie obrażając go.
– Nie chcę, żeby on mi się tu kręcił – powiedział w końcu z nieukrywanym trudem. Nie wiedział dlaczego, jednak nie potrafił się na nią gniewać. Choć, Bóg mu świadkiem, nieraz starał się z całych sił.
– Wiesz, jaki on jest… poza tym ma dobre oko… – zaczęła, starając się, by nikt nie usłyszał ich rozmowy. Wszyscy byli już dość podenerwowani. Ta emocjonalna beczka prochu mogła wybuchnąć w każdej chwili pod byle pretekstem.
– Wiem. Jednak nie mogę pozwolić, by jakiś cywil szwendał mi się pod nogami w czasie dochodzenia – powiedział, cedząc słowa przez zęby. – Niewiele osób tutaj jest tak wyrozumiałych jak ja. Jeśli chciał się brać do kryminałów, to trzeba było wstąpić do szkoły policyjnej, a nie do klasztoru, rozumiesz?
– Tak, rozumiem – odparła, zwieszając wzrok.
– Przekaż mu, że następnym razem zwinę go za mataczenie w śledztwie. Jak chce oddawać ostatnią posługę, to zawsze może to zrobić w kostnicy, jak już zabezpieczymy dowody.
– Przepraszam, przekażę mu… – powiedziała.
Chodorow odetchnął ciężko, po czym spojrzał w koronę klona. Gniew z niego już uszedł. Na twarz ponownie wstąpił wyraz opanowania, prostując wszystkie zmarszczki na jego twarzy.
– Nie przepraszaj za tego pajaca – rzucił znacznie spokojniej. – Po prostu nie chcę, żeby ktoś z jego powodu zaczął robić problemy. Albo żeby chłopaki za to wtykanie nosa postanowili nauczyć go, którędy do kaplicy.
– Nie mówisz chyba…
– Nie… Z pewnością nie, ale mogą go lekko poobijać… jeśli któryś poczuje się w obowiązku.
– Pogadam z nim.
– Byłbym ci wdzięczny. Odwieźć cię do domu?
– Dzięki, ale chyba się przejdę.
– Jak wolisz – odparł obojętnie, niemal bezdusznie. Następnie odwrócił się na pięcie i bez słowa pożegnania ruszył w dół ścieżki, z powrotem na drogę. Zaraz za nim polanę opuścili funkcjonariusze policji i straży pożarnej.
Biała odczekała jeszcze chwilę, aż zniknęli jej z oczu. Siąpiący deszcz ustał, pozwalając na powrót słabym promieniom słońca. Podeszła jeszcze raz na skraj urwiska i spojrzała w dół. Z ogrodzenia z drutu kolczastego zostały tylko dwa samotne, betonowe słupki. Były w zupełności ogołocone z łączącego je do niedawna drutu. Pod nimi rozciągała się niewielka, choć wyraźnie zarysowana ciemna plama zakrzepłej krwi. Policjantką wstrząsnął zimny dreszcz i ponownie tego poranka poczuła w ustach smak cofającego się do gardła jedzenia. Odwróciła się gwałtownie, przysięgając sobie w duchu, że jej noga już nigdy nie postanie w tym lesie. Opanowana mrocznymi, stłumionymi myślami nie zauważyła, jak błotnista ścieżka pod jej stopami przeszła w wyszczerbiony asfalt. Ocucił ją dźwięk otwieranego bagażnika.
– Twoi koledzy już pojechali, myślałem, że jesteś z nimi – oznajmił spokojny, niemalże wesoły głos.
Spojrzała na mężczyznę wzrokiem pełnym gniewu, wręcz pogardy. Sutanna praktycznie do wysokości kolan oblepiona była pożółkłymi liśćmi i błotem, które skrupulatnie ścierał dobytym z bagażnika kawałkiem szmatki. Światło słońca tańczyło na jego jasnych włosach i prześlizgiwało się po policzkach ogolonych tak gładko, że zdawały się lśnić. Usta wykrzywiał mu grymas lekkiego szczęścia lub satysfakcji, której zapewne nie nabawił się, przedzierając się przez leśne chaszcze. Widząc ją, udał, że spluwa w szmatkę, po czym przystąpił do czyszczenia sobie butów, opierając przy tym nogę o tylny zderzak swojego wysłużonego, dwunastoletniego mercedesa. Podeszła do niego, położyła dłoń na klapie bagażnika i zamknęła ją z hukiem, przytrzaskując mu przy tym wystającą spod sutanny nogawkę spodni.
– Co ty wyprawiasz? Znów się naoglądałeś Detektywa w sutannie czy chcesz mi po prostu jeszcze bardziej spieprzyć dzień? – spytała, nie ukrywając wściekłości.
– Chciałbym powiedzieć, że nie wiem, o czym mówisz, ale kłamstwo to też grzech – odpowiedział wyraźnie rozbawiony, w międzyczasie powoli uwalniając przytrzaśniętą nogawkę.
– Skąd wiedziałeś, że tu jesteśmy? – Ula skrzyżowała ręce na piersiach i oparła się o tył auta. Poznała odpowiedź, nim zdążył choćby otworzyć usta.
– To zapewne Boża opatrzność skierowała mnie do was – powiedział z uśmiechem, który wyjątkowo jej się nie podobał. Była pewna, że zobaczył coś więcej niż oni. Gołym okiem dojrzał coś, co umknęło grupie policjantów i techników zaopatrzonych w mnóstwo specjalistycznego sprzętu.
– I zapewne Boża opatrzność przemówiła do ciebie poprzez przerobione CB-radio odbierające na policyjnej częstotliwości?
Na te słowa jego usta rozchyliły się lekko, zaś oczy otworzyły szerzej w wyrazie jednoznacznego zdziwienia i podziwu. Potrzymała go chwilę w niepewności, po czym niedbałym gestem wskazała sterczącą na dachu jego samochodu antenę.
– Znam ten typ, mój ojciec uwielbiał takie sprzęty – wyjaśniła.
Wyraz zdziwienia na jego twarzy zmienił się w lekkie zażenowanie podszyte wyraźną radością. Podrapał się z tyłu głowy z zakłopotaniem, przypominając w tym bardziej małego chłopca niż dorosłego człowieka. Odkąd go znała, zawsze miał w sobie coś z dzieciaka. Nieroztropny, roztargniony, nadmiernie wręcz wesoły i piekielnie bystry. Niebieskie, przenikliwe oczy wpatrywały się we wszystko z zafascynowaniem i dziecięcą bezkrytycznością, dzięki czemu był w stanie dostrzec rzeczy, nad którymi inni przeszliby do porządku dziennego. Był człowiekiem, który zawsze widział więcej. Pomimo jego rozbawienia jej twarz pozostawała nieprzejednana. Z zaciętością patrzyła mu prosto w oczy, jakby chciała go najpierw przytłoczyć spojrzeniem, a zaraz potem nim udusić. Ojciec Krzysztof Łukaszewicz beztrosko wrócił do pucowania własnych butów.
– Więc czego się dowiedziałeś? – spytała, biorąc głęboki oddech.
Na te słowa jego uśmiech znacznie się poszerzył. Zrobił grymas wyrażający najgłębszą zadumę nad tym, czy powinien podzielić się z nią swoją ciężko zdobytą wiedzą. Ponownie skojarzył jej się z małym chłopcem, chociaż raczej określiłaby go jako nieznośnego urwisa, któremu przydałaby się lekcja dyscypliny i kilka godzin stania w kącie. Po chwili teatralnej zadumy roześmiał się cicho i pokręcił głową, jakby przypomniał sobie dowcip sprzed lat albo właśnie udał mu się jakiś wyjątkowy żart. Taki niezwykle hermetyczny, który tylko on rozumiał. Uśmiechnięty od ucha do ucha wskazał brodą w stronę zaparkowanego na poboczu samochodu. Pomimo przelotnego deszczu pojazd wciąż lśnił w słońcu, jakby przed chwilą ktoś go dokładnie wywoskował.
– Tak, ładne autko. I co z tego? – spytała, lekko unosząc brew.
– Czemu nikt nie spisał jego numerów? – rzucił ksiądz, prostując się. Rzucił trzymaną szmatkę na dach, ręce włożył do kieszeni, wyprężając się przy tym, jakby cierpiał na bóle krzyża.
– Nie ma takiej potrzeby, to przecież był wypadek – odparła.
– Tak sądzisz? To lepiej zajrzyj przez przednią szybę – powiedział, wskazując jej samochód gestem dłoni.
Obeszła więc jego obdrapanego mercedesa i skierowała się w stronę tajemniczego pojazdu. Wbrew jej pierwszemu wrażeniu błyszczące, czerwone bmw nie wyglądało jednak tak, jakby przed chwilą wyjechało z salonu czy fabryki. Wyglądało wręcz, jakby ktoś przyniósł w nocy części i złożył samochód na miejscu. Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to brak jakichkolwiek zabrudzeń na oponach. Były tak czyste, że można by bez obaw zjeść z nich obiad. Zaintrygowana przeszła bliżej przodu samochodu i zajrzała przez boczną szybę po stronie kierowcy, zasłaniając się dłońmi od padającego światła. Zauważyła, że mimowolnie stara się trzymać ręce kilka milimetrów nad szybą, by nie zostawić żadnych smug na nieskazitelnie czystej tafli szkła. W ledwie widocznym odbiciu swojej twarzy dostrzegła, jak jej oczy otwierają się szerzej. Nie było to spowodowane widokiem tandetnej tapicerki, która raczej przyprawiała o zawroty głowy niż zachwyt. Kierownica też była raczej zwyczajna, z jasnym, drewnianym wykończeniem. Uwagę przykuwał dopiero licznik przebiegu. Tak jak wszystko w tym samochodzie był nietknięty. Równe, bezpłciowe i nic nieznaczące…
– Zero – powiedział ksiądz. Przestraszona podskoczyła lekko. Nie zauważyła, kiedy podszedł.
– Rzeczywiście. Zupełnie jakby…
– Pojawił się znikąd?
– Chciałam raczej powiedzieć, jakby ktoś go tutaj porzucił, ale twoja teoria jest zapewne równie słuszna, co moja.
– Zapewne tak… – odrzekł Krzysztof.
Zaczął oklepywać kieszenie spodni, szukając czegoś nerwowo. Chwilę później wyciągnął z jednej z nich metalowe pudełko po cukierkach miętowych. Wyjął z niego małą pastylkę, którą wsunął do ust. Zamknął oczy, oddychając z lekką ulgą.
– Rzucam palenie – wytłumaczył się, gdy zauważył, z jaką konsternacją przygląda mu się Biała.
– Wkurzyłeś proboszcza?
– Tak, stwierdził, że ksiądz raczej nie powinien kupować trzech paczek papierosów dziennie. Szczególnie po tym, jak nakrył mnie na paleniu.
– To chyba nie jest wbrew przykazaniom, prawda? Nie ma żadnego nie będziesz fajczył po kątach?
– No, nie ma – odpowiedział, znów drapiąc się po potylicy, jakby coś przeskrobał. – Ale palenie w konfesjonale można potraktować jako obrazoburstwo i, co najgorsze, złamanie przepisów BHP.
Przez chwilę patrzyła na niego z mieszaniną szoku i niedowierzania. Nie zauważyła nawet, że jej szczęka lekko opadła, odsłaniając dwa rzędy niemal nieskazitelnie białych zębów. Jakiś czas po tym, gdy jej mózg po raz czwarty przeanalizował sytuację, jej naturalna bariera powagi pękła, zostawiając ją zanoszącą się śmiechem.
– Wybacz… – powiedziała, z trudem łapiąc oddech. – Wyobraziłam sobie, jak palisz w kącie, kryjąc się przed proboszczem jak dzieciak z podstawówki. Chciałabym zobaczyć jego minę, jak cię nakrył!
– Zapewne był lekko zdziwiony, gdy zobaczył dym buchający zza krat konfesjonału. Jednak nie sądzę, by wyglądał na tak zdziwionego jak nasza denatka. – Ostatnie słowo starło uśmiech z jej twarzy. Nagle spoważniała i zaczęła mu się przyglądać badawczo. Dopiero teraz zauważyła, że ukrywa coś jeszcze.
– Zamieniam się w słuch… – powiedziała na wypadek, gdyby jej mina nie wyrażała dostatecznego zainteresowania.
– Miała zaczerwienione oczy… – odparł niejasno.
– Wisiała na drucie kolczastym z przeciętą krtanią, to nic nadzwyczajnego, że miała przekrwione oczy.
– No tak, nic nadzwyczajnego – powiedział, od niechcenia poprawiając fryzurę, patrząc na swoje odbicie w tylnej szybie samochodu. – Oczywiście jeśli to zaczerwienienie nie jest idealnie odciętym okręgiem zaczynającym się jakieś pół milimetra od tęczówek. Poza tym ten ulotny, farmaceutyczny aromat…
– Chwila, chwila… – odparła, podnosząc dłoń, jakby chciała w ten sposób powstrzymać potok jego słów. – Mówisz więc, że kobieta biegała w soczewkach, tak? Wybacz, ale nie miałam dość odwagi, by patrzeć na nią z daleka, a co dopiero przyglądać jej się z bliska.
– Nie wiem, czy biegała w soczewkach, ale z pewnością ich używała. Choć mimo wszystko nie miała ich na oczach w chwili śmierci.
– Skąd taki pomysł? Może wypadły jej w czasie upadku? Albo biegała w okularach, które zsunęły się po uderzeniu i zatonęły gdzieś w błocie?
Spojrzał w niebo, mrużąc oczy przed coraz ostrzejszym światłem słońca. Pomimo ponurego poranka dzień zapowiadał się dość pogodnie. Lśnił jak obietnica spokojnej, łagodnej jesieni. Takiej, podczas której nikt nie daje się poszatkować przez stare zasieki w środku lasu. Białej przeszło przez myśl, że nawet w leśnym powietrzu wisi jakiś kosmiczny rodzaj obłudy. Jakby cały świat zaczął wszystkim dookoła powtarzać: nic się nie stało, wracajcie do pracy, nie ma tu nic do oglądania.
– Być może masz rację – odpowiedział.
Jej uwadze nie umknął jednak dreszcz, który wstrząsnął nim od czubka głowy aż do pięt. Albo w przeciwnym kierunku. Wyglądał na człowieka, który jest mocno zaniepokojony i jednocześnie nie ma pojęcia, co tak naprawdę burzy jego spokój. Może była to beztroska dnia, który rozbudzał się na dobre nad miejscem, które dzisiejszej nocy było świadkiem czyjejś tragedii? Być może jego źródłem był opuszczony samochód, który w jasnym słońcu lśnił coraz bardziej, malując dookoła siebie czerwoną poświatę lakieru? Najpewniejszym kandydatem był zapewne fakt, o którym nie chciał wspominać, a który na razie ignorował ze względu na jego początkową nieistotność. Przemilczał, że do miejsca upadku dziewczyny nie dotarł sam. Szedł po czyichś ciężkich śladach wyżłobionych głęboko w błotnistej ścieżce.
Pożegnali się dość oficjalnie, choć nie chłodno. Było to coś pomiędzy służbowym uściskiem dłoni a serdecznym pożegnaniem dawnych przyjaciół. Rozeszli się, czując, że pomimo poprawiającej się aury na nieboskłonie w ich umysłach dopiero zaczynają się zbierać czarne chmury.
Pomimo istniejącego od lat zakazu palenia w miejscach publicznych po raz kolejny wdychała smród papierosowego dymu. Pod sufitem unosiła się sina, rakotwórcza mgiełka, z rzadka poruszana łopatami uświnionego jak chlew wiatraka. Znów przeciągnęła wzrokiem po sali, szukając zadymiarza, którego nałóg przyprawiał ją o duszności i pieczenie oczu. W myślach rozważała, który z wielu sposobów artystycznej perswazji zastosować, by oznajmić jegomościowi, że nie podoba jej się to, co robi. Właśnie wybierała pomiędzy wepchnięciem temu człowiekowi zapalniczki w gardło a przerobieniem jego tyłka na żywą popielniczkę, gdy czyjaś dłoń klepnęła ją w plecy. Tym razem nie było w niej żadnej plastikowej atrapy ani tym bardziej prawdziwego noża.
– Wyglądasz, jakbyś zmarła tydzień temu i dopiero dziś dowiedziała się o swoim pogrzebie – powiedział Stańczak, przekrzykując panujący w barze gwar. Zajmujący prawie jedną czwartą ściany telewizor ryczał na pół lokalu, racząc wszystkich ożywioną transmisją meczu jakichś trzecioligowych drużyn. Drugie pół lokalu wypełniały okrzyki kibiców i tych, dla których mecz stał się tylko kolejną okazją do urżnięcia się w trupa. Towarzyszący temu zaduch i wątpliwy aromat męskiego potu zmieszanego z alkoholem dopełniały atmosfery podrzędnej speluny, rangą graniczącej ze zwykłą meliną. Jedyna różnica polegała chyba tylko na tym, że tutaj był telewizor, a ludzie pluli we wcześniej ustalone miejsca.
– Możesz mi wytłumaczyć, czemu jeszcze tu przychodzimy? – spytała, uśmiechając się znad na wpół pustej szklaneczki drinka, którego nazwy już nie pamiętała, a którego smak porównałaby z pastą do butów z dodatkiem bitej śmietany. Stańczak wciągnął do płuc zawiesiste powietrze, przeciągając się przy tym.
– A nie czujesz tej niesamowitej atmosfery? – spytał, rozglądając się leniwie, jakby ciesząc oczy widokiem niedomytych meneli pijących ramię w ramię z całkiem domytymi przedstawicielami klasy pracującej.
– Właśnie czuję… od lat nie palę, a już chyba dostałam pylicy, raka, katarakty i Bóg jeden raczy wiedzieć czego jeszcze.
– I pewnie skurczu jąder. Zrzędzisz jak stary marynarz – odparł, siadając naprzeciwko.
Chwilę później na krzesło pomiędzy nimi z głośnym westchnieniem opadła ponura postać. Przynajmniej ponura z ubioru. Ciemne, długie włosy opadały jej aż na plecy, gubiąc się w czerni skórzanej kurtki, której chyba nie zwykła zdejmować nawet w kąpieli. Czarna koszulka i dżinsowe spodnie w tym samym, radosnym kolorze zlewały się ze sobą, dając wrażenie, jakby tworzyły kombinezon. Z tej tęczy czerni wyróżniała się tylko twarz, która pomimo zdrowego odcienia na tak ciemnym tle zdawała się wręcz woskowo biała.
– Zabiję za porządnego drinka – oznajmiła mroczna postać wszem wobec, kładąc splecione ramiona na stole i ukrywając w nich twarz.
– Hej, a może jakieś cześć czy coś? – spytał Stańczak, szturchając ją w ramię. Zakołysała się lekko, jakby była tylko kartonową atrapą człowieka. Do tego na biegunach. Z oporem uniosła głowę, obdarzając znajdującą się przed nią pustkę pozbawionym energii, sennym spojrzeniem alkoholika wyrwanego z tygodniowego ciągu.
– Dzień dobry wszystkim, nazywam się Monika, mój kolejny chłopak okazał się zwykłym kutasem. Tak w ogóle jestem bardzo szczęśliwa, że mogę uczestniczyć w spotkaniach tej grupy – wychrypiała, kładąc ponownie głowę na stole. Tym razem z głuchym łoskotem uderzając czołem w blat. Mimo wszystko nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia.
– Mam na imię – poprawiła ją Biała.
– Co? – odparła Monika zza swojego schronu ze splecionych ramion.
– Powinnaś powiedzieć mam na imię, a nie nazywam się. Tak w imię przyzwoitości.
– Oj… kocham cię, mój ty gramatyczny nazisto – rzuciła, z niemałym wysiłkiem podnosząc rękę i gładząc Białą po plecach.
– Lepiej jej przeliteruj słowo przyzwoitość… chyba że nie dotarłaś jeszcze do niego w słowniku – wtrącił Stańczak, po czym zaczął rozglądać się po sali. – A gdzie, u licha, podziała się twoja ciapowata pępowina? – dodał z wyraźnym zdumieniem.
– Nie waż się tak mówić o Sierwieżu – odpowiedziała, grożąc mu palcem, choć nie oderwała głowy od stołu. – To świetny gość i jeśli będziesz tak na niego gadać, to ci dokopię.
– W sensie, że stoi teraz przy barze i zamawia dla ciebie drinka?
– Dokładnie – dorzuciła. Jak na zawołanie spomiędzy stłoczonych przy barze zapijaczonych mord i spoconych pleców wyłonił się Robert Sierwież. Był najmłodszy z trójki policjantów. Uśmiechał się od ucha do ucha, ukazując szereg perłowobiałych zębów, w tym dwa sztuczne. Pod uśmiechem rozciągał się dość szeroki podbródek, podkreślony charakterystycznym wgłębieniem, które jego koledzy zwykli pieszczotliwie nazywać dupką. Nieco wyżej osadzona była para ciemnoniebieskich, hipnotyzujących wręcz oczu. Bez względu na jego nastrój były to oczy biednego, bezdomnego setera, urzekającego swym wrodzonym smutkiem i melancholią. Gdyby na tym zakończyć, Sierwież zapewne rwałby dziewczyny jak świeżą rzodkiew. Niestety urokliwe spojrzenie wieńczyło zadaszenie z krzaczastych, niemal zrośniętych ze sobą brwi. A obrazu rozpaczy dopełniały ciemne włosy zaczesane w coś pomiędzy Elvisem a buntownikiem z wyboru. Ponad całą tę powierzchowność Sierwież był duszą towarzystwa. Człowiekiem, którego dobry humor nie opuściłby zapewne nawet na jego własnym pogrzebie.
Gdy już przedostał się przez wyziewy alkoholu, stanął przed nimi w całej swojej krasie i klasie. We flanelowej koszuli w kratę, startych, dżinsowych spodniach i z dwiema szklaneczkami w dłoniach. Podał jedną Monice, po czym przywitał się ze wszystkimi gestem dłoni.
– Co to jest? Mam nadzieję, że nie jakieś pedalskie mojito… – odparła Monika, nieufnie wąchając szklankę.
– Nie, to specjalny drink. Wódka z wódką, rozrabiana spirytusem i pomieszana gwoździem – powiedział, prezentując w coraz szerszym uśmiechu kolejne pokłady zębów. Monika spojrzała na niego spode łba. Oczywiście gdy już udało jej się oderwać czoło od blatu. Następnie ponownie powąchała szklankę i umoczyła w niej usta. Gdy tylko trunek dotknął jej języka, oczy zrobiły się wielkie jak koła młyńskie, a usta otworzyły się w wyrazie zdecydowanego szoku i nieukrywanego podziwu.
– O kurwa… – wyszeptała, nie mogąc dobyć z siebie żadnego głośniejszego dźwięku. Następnie wystawiła język i zaczęła go wachlować dłonią. Po chwili takiego teatru wzięła kolejny, znacznie głębszy łyk. – Dobre – powiedziała z uśmiechem.
– To może opowiesz nam, który to tym razem casanova doprowadził cię do takiego stanu? – spytał Stańczak, opierając się łokciami o stół i pochylając lekko do przodu.
– Wsadź se w dupę te przesłuchania – odpowiedziała, pociągając kolejny łyk.
Biała wyprostowała się na krześle. Poczekała, aż koleżanka odstawi szklankę, policzyła do trzech, po czym wymierzyła jej precyzyjny cios w ramię.
– Aż no… a to za co? – spytała Monika, osuwając się lekko na krześle, gorączkowo rozcierając bolące miejsce.
– Nie se, tylko sobie. Poza tym wszyscy chcemy się dowiedzieć, co się stało, a ty zachowujesz się jak… jak… – zacięła się na chwilę, szukając słowa, które krótko określiłoby nieczułego, irytującego chama socjopatę. – Jak Stańczak! – wypaliła w końcu.
Na te słowa Grzegorz Stańczak uniósł się lekko i pokłonił żarliwie w ich stronę. Monika spojrzała na niego poprzez szklankę, pokazała mu język, po czym westchnęła głęboko, wracając do swojej pierwotnej pozycji. Tym razem do głuchego odgłosu uderzenia dołączyło dzwonienie szklanek. Stańczak podniósł się z miejsca.
– Jeśli mamy mieć noc zwierzeń, to muszę się nawalić. Idę po piwo, komuś coś przynieść? – spytał, patrząc na każdego po kolei. Monika go zignorowała, Sierwież uniósł porozumiewawczo wciąż pełną szklankę, Biała bezgłośnie wypowiedziała słowo browar. Grzesiek przytaknął, po czym zniknął w zgromadzonym przy barze tłumie.
– Poszedł już sobie? – wymamrotała Monika głosem nieco przytłumionym przez stół.
– Poszedł zły pan. Opowiedz więc cioci Uli, co ci się przytrafiło – powiedziała Biała, gładząc ją lekko po plecach. Monika podniosła twarz i wychyliła kolejny łyk wody ognistej.
– No więc… – zaczęła, dudniąc palcami po brzegach szklanki. – Poznałam gościa w barze, wydawał się całkiem normalny, miły. Wiesz, żadnego chamstwa czy tanich tekstów. Do tego był dość… fajny. Śniada cera, ciemne oczka. Myślałam, że jakiś Egipcjanin czy Grek. Zresztą ja się tam nie znam. Więc normalnie pogadaliśmy, odprowadził mnie do domu, było fajnie. Nawet nie chciał wejść do środka. Na początku pomyślałam, że szkoda, bo przystojny facet, a okazuje się, że pedał. On natomiast później mi pisze, że nie mógł, bo ma takie zasady i w ogóle… I… i czemu tak na mnie patrzycie? Tak, dałam mu swój numer. No… więc… No pisaliśmy do siebie, on mi przysyłał kwiaty i takie tam, aż…
– Aż co…? Okazało się, że jest psychopatą czy jednak woli facetów? – spytała Biała, nie mogąc wytrzymać plotkarskiego napięcia.
– Nie, nic z tych rzeczy… Było wręcz coraz fajniej i zaczęliśmy się spotykać na mieście, i było no… coraz fajniej. Aż on mnie w końcu pyta, czy nie chciałabym pojechać z nim do jego kraju…
– I co, pojechałaś? – rzuciła Biała, dodając po chwili ciche przepraszam, gdy tylko zorientowała się, jak idiotyczne było to pytanie.
– Chciałam. Wiesz, myślałam sobie ja pieprzę, książę z bajki chce mnie zabrać na białym rumaku do swojego królestwa, a ja mam tylko jedną sukienkę. Już miałam krzyczeć TAK!, gdy on nagle wypala, że byłabym jego szóstą żoną i że ma bardzo ładny, przestronny… HAREM! Kurwa, czaisz to? Szósta żona? Ja pierdolę. – Po tym ostatnim przekleństwie najwyraźniej opadła z sił, gdyż ponownie schowała się we własnych ramionach, współczująco głaskana po plecach przez Białą. Z idealnym wyczuciem czasu wrócił też Stańczak, dzierżąc w dłoniach dwa kufle z przelewającym się spienionym, złotym płynem.
– Coś mnie ominęło? – spytał, stawiając trunki na stole.
– Właśnie się dowiedzieliśmy, że Monika o mało nie została kurtyzaną maharadży – rzucił Sierwież. Z przejęcia nie zauważył nawet, że opróżnił swoją szklankę do połowy. Nie ma to jak porywająca historia.
– O mało? A co się stało? Dawał za mało wielbłądów?
– Tak – powiedziała Monika, podnosząc się ponownie – do tego miał małego pyrdka.
– Przecież mówiłaś, że miał swoje zasady… – żachnął się Sierwież.
– Tak, ale ja takie rzeczy wyczuwam przez ubranie. Na przykład Stańczak, on nie ma pyrdka. Prawda, Grzesiu?
– A udowodnić ci? – spytał Stańczak, wstając z krzesła i ochoczo grzebiąc przy pasku.
– Usiądź, chłopcze, i nie kompromituj się – powiedziała Monika, silnie gestykulując. Pomimo wypicia zaledwie kilku łyków alkoholu zdradzała już objawy ewidentnego upojenia. Trudno się było jej dziwić, pomimo imprezowego usposobienia Bóg podarował jej także niezwykle słabą głowę. Dar wybitnie przydatny dla osób, które często są spłukane, a do tego lubią wypić.
Stańczak, najwyraźniej rozbawiony sytuacją, usiadł, podpierając brodę na dłoniach. Wyglądał jak nastoletnia plotkara zasłuchana w opowieść swojej psiapsiółki. Monika zamaszystym i zbędnym gestem wskazała w niebo, zupełnie jakby na suficie znajdował się niepodważalny dowód jej toku myślenia.
– Ja natomiast – kontynuowała Monika, z hukiem klepiąc stół – potrzebuję mężczyzny z pyrdkiem. Ma mieć wielkiego, potężnego, mięsistego…
– Monia, dość, bo rzygnę! – przerwała jej Biała, zanosząc się śmiechem.
Monika, udając niezwykle speszoną, utkwiła wzrok w szklance i zaczęła ją obracać palcami.
– No pyrdka ma mieć – powiedziała nadzwyczaj wręcz niewinnie.
Sierwież najwyraźniej dotarł do granic swojej wytrzymałości, gdyż zakrył twarz dłońmi, chichocząc lekko. Biała po przyjacielsku poklepała Monikę po plecach, przytakując jej w ciszy, zupełnie jakby niedostatek pyrdka był jak najbardziej poważną i zrozumiałą tragedią. Stańczak wyglądał na najbardziej zmieszanego. Uśmiechając się niemal szelmowsko, zamilkł całkowicie, co nie zdarzało mu się zbyt często. Najwyraźniej temat rozmowy był dla niego zbyt ciężki i jego mózg musiał teraz w spokoju przyswoić całą wiedzę.
– Do dupy ten temat – rzucił nagle Sierwież, przełamując ogarniającą ich stolik ciszę. Być może cisza wtej akurat sytuacji jest nieodpowiednim słowem. Najzwyczajniej stracili swój udział we wszechogarniającym zgiełku i wesołych okrzykach po strzelonej bramce. Uśmiechnęli się do siebie, odprężając się lekko. Monika wyglądała, jakby wzięła drugi oddech, gdyż w jej oczach błysnęło przewyższające upojenie poczucie świadomości i pobudzenia.
Biała zacisnęła wargi. Jej dłoń zsunęła się z pleców Moniki, lądując gdzieś za krzesłem i zwieszając się lekko jak gałąź płaczącej wierzby. Źrenice poszerzyły się. W pierwszej chwili chciała krzyknąć, jednak nim zdążyła choćby otworzyć usta, rozsądek zamknął je i zasznurował. W tłumie osób przez ułamek sekundy zobaczyła zlepione pukle blond włosów, prześlizgujące się niczym wąż pomiędzy głowami rozwrzeszczanych kibiców. Zniknęły za ramieniem rosłego mężczyzny unoszącego triumfalnie kufel rozwodnionego piwa. Takie same, jakie miała tamta dziewczyna – pomyślała, wzdrygając się z przerażenia. Takie same jak te, które oblepiały jej martwą, zastygłą w przerażeniu twarz. Czy wśród złotych kosmyków również nie zobaczyła suchych liści i niewielkich grudek zakrzepłej krwi? Czy nie mignęły jej przed oczami sine, martwe ramiona? Czy to mogła być ta sama dziewczyna? Nie, NIE MOGŁA, otrząśnij się! – wrzasnął rozsądek. Niemal poczuła cios wymierzony wprost w jej podświadomość. Otrząsnęła się z tego koszmaru na jawie tak gwałtownie, że wręcz podskoczyła na krześle. Na jej plecy wstąpił nieprzyjemny, zimny dreszcz.
– Wszystko w porządku? – spytał Sierwież, spoglądając na nią badawczo.
– Pewnie się o tych pyrdkach rozmarzyła – oznajmił Stańczak, ostatnim haustem wypijając pozostałe pół kufla piwa.
– Kurde, mam już dość gadania o pałach. Stańczak, może powiesz nam, jak tam twoja pochwa, co? – rzucił lekko już zniecierpliwiony Sierwież.
– Swędzi – odparł Stańczak głosem spotęgowanym przez przystawiony do dolnej wargi pusty kufel.
– Jesteście tandetni! – oznajmiła Monika, patrząc na przyjaciółkę z wyraźną troską.
– To Chodorow cię tak sponiewierał, prawda? – spytał Stańczak, wykazując nadnaturalną wręcz empatię. Przynajmniej nadnaturalną jak na niego.
Biała spojrzała na nich na wpół zdezorientowana, na wpół przerażona. Chwilę później zawiesiła wzrok gdzieś pomiędzy Stańczakiem a wiszącym za nim na ścianie telewizorem.
– Widziałam dziś martwą kobietę… – zaczęła ospale, jednak chwilę później otrząsnęła się, jakby wybudziła się z transu. Zakręciło jej się w głowie do tego stopnia, że zaczęła podejrzewać, że ktoś dosypał jej czegoś do kufla. Wyprostowała się. Pociągnęła długi łyk złotego płynu, z bólem przeciskając go sobie przez przełyk. – Nie była jednak tak zwyczajnie martwa… To był… cholernie nieszczęśliwy wypadek.
Po tych słowach jej język jakby się rozwiązał, a cała historia wypłynęła z niej potokiem słów. Dawało jej to ulgę i tłumiło nieco zalegające w umyśle obrazy. Mówiła o całym dniu od początku, zaczynając wręcz od tego, co jadła na śniadanie. I choć nie wnosiło to wiele do historii, to poczuła się dziwnie zobligowana do opisania swoim przyjaciołom, choćby pobieżnie, smaku, który dziś już nie raz wracał jej na usta. Opowiedziała o treningu ze Stańczakiem i na te słowa Grzesiek przejął na chwilę historię, chwaląc się i ciesząc z tego, jak udało mu się zaskoczyć Białą i rozłożyć ją na łopatki. Szybko jednak porzucił temat, czując na twarzy jej złowrogie spojrzenie. Przez chwilę poczuł wręcz, że gdyby nie powściągnął języka, to tym razem on klęczałby na podłodze, z trudem łapiąc oddech. Nie przerwał jej już aż do końca.
Nie pominęła żadnego szczegółu. Opowiedziała o tym, jak surrealistyczne przerażenie złapało ją w samochodzie Chodorowa, o tym, jak woskowy odcień skóry miał policjant, którego spotkali na miejscu. Wszyscy odstawili drinki w momencie, gdy dotarła do opisywania denatki i tego, co powiedział im technik. Czuli, że ich żołądki przez jakiś czas nie przyjmą żadnego dodatkowego obciążenia. Przynajmniej do momentu, aż wrócą im spod gardeł we właściwe miejsce.
Jedynie Monika piła beztrosko, z oczami pełnymi szaleńczej fascynacji wlepionymi w kredową twarz Białej. Od czasu do czasu pozwalając sobie wręcz na ciche siorbnięcie.
– Rety… ale chciałabym się do niej dorwać – oznajmiła, przerywając martwą ciszę po skończonej opowieści. Wszyscy spojrzeli na nią z przerażeniem, jakby zaczęła opowiadać sprośne dowcipy na pogrzebie ukochanej ciotki. Omiotła ich niewinnym spojrzeniem, udając bądź w rzeczywistości nie rozumiejąc, o co tak naprawdę im chodzi. – A! Bo ja wam nie mówiłam! – wypaliła zdecydowanie zbyt głośno.
Zaczęła gorączkowo przetrząsać kieszenie kurtki. Na stół poleciała zapalniczka, paczka gum do żucia, papierosy, masa paragonów, stary kapsel, aż wreszcie Monika uśmiechnęła się szeroko, po czym rozłożyła przed nimi wygniecioną, spraną kartkę. Przez chwilę przyglądali się rozmazanym literom, starając się rozszyfrować wydrukowane na niej słowa. W końcu Stańczak ujął zmięty papier w dwa palce i zmrużył oczy, jakby czytał starożytny manuskrypt. Zza jego ramienia wychylał się Sierwież, mamrocząc pod nosem litery, które, jak mu się wydawało, zdołał odcyfrować. W międzyczasie połowa baru wrzasnęła z zachwytu, druga zaś, rzucając czapkami o ziemię i klnąc pod nosem, zamówiła po jeszcze jednym piwie. Mecz się skończył, trzy do dwóch dla naszych. W całym pomieszczeniu tylko pięć osób miało wynik w głębokim poważaniu. Czwórka skupionych nad świstkiem papieru przyjaciół i starszy pan sączący sennie piwo przy barze. Nawet barman dał się ponieść emocjom.
– Albo to raport z katastrofy Kurska… – zaczął niepewnie Sierwież, odbierając papier z rąk Stańczaka z obrzydzeniem, jakby właśnie trzymał pełną pieluchę. – Albo dokument świadczący o tym, że…
– Przyjęli mnie na praktyki do laboratorium kryminalistyki! – wystrzeliła radośnie Monika, zakrywając dłońmi czerwieniące się pod warstwą pudru policzki. Jej uśmiech zdawał się szerokością znacznie przekraczać szerokość jej twarzy, natomiast oczy zamieniły się w dwie błyszczące, rozbawione szparki. Ta radość stała się zapalnikiem do znacznie większego wybuchu entuzjazmu przeplatanego serdecznymi gratulacjami i uściskami, którymi hojnie obdarowała ją Biała.
– Myślałem, że chcesz być lekarzem czy czymś tam. Nie studiowałaś przypadkiem medycyny? – zaczął Stańczak, gdy emocje lekko już opadły.
– Tak, najpierw lekarz, potem farmaceuta, był nawet epizod fizyka jądrowego, aż w końcu po dwóch latach medycyny wzięła kryminalistykę jako drugi kierunek – odparł Sierwież, zgrabnie wycofując się w stronę baru po następną kolejkę płynnej radości dla siebie i Moniki.
– Fizyk jądrowy? – spytała Biała, marszcząc brwi.
– A ty wiesz, jak seksownie wyglądają ci faceci w tych ochronnych fartuchach? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. Wyraz jej twarzy zdradzał przekonanie, że wszyscy ludzie na tej zwariowanej planecie studiują fizykę jądrową tylko po to, żeby założyć ów seksowny fartuch.
– Chwila, moment. Przecież na twojej uczelni nie ma kryminalistyki – wtrącił Stańczak. – Zaczęłaś chodzić gdzieś prywatnie czy jak?
– Zaocznie się zapisałam. Dwa lata dojeżdżałam ponad sto kilometrów w każdy weekend – odparła, nie ukrywając podekscytowania. – Rodzice chcieli mnie wydziedziczyć, bo prawie przestałam do domu przyjeżdżać.
– Rodzice jak rodzice, ale jak to się stało, że my nic o tym nie wiedzieliśmy? – spytała Biała z wyraźnym zdumieniem. Chwilę później spojrzała na szelmowsko uśmiechającego się Sierwieża, który po triumfalnym powrocie z okolic baru z wyraźną radością moczył usta w palącym krtań drinku. – Wiedziałeś o wszystkim, prawda? Ty wredna gadzino!
– Taaa… Po epizodzie z fizykiem jądrowym nie chcieliśmy wam robić zbędnych nadziei… – zaczął Sierwież, jednak Stańczak przerwał mu, nim ten zdążył bardziej zgłębić temat.
– A czemu akurat laboratorium?
– Żeby, tak jak moja najdroższa koleżanka Ula, łapać złych facetów i wpieprzać ich do pierdla – powiedziała, przysuwając Białą do siebie i robiąc najgroźniejszą minę, jaką była w stanie sobie wyobrazić, co sprawiło, że wyglądała co najmniej komicznie. – Będziemy jak Tango i Cash – dorzuciła, składając dłonie w pistolet i przysuwając się do Urszuli plecami. Ona natomiast, najwyraźniej nie czując klimatu bezwzględnej powagi, zgięła się wpół ze śmiechu, o mało nie zawadzając czołem o blat stołu.
Jej rozbawienie jednak szybko rozpłynęło się w poczuciu, że jest obserwowana. Podniosła głowę i poprzez rozrzedzający się tłum bywalców zobaczyła go. Starszy człowiek, mający może sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt lat. Silnymi dłońmi obejmował niemal pusty kufel piwa, jakby tamten miał mu zaraz uciec. Jego ręce trzęsły się lekko, od czasu do czasu uderzając srebrną obrączką o brzeg kufla z brzdękiem, który z całą pewnością nie powinien się tak nieść w gwarnym pomieszczeniu. Na sobie miał schludną, dobrze leżącą, brązową marynarkę i spodnie zaprasowane w kant tak ostry, że zapewne można by się nim skutecznie ogolić. Spomiędzy klap marynarki widać było fragment dopasowanej kamizelki, kołnierz jasnoniebieskiej koszuli i szyję pozbawioną krawata. Zamiast niego wystający zza kołnierza fragment karku,a oba nadgarstki mężczyzny zdobiły wyblakłe tatuaże ginące gdzieś pod jego garderobą.
Do tego te oczy.
Jasna para oczu, błyszczących jak szlachetne kamienie, wpatrywała się w nią z wyrazem, którego nie mogła odgadnąć. Były w nich jednocześnie radość i smutek. Jak spotkanie z kimś, kogo nie widziałeś od lat i z kim widzisz się już niestety po raz ostatni.
Po raz kolejny Biała ściągnęła na siebie uwagę przyjaciół, tym razem jednak wyraźne zainteresowanie okazała tylko Monika.
– Kogo tam widzisz? – spytała, po czym zaczęła szukać spojrzeniem miejsca, na którym spoczął wzrok Białej. Po chwili jej twarz rozjaśniła się w kolejnym uśmiechu. – To mój profesor od zboczeńców! – powiedziała, ponownie zbyt mocno podnosząc głos.
Następnie uniosła rękę i pomachała starszemu człowiekowi, on zaś z ociąganiem odwzajemnił gest.
– Panie profesorze, zapraszam do nas, mamy piwko i takie tam! – krzyknęła Monika, przykładając dłonie do ust, zupełnie jakby dzieliła ich rozszalała rzeka, a nie pięć metrów zmatowiałego parkietu.
Profesor uśmiechnął się lekko, po czym drżącą dłonią uniósł kufel w geście pozdrowienia lub znaczącym nie, dziękuję, już mam. Chwilę później odwrócił się w stronę baru, jakby oczekiwały tam na niego znacznie ciekawsze widoki.
– Chyba nie jest zainteresowany – skwitowała Biała, ponownie czując na plecach zimny dreszcz, którego nie był w stanie stłamsić nawet sympatyczny uśmiech starszego człowieka.
– Profesor od zboczeńców? – spytał Stańczak tonem na wpół kpiącym, na wpół domagającym się wyjaśnień. Uniósł przy tym jedną brew i gestem uzbrojonej w pustą szklankę dłoni delikatnie zachęcał Monikę do rozwinięcia tematu.
– Dokładniej to wykładał u nas podstawy zbrodni rytualnych i tych dokonywanych na tle seksualnym – odpowiedziała Monika, w tłumie wychodzących osób tracąc na chwilę profesora z oczu. Gdy niewielki pochód zmierzający do drzwi wyjściowych się przerzedził, po starszym człowieku nie został prawie żaden ślad. Jedynie świeżo opróżniony kufel świadczył o tym, że nie zobaczyli ducha ani nie stali się ofiarą masowej halucynacji. Co jak co, ale trzeba było przyznać, że profesor od zboczeńców wiedział, jak ulotnić się z klasą.
– I poszedł – mruknęła Monika lekko zawiedziona.
– Może postanowił dziś jeszcze trochę pogwałcić i pomordować? – odparł Stańczak, podnosząc do ust szklankę. Spojrzał na naczynie z wyrzutem, gdy tylko zauważył, że jest zupełnie puste i od ostatniego łyka jakoś nie zdążyło się w żaden magiczny sposób napełnić.