Szklarz - Komorowski Daniel - ebook + audiobook + książka

Szklarz ebook i audiobook

Komorowski Daniel

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po burzliwym rozstaniu z żoną dziennikarz Adam Lebuda stara się na nowo poukładać swoje życie i pobudzić nieco przykurzoną karierę. Presja w redakcji i obiecana premia są wystarczającą motywacją do poszukiwania tematu godnego najwyższych wyświetleń w sieci. Gdy pewnego dnia pod jego drzwi trafia tajemnicza łamigłówka, Adam nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że nie tylko trafił mu się doskonały temat na artykuł, lecz również został przez to wciągnięty w sam wir zbrodni szalonego mordercy. Rozwiązaniem zagadki okazuje się bowiem miejsce zbrodni, gdzie z wyjątkowym okrucieństwem został zamordowany mężczyzna. Adam zjawia się tam przed policją, fotografując wszystko i opisując w artykule, który szybko wybija się w internecie.

Czy tajemnicza łamigłówka ma coś wspólnego z wydanym niedawno bestsellerem, który zgromadził rzeszę fanów próbujących rozwikłać dołączoną do niego zagadkę? Jak policja poradzi sobie nie tylko z mordercą, lecz także z niepokornym dziennikarzem, który wydaje się jedynym łącznikiem między przestępcą a organami ścigania? Czy Adam zdoła znaleźć rozwiązanie, gdy na szali ważyć się będzie życie ukochanej osoby?

Sadystyczny morderca ma swój cel i nie cofnie się przed niczym, byleby go osiągnąć.

Czy Szklarza można powstrzymać?

Daniel Komorowski w swoim kryminalnym debiucie zwodzi i podrzuca fałszywe tropy, buduje napięcie i intrygę, prowadzi czytelnika przez labirynt umysłu mordercy niczym wytrawny mistrz suspensu.

Nietuzinkowy bohater w świecie mrocznych zagadek. To czyta się samo! Polecam. MAX CZORNYJ

Bardzo udany, zaskakujący debiut kryminalny.Polecam. MARCEL MOSS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 567

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 9 min

Lektor: Wojciech Masiak
Oceny
4,0 (125 ocen)
66
25
16
10
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jolant33

Z braku laku…

brutalna. nie potrzebne opisy
00
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Co to była za książka? Genialna! A lektor? Majstersztyk! Trzyma w napięciu, wciąga jak wir! Adam Lebuda to dziennikarz, który rozpaczliwie szuka tematu do opisania. Naczelny domaga się artykułu, a na horyzoncie brak inspiracji. Życie osobiste w gruzach, zawodowe – też nie najlepiej. Niestety, zamiast poprawy, szykuje się burza z piorunami. Niespodziewanie pod jego drzwiami pojawia się tajemnicza łamigłówka, prowadząca go prosto do miejsca zbrodni. Czy trafił mu się temat na pierwszą stronę? Dlaczego właśnie jemu podrzucono tę zagadkę? Kochani, większość książek autora przesłuchałam w formie audiobooków, więc i tym razem zdecydowałam się na tę wersję. Wiem, że niektórzy twierdzą, że słuchanie audiobooków to nie to samo co czytanie, ale się z tym nie zgadzam. Na rynku jest mnóstwo książek, i choć sporo czytam papierowo, to audiobooki pozwalają mi na “czytanie” wtedy, kiedy fizyczna książka jest poza moim zasięgiem. Każda książka Daniela Komorowskiego w wersji audio to strzał w dziesiątkę...
00
Aguleczek5

Całkiem niezła

Mam bardzo mieszane odczucia po lekturze. Z jednej strony tytuł dobrze się czytało, autor zaserwował ciekawą intrygę kryminalną i miał na nią niezły pomysł. Jednak sama narracja pierwszoosobowa, jak i kreacja głównego bohatera mnie nie przekonała. Szybko zaczęłam się irytować na drażniące przemyślenia i powtarzające się opisy prozaicznych czynności. Całość trochę sprawia wrażenie jakby autor w swoim debiucie kryminalnym dopiero uczył się jak pisać książkę w tym gatunku i usilnie starał się dopasować do ogólnych założeń. Mamy więc i odpowiednio brutalne opisy morderstw, mamy zwroty akcji i zakończenie, które teoretycznie powinno czytelnika zaskoczyć. Ja fanką finału nie jestem, a wręcz czuję delikatny niesmak, bo według mnie takie a nie inne rozwiązanie to pójście na łatwiznę. Ponadto zabieg ten czytałam już wielokrotnie, więc u mnie elementu zaskoczenia nie było. Liczę, że w obiecanej kontynuacji będzie już bardziej nietuzinkowo, mniej odtwórczo, a więcej własnego stylu, którego autor ...
00
kielcensis

Nie polecam

nie, nie, nie i jeszcze raz nie!!! wtórne do bólu!!! szkoda drzew na papier. autor i wydawnictwo postanowili zakpić z czytelników
00
agibagi87

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka a zakończenie totalnie mnie zaskoczyło Polecam!!!
00

Popularność




Copyright © 2024 DANIEL KOMOROWSKI

All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone

Copyright © 2024 WYDAWNICTWO INITIUM

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW

Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ

Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS

Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB

Konsultacje: IZABELA NESTIORUK-NAROJEK, OLGA KOZŁOWSKA

Fotografia wykorzystana na okładce:

DAVE WALL / ARCANGEL

WYDANIE I

ISBN 978-83-67545-77-8

Wydawnictwo INITIUM

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

facebook.com/wydawnictwo.initium

PROLOG

Widzę go. Nareszcie się zjawił. Zaczynałem się już obawiać, że zrezygnował. Miał być punkt dwudziesta, jest już pół godziny po. Nie lubię spóźnialskich. Zero kultury. Pamiętam, jak kiedyś wujo wspominał, że te młodsze pokolenia mają w nawyku spóźnianie i że nauczyliby się punktualności, gdyby pożyli w czasach, kiedy nie było telefonów i internetu. Teraz, gdy ktoś ma się spóźnić, to przeważnie wysyła wiadomość i tyle. Kiedyś nie było o tym mowy, należało być punktualnym, bo jeśli nie zdążyło się na czas, to nie było możliwości szybkiego powiadomienia drugiej osoby, co zmuszało ją do czekania w niewiedzy. Jak wiadomo, to nic przyjemnego. To samo z randkowaniem. Wujo opowiadał, że aby umówić się z ciocią, musiał czekać na nią pod jej szkołą. Gdyby nie zdążył na dzwonek, nie mógłby zaproponować jej wspólnego wyjścia, bo ta zaraz po lekcjach spieszyła się na autobus do domu na wsi, i nie byłoby randki. Obecnie takie rzeczy załatwia się przez telefon, a to rozleniwia.

Mniejsza jednak o to. Istotne, że mój spóźnialski nareszcie dotarł na miejsce. Ciekawe, czy przeprosiłby za swoje zachowanie, a jeśli tak, to jakiej użyłby wymówki? Przysnął? Musiał coś załatwić? Utknął w korku?

Ludzie są żałośni… Wieczne wymówki i usprawiedliwienia, ciągłe zrzucanie winy na coś lub kogoś, byle tylko nie przyznać się, że sami zawalili. Dzisiaj koniec z tym. Przynajmniej dla niego…

Otworzył drzwi i stoi w nich jak jakaś niedojda. Jest już ciemno i… nie, nie cytuję piosenki Kupichy. Naprawdę jest już ciemno, mamy wieczór i koleś oświetla sobie wnętrze telefonem. Przy wejściu znalazł włącznik światła, lecz po kilku próbach uruchomienia go odpuścił. Słusznie. Nie powiedzie mu się to. W końcu jesteśmy w miejscu, gdzie na światło można liczyć jedynie za dnia. Po dawnym oświetleniu pozostało tylko wspomnienie.

Rozgląda się na boki. Gołym okiem widać, że boi się i waha, czy iść dalej. No chyba nie spodziewał się czerwonego dywanu i stołu z białym obrusem zapełnionym jedzeniem?

Po chwili rusza przed siebie.

– Halo? Jest tu kto?! – krzyczy nieśmiało.

To mnie woła, lecz nie odpowiem. Mój głos usłyszy dopiero za jakiś czas. Wtedy chętnie z nim porozmawiam.

Wyszedłem nieco z ukrycia. Jestem tuż za nim i tak jak przewidziałem, nie zauważył mnie, przyczajonego we wnęce z kijem baseballowym w dłoni. Minął mnie o dobry metr. Czuję jego perfumy, dość mocne. Musiał sporo ich użyć, aż zakręciło mnie w nosie. Nie wiem, co to za marka. Nie jestem typem faceta, który je ot tak rozpoznaje. Nie jest mi ta wiedza potrzebna do szczęścia. Znam się za to na innych rzeczach, które niedługo ochoczo wykorzystam.

Pan Pachnący ciągle się rozgląda. Mógłbym iść o zakład, że kusi go, by się wycofać. Nigdzie jednak nie pójdzie. Wydostanie się stąd dopiero za dzień, może dwa, a opuści to miejsce nie o własnych siłach, tylko nogami do przodu, zapakowany w czarny plastikowy worek.

Idzie dalej. Wolno, bo wolno, ale się nie wycofał. Wyglądał mi na tchórza, ale jak widać, nim nie jest lub po prostu do przodu pcha go wizja nagrody, obietnicy tego, co może zdobyć. Ludźmi łatwo jest manipulować. Wiedziałem, że z nim będzie podobnie.

Dalej macha telefonem, jakby liczył, że jego mierna latareczka wszystko mu oświetli. O to tu chodziło. Dlatego wybrałem taką, a nie inną porę. Miało być ciemno. Czuję w piersi, jak coraz mocniej nie mogę doczekać się finału. Ciekawe, kto niecierpliwi się bardziej? Ja czy on? Nasze powody są całkiem odmienne, ale grunt, że już niedługo każdy dostanie to, czego oczekuje. Ja dosłownie, a mój nowy kolega dotrze po prostu do finału historii, po którym oczekuje bardzo wiele.

Dalej zmierza przed siebie, a ja za nim, w bezpiecznej odległości, cicho niczym cień. Nie widzi mnie, nie słyszy ani nie czuje. Nie spryskałem się żadnymi fiołkami czy innymi bzdetami. Jego kroki są coraz pewniejsze. Uważa pewnie, że jeśli do tej pory nic się nie stało, to nic mu nie grozi. Oj, jak on się myli… W końcu dojrzał przygotowaną niespodziankę, a właściwie miejsce do niej prowadzące. Stanął przed pomieszczeniem, gdzie wszystko się rozegra. Światło z jego komórki ukazało mu masywne, niebieskie, dwuskrzydłowe drzwi, spod których wyzierało drugie źródło światła z zostawionej tam przeze mnie zapalonej latarki. Pachniś przełyka głośno ślinę, co w panującej tutaj ciszy bez problemu dociera do moich uszu. Połknął przynętę, czyli podszedł do drzwi i pchnął je. Te zaskrzypiały, drażniąc zarówno moje, jak i jego uszy. Kieruje telefon do środka, znajduje jedną z naszykowanych przeze mnie na tę okazję przenośnych lamp wiszących na stojaku i włącza ją.

Jestem tuż przed wejściem, tuż za nim. Nie widzę twarzy frajera, ale jestem pewien, że ma rozdziawione usta i rozszerzone źrenice. Rozejrzał się po pomieszczeniu, po czym podniósł prawą stopę, reszta jego ciała drgnęła. Nie wiem, czy zamierzał wchodzić głębiej, by dalej się rozeznać, czy jednak chciał zawrócić. Nie zdążyłem się o tym przekonać. Zacisnąłem mocniej palce na rękojeści kija, zamachnąłem się porządnie i uderzyłem typa w tył głowy. Ten natychmiast bezwolnie upadł na ziemię, jakby mój cios w jednej chwili wypompował z niego całe życie. Skojarzył mi się z nadmuchanym balonem, z którego wypuszcza się powietrze. Balon robi się coraz mniejszy i mniejszy, aż zostaje z niego jedynie flak. Tak samo wygląda leżący teraz przede mną facet. Poza charakterystycznym i zabawnym dla niektórych piskiem dało się usłyszeć jedynie tępe stuknięcie, a po nim krótki łomot podczas upadku.

Koleś przypomina wypompowany balon i tak jak gumowy worek można nadmuchać ponownie, niejako przywracając go do życia, tak samo niedługo i Pan Pachnący powróci do przytomności. Nie uderzyłem go na tyle mocno, by umarł. Śmierć dopiero nadejdzie.

Nareszcie się budzi. Spał prawie godzinę… Ile można? Po prawdzie mogłem go swobodnie do wszystkiego przygotować, ale że z natury jestem niecierpliwym człowiekiem, to czas, aż wypachniona księżniczka ocknie się po tym, jak ją przyszykowałem, niemiłosiernie mi się dłużył.

Facet zaczyna panikować. Najpierw otworzył oczy, poczuł ból głowy, a gdy chciał złapać się za stłuczone miejsce, gdzie jego kasztanowe włosy skleiły się z krwią, dotarło do niego coś, co napędziło mu tęgiego strachu. Odkrył, że jest przywiązany, i natychmiast zaczął się szarpać. Nic mu to jednak nie da. Porządnie przywiązałem go do rur na ścianie. Nogi, ręce, w pasie. Może szamotać się i targać, ale wszystko na próżno. Jest niemal całkowicie unieruchomiony i skazany. Skazany na mnie.

W końcu mnie dostrzega. Stoję za lampą, którą zapalił, kolejna – włączona już przeze mnie – jest po drugiej stronie pomieszczenia. Dzięki nim obydwaj jesteśmy dobrze oświetleni, podobnie jak miejsce, w którym się znajdujemy.

– Co… Gdzie… Gdzie ja jestem? – pyta po chwilowym zamotaniu, wybałuszając na mnie gały.

Co mu się dziwić? Niecodziennie człowiek budzi się spętany, przed obcym, i to w budynku, do którego normalnie by się nie weszło. W tym jednak rzecz, by daną osobę skutecznie do takiej wycieczki zachęcić. No cóż… Mam dar przekonywania.

– Gdzie? Chyba wiesz, gdzie wchodziłeś? – odpowiadam.

– Czego… Czego chcesz? – duka wystraszony.

Mam nadzieję, że nie zmoczy się w spodnie. Nie mam zamiaru wąchać jego szczyn.

– Powiedzmy, że się zabawić. Satysfakcjonuje cię taka odpowiedź?

– Jak zabawić? Kim jesteś?

– Krwawo – odparłem krótko na pierwsze pytanie. Sięgam po diabelnie ostry nóż, kupiony w innym mieście i miejscu, do którego, szczerze wątpię, że w razie czego mogłaby dotrzeć policja, a tym bardziej namierzyć mnie w ten sposób. Ostrze przytykam do polika Pana Pachnącego, który aż się zatrząsnął, zapewne od zimna połączonego z coraz to większym lękiem o własne życie. – Kim jestem? – powtarzam jego drugie pytanie. – Na razie zwyczajnym facetem – odpowiadam – ale już dzisiaj to się zmieni, a gdy cię znajdą, oficjalnie zostanę mordercą.

– Znajdą? Zabijesz mnie?!

Facet trząsł się coraz bardziej. Aż robiło mi się go żal… Nie. Nie robiło. W sumie jest mi obojętny.

– To chyba logiczne, że zginiesz. Myślałeś, że po co to wszystko? Czego się spodziewałeś? Nie zapominaj, że jesteś związany, a ja mam nóż.

– Ale. Nie możesz… Mam żonę, dziecko w drodze…

– Nie obchodzi mnie to. – Wzruszyłem ramionami i wziąłem się do pracy.

Nożem naciąłem jego polik. Z rany pociekła krew, a jej właściciel krzyknął. Powtórzyłem cięcie na drugim poliku, lecz wykonałem je mocniej niż poprzednim razem. Tutaj purpura poleciała zdecydowanie szybciej i nawet trysnęła w moim kierunku. Nie odsunąłem się. Nie obawiałem się kontaktu z DNA przyszłego trupa ani ryzyka, że mogę zostawić swoje na nim. Może to moja pierwszyzna, ale raczej odpowiednio się przygotowałem na tego typu akcje. Jestem szczelnie ubrany w grubą bluzę z kapturem oraz ciemne spodnie, miałem czepek na głowie i bandanę na brodzie skrywające wszystkie włosy, no i rękawice na dłoniach. Czułem się bezpiecznie.

Kolejne cięcie. Tym razem zarysowałem mu głęboko czoło. Skóra rozwarła się niczym suwak, a usta faceta wyrzucały raz za razem niekończące się krzyki. Ból i przerażenie robiły swoje. Ciąłem typa dalej, a on darł się i darł, lecz mógł to robić do woli. I tak nikt go nie usłyszy.

A jeśli już jesteśmy przy słyszeniu, bądź też nie, to coś mi przyszło do głowy. W jednej chwili, gdy zaświtała mi ta myśl, od razu zamieniłem ją w czyny. Lewą ręką chwyciłem Pachnącego za prawe ucho, a drugą tuż przy głowie przyłożyłem do niego ostrze. Facet zawył z przerażenia, zapewne domyślając się, co zaraz się stanie, a że nie lubię rozczarowywać, to pociągnąłem kilkukrotnie nożem. Ostrze było bardzo ostre, więc nie miało zbytnich problemów z nowym zadaniem i lada moment oderżnięte ucho znalazło się w mojej dłoni. Krew tryskała jak szalona, obryzgując mnie i właściciela ucha. Różnica między nami polegała tylko na tym, że mnie miniony zabieg plastyczny niezmiernie bawił, a operowanego już niekoniecznie.

Pokręciłem głową i cmoknąłem w zamyśleniu. Kurczę, mój towarzysz nie był zadowolony ze świadczonych przeze mnie usług, więc wypadałoby się poprawić, jakoś mu zadośćuczynić. Spojrzałem na najnowszą ranę. Trochę poszarpana, miejscami nierówne cięcie. Szybko podjąłem decyzję, co dalej. Odrzuciłem oderżnięte ucho na ziemię i zabrałem się do drugiego, lecz do jego oddzielenia podszedłem bardziej skupiony i – doświadczony poprzednim podejściem – tym razem odciąłem je perfekcyjnie równo. Gdy w towarzystwie symfonii krzyków oceniałem swoje dzieło, w pewnym momencie aż zagwizdałem. Cholera, mogłem iść na medycynę. Byłby ze mnie zacny chirurg.

Niestety, wszystko, co dobre, szybko się kończy. Mój pacjent odpłynął. Utrata krwi, szok… Wszystko miało swój wpływ, niemniej żył jeszcze, więc zabawa się nie skończyła. Mam gorącą nadzieję, że się ocknie…

Wodzę wzrokiem po jego ranach na głowie i w pewnym momencie, ni stąd, ni zowąd, przewinęło mi się w głowie… szkło. Szkło, którego z wybitych w fabryce okien całkiem sporo walało się na ziemi. Tym sposobem wpadłem na kolejny pomysł. Najwyraźniej daje mi się we znaki kreatywność. Kreatywność, która powinna wybudzić ze snu mojego nowego znajomego. Co to za pomysł? Taki, dzięki któremu – skoro już mam stać się mordercą – wkroczę na tę arenę konkretnie i z potężnym przytupem. Niech się dzieje…

ADAM

1. WTOREK, 12 WRZEŚNIA

Gwiżdże czajnik. Nie znoszę tego dźwięku. Z początku cichy, jakby budził się do życia, a z każdą chwilą coraz głośniejszy i bardziej rozdzierający wszelkie moje zmysły. Pędzę w piżamie z łazienki na złamanie karku, bo zaraz pęknie mi głowa. Szybko zdecydowałem, że lepiej skończyć choćby ze skręconą kostką, byleby tylko ryk czajnika ustał. Na szczęście cała droga przebiega bez komplikacji. Jazgot milknie, a ja bez żadnych uszkodzeń na ciele zalewam wrzątkiem zieloną herbatę.

Przeczesując dłonią ciemne włosy, rozglądam się po kuchni, dumając, co zjeść na śniadanie. Przeważnie jem owsianki, niby taka moja poranna dieta, rytuał, ale dzisiaj nie mam specjalnie ochoty na te wióry o ledwo zauważalnym smaku. Wolę kanapki. Wiem, wiem, poszalałem z fantazją… Mam po prostu ochotę na trochę chleba i szynki, z pomidorem na wierzchu. A jak już o pomidorze mowa, to nie zaszkodzi trochę cebulki.

Z gotowym zestawem śniadaniowym idę do salonu. Siadam na krześle i połykam jedną kanapkę za drugą. Herbatę wypijam do połowy, idę umyć zęby, po czym ubieram się w ciemne jeansy i czarną koszulkę. Z wieszaka u wejścia do mieszkania ściągam czarną skórzaną kurtkę i wychodzę. Mam spotkanie.

Gdy zaciągam za sobą drzwi mieszkania, zauważam na wycieraczce kopertę. Biała, zwykła. Podnoszę ją, w środku znajduję zgiętą na pół kwadratową kartkę. Rozkładam ją, a na niej widzę… No właśnie. Co to jest? Żaden list, żadne ogłoszenie… Jakieś wydrukowane ciągi liter… Wzruszam ramionami, chowam wszystko do kieszeni kurtki na lewej piersi, zamykam drzwi na klucz i idę na spotkanie. Wolę się nie spóźnić. Gdy wstałem, zobaczyłem SMS-a z wiadomością od informatora, że ma dla mnie „newsa”, jak to określa, no i że liczy na tę samą stawkę, co zawsze.

Idę do pobliskiego parku. To w nim jesteśmy umówieni. „Agent”, bo tak kazał na siebie wołać od naszego pierwszego spotkania, czeka na tej samej ławce, co zwykle. Siadam obok, nie witamy się. Nie lubię podawać ręki, a on nie ma z tym problemu. Od razu przechodzi do rzeczy i zdradza, po co mnie wezwał. Muszę przyznać, że czuję się zawiedziony.

– Tylko tyle? – wypalam od razu. – Pisałem podobny artykuł w zeszłym tygodniu. Po twojej wiadomości sądziłem, że masz naprawdę coś mocnego.

– Nie narzekaj, tylko płać – odparł, na co mam ochotę zaśmiać się w głos.

Co prawda taki mamy układ. Informacje za kasę, ale kolejne mieszkania kupione za bezcen przez ludzi u władzy to już nic oryginalnego. Jestem dziennikarzem, żyję z nowości, najlepiej bulwersujących, a to, z czym przyszedł do mnie informator, to odgrzewany kotlet, nic więcej. Nie widzę w tym temacie żadnego materiału na kolejny artykuł ani już na pewno nie chce mi się go pisać. Mógłbym tylko skopiować poprzedni, zmienić ewentualnie nazwiska, ale to nie dla mnie. Chcę czegoś więcej niż tylko posuwania się po linii najmniejszego oporu. W ostatnim czasie miałem trochę problemów i egzystowałem, byleby przetrwać, ale na pisanie co rusz identycznych rzeczy mam uczulenie, po którym wyskakuje mi wysypka na tyłku. Tym razem więc podziękuję.

– Daj znać, jak będziesz miał coś lepszego – mówię do Agenta i wstaję, by odejść. Ten łapie mnie za nadgarstek, na co mam ochotę rąbnąć go łokciem w twarz. Nie lubię dotykania, a on przekroczył granicę. Na swoje szczęście jednak mnie puścił. Widać dojrzał złość w moich oczach i wolał nie sprawdzać, co może się wydarzyć.

– Mam zgłosić się do konkurencji? – zapytał, licząc, że coś tym ugra. Mnie to nawet nie obeszło.

– Rób, co chcesz. Ja byle czym nie będę się zadowalał – odburknąłem i odszedłem jak gdyby nigdy nic, chociaż byłem solidnie rozczarowany. Powinienem w najbliższych dniach mieć gotowy artykuł, a na razie po nowym materiale nie ma ani śladu.

Poczułem wibrację w kieszeni, a wraz z nią rozbrzmiał dzwonek telefonu, na który ustawiłem sobie kilka lat temu piosenkę w wikińskich klimatach Valhalla calling wykonaną przez Peytona Parrisha oraz Miracle of Sound. Świetna wersja, która mnie wręcz od siebie uzależniła.

– Kurde… – Ulubiony kawałek niestety nie przyniósł nic dobrego. Gdy spojrzałem na wyświetlacz aparatu, okazało się, że dzwonił naczelny. Chyba wywołałem go myślami…

Nie ma to tamto. Powinienem odebrać, ale nie robię tego. Melodia dobiega końca i po kilku sekundach dostaję wiadomość z tego samego numeru: „Przyjedź do gazety”. Niech to szlag. Tego mi jeszcze brakowało. Rozmowy na dywaniku… Minęłaby mnie, gdybym odebrał? A może oddzwonię i jakoś się wywinę? Warto spróbować. Wybieram ostatnie połączenie. Słyszę sygnał, po nim kolejne. Tym razem to szef nie odbiera. Muszę więc jechać… Nie wykpię się.

Do gazety pojechałem swym trzyletnim hyundaiem i30. Zameldowałem się w recepcji u blond Malwiny, którą szef na bank posuwa. W sumie kto by tego nie robił na jego miejscu? Młoda, zgrabna, o sporych piersiach. Do tego zawsze w mini delikatnie ponad kolano, czasem trochę bardziej. Działa na wyobraźnię, gdy się na nią popatrzy. Mnie jednak nie było to dane, gdyż szef czekał w swym gabinecie i kazał mi wejść niemal od razu. Niechętnie, ze względu na opuszczenie atrakcyjnej sekretarki oraz zbliżającą się rozmowę, wszedłem do środka, zamykając za sobą drzwi. Znalazłem się w przestronnym pomieszczeniu z mahoniowym biurkiem, regałami z dokumentami w segregatorach i teczkach. W kącie stała skórzana kanapa i szklany stolik oraz barek z whisky i szklaneczkami. Z pokaźnych okien na całej ścianie rozciągał się widok na miasto, i to widok nie byle jaki, wszak byliśmy w wieżowcu na jego przedostatnim piętrze.

– Jesteś – odezwał się Paweł Jurgielewicz, gdy tylko mnie zobaczył.

– Jak szef sobie życzył. O co chodzi?

– Nie wiesz? – rzucił z drwiącym uśmieszkiem. Zgrywa przemądrzałego ważniaka, ale co mu się dziwić? To on tu zatwierdza przelewy.

– O artykuł? – pytam, gdyż zdaję sobie sprawę, że raczej tylko tego może tyczyć się to wezwanie. Innych powodów nie widzę.

– Artykuł, artykuł – potwierdza, kiwając głową i mierząc mnie spojrzeniem. Co on? Po sekretarce nabrał ochoty na mnie czy co? – Kiedy będziesz miał coś nowego? Nie dałeś nic od ponad tygodnia. Za co ci płacę?

– Za artykuły.

– No i gdzie one są?

– Na razie nic nie mam.

– Więc za co chcesz dostać pensję? – Mam już zamiar coś odpowiedzieć, lecz ubiega mnie i kontynuuje reprymendę: – Słuchaj. Nie obchodzi mnie, czy chcesz wygrać konkurs i premię, czy nie. Myślałem, że wszystkich to zmotywuje, ale widać na ciebie nie podziałało. Mimo to masz pisać i nie interesuje mnie, że brakuje ci chęci czy pomysłów. Jesteś dziennikarzem, rób więc to, co do ciebie należy.

– Może będę mieć jeden temat – informuję go nader niechętnie, wyciągając jako ratunek porannego „newsa” od Agenta. Niestety nie mam wyjścia, choć wiem, że także szef z pewnością nie będzie zadowolony.

– Jaki?

Spodziewam się tylko jednej reakcji, gdy się podzielę swoim błyskotliwym pomysłem, ale co zrobić? Żałuję, że cokolwiek mówiłem.

– Koleś po znajomościach kupił mieszkania za…

– Pisałeś o tym w zeszłym tygodniu. – Jurgielewicz nawet nie pozwolił mi dokończyć. Może to dobrze? Co tu właściwie było do dokańczania? Stwierdził niepodważalny fakt, z którym nie sposób dyskutować. Mogłem się jedynie bronić, żeby spróbować chociaż delikatnie załagodzić sytuację.

– Tym razem chodzi o kogoś innego – zaznaczam, żeby przypadkiem nie przyszło mu do głowy, że zapomniałem o tamtym materiale albo po prostu zaproponowałem zrobienie z niego zrzynki. Coś jednak czuję, że to i tak mało zmieni.

– Kogo? – zapytał, lecz zaraz machnął lekceważąco ręką, potwierdzając moje przypuszczenia. – Zresztą nieważne. Nie obchodzi mnie, o kogo tym razem. Zapomnij, że zbędziesz mnie kopią tego samego, co już pisałeś. Masz mieć coś całkowicie nowego.

Już nie szukam dalszych wymówek, nie będę też przyznawał, że tak naprawdę nie chciałem tego opisywać. Nie ma sensu. Niech się naczelny wygada, dobrze mu to zrobi. Może dysząc sekretarce do ucha podczas najbliższych uniesień, nie będzie jej truł, jakiego ma durnego pracownika, tylko zajmie się robotą.

Z konkursem miał jednak rację. Działał zachęcająco. Pod koniec ubiegłego roku chylącą się ku upadkowi gazetę przejął milioner Dariusz Kreft. Przechrzcił ją na „Dziennik Łódzkie Info”, zainwestował, odnowił wszystko, wpompował kasę w udogodnienia, rozwój. Gazeta nie jest już wydawana tylko na papierze, lecz także on-line, i to ta druga wersja cieszy się większą poczytnością oraz przynosi więcej zysków. To również z nią związany jest konkurs. Prezes Kreft chciał zmotywować wszystkich do działania i poświęcenia się pracy, więc ogłosił, że dziennikarz, którego artykuły na przestrzeni obecnego roku uzbierają razem najwięcej wyświetleń, zostanie nagrodzony premią, i to nie jakimiś śmiesznymi pięćdziesięcioma złotymi na wigilijną rybkę czy już dosyć intrygującymi pięcioma stówkami, a dumnie prezentującą się jedyneczką w obstawie czterech zer. Konkret.

Przebieg zmagań można śledzić w podsumowaniu na wewnętrznej stronie gazety, gdzie właściciel jest w stanie na bieżąco obserwować dokładne statystyki każdego podwładnego. Co, gdzie, jak i kiedy, kto jest na którym miejscu w tym istnym wyścigu szczurów, a więc także komu idzie najsłabiej i kogo ewentualnie warto zwolnić, by zastąpić kimś nowym, lepszym.

Od samego początku nikt jednak nie stracił posady. Dziesięć tysięcy drogą nie chodzi i pokaźnie zachęciło wszystkich do pracy na pełnych obrotach. Wszak kto pogardziłby taką premią? Kreft był tak obrzydliwie bogaty, że dla niego były to zaledwie grosze, ale dla jego pracowników był to solidny zastrzyk gotówki. Poza tym zależało mu na sukcesie jego nowej inwestycji i wpompowywał kasę, ile się dało i w co się dało, również w ludzi.

Z początku sam również bardzo zapaliłem się do wygrania tej sumy i przez jakiś czas byłem nawet na samym szczycie, ale… Wydarzyło się w moim życiu parę nieprzyjemnych spraw, które podcięły mi nie tylko skrzydła, ale dosłownie wszystko. Straciłem chęci na wyścig, na staranie się, angażowanie. Straciłem… prawie wszystko i dopiero powoli biorę się w garść. Idzie mi to topornie, ale robię, co mogę.

Wysłuchałem, co szef miał mi do powiedzenia, pokiwałem głową, obiecałem posłusznie poprawę i wyszedłem potulny niczym baranek. Czy mogłem inaczej? Nie jeśli chciałem zachować tę pracę. Nie najgorzej płatna, mogłem pisać z mieszkania, w siedzibie gazety zjawiając się jedynie okazjonalnie, więc co tu narzekać? Do tego perspektywa tegorocznej premii, choć na nią niestety mam już niezwykle małe szanse, ponieważ w ostatnim czasie równomiernie z moim zapuszczeniem się inni już dawno mnie wyprzedzili oraz wyśrubowali przewagę. To nie tak, że nic nie pisałem i spadłem na sam dół. Pisałem, lecz tylko po to, żeby odbębnić i tyle. Nie wysilałem się nad tematami, kreatywnością, niczym. Robiłem konieczne minimum, żeby mnie nie zwolnili.

Teraz tylko cud w postaci kozackiego artykułu – najlepiej obszernego i udostępnianego w kilku częściach, którymi mógłbym dozować i pobudzać napięcie, by przyciągnąć do siebie na stałe czytelników – byłby w stanie zmienić moją sytuację. Jaki temat mógłby mi to zagwarantować? Na pewno nie mieszkania za bezcen i nadużywanie władzy… Mogę więc chyba jedynie marzyć o dziesięciu tysiącach nagrody i pozostaje mi skupić się na utrzymaniu posady i pensji, jaką mam. Małe i nic nieznaczące materiały – przybywam!

Wróciłem do mieszkania. Jakie mam plany na resztę dnia? Waham się między wyczekiwaniem resztkami nadziei cudu w postaci znalezienia porządnego tematu a grą na PlayStation. Myślę, że co nieco najnowszego Assassina nie zaszkodzi. Później pogrzebię w internecie i spróbuję się czymś zainspirować. Przy dobrych wiatrach może uda mi się przerobić artykuł z innej gazety, połączyć go z kolejnym i wyjdzie coś obiecującego. Może nic wielkiego, czym zapewnię sobie solidny zastrzyk wyświetleń, ale chociaż taki tekst na alibi, żeby było, że coś robię, i Jurgielewicz się nie czepiał, co da mi kilka dni spokoju.

Zdjąłem i odwiesiłem kurtkę na wieszak, a gdy ruszyłem do salonu, największego z moich trzech pokoi, by uruchomić grę, przypomniałem sobie o wcześniejszym znalezisku. Usiadłem na kanapie. Włączyłem telewizor, plejkę i Assassin’s Creed: Valhalla, po czym wyjąłem z koperty tajemniczą kartkę, by raz jeszcze jej się przyjrzeć. Mym oczom ukazał się jakiś okrąg, a nawet kilka okręgów wpisanych w siebie, a w nich ciągi liter. Na niektórych jakieś znaki, na pierwszy rzut oka przypominające połówki typowych liter, być może też cyfr. Nie mam pojęcia, o co tu chodzi, i mam ochotę rzucić papier na bok, by móc zacząć grać, gdyż ekran powitalny zaprasza mnie już do wirtualnego świata wikingów. Wikingami interesuję się już od dawna, temat pochłonął mnie kilka ładnych lat temu. Coś jednak nie pozwala mi zająć się grą. Dziwne wrażenie, jakbym już gdzieś widział podobne kompozycje jak te na znalezisku. Tylko gdzie? Zawartość kartki nie przypomina żadnej ulotki promocyjnej, a jakąś zagadkę. Za młodych lat rozwiązywałem ich całkiem sporo. Rodzice kupowali mi masę gier czy gazet z łamigłówkami, żebym ćwiczył mózg i się rozwijał. Może ta przed oczyma przypomina mi jedną z tych, z którymi zmagałem się wtedy za dzieciaka? Próbuję sobie coś przypomnieć, lecz nic to nie daje. Czuję pustkę w głowie, nic więcej. Co jednak istotne – niemal samoistnie zapada decyzja, by na zagadce skupić całą uwagę. Valhalla musi trochę poczekać. Zagram, jak rozwiążę to coś.

Obróciłem czarno-białą kartkę do góry nogami kilka razy, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Patrzenie na nią, jak się może wydawać, od głównej strony nic nie daje. Litery ułożone są obok siebie bez żadnego sensu, logiki, a przynajmniej ja ich nie dostrzegam. Rozwiązanie jest bardzo dobrze ukryte i bez klucza nie ma szans, żebym je odnalazł… No, chyba że te bohomazy to głupi żart? Ale raczej wątpliwe. Co muszę przyznać, to że ktoś się nad tym solidnie napracował. Facet albo kobieta, bo w sumie może to być każdy, ma łeb na karku. Za nic nawet nie jestem w stanie znaleźć punktu zaczepienia. Może gdybym chociaż wiedział, do czego nawiązuje rozwiązanie, to byłoby łatwiej.

Sięgam po kopertę. Zaglądam do środka na wszelki wypadek, by upewnić się, że nic już w niej nie ma. Niestety. Koperta jest pusta, jak była wcześniej.

Nawet nie wiem, kiedy wybiła godzina szesnasta… Łamigłówka pochłonęła mnie bez reszty. Wciągnąłem się jak dzieciaki w obecnych czasach uzależnione od telefonów, które nie mają pojęcia, co dzieje się dookoła, tak mocno siedzą zahipnotyzowane w swym wirtualnym świecie. Nie liczy się nic ani nikt, tylko to, co wyświetla ich ekran do momentu, aż wyczerpie się bateria.

Moją rozładowaną baterią jest żołądek, w którym zaburczało mi tak nagle, głośno i mocno, że mało wiele, a wystraszony podskoczyłbym na kanapie. Poczułem się jak bohater filmów Obcy, gdzie tytułowy potwór zalęgnięty w ciele człowieka wyrywa się z jego piersi na wolność. Tak samo było z moim żołądkiem. On co prawda nie chciał wyskoczyć, lecz usilnie domagał się, by coś wskoczyło do niego.

W lodówce niestety nie znalazłem nic, co nadawałoby się na obiad. W zamrażarce mam jakieś piersi z kurczaka, schaby czy mięso mielone, ale zanim się rozmrożą i je przygotuję, to mój żołądek może zmienić plany co do pozostania na swoim miejscu i faktycznie się ewakuuje. Na to rzecz jasna pozwolić nie mogę. Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do najbliższej pizzerii. Bardzo rzadko zamawiam jedzenie na wynos, i to zwykle w wyjątkowych sytuacjach, lecz dzisiaj chyba właśnie taka sytuacja ma miejsce. Wybieram pizzę dla mięsożerców, to jest szynka, salami, kabanos, bekon. Słyszę, że dostawa będzie trwała do pięćdziesięciu minut. Sporo, ale ważne, że po tym czasie solidnie się najem. Mój żołądek, gdy usłyszał składane zamówienie, obwieścił zadowolenie krótkim burknięciem, jakby przyjął informację do wiadomości. Teraz czeka. Czekamy więc we dwóch, a w międzyczasie musi nam wystarczyć serek homogenizowany o smaku waniliowym.

Pizza dotarła pięć minut przed czasem, co może nie jest jakimś wielkim osiągnięciem, ale miłą niespodzianką. Podobno warto cieszyć się z małych rzeczy, więc uśmiecham się do dostawcy i po zapłaceniu kartą idę do salonu i kładę karton na stole. Otwieram go, myję ręce i wstawiam wodę na herbatę, po czym biorę się do jedzenia. Brzuch momentalnie, już po pierwszych kęsach, zaczął mruczeć z rozkoszy. Oj, tego mu było trzeba.

Po posiłku zerkam ponownie na zagadkę. Nadal nic nie mam. Nie miałem przed zamówieniem jedzenia ani gdy na nie czekałem i mogłem poświęcić na zmagania z nią kolejne czterdzieści kilka minut. Uparłem się, by za wszelką cenę ją rozwikłać, ale do głosu dochodzi rozsądek, który sygnalizuje mi, bym wziął się do pracy i pomyślał o artykule. Odkładam łamigłówkę i robię, co mi podpowiada. Sięgam po laptop i włączam serwisy informacyjne, by poszukać inspiracji i wybudzić w sobie dziennikarskiego ducha.

2. ŚRODA, 13 WRZEŚNIA

Wczorajszy dzień minął mi nawet nie wiedzieć kiedy. Spotkanie z informatorem, szefem, w międzyczasie koperta w drzwiach i reszta czasu spędzona praktycznie pod dyktando jej zawartości. Wieczorem przeczytałem różne newsy, ale niewiele mi dały, żeby nie powiedzieć – nic. Nie znalazłem niczego obiecującego i nie wiem, czy to wina słabych artykułów, czy moja. Mam nadzieję, że to nie wypalenie zawodowe… Co innego mógłbym robić? Może napisać książkę? Na samą myśl chce mi się śmiać. Niby o czym miałbym pisać? Jaki gatunek? Kryminał? To chyba nie byłby dobry pomysł. Autorów kryminałów jest jak mrówek, więc wybicie się pośród nich na pewno graniczy z cudem. Fantasy? Podobna sytuacja. Może obyczajówka? Nie, nie. To na pewno nie… W horrorach też się nie widzę, w powieściach historycznych to samo. Lubię historię, ale żeby o niej pisać? To raczej nie dla mnie. Pozostaje więc gazeta, a kiedyś najwyżej napiszę swoją biografię zatytułowaną Jak się stoczyłem lub poradnik Oto moje życiowe błędy. Nie popełniajcie ich.

Zresztą nie ma co się nad sobą użalać. Życie toczy się dalej i choć dało mi w kość, to jeszcze sporo przede mną. Na mojej drodze stoi teraz jednak ta cholerna zagadka, przez którą nie potrafię myśleć o niczym innym. Gdy tylko się dzisiaj obudziłem, włożyłem domowe dresy, zjadłem zimny kawałek pizzy z wczoraj i od razu usiadłem do stołu, do dalszego dumania, gdybania i drążenia tematu. Po pomoc zwróciłem się do internetu, szukając podobnych łamigłówek. Wpisując przeróżne hasła, natrafiałem na coraz to dziwniejsze szarady. Niektóre strony pokazywały ich rozwiązania, na innych należało wysłać płatnego SMS-a. Nie bawiłem się w to, ale istotne, że nigdzie nie trafiłem na podobną konstrukcję, a poświęciłem na poszukiwania sporo czasu. Czymkolwiek więc kierował się jej pomysłodawca, raczej nie korzystał z wyszukiwarki, gdyż wydaje mi się, że odnalazłbym jego inspirację. Musiał lub musiała korzystać wyłącznie z własnej wyobraźni, a przynajmniej przypuszczam.

Miałem już odłożyć tę kartkę, a przez chwilę towarzyszyła mi nawet chęć, by cisnąć nią do kosza i zapomnieć o niej, gdy nagle coś dojrzałem. Coś, co do tej pory mi umykało – albo przez zmęczenie zagadką, albo zirytowanie niemożnością jej rozwiązania. Co prawda te odczucia mnie nie opuściły, ale grunt, że coś zauważyłem, a właściwie o czymś pomyślałem. Chyba odnalazłem klucz.

Zacząłem przeskakiwać po literach niczym dziecko po atrakcjach na placu zabaw. Układałem w myślach słowa, jakie mi wychodziły, lecz raz po raz natrafiałem na ślepy zaułek lub coś mi się myliło. Wyjąłem z szafki kilka kartek, usiadłem przy stole i notowałem na nich wszystko, żeby wyeliminować błędy.

Wodziłem palcem po okręgach wedle kierunków, jakie przyszły mi do głowy, i odpowiednio licząc wszelkie znaki, składałem literę do litery, łącząc je, jakbym dopiero uczył się czytać. Co ważne, to pewność, że odnalazłem właściwy sposób. Co prawda ciągle – nawet gdy odszukałem, wydawać by się mogło, sensowne części danych słów – wszystko się sypało, lecz nie wątpiłem, że jestem coraz bliżej i zmierzam w odpowiednią stronę.

Czas mijał, kolejne minuty stawały się wspomnieniem, aż w końcu w pewnym momencie zastygłem, wpatrując się w napis na jednej z kartek. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Udało się…

Mam rozwiązanie!

Za dzieciaka skakałbym jak wściekły, teraz czuję się na to za stary, choć ledwie przekroczyłem trzydziestkę, ale cieszę się. Nawet bardzo, pokonałem zagadkę, odkryłem zaszyfrowany w niej adres.

Po chwilowym oszołomieniu wpisałem go do wyszukiwarki, kliknąłem enter i natychmiast wyskoczyła mi masa wyników, w tym informacje, że to adres opuszczonej fabryki oraz jej zdjęcia.

Niemal od razu wstaję, przebieram się w pierwsze lepsze spodnie i koszulkę, jakie wpadają mi w oko, i pospiesznym krokiem zmierzam do wyjścia. Już po chwili jestem w aucie i jadę na miejsce. GPS wskazuje, że droga zajmie dwadzieścia minut, i okazuje się, że miał rację. Idealnie wyliczył czas podróży. Parkuję przed bramą, ale gdy wychodzę z samochodu, trochę przytomnieję. Po co tu przyjechałem? Czego oczekuję? Toż to stara fabryka, w której jedyne, co może mnie czekać, to zdewastowane maszyny i bezdomni wraz z menelami i całym syfem, jaki urządzili.

Cały mój entuzjazm związany z odkryciem tego miejsca znacznie opadł. Teraz do słowa dochodzi trzeźwość umysłu i pojawiają się coraz to nowe wątpliwości odnośnie do całego przedsięwzięcia, na czele z tym, o co tu w ogóle chodzi. Po co dostałem ten adres i – co istotne – czy mam się włamać? Jak by nie patrzeć, nie byłoby to dobrym pomysłem… No ale co? Mam teraz wracać? Poświęciłem tyle czasu na odnalezienie rozwiązania i mam po prostu zawrócić? Zrobić to, co zawsze w swoim życiu? Odwrócić się na pięcie i odejść? Niezła gadka motywacyjna, ale czy rozsądnym jest wchodzić do opuszczonego miejsca, gdzie nie wiadomo, co może czekać? Nie mam nawet gazu pieprzowego na wypadek, gdyby ktoś na mnie napadł. No, ale jestem dziennikarzem i coś w środku podpowiada mi, że warto zaryzykować. Nie chcę potem żałować, że się wycofałem.

Idę do bagażnika. Otwieram go i z zestawu do zmiany opon wyjmuję rączkę do lewarka. Jest lekka, ale swoje szkody wyrządzi, jeśli przyjdzie mi jej użyć. No dobra, uzbrojony w dzierżony mocno kawałek żelaza byłem gotowy.

Rozejrzałem się dookoła tak na wszelki wypadek, czy ktoś mi się nie przygląda. Fabryka znajdowała się na uboczu, a dokładniej mówiąc – na zadupiu. Musiałem zjechać z głównych dróg i kierować się jedną słabo uczęszczaną, aż dojechałem na jakiś kompleks wielu starych budynków. Aż żal, że się marnują.

Nie ma na co czekać. Czas iść do przodu. Na bramie wisiała kłódka z łańcuchem, ale otwarta. Widać jegomość od zagadki zadbał o to, żebym nie musiał się wspinać ani nic niszczyć. Jeśli więc nie jest zatrzaśnięta, to nie ma mowy o włamaniu… No, może nie do końca, ale jakby ktoś wezwał gliny, to jakoś się wybronię, ściemniając, że wszystko było otwarte. Poza tym dostałem zaproszenie do tego przybytku, więc musiałem sprawdzić, o co chodzi, czyż nie?

Rozchylam bramę i wchodzę. Niech się dzieje, co ma się dziać. Mam nadzieję, że tego nie pożałuję, choć z każdym kolejnym krokiem wzrastają we mnie obawy.