Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tak oto rodzi się legenda najsłynniejszego władcy wikingów!
Ragnar od najmłodszych lat chce być największym z największych. Jest dopiero trzeci w kolejce do tronu, ale po swojej stronie ma nieposkromioną ambicję i przychylność bogów. Wszak sam Odyn przepowiedział mu przyszłość, o jakiej inni mogą jedynie marzyć! Korony pragną jednak także inni potomkowie Sigurda Hringa. Jakie piętno na przyszłym władcy wywrze bratobójcza walka?
Zanim przyjdzie sięgnąć po władzę, Ragnara czekają krwawe boje. Pomóc mu w urzeczywistnieniu planów ma wyprawa po łupy do krainy Słowian. Tamtejsze chwalebne zwycięstwa okupione zostaną zarazem srogimi ofiarami. Krew Danów obficie użyźni najechane ziemie, a liczne stosy pogrzebowe rozświetlą niebo.
Trzeba też będzie zetrzeć się z Norwegami. Być może oni stoją za serią zamachów na duńską rodzinę królewską. Trupy na obu dworach wyznaczą im mroczną ścieżkę w przyszłość. Ta musi doprowadzić do wojny, która zaleje zatokę Hedeby. Na jej szerokie wody wypłyną liczne łodzie, wojownicy, a śmierć idąca ramię w ramie ze zdradą pochwyci w kościste ramiona niezliczone zastępy wojowników. Obydwa królestwa poniosą olbrzymie i bolesne straty. Które wszak ucierpi bardziej?
Daniel „Dantez” Komorowski – od zawsze zainteresowany średniowieczem, ówczesnymi wojami i bitwami. Najbardziej zafascynowali go wikingowie, dzięki czemu powstała ta seria.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 694
Wydawnictwo REPLIKA poleca także
inne książki Daniela Komorowskiego:
saga Furia Wikingów:
Furia wikingów
Gniew Północy
Potęga zemsty
Czas chaosu
Ogień zagłady
Szał bitewny
Żądza krwi
Wojna bogów
Copyright © Daniel Komorowski
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżonee
Redakcja:
Aleksandra Zok-Smoła
Korekta:
Lidia Ryś
Danuta Urbańska
Skład i łamanie:
Dariusz Nowacki
Projekt okładki:
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2024
eISBN: 978-83-68364-03-3
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
– I –
Hedeby, Dania
Ragnar szedł przed siebie, raz po raz spoglądając to w prawą stronę, to w lewą. Obracał się za siebie, by po chwili znowu wpatrywać się w to, co przed nim. Za nic nie był w stanie się skupić, tak wiele bowiem rzeczy przyciągało jego uwagę. Jego niedowierzanie i zaintrygowanie wynikały zarówno z bujnego szeregu zjawisk, jak i z miejsca, w którym się znajdował. A był nie byle gdzie – tam, dokąd z całego serca pragnął trafić każdy wojownik. W miejscu, o którym słyszał liczne opowieści, dotyczące rozgrywających się tu zdarzeń i sytuacji, a także samego wyglądu, który teraz mógł na własne oczy podziwiać. Jakież to miejsce? Jedyne w swoim rodzaju i nie inne niż Valhalla, kraina bogów, a dokładniej w tym momencie sam Gladsheim, pałac największego z bogów o imieniu Odyn. Wszechojca. Boga nad bogami. Najpotężniejszego.
Ragnar przed chwilą jakby znikąd zjawił się w tymże miejscu i nie dowierzał. Nie pamiętał też, jak to się stało, że się tu znalazł. Nie pamiętał momentu swej śmierci, wszak tylko wtedy mógłby tu trafić, a przy tym musiałby stracić życie w boju, z bronią w ręku. Nie pamiętał również żadnej walkirii, która przywiodłaby go tutaj z Midgardu, świata ludzi. Mało wiele rozumiał, a gdybanie nie przynosiło żadnych odpowiedzi, tylko jeszcze pokaźniejszy mętlik.
Dan szedł wolnym krokiem. Wcześniej pokonał jedną z pięciuset czterdziestu wielkich bram prowadzących do pałacu i teraz podziwiał zapierający dech w piersi sufit, pokryty złotymi tarczami i ściany ze złotymi włóczniami. Jak w opowieściach. Widział teraz właśnie to wszystko i nie mógł się nadziwić.
W hali stały niezliczone stoły i jeszcze większa liczba ław. Wszystko, by pomieścić wojów, którzy czynili ogromny harmider. Mimo że pomieszczenie należało do olbrzymich, to hałas i tak był w nim niepomierny. W końcu – jak by nie patrzeć – w pałacu zasiadało nie stu czy dwustu wojów, a całe tysiące i jeszcze więcej. Wszyscy gwarzyli, śmiali się, przepijali do siebie i jedli. Liczne opowieści rozbrzmiewały w tym samym czasie, toteż Ragnar ni jednej zrozumieć nie mógł, bo nie sposób było rozróżnić, kto i co mówi, kiedy tylu w tym samym czasie prawiło.
Pośród tych wszystkich dziwów, których nie spodziewał się zobaczyć, jeden przyprawił go o największe zdumienie. Co takiego? Ano, żaden z wojów jakby go nie dostrzegał. Prawda to, że każdy jeden zajęty był pogwarką, jadłem i niekończącym się napitkiem, lecz żadnego pojedynczego spojrzenia wojownik nie dostrzegł. Krótkiego zerknięcia nie uświadczył. Jakby zgromadzeni przy stołach go… nie widzieli.
Wtem usłyszał swe imię i aż przeszył go potężny dreszcz. Gdyby w boju brał udział i dzierżył w dłoni miecz, to pewnikiem wypadłby mu z rąk. Przeszedł go dreszcz od stóp do czubka głowy, całe jego ciało przetrząsając w najmniejszej nawet cząstce. Ktoś jednak go dostrzegł, a i odezwał się doń. Do tego nie byle kim był ów jegomość, Ragnar zdał sobie z tego sprawę nawet bez potrzeby spoglądania w jego lico. Nie rozchodziło się też o to, iż może po głosie znajomego człeka poznał. Nic z tych rzeczy. Sprawa była prostsza, a na swój sposób jednocześnie i bardziej skomplikowana. Głosu owego Ragnar dotąd nie słyszał, a mimo to jakby znał go najlepiej w świecie. Jakby zawsze mu towarzyszył. Jakby zawsze przy nim był i był głosem, z którym najwięcej miał w życiu do czynienia.
Ragnar skierował głowę w kierunku, z którego doszedł go ów głos, i ujrzał jego właściciela, którego się spodziewał. Był nim nie kto inny jak sam Odyn. Największy z bogów stał przed swym wielkim stołem, przy którym siedział wcześniej wygodnie wraz z innymi bogami. Podniósł się dopiero na widok Ragnara, a teraz wyraźnie czekał, by ten do niego podszedł. Dan tak uczynił, choć dalej nie mógł uwierzyć w zaszczyt, jaki go spotkał. Szedł przed siebie powoli, acz śmiało i odważnie. Dopiero teraz, jak się okazało, zaczęli na niego spoglądać inni wojowie. Jakby dostrzegli go dopiero po wezwaniu przez Wszechojca.
– Odynie… – ozwał się Ragnar, padając na kolana przed obliczem boga. Korciło go, by mu wejrzeć w lico i przeskoczyć wzrokiem po twarzach innych bogów, lecz coś w środku mu nie pozwalało. Jakby pewności nie miał, czy godzien jest zaszczytu obcowania z potężnymi istotami. Wszak jednak trafił do Valhalli, a tu trafiają sami godni. Czy miał więc powód, by się krępować?
Odyn podszedł do niego i gestem wskazał, by wstał. Ragnar natychmiast usłuchał i, co go zdziwiło, bóg okazał się niewiele wyższy od niego. Siwa broda i brak jednego oka go nie zaskoczyły, gdyż wiedział o tym każdy, ale wyobrażając sobie Wszechojca, spodziewał się kogoś bardziej dominującego posturą, a nie istoty praktycznie jego wzrostu.
– Cóż cię dziwi, mój synu? – zagadnął Dana, dostrzegłszy zmieszanie na jego twarzy, i jakby czytając mu w myślach, prawił dalej: – Dziwi cię mój widok? Przybrałem postać bardziej człowieczą, by nie przerazić cię mym ogromem. Zmieniłem też dla ciebie postrzeganie innych, coby w głowie ci się nie namieszało za bardzo. Jesteś dla mnie ważny i tego, co dobre dla ciebie pragnę. Jeśli chcesz coś wiedzieć, pytaj śmiało.
Ragnar wahał się nad pytaniem. Ważył sobie wszystko w głowie i układał. Pytań i wątpliwości miał bez liku. Najwięcej o samego Odyna i innych bogów, lecz po krótkim przemyśleniu sprawy zaczął od czegoś innego. Można rzec, że od tego najbardziej przyziemnego, które ludzki mózg najswobodniej mógł pojąć.
– Poległem, Ojcze Wszechrzeczy? Poległem w boju z orężem w ręku?
– Poległeś, to prawda, mój synu – bez wahania potwierdził Odyn swym potężnym, przeszywającym głosem. – Poległeś, lecz bez broni w ręku i nie w takim boju, w jakim byś sobie życzył i o jakim marzył.
– Jakże to? To, co tu robię? Jak inaczej trafiłem do Valhalli, jeśli nie umierając w boju, dzierżąc miecz czy topór?
– A bo inaczej poległeś, niż zdawać ci się może. W boju, co prawda, lecz zgoła odmiennym. Ów bój nie mieczem toczyłeś, a kielichem więcej razy napełnianym, niż zdzierżyć byłeś w stanie. Trunek cię zmógł, mój synu, nie żadna rana, chyba że chcesz nią nazwać ranę niewidoczną, co ów stan na ciebie sprowadziła.
– Kielich? Trunek? – Ragnar gubił się wyraźnie i mimo odpowiedzi boga mętlik w jego głowie ciągle się pogłębiał. – To jakże w Valhalli się znalazłem? Przecież Valhalla to jest, nic innego. – Ragnar rozejrzał się dookoła dla pewności. Odyn skinął mu tylko głową na potwierdzenie. – Cóż tu robię?
– Śnisz, mój synu. Śnisz – odrzekł krótko Wszechojciec. – W Valhalli jesteś, lecz nie nadszedł twój czas, by na stałe się tutaj znaleźć. Trafisz tu kiedyś i dołączysz do innych wielkich wojów, do mnie oraz pozostałych bogów, lecz jeszcze nie teraz. Wiele jeszcze walk i bojów przed tobą. Wiele starć w murze tarcz i nieskończonych potyczek. Chwała przed tobą cała do zdobycia. Wracaj więc do swego świata i zdobądź wszystko, co ci pisane. Spraw, by twe imię stało się wielkie. Kiedyś jeszcze się zobaczymy i wzniesiemy w górę kielichy. Wtedy opowiesz mi o wszystkim, co osiągnąłeś. Jak rzekłem, nie nadszedł twój czas i nie po takim boju do Valhalli przyjdzie ci trafić.
– A po jakim, Wszechojcze? Wiesz, jak przyjdzie mi umrzeć?
– Każdego los utkany został przez Norny. Tak samo i twój. Czy wiem, w jaki sposób życie przyjdzie ci stracić? Może tak, może nie. Co ważne, to że wielki żywot cię czeka i już mnie to dumą napawa, jaki człek wielki kiedyś tu trafi i przy mym stole zasiądzie. Nie trać jednak czasu na sen, bo wiele przed tobą i samo się nie zdobędzie. Długie, bogate życie przed tobą, którego zazdrościć ci będą wszyscy, a i pieśni o tobie wznosić. Wybudź się jednak już, bo śniąc, nie osiągniesz tego wszystkiego. Wybudź się. Wybudź się… Wybudź… WYBUDŹ… WYBUDŹ…
– WYBUDŹŻE SIĘ WRESZCIE! Wybudź się… Ileś się nachlał tej nocy?
Ragnar otworzył oczy i ujrzał przed sobą twarz starszego brata, Halfdana, co to sterczał nad nim i go wybudzał, ciągle jedno słowo powtarzając i tarmosząc za ramiona.
– Nie śpię już. Dajże spokój… – wymamrotał Dan, przecierając oczy. Podciągnął się nieco i rozejrzał wokół siebie. Niewielkie pomieszczenie. Stół, półki, jakieś wiszące rzeczy, co to rozmywały mu się przed oczyma. Valhalla zaiste to nie była. Mocno musiał śnić Ragnar i żałował, że sen się skończył. Między bogami był. Z Odynem prawił. A teraz? Nie miał o tym nawet jak rozmyślać, ponieważ Halfdan narzekał jak stara baba.
– Znowu się spiłeś w trzy dupy. I tak dobrze, że do izby ci się udało dotrzeć, a nie na podłodze ległeś, jak ostatnim razem. Ojciec nie będzie zadowolony.
– A co mu do tego? – prychnął obojętnie Ragnar.
– Jest królem, a ty jego synem. Należy zachowywać się godnie.
– Tyś następcą ojca. Ty się godnie zachowuj. Nic wam do mnie.
– Zawsze musisz taki być? Zawsze twoje na wierzchu? – zarzucił bratu Halfdan. – Nic sobie nie dasz przetłumaczyć, jakby kto ci źle życzył. Chociaż ojcu byś świętowania nie psuł. Widzieć cię chce, a żal aż na ciebie patrzeć. Jakbyś tydzień w gardło bez przerwywlewał.
– Jedną noc tylko lałem, więc chyba dobra noc za mną – zadrwił Ragnar, prowokując nieco brata.
– Zbieraj się, obmyj i chodź ze mną. Ojciec nie lubi czekać.
– Czego z samego rana chce i spać nie daje? Jeśli jeno gadać i pouczać, to chyba…
– To co? – wtrącił Halfdan, po czym machnął ręką. – Lepiej nie mów. Czekam za drzwiami. Pośpiesz się.
Wychodząc, łypnął okiem na dwie dziewki, które zbudził, cucąc Ragnara. Obie zaraz poderwały się z łoża i teraz stały całkiem nagie w kącie izby. Dłońmi zasłaniały swe wdzięki, lecz mało co to dawało. Jedna o włosach ciemnych, druga o czerwonych niczym ogień. Obie szczupłe. Jedna z pokaźnymi piersiami, druga z tak obfitymi, że aż spod dłoni się wylewały. Halfdan za drzwi łapiąc, za bratem się jeszcze obejrzał, niezadowolony pokręcił głową i wyszedł. Ragnarowi jednak niezbyt się śpieszyło.
– Co tak stoicie jak krowy w oborze? – rzucił do dziewek. – Chęci mam. Wracajcie tu. – Poklepał łoże rękoma, dając kobietom wyraźny znak, by miejsca przy nim zajęły.
– Nie wychodzisz, panie? – spytała ruda. – Twój brat…
– Nie dbam o niego! – przerwał jej zezłoszczony. – Może poczekać. Najpierw zajmijcie się mną. Z drągiem stojącym z izby nie wyjdę – dodał, zrzucając z siebie skórę, którą był przykryty, przy czym zademonstrował dziewkom nabrzmiałą kuśkę. Kobiety łypnęły na niego, potem na siebie i wróciły do łoża, by zrobić z prężącą się ku nim męskością, co należy…
* * *
Czas jakiś minął, jak Ragnar opuścił izbę. Halfdan denerwował się, gdy musiał na niego czekać, lecz nie zamierzał wchodzić tam znowu, bo jeszcze większe kosztowałoby go to nerwy. Zebrał się w sobie i czekał, ile należało. Gdy w końcu młodszy z braci wyszedł od dziewek, starszy zgromił go spojrzeniem. Ragnar nic sobie jednak z tego nie robił, a co więcej – nawet nie zwrócił z początku na Halfdana uwagi, tylko jak gdyby nigdy nic przeszedł obok niego. Wyglądało to teraz tak, jakby to on czekał, a nie na niego czekano. Halfdan musiał szybszym krokiem ruszyć, by go dogonić.
– Dobrze się bawiłeś, gdy na ciebie czekałem? – rzucił za bratem.
– Nie najgorzej. Moje towarzyszki bardzo są wprawione w sztuce miłości. Może zajrzałbyś do nich? Na moje przydałoby ci się dobre chędożenie. Spięty jesteś jak napięta cięciwa w łuku.
– Daruj sobie. Moje chędożenie nie twoim zmartwieniem.
– Możesz mieć rację, jeno dobrze pochędożyć, gdy zmagania przed tobą. Myśli wtedy prościej zebrać i skupić się na tym, co istotne.
I tak bracia ścierali się ze sobą niczym w walce na miecze. Jeden drugiego prowokował i podpuszczał. Drugi bronił się i odbijał próby pierwszego. W ten sposób droga do ojca minęła im nad wyraz sprawnie i już po chwili znaleźli się na pokaźnych rozmiarów placu głównym Hedeby. Był on licznie wypełniony wojami, lecz nie tylko nimi, bo i niewiast, a i dzieci, nie brakowało. Tłumy zgromadziły się nieprzebrane i wyczekiwały dalszych atrakcji podczas zawodów zorganizowanych przez króla Sigurda Hringa. Jakichże zawodów i z jakiej to okazji? Ano takiej, co jej nikt w królestwie się nie spodziewał, a już pewnikiem nie władca. Otóż niemłodemu i iście już białowłosemu królowi dziecko się narodziło, a coby wyjątkowości jeszcze wydarzeniu dodać, synem okazało się kolejnym, a tych już miał niemało. Dorobił się bowiem dotąd czterech, z czego najmłodszy młodzieniaszkiem już nie był, bo w dorosły zdążył już wejść wiek.
Wspomniana czwórka potomków to jednak nie koniec, bowiem król dorobił się jeszcze córki. Ta była jego oczkiem w głowie, jak to mówią. Teraz jednak, po kilkunastu latach, oczkiem w głowie zostanie nowo narodzony syn. Wielkie ofiary król złożył bogom w podzięce, gdy tylko dowiedział się jakiś czas temu, że nasienie dobrze posiał i jego plony są w drodze. Niebywała była jego radość, choć podszyta powątpiewaniem wielu, czy jego kobieta może z kim młodszym nie legła i to jego potomka nosi. Hring jednak zawierzył, że to jego, a gdy narodziło się piękne, silne i zdrowiusieńkie, poza licznymi ofiarami zawody zarządził, by uczcić niepojęte wydarzenie i dar od bogów.
Wojowie poprzedniego dnia, po zaprezentowaniu przez króla i Tore, jego młodą żonę, najmłodszego potomka, dla którego to wszystko się odbywało, mierzyli się w kilku konkurencjach, a wieczorem zasiedli do biesiady. W jej trakcie, jak to Odyn we śnie Ragnara określił, „ten wielkie boje z trunkami stoczył”. Dzisiaj nadszedł kolejny dzień zmagań. Nim jednak zawody rozpoczną się na nowo, król musiał z synami pomówić. Dlatego też z uśmiechem powitał Ragnara, na którego to musiał czekać. Tak jednak wielce był szczęśliwy, że i nie gniewał się za zwłokę. Dopadł do syna, gdy tylko na podeście do niego dołączył, i w oba ucałował go poliki, najpierw w prawy, a potem i w lewy.
– No, synki, rzeknijcie mi! Przygotowani na dzisiejsze konkurencje? Przyniesiecie chlubę mi i waszemu nowo narodzonemu bratu?
– A jakże, ojcze! – zawtórował mu Halfdan, starając się odpędzić rozeźlenie na Ragnara, by nie wpływało na jego nastrój i obycie przy tym.
– Całą noc się wprawiałem, ojcze – ozwał się i sam Ragnar, gdy król pytająco wlepił w niego ślepia. – W pchnięciach się wprawiałem i dźgnięciach. Moje rywalki… Znaczy się… rywale – poprawił się młodszy z braci – byli bez szans.
– Co ty rzeczesz, synu? Całą noc, powiadasz? – zaśmiał się rozbawiony ojciec. Rzecz jasna w lot zrozumiał, co miał Ragnar na myśli. – Ach, ta młodość! – zawołał radośnie.
– Może i młody jestem, ale to narodziny twego syna świętujemy! Pokazałeś, że i starszy potrafi zdziałać swoje.
– A i to prawda! – znowu zaśmiał się król. – A kto wie, może bogi jeszcze kolejnym mnie obdarzą? Synów nigdy dość, prawda?
– Może i tak, ojcze. Jeszcze żadnego nie mam, ale poczekamy i się zjawią.
– Ożenić cię trzeba z jaką z szerokimi biodrami i nie tylko synów będę mieć, a i wnuki! – Władca w nad wyraz dobrym był nastroju, który udzielał się i innym, poza Halfdanem. Ten wciąż był poirytowany przez sytuację z bratem i potrzebował więcej czasu, by się rozluźnić i przepędzić negatywne odczucia. Ale swoją drogą, to czy i miał o co się na Ragnara boczyć? Cóż mu do tego, że znowu się spił? Jemu czy sobie ujmę przynosi, gdy nie wiedząc, kiedy skończyć, zasypia, niekiedy gdzie popadnie? Takowe rozumowanie ulgę Halfdanowi przyniosło. Ramionami wcześniejsze zmartwienie odrzucił i zdecydował się bratem nie przejmować, a o sobie myśleć. Jak Ragnar pokazał, może i spił się znowu, ale nie przejmował się tym i żartował razem z ojcem, który też niczego za złe, jak widać, mu nie miał. Halfdan z przejmowaniem się też więc od ręki skończył i by włączyć się do rozmowy, rzekł następująco:
– Jakże, ojcze, tak ci bogi sprzyjają, to i w zawodach może weźmiesz udział? Pewnikiem niejednego byś obalił i u swych stóp złożył.
– I tak być może! – zaśmiał się król, rozbawiony słowami syna. – Może by i tak było, ale co, ujmę mam młodym przynosić, że stary dziad ich obalił?! – zarechotał władca, aż zrobił się czerwony na licu. – Ale dość żartów. Ktoś musi wygrać w zapasach. Czy silny pokona rywali, czy może słaby, co to z głową mierzyć się będzie? Czas, by rozpocząć pierwszą konkurencję!
Jak król rzekł, tak się stało. Wydał kilka rozkazów i poleceń. Tłum szemrał, niecierpliwił się. Wojowie zgłaszali się do konkurencji i wręczali wpisowe, które szło do puli, a ta miała być z kolei nagrodą dla zwycięzcy, który jako ostatni pozostanie na nogach, pokonawszy wszystkich konkurentów na swej drodze. Zgromadzona pula nie będzie ostateczną wysokością nagrody, jako że król obiecał wyrównać ze skarbca pulę z każdej konkurencji, co w prostym rachunku oznaczało, że to, co wojowie wpłacą od siebie za udział, zostanie podwojone królewskim gestem. Nie dziwota więc, że chętnych do każdej konkurencji nie brakowało. Każdy chciał nagrodę dla siebie zdobyć, a i związaną z tym chwałę. Za kosztowności niejeden planował dziewki do uciechy kupić, a w chwale pławić się tak długo, jak się da.
Poprzedniego dnia miały miejsce zawody w strzelaniu z łuku i rzucaniu nożem do celu. W rzucaniu nożem Halfdan zajął drugie miejsce. Ragnar odniósł imponujące zwycięstwo w strzelaniu z łuku, nie chybiając ani razu. Zawsze trafiał w sam środek celu, a całą nagrodę zostawił w karczmie. Karczmarzowi z kolei rzekł tak:
– Lej miodu i piwa wszystkim! Niechże radują się i gotują. Jutro przyjdę z kolejną nagrodą i znowu będziesz lać wszystkim.
Ragnar odznaczał się niezachwianą pewnością siebie i żałował, że nie mierzył się w rzucie nożem, ale tak się z Halfdanem rozmówili,że zabawnie będzie sprawdzić, czy uda im się, by jeden z nich w tej wygrał konkurencji, a drugi w następnej. Mało brakło, by ich plan się ziścił. Dzisiaj nadszedł kolejny dzień i kolejne okazje do zwycięstwa dla królewskich synów, ale i innych wojów, dla których była to szansa, by z nimi konkurować jak równy z równym.
– II –
Hedeby, Dania. Jakiś czas później
Zawody w zapasach rozpoczęły się z pewnym opóźnieniem, gdyż przeciągnęły się nieco kwestie organizacyjne. Zgłosiło się wielu, więc wszystko trwało dłużej. W końcu jednak chętnych do rywalizacji ustawiono w jednej grupie, i to nie byle jakiej, bo liczącej kilka dziesiątek mężczyzn. Stali w kupie i przy każdej kolejnej walce zarządca przywoływał parami po dwóch pierwszych z brzegu. Który z pary wygrał, przechodził dalej, tworząc nową grupę. Przegrany opuszczał teren zmagań i dołączał do publiki.
Starcie za starciem się rozgrywało i – co należało przyznać – jedno lepsze od drugiego. Zaciętość wyraźnie naznaczała kolejne pojedynki. Każdy z wojów chciał wygrać i żaden nie odpuszczał. Raz na jakiś czas zdarzył się jednak pojedynek, co tu dużo mówić: słaby. Czemu słaby i w jakim przypadku taki był? Ano jeśli w walczącej parze znaleźli się rywale zgoła odmienni od siebie, chociażby posturą i usposobieniem. A dokładniej – jeśli potężny i dobrze zbudowany mierzył się z chuchrem czy człekiem mało wykształconym w mięśniach, co zbytnio uwierzył w swoje możliwości, licząc, że coś w tychże zawodach uda mu sięosiągnąć.
Właśnie teraz miało miejsce takie starcie – nazywanie go tak jest sporym uchybieniem. Z jednej strony chłop na schwał. Barczysty, z mięśniami pękającymi od nabrzmiałych żył. Wysoki i silny jak muł. Z drugiej – młodzian ledwo dwie dziesiątki wiosen na karku, z lekkim zarysem mięśni i, co pierwsze przychodziło na myśl, patrząc na niego, to czy wpół nie pęknie, gdy go rywal dorwie. No i nastąpił ów moment, na który też wielu czekało. Do tej pory młodzian unikał zakusów potężnego rywala i czmychał szczęśliwie przed jego masywnymi łapskami. Szczęście jednak to ma do siebie, że kiedyś się kończy, i dla niego nastał właśnie taki moment.
– No chodźże tu, knypku! Co to ma być? Siłować się przyszedłeś czy tańcować jak panienka?! – prowokował go woj, podczas gdy przeciwnik robił kolejny unik. To była jego strategia. Niekończącą się serią uników i uchyleń zamęczyć rosłego i ciężkiego przeciwnika. Jakiś czas szło mu to całkiem nieźle, lecz koniec końców nadział się na wrogą pięść i mimo że nie oberwał mocno, jako że cios utracił nieco na sile z biegiem czasu, to wystarczyło, by tamtego zachwiać na nogach. Pechowiec zatoczył się, a wtedy rozeźlony rywal doskoczył do niego naraz i ku uciesze gawiedzi prawym ramieniem objął mu szyję niczym w imadle. Przeciwnik za nic nie mógł się oswobodzić. Szarpał się, wyrywał, bił pięściami po plecach i piersi rywala. Ten jednak jakby nawet nie zauważał uderzeń. Pośród śmiechu zgromadzonych na widowisku ludzi targał oponenta po kolistym kręgu przeznaczonym do walki. Lico młodziana mieniło się czerwienią. Chłopakowi brakowało powietrza. Próbował krzyknąć, że się poddaje, by zakończyć walkę, lecz za bardzo miał ściśnięte gardło. Był całkiem bezradny.
– No jak? Już ci się odechciało uciekania, panienko?! – rechotał zadowolony z siebie pogromca młodziana. – No jak? Już nie jesteś taki prędki, co? – Wojownik prychnął na swój żart i wypuścił rywala, ciskając nim na ubitą ziemię. Tamten runął niczym słomiana kukła bez żadnego ruchu, a tłum począł wiwatować na cześć zwycięzcy. Ku przegranemu zaraz podbiegło dwóch niewolnych i zniosło go z pola bitwy, by zrobić miejsce następnej parze.
W zawodach odbywało się naprawdę sporo walk. Pary kończyły się, a kiedy grupa chętnych do zmagań skurczyła się do ostatniej, druga, co to przeszła do kolejnej fazy rywalizacji, była już gotowa. Zaczęła się kolejna runda potyczek, której przyglądała się olbrzymia liczba gapiów, jako że na placu zjawili się nie tylko mieszkańcy Hedeby, ale i innych duńskich osad. Jarlowie, wojowie, chłopi od uprawiania roli, łowczy czy rybacy, białki, dziewki i grupy niewolnych w oddali, gotowe, by usługiwać swym panom. Wszyscy poza nimi radowali się, jak mogli. Jedni bardziej, inni mniej, lecz zawody każdemu skutecznie umilały czas.
Wśród tłumu jeden był jednak człek, co od innych nieco się odróżniał. Czemu? Ano, bo podobnie do niewolnych, choć niewolnym nie był, małą czerpał uciechę z zawodów, a rzec można, że wręcz żadną. Co prawda wpatrywał się dokładnie w każde starcie, bez wyjątku, lecz ni jeden uśmiech nie zjawił mu się na twarzy. Dziwnym był człekiem, z przepaską na prawym oku, lecz inni niezbyt zwracali na niego uwagę. Mieli ciekawsze zajęcia.
– III –
Hedeby, Dania. Jakiś czas później
W zawodach nastąpił długo wyczekiwany moment: finałowe starcie w zapasach. Starć odbyła się ogromna ilość, lecz teraz to jedyne, ostatnie, miało się rozegrać, a naprzeciw siebie stanęli nie byle jacy wojownicy, bo toż to wojowie samego króla, a tym samym i dobrzy kompani w boju, którzy znali się z wielu starć, lecz nie zapaśniczych, a tych na śmierć i życie w licznie stoczonych bitwach pod dowództwem Sigurda Hringa. Ich imiona to Ulfar, zwany Zwinnym, i Guthrum, co wołano go Silnym. Czemu Zwinny, a czemu Silny – nietrudno się domyśleć, chociaż widok Ulfara i jego usposobienie niezbyt do przydomka pasowały. Woj człekiem był, co tu dużo prawić, niskim i szerokim, a nie tylko w barach, bo i w pasie, a brzuch jego tak byłimponujących rozmiarów, że kompani zawsze śmiechy sobie z niego robili, że pewnie co rano dzieciaka jakiego zjada, że bebech ma taki wypchany. Ale wracając do jego przydomka, czemu Zwinny? Ano, bo rzeczywiście taki był, mimo krępej postury, co na pierwszy rzut oka bardziej pasuje do powolnego i ociężałego człeka. Ulfar jednak całkiem wrażeniu przeczył, a zwinności niejeden młodzian mógłby mu pozazdrościć. Szybki był w wyprowadzaniu wszelkich ciosów i giętki w ich unikaniu, że na polu bitwy aż podziw brał i przerażenie budził u wroga,który na łatwe z nim liczył zwycięstwo, a tymczasem ledwo minęło uderzenie serca, a Ulfar w cuglach takiego rywala pozbawiał życia.
Co do Guthruma – jego wygląd odzwierciedlał siłę woja. Wysoki, umięśniony, z ramionami jak bochny chleba. Głosy chodziły, że raz w karczmie posadził na ławie trzy dziewki i jedną ręką ławę z nimi uniósł, nawet kropli potu przy tym nie roniąc.
Ciekawe więc szykowało się starcie. Jeden szybki i ruchliwy, mimo postury. Drugi silny, że aż strach. Wielu dumało, czy Ulfar czmychnie Guthrumowi, a i czy Guthrum byłby w stanie Ulfara w górę wznieść jak tamte trzy dziewki. Zaraz mieli się o tym przekonać.
Król parę słów powiedział, obydwu pokrzepiając do walki, i zaczęli. Krążyli wokół siebie i badawczo wgapiali się jeden w drugiego. Obaj znali się nad wyraz dobrze, jak łyse kobyły, to i wszelkie sztuczki kompana, a teraz przeciwnika, nie były tajemnicą. Nieźle więc musieli kombinować, by rywala zaskoczyć. Owa walka, co przed nimi, powinna być więc pełna niespodziewanych zagrań i forteli.
– No, synowie, kto, na wasze, wygra? – zagadnął następców Hring, wielce ciekaw ich zdania, a i wyniku starcia. – No. Rzeknijcie, co myślicie? – dopytywał się, zajmując swe miejsce na zdobnym krześle pośrodku wysokiego podestu, z którego to wraz z rodziną miał najlepszy widok na zmagania. Siedział teraz między synami i pierwszą ze swych żon, której na imię było Alfhildr. Dostojna, wysoka, o ciemnych włosach naznaczonych gdzieniegdzie pasmami siwizny dumnie siedziała u jego boku, zadowolona, że drugiej z żon nie ma z nimi. To tamta urodziła królowi ostatniego syna i to dzięki niej królewska radość i zawody, lecz zdecydowaną większość czasu spędzała teraz z małym potomkiem w komnacie, pokazując się na zewnątrz nader rzadko.
Alfhildr była matką czterech starszych synów i córki króla, toteż o nowo narodzonego potomka męża nie była zazdrosna. Czuła tylko zazdrość o coraz lepszą pozycję rywalki, lecz jej nie okazywała. Dusiła ją w sobie.
– Na moje Ulfar – jako pierwszy wyraził opinię Halfdan. – Guthrum może i silny, ale Ulfar też ma krzepę.
– Guthrum ma z kolei łeb na karku mocniej niźli Ulfar osadzony. Na moje przechytrzy go bez problemu – rzekł z kolei Ragnar.
Hring dwóch synów jeszcze miał, Thorbjorna i Sigurda. Drugiego z nich nie było, bo tak naprawdę to w innym żył świecie i nie o żaden świat umarłych się rozchodzi, lecz o tym przy innej okazji. Pierwszy z kolei małomówny jakiś był i prawie że się nie odzywał, odkąd Halfdan z Ragnarem dołączyli do nich na podeście. Król jednak i jego zdanie chciał poznać, więc gdy Thorbjorn się nie wypowiedział, raz jeszcze syna zapytał:
– A dla ciebie kto okaże się lepszy?
– Obydwu położyłbym, jakbym chciał – ozwał się, z góry traktując mierzących się ze sobą wojów. Co z tego, że siłacze czy nie siłacze… – Wzruszył ramionami. – Walczyć trzeba umieć i rywala głową pokierować.
– To czemuś nie brał udziału? – zagadnął Halfdan. – Jeśliś taki pewny siebie i innych masz za słabszych, to było mierzyć się z nimi i pokazać, co potrafisz.
– Na co mi udowadniać wyższość nad słabszymi? – prychnął obojętnie Thorbjorn w odpowiedzi. – Jeśli wy lubujecie zmagać się ze słabszymi i tym swą wartość udowadniać, wasza wola. Ja mam wyższe aspiracje.
– Takiś bystry? – Halfdan dał się bratu sprowokować. Wcześniej Ragnarowi, teraz Thorbjornowi. Obaj młodsi i po równo działali mu na nerwy. Przeszło mu przez głowę pytanie, czy nie mógłby mieć normalnych braci. Co jednak w ogóle oznacza to słowo? Normalnych? Nie czas to był jednak na gdybanie. Miał do rozwiązania konflikt. – Stań ze mną. Pokażę ci, że z każdym mogę się mierzyć, a tobie, że za wysokie masz o sobie mniemanie, skoro wszystkich za gorszych masz od siebie.
– Wstydu chcesz się, bracie, najeść? Na co ci to? By paluchami cię wytykali, że młodszy brat cię pokonał?
– To się jeszcze okaże. Pokazałbym ci miejsce w szeregu.
Obydwaj zaczęli podnosić się z miejsc, by od razu, na nic nie czekając, zmierzyć się ze sobą, lecz ojciec usadził ich z powrotem na tyłkach.
– Siadać, jeden z drugim! – ryknął, że aż podziw brał, skąd w głosie niemłodego już króla tyle sił i wigoru. – Siadać i przestać się kłócić. Świętujemy, a wy zachowujecie się jak jakieś bachory. Co to ma być, żeby brat z bratem się kłócił? Jeden za drugim winien w ogień skoczyć, a nie do oczu, jak wy sobie chcieliście. Tego was uczyłem?
Mimo że wszyscy mieli po dwadzieścia kilka wiosen na karku, to jak małe dzieci się poczuli, ustawione do pionu przez rodzica, gdy co zbroiły. Jakby na ten moment cofnęli się o kilkanaście lat. Niemniej jednak poskutkowało. Obydwaj usiedli na swych miejscach, obserwowani nieco rozeźlonym spojrzeniem ojca i rozbawionym Ragnara, który jako jedyny z nich wszystkich dobrze się w tej sytuacji bawił.
Na placu dwóch wojów wciąż toczyło ciężki bój. Ulfar i Guthrum siłowali się bez pojęcia o małym konflikcie ludzi u władzy, a nawet jakby o nim wiedzieli, toby się nie przejęli. Ważniejsze mieli teraz rzeczy na głowie, a właściwie po jednej. Ulfar miał Guthruma. Guthrum miał Ulfara.
Obaj w kleszczach trwali z poplątanymi rękoma. Ten tego trzymał, ten drugiego. Łapskami obłapiali się zewsząd, że czasem postronni ludzie mieli problem rozróżnić, która ręka czyja, a dłonie ślizgały się jak szalone po mokrych piersiach i plecach. Wojowie robili, co mogli, by szalę zwycięstwa przechylić na swoją korzyść. Obaj spoceni, obaj zmęczeni. Żaden jednak na krok drugiemu nie ustępował. Pula nagrody do zgarnięcia urosła do pokaźnych rozmiarów, a poza tym, kto by nie chciał być zwycięzcą zawodów, w których tylu ludzi się mierzyło? Na długo zwycięzca zostanie zapamiętany, a obok takiej chwały nie sposób przejść obojętnie.
Guthrum wyswobodził ręce i rywala od tyłu zaszedł, zaciskając mu uchwyt na piersi. Zawziął się mocno, zaparł i spróbował Ulfara podnieść z nadzieją, że ciśnie nim za siebie, jeśli mu się poszczęści, i po upadku przeciwnik już się nie pozbiera. Ulfar jednak wiedział, co się święci, i również się zaparł, jakby tym sposobem chciał zwiększyć swoją wagę.
Guthrum wznosił swą sławną siłę na wyżyny, lecz wielki miał problem, by osiągnąć zamierzony efekt. Czy to z sił opadł tak bardzo? Czy to waga przeciwnika była za wielka? Pewnikiem obie te rzeczy razem miały na to wpływ.
Siłował się jednak Guthrum, jako że poddawanie nie leżało w jego naturze. Mocniej dłonie zacisnął i jeszcze solidniej się zaparł. Ulfar ponowił opór, ale tym razem rywal wykazał się sprytem i przebiegłością, co pozwoliło go obalić. Co takiego uczynił Guthrum? Ano nic nadzwyczajnego. Kopnął przeciwnika piętą w tył nogi, tuż pod kolanem. Ulfar momentalnie ugiął się pod swym ciężarem, a jako że stał teraz pewnie tylko na jednej nodze, to napierający na niego Guthrum zebrał swe żniwo i runęli razem na ziemię. Huk był potężny, a do tego gwar wniebowziętej gawiedzi jeszcze bardziej podniósł ów hałas. Gwizdali, piszczeli i krzyczeli z zachwytu. Pojedynek jednak jeszcze się nie skończył. Ulfar, mimo że runął z impetem, nie poddał się i na odlew machnął dłonią zbitą w pięść, lecz Guthrum uchylił się i sam walnął rywala, aż przeciwnikowi zadźwięczała szczęka. Tym już razem nastąpił koniec. Ulfar przymknął oczy i odpłynął. Guthrum wygrał, a dookoła placu podniosła się istna wrzawa. Zwycięzca, zdyszany i zziajany, podniósł się z ziemi i wzniósł ręce w geście tryumfu. Niezwykle był z siebie dumny i zadowolony. Zmęczenie, jakie go dopadło, bez wątpienia było tego warte, a do tego jeszcze czekała go nagroda. Zanim jednak po nią poszedł, wolał nacieszyć się jeszcze wrzawą na swą cześć.
– Guthrum! Guthrum! Guthrum! – krzyczała gawiedź, a dopingowany czuł się jak nigdy dotąd. Uwielbiali go i był pewien, że na długo zapamiętają jego zwycięstwo.
– IV –
Hedeby, Dania. Jakiś czas później
Zawody trwały w najlepsze, nie zwalniano tempa i zaraz po jednej konkurencji miała się odbyć następna. Tym razem było to jednak coś zgoła innego niż zapasy, siłowanie się czy chociażby strzelanie z łuku. Nadszedł czas wyścigów konnych, których trasa wiodła do wielkiego dębu w lesie. Tam uczestnicy mieli je okrążyć i wracać do grodu. Kto pierwszy obróci, to wiadomo – wygrywa. Tutaj uczestników było mniej niż w poprzednich zmaganiach, jako że udział należał do bardziej kosztownych. Otóż każdy musiał posiadać własnego konia, a na to nie każdego woja było stać, a poza tym zarządzono większą stawkę, popularnie zwaną wpisowym.
Rywale gotowali się do wyścigu, który bardziej niż rzeczonym wyścigiem, bojem można było nazwać. Określenie to z pewnością lepiej się nadawało, gdyż konkurencja ta w porównaniu do innych będzie zdecydowanie trudniejszą w opanowaniu, jeśli w ogóle. W jakim opanowaniu? Ano takim, że przeciwnicy z pewnością nie będą przebierać w środkach, by wygrać wyścig, i kiedy tylko opuszczą wały grodu, kierując się do lasu, zacznie się cała seria nieczystych zagrań. Będą walczyć, popychać się i napierać. Wszystko, co konieczne, by uszczuplić konkurencję. Dla zawodników więc niebezpieczne szykowały się zawody, a dla publiki – emocjonująca rozrywka. Chociaż nie będą widzieć na własne oczy całej rywalizacji, to będą mogli się domyślać, co będzie się działo w jej trakcie. Ciężko było wytypować zwycięzcę, chociaż wielu miało swego faworyta w postaci człeka, który dostarczał wyścigowi dodatkowej ilości emocji. O kim mowa? O Ragnarze, który jako że był królewskim synem, a do tego wyśmienitym jeźdźcem, to… no cóż… Faworytem stawał się samoistnie.
Wszyscy z rywalizujących już dosiedli swych koni i czekali tylko na znak do startu. Ragnar poprawiał się na ogierze kasztanowej maści, pięknie zadbanym i prężącym się dumnie, jakby doskonale rozumiał, kogo ma zaszczyt wozić. Jego właściciel z kolei był skupiony, by jak najlepiej wystartować, a do sukcesu motywowała go wyłącznie chwała, a tym samym pokazanie, że jest najlepszy. Konkretniej lepszy od starszych braci, a żeby być jeszcze bardziej precyzyjnym, to że jest lepszy od Halfdana, który to jako najstarszy ma zostać po ich ojcu nowym królem Danii. Ragnar już od dawna niemógł się pogodzić z faktem, że to nie on będzie następcą ojca.Nie było dnia, w którym by nie żałował, że jest młodszy od Halfdana. Na domiar złego nie był nawet drugi w kolejce do korony, a dopiero trzeci, gdyż jeszcze Thorbjorn miał więcej wiosen od niego.Nieprzerwanie go to wszystko mierziło i nie dawało spokoju. Jedynie trunek uśmierzał ból, lecz tylko na pewien czas. Innym sposobem, by uciec od trosk, była rywalizacja. Kiedy skupiał się tylko na niej, odrzucał na bok inne myśli. To jednak również nie trwało wiecznie, lecz lepsze to niż nic.
Ragnar żałował trochę, że Halfdan z Thorbjornem nie chcieli wziąć udziału w wyścigu i nie rozumiał dlaczego. Starszy ponoć wolał skupić się na innych rzeczach, drugi z kolei nie miał chęci na wyścig. Czyżby jednak, tak po prawdzie, się bali? Bali się z nim konkurować, by nie okryć się hańbą porażki z młodszym bratem? O to chodziło? Powodom przedstawionym przez braci Ragnar jakoś nie dowierzał, chociaż nie oznaczało to, że nie istniały jeszcze inne. Lecz jeśli istniały, to jakie?
Sigurd Hring wstał z tronu, by dać wyczekiwany sygnał do rozpoczęcia wyścigu. Nałożył strzałę na cięciwę, naciągnął porządnie i wymierzył do drewnianej beli stojącej na linii startu. Po chwili zwolnił cięciwę, a strzała z głuchym stuknięciem wbiła się w drewno. Zawodnicy spięli momentalnie konie i wyścig oficjalnie się rozpoczął. Na placu wzbił się tuman kurzu, a przed rywalizującymi niemal od razu stanęła pierwsza przeszkoda w postaci bramy. Otóż w jednej chwili mogło przez nią przejechać swobodnie jedynie dwóch jeźdźców. Im więc ktoś lepiej wystartował, tym szybciej mógł nią wyjechać. Z kolei – im kto wolniej ruszył, tym dalej znajdował się w „kolejce” do wyjazdu, a co za tym szło, rosła jego strata do pozostałychjeźdźców.
Zerwali się więc wszyscy jak szaleni, poganiając konie i wzbijając w górę istną burzę kurzu. Konie wierzgały i rżały. Strzygły uszami i rwały się do biegu, choć i jeden taki był, co dęba stanął z przestrachu, drastycznie zwiększając szansę swego pana na zajęcie jednego z ostatnich miejsc w pojedynku.
Ragnar jednym był z tych, co zaliczyli najlepszy start i w pierwszych susach pędził na czele wyścigu. Pewnikiem miał jako pierwszy pokonać bramę, lecz ku jego rozeźleniu nic z tego nie wyszło. Otóż wpadł na niego inny jeździec, który nie patrzył, albo i nie zauważył, z kim ma do czynienia. Runął mocno swym koniem w ogiera królewskiego syna. Koń parsknął przeciągle i odbił solidnie do boku, wytracając przy tym prędkość. Ragnar zacisnął zęby, zmierzył oddalającego się rywala wzrokiem i pogonił ogiera, kopniakami zachęcając, by z powrotem się rozpędził, a wodzami nakierował go ku bramie. Wykręcił, pognał i w końcu wyjechał z grodu, lecz dopiero jako piąty na dwudziestu uczestników.
Gnał konia i gnał oraz spinał do coraz to szybszego galopu.
– Ha! Dalej! Nie oszczędzaj się! Dalej! Mamy wyścig do wygrania! Dalej! – krzyczał do niego, a ten jakby rozumiał, gdyż przyśpieszał i przyśpieszał. Kurzyło się za nimi bardziej niż na starcie. Pędzili, jakby zależało od tego ich życie. Galopowali tak i galopowali. W pewnym momencie, jako że i przed nimi również wznosił się tuman kurzu po pierwszych jeźdźcach, Ragnar zauważył jednego z uczestników wyścigu leżącego na ziemi. Jego koń właśnie się z niej podnosił. Królewski syn nakierował swego ogiera i przeskoczyli nad rywalem, który z pewnością sam z koniem się nie wywrócił, a ktoś mocno mu się w tym przysłużył. Potomek króla wzmógł czujność. Musiał czym prędzej pędzić przed siebie, lecz i należało to czynić z głową, by nie skończyć jak tamten. Ledwie minęła chwila, a już wszyscy wyprzedzili przewróconego, nawet ten jeździec, którego koń wystraszył się na starcie.
Jechali wszyscy przed siebie z prędkością, na jaką pozwalały ich konie. Wszyscy już dawno wyjechali z grodu i gnali lasem między drzewami, wzbijając w górę liście i patyki. Pędzili na złamanie karku.
Przy dębie, co miał być półmetkiem wyścigu, czekał nadzorca, którego zadaniem było pilnować, czy każdy ze ścigających dojechał na miejsce i aby nikomu nie przyszło do głowy oszustwo, jak chociażby przykładowo wcześniejsze zawrócenie i udanie się w drogę powrotną. Czekanie, mimo że nie trwało długo, tak jemu jakoś się dłużyło. Wsparty o konar drzewa rozmyślał o żonie, która rano rzekła mu o ciąży, wielkim go obdarzywszy szczęściem. Miało to być ich pierwsze dziecko, a do tego syn. Burgi, bo tak miał na imię nadzorca, pewien był płci potomka, a do tego przekonany o jego wyjątkowości, gdyż wieść, że dziecko przyjdzie na świat, otrzymał w czasie zawodów ku czci nowo narodzonego królewskiego syna. Burgi już sobie wyobrażał, jak jego syn może i stanie się nawet kompanem królewicza, a to od razu go napawało dumą. Tak mężczyzna zamyślił się nad przyszłością, że dopiero tętent kopyt uświadomił go o zbliżających się jeźdźcach. Ciężko mu było dostrzec, ilu dokładnie pędziło na przodzie, gdyż mknęli ku niemu w zbitej kupie. Pędzili oni, aj, pędzili, i żaden jakby nie miał zamiaru zwolnić. Głowił się Burgi i obawiał, że nie wyhamują w porę i potłuką się wszyscy, jeden z drugim. Co gorsza i jemu może się oberwać, jeśli nie wyhamowawszy, na niego wpadną. Ku przestrodze począł się wycofywać, jako że nie zamierzał ponosić na ciele żadnych strat. Wycofywał się więc krok za krokiem, badawczo przyglądając się pędzącym.
W pewnym momencie coś go zaniepokoiło i tu już nie było mowy o jeźdźcach, bo usłyszał coś, lecz za sobą. Pierwsze, co przyszło mu na myśl, to że być może hałas spłoszył jakąś zwierzynę. Obrócił się, by zyskać pewność, lecz okazało się, że był w błędzie, i to srogim, a za nim nie żaden zwierz się czaił, a człowiek. Czemu to miał być srogi błąd? Ano dlatego, że ów człek stał z nożem w ręku i gdy tylko Burgi go ujrzał, ten błyskawicznie i bez chwili zawahania wbił mu ostrze z boku gardła i przekręcił. Krew obficie trysnęła z rany, a biedny nadzorca wyścigu był w stanie jedynie wgapiać się w zabójcę szeroko rozwartymi oczyma i ustami, którymi łapczywie chwytał powietrze. Dłońmi złapał się za gardło, jakby w żałosnej ostatniej próbie chciał zatamować szaleńcze krwawienie, lecz na nic się to zdało. Wkrótce bezwładnie osunął się na ziemię i wydał ostatnie tchnienia. Burgi skonał.
Ani jeden z jeźdźców nie zwrócił uwagi, że przy dębie nie ma nadzorcy. Żaden więc nie zastanawiał się nad jego nieobecnością. Pierwsza piątka dotarła w dzikim pędzie do drzewa, chcąc za nim przejechać, lecz wszyscy dostali się w owo miejsce niemal w tym samym czasie, więc o co jak o co, ale o tłok nie było trudno.
Ragnar zaliczał się do wspomnianej piątki. Jechali w ścisku. Konie ścierały się bokami. Jeden próbował się przecisnąć obok drugiego. Jednym szło to lepiej, drugim gorzej. Niemniej jednak za drzewem wszyscy stanęli w miejscu, lecz nie z powodu Burgiego. On wciąż nie zajął choćby najmniejszej myśli żadnego z jeźdźców. Zatrzymali się, gdyż w tym zagęszczeniu nie było możliwości, by swobodnie okrążyć drzewo. Piątka uczestników, do której zbliżali i dołączali kolejni, w kupę się zbiła i żaden nie mógł oderwać się od reszty. Rozpoczęła się istna szamotanina, a wszystko to wyglądało, jakby wpadli na koniach do dołu bez wyjścia.
Jeźdźcy kopali się wzajemnie, bili. Jeden oberwał pięścią w nos i prawie że spadłby z konia. Cudem jednak zdołał utrzymać się na końskim grzbiecie. Kolejne padały w grupie ciosy i kopniaki, a także i liczne obelgi, i złorzeczenia. Niepojęty podniósł się harmider i zamieszanie, a zgiełk rósł i rósł. Pośród krzyków i szarpaniny ważyły się losy rywalizacji i, co istotne, pierwszy z jeźdźców zdołał w końcu wyrwać się z szamoczącej się grupy. Natychmiast spiął porządnie konia i zerwał go do biegu. Popędzili prędko, słuszną czyniąc przewagę. Po chwili kolejny wydostał się ze ścisku i pognał śladem pierwszego. Za nimi kolejni.
Dla Ragnara tak się losy potoczyły, że jechał za drugim, obok innego jeźdźca. Nagle jednak koń królewskiego syna przeraźliwie zarżał i stanął dęba, co było dziwne, jako że nie należał do płochliwych zwierząt. Zaraz jak się poderwał, tak i runął w bok na ziemię ze… strzałą sterczącą z gardzieli. Ragnar zdał sobie sprawę, co się zadziało, lecz było za późno na jakąkolwiek reakcję i rąbnął o ziemię razem z koniem. Co ujrzał poza rywalami, którzy obojętnie go minęli, to nadlatujące strzały, gdyż jak się okazało, ta, którą oberwał jego zwierz, nie była jedyną wypuszczoną znikąd…
– V –
Hedeby, Dania. Jakiś czas później
Na widok zbliżających się jeźdźców w grodzie zapanowała istna wrzawa. Z wału jednak trudno było dostrzec, którzy jadą na czele, gdyż wznoszący się kurz skutecznie ograniczał pole widzenia. Jedyne co, to że ktoś dojrzał, jakoby na przodzie sunął koń brązowej maści, i gdy wieść się rozeszła, wielu pomyślało, że pewnikiem to Ragnar gna na swym koniu.
W końcu pierwszy wojownik dotarł do bramy, a jako że ta była metą, to wygrał wyścig. Poza wrzawą zwycięzca wzbudził jednak i zdziwienie z niedowierzaniem, bo był, kim był, ale nie był Ragnarem. To Arnkel, a z Ragnarem tyle miał wspólnego, że był tym jeźdźcem, który na początku wyścigu wpadł na niego i zepchnął konia królewicza na bok.
Arnkel od razu, gdy przejechał przez bramę, wzniósł ręce w tryumfalnym geście. Zdał sobie sprawę, że mimo iż wierzył w zwycięstwo, tak teraz z tą wiarą miał niemały problem. Niemniej radował się, i to solidnie, a brawa i pogwizdywania publiki jeszcze bardziej wzmagały jego zadowolenie i dumę. Będzie zapamiętany.
Drugi do grodu wjechał Gunnlaug. Trzeci Vott. Zdziwienie i dezorientacja spowodowane brakiem Ragnara coraz bardziej rozchodziły się pośród zgromadzonych, lecz najbardziej kąsały jego bliskich.
– Gdzie wasz brat? – dopytywał się król, jakby synowie mogli to skądś wiedzieć.
– Mówił, że pierwszy powróci – rzekł Halfdan jakby trochę z przekorą. Był zadowolony, że jeszcze go nie ma.
– Przeliczył się braciszek – dodał Thorbjorn.
Do grodu zjeżdżali pozostali jeźdźcy. Trzeci, czwarty, piąty… dziesiąty i… dziewiętnasty. Ragnara wciąż brakowało. Sigurd Hring opuścił swoje miejsce. Już od jakiegoś czasu nie siedział na tronie, lecz na stojąco obserwował zjawiających się jeźdźców. Gdy przybył przedostatni z biorących udział w wyścigu, zszedł z rampy i zmierzał ku bramie. Nie wyszedł jednak przez nią, a wszedł wieżą na wał, by z niego spojrzeć w dal za synem. Co go zaniepokoiło, to brak jakiegokolwiek ruchu poza opadającym kurzem.
– Coście z mym synem uczynili, gnoje? Gdzie Ragnar?! – zakrzyknął władca do kłębiących się wojów na placu. Ci pozsiadali już z koni i a to gratulowali zwycięzcy, a to żartowali z tych ostatnich albo jeszcze wymieniali się należnościami z tytułu przedsięwziętych przed wyścigiem zakładów. Żaden z nich do tej pory nie zdał sobie sprawy z braku królewskiego syna. Spoglądali teraz po sobie zdezorientowani, jakby żaden z nich nie miał o tym pojęcia. Król wodził po nich spojrzeniem i coraz bardziej się pieklił. – No gadajcie! Co? Aż tak wam do zwycięstwa śpieszno, że mi syna w lesie usadziliście?! Jak dowiem się, że któryś z was rękę na niego ważył się podnieść, to nie tylko bez tej brudnej łapy skończy!
Władca natychmiast wysłał kilku wojów, by sprawdzili, co z Ragnarem.
– VI –
Las, Hedeby, Dania. W tym samym czasie
Ragnar, jak wiedzieli już zgromadzeni w grodzie, nie ukończył wyścigu i najpewniej pozostał w lesie. Nic że nie byłoby w tym tragicznego, gdyby niepewność, co go zatrzymało, w jakim jest stanie oraz… że mógł liczyć na towarzystwo. Takie jednak, które nikomu niemiłe. Jakie dokładnie? Ano owym towarzystwem była strzała wystająca między jego prawym ramieniem a bokiem, a sam Ragnar leżał między drzewami. Oczy miał zamknięte… Niedaleko niego leżał jego miecz oraz martwy koń, a pod ogierem była solidna kałuża krwi.
W pewnym momencie rozległ się szelest. Coś (lub może ktoś) zbliżało się w kierunku królewskiego syna i coraz głośniejsze słychać było dźwięki. W końcu stanął przed Ragnarem ów człek, który dopiero co zamordował Burgiego. Niezbyt wysoki mężczyzna, lecz słusznej budowy i o zaciętym spojrzeniu. Jego twarz zdobiła długa blizna zmierzająca od prawej skroni aż do podbródka.
Zbój kopnął Ragnara, by upewnić się, że jest martwy, a gdy to uczynił, za nim jakby znikąd zjawiło się dwóch ludzi, obydwaj z łukami w dłoniach. Zbój nic sobie z nich nie robił, należeli bowiem do jego bandy. Kompani podeszli bliżej, zajęli przy nim miejsca i po chwili wyższy z nich i bardziej krępy zabrał głos:
– Nieżyw? – spytał, wiadomo o kogo. Pierwszy na miejscu skinął tylko głową.
– To zadanie wykonane – orzekł ostatni z grupy, po czym przykucnął przy Ragnarze i począł go przeszukiwać z myślą, że może znajdzie co drogocennego. W końcu dobrze wiedział, kim jest ich ofiara. Przesuwał dłonią u królewskiego pasa, szukając mieszka z monetami, lecz żadnego nie znalazł. Nie zrażając się, obrócił nieco Ragnara na bok, by przeszukać go i z tyłu. Tam też nic… Poczuł się srogo zawiedziony, lecz nagle go olśniło i chwycił nadgarstek truposza. Tu już poszukiwania zakończyły się sukcesem, gdyż znalazł piękną złotą bransoletę zwieńczoną łbami wilków. Zbój od razu chwycił za nią, pragnąc ściągnąć. Wtedy jednak zadziało się coś, na co wybałuszył z przerażenia i zaskoczenia oczy.
– Łapy precz od bransolety, ścierwo! – wysyczał z nienawiścią w głosie Ragnar, a zbóje aż poderwali się w miejscu. Ten nachylający się przy nim nie zdołał się cofnąć i padł na plecy, gdyż syn króla machnął mocno skrytym do tej pory nożem, rozcinając nieszczęśnikowi gardło. Jucha trysnęła obficie, głównie na królewską twarz i pierś. Jeden ze zbójów dobył miecza, drugi naciągał strzałę na cięciwę łuku, a ich – jak się okazało – żywy rywal poderwał się z miejsca, by stanąć z nimi w szranki.
Podnosząc się, bez ostrzeżenia cisnął nożem w kierunku wroga. Zawody może wygrał w strzelaniu z łuku, ale nożami rzucał równie dobrze. Ostrze wbiło się przeciwnikowi w gardziel po samą rękojeść. Zbój wybałuszył oczy, jakby znikąd raził go piorun, i zacharczał. Ledwie chwila minęła, jak osunął się bezwiednie na ziemię, zostawiając swego kompana sam na sam z wrogiem, którego próbowali zabić.
Ragnar po wyrzuceniu noża nawet nie patrzył, czy trafił do celu. Czy był pewny rzutu, czy nie, dojrzał swój sukces dopiero, gdy po dopadnięciu do ziemi kilka kroków w bok dobył miecza utraconego podczas upadku z konia.
– Dwóch kozojebców za mną. Zostałeś ty, szczurze! – ozwał się do zbója, stając przed nim w pozycji bojowej i z ostrzem gotowym, by przelać krew.
Nieprzyjaciel rozejrzał się po poległych kompanach. Był zmieszany i zaskoczony tym, jak szybko stracili życie, i zły, że dokładniej nie sprawdził, czy Ragnar nie żyje… Strzała niby wbita w bok królewicza była jedynie sprytnym fortelem mającym ich nabrać. Ragnar tylko trzymał ją ramieniem i dociskał do boku. Gdy się podniósł, strzała upadła za ziemię, a zbój poczuł się jak głupiec. Przez jego niedopatrzenie kompani byli martwi, a on teraz musiał zmierzyć się z wrogiem. Czemu nie wbił wcześniej miecza w pierś królewskiego syna? Tak na wszelki wypadek? Pytał się w myślach, lecz odpowiedź nie nadchodziła, a poza tym brakowało mu czasu na rozmyślania. Miał przed sobą rywala, z którym starcia chyba nikt jeszcze nie przeżył. Czy on będzie tym pierwszym, a tym samym stanie się pogromcą królewskiego syna słynącego mimo młodego wieku z olbrzymiej wprawy w tego typu walkach? Jeśli chce o tym choćby marzyć, musi skorzystać z podstępu. Jakiego – tego jeszcze nie wiedział. Musiał jednak jakowyś wymyślić i liczyć, że w przeciwieństwie do poprzedniego ten plan się powiedzie.
Pojedynek Ragnara ze zbójem nie polegał na walce typowej dla zawodów, gdzie dwóch mierzących się ze sobą przeciwników zaczynało od okrążania się i kilku badawczych kółek, chcąc poznać nieco rywala i wypatrzeć sposobności do ataku. Tutaj nie było miejsca na tego typu zachowania, a zdecydował o tym sam Ragnar, niejako podejmując się taktyki, która pozwoliła mu wcześniej błyskawicznie zabić dwóch innych zbójów. Co mianowicie? Ano nic innego jak szybki atak, bez zbędnych ceregieli. Z mocno dzierżonym w dłoni mieczem skoczył do przeciwnika, robiąc zamach z góry, jakby chciał go rozrąbać wpół. Wróg zastawił się jednak szczelnie mieczem i oba ostrza zderzyły się ze sobą z hukiem. Doszło do klinczu. Wojownicy siłowali się ze sobą, napierając na klingi.
– Już ci, tchórzu, nie do śmiechu, jak straciłeś łuczników, co?
– Marni byli, skoro żaden cię nie trafił.
– Ale konia mi ubili. Lubiłem go.
Ragnar pchnął mocno i cofnął się o krok, by zaraz naprzeć ponownie. Tym razem ciął z boku, lecz i tu rywal zasłonił się od ciosu, odbijając go. Syn Hringa szybko poprawił uderzenie, a gdy i to zostało odbite, natarł z drugiej strony. Zbój mocno odbił jego cięcie i dłoń Ragnara razem z mieczem solidnie odskoczyła do boku. Trzeźwo jednak myśląc, królewski syn z całej siły uderzył wroga wolną ręką w nos. Krew trysnęła niczym z wodospadu, a zamroczony zbój widział na oczy jedynie rozmazane obrazy. Gdy się otrząsnął, tylko ostatnie bicia serca mu zostały, gdyż adwersarz bez zawahania, z zimną krwią wbił wrogowi miecz w brzuch i przekręcił ostrze, doszczętnie rozszarpując wnętrzności. Nawet najlepszy medyk nie byłby w stanie poskładać ich do kupy i uratować nieszczęśnika. Zwycięzca spojrzał zbójowi w oczy z odrazą. Lewą dłonią chwycił go za ramię, a prawą wyszarpnął miecz. Z wyzierającego otworu obfitą strugą sączyła się krew, a wraz z nią życie zbira, który wraz z kompanami targnął się na istnienie kogoś, kogo wcale nie tak łatwo zabić. Oprych wydając ostatnie tchnienie, łypnął na pogromcę swej bandy i osunął się martwy na ziemię. Ragnar otarł miecz z krwi o odzienie wroga, po czym splunął na jego ciało i ruszył przed siebie, kierując się do grodu.
– Ciekawe, kto wygrał? – zastanowił się mimowolnie Dan i tak szedł przed siebie. Po chwili jednak zawrócił, jako że przypomniał sobie o nadzorcy wyścigu. Nie widział go na półmetku podczas zmagań. Zawrócił więc, by sprawdzić, czy zbóje go dopadli, choć nie bardzo dopuszczał inną możliwość.
– VII –
Hedeby, Dania. Jakiś czas później
Niewielki oddział konnicy na rozkaz władcy zbliżał się ku lasowi, z którego nie powrócił królewski syn. Sytuacja była niepewna i wielce podejrzana, toteż pędzili, by czym prędzej się przekonać, co zatrzymało zaginionego. W pewnym momencie jednak zwolnili, bowiem zza linii drzew wyłoniła się jakaś sylwetka. Niektórzy uspokoili się, że to musi być Ragnar, inni popędzili jednak konie, by się prędko upewnić. A co, jeśli to faktycznie on, a potrzebuje pomocy?
Na czele wojów jechał Halfdan, najstarszy z braci. Co prawda w grodzie topornie się zbierał do misji poszukiwawczej, jednak dołączył do niej, lecz chyba bardziej, że wypadało, by ruszył szukać brata, niż rzeczywiście miał na to ochotę. Czy ze względu na wcześniejszą złość wobec niego, czy z innego powodu, to już kwestia nieistotna. Jako jeden z pierwszych znalazł się przy Ragnarze.
– Co z tobą? Gdzie twój koń? – spytał młodszego brata. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że Ragnar cały jest we krwi, a jego twarz wręcz mieni się od juchy. – Co tam się stało? Który ze ścigających tak cię urządził? – dopytywał następca tronu i teraz dopiero zeskoczył z konia, by sprawdzić, w jakim stanie znajduje się odnaleziony.
– Nie moja to krew – zbył go Ragnar, gestem ręki nawiązując do swego wyglądu. Halfdan nie naciskał, by go obejrzeć.
– Konia ci ubili?
– Ubili, ale nie oni – odparł, badawczym wzrokiem mierząc brata, jakby chciał wyczuć, czy jego troska jest prawdziwa, czy może wręcz przeciwnie. Nie należał do ufnych osób i jego ostrożność tyczyła się nawet bliskich. Wolał dmuchać na zimne. Halfdan zmrużył oczy i młodszy brat dopiero wtedy kontynuował: – Zbóje napadli mnie we trzech. Musieli czekać i pewnikiem nie chodziło o zwykły napad.
– Skąd ta pewność?
– Ano, bo przede mną inni przejechali, a za mną kolejni pędzili i żaden z nich nie oberwał. Tylko na mnie dybali. A i też Burgi nie żyje, co miał na nas w lesie czekać. Znalazłem go martwego w krzakach. Zabili go.
– Nieciekawie – skomentował następca tronu. – Wracajmy do grodu. Ojciec wieści wygląda. Nie każmy mu czekać.
Ciąg dalszy w wersji pełnej