Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Chciałbym serdecznie podziękować Klaudii Jakubiuk-Żukowskiej, bez której twórczego zaangażowania w pracę nad książką, przy moim lenistwie,
Spadam stąd! Wystarczy, że spakuję do walizki kilka najpotrzebniejszych rzeczy i kupię bilet w jedną stronę. Tutaj nic mnie już nie trzyma. Dosłownie nic. Gdy tylko wystawię z domu czubek małego palca u stopy, za plecami słyszę salwy śmiechu. Po tym, co się stało, chyba będę musiał zmienić tożsamość. Operacja plastyczna za kilkanaście tysięcy to jedyne rozwiązanie. Wtedy mógłbym spokojnie wychodzić ze śmieciami bez zakładania kominiarki czy czekania na to, aż się ściemni. Z moich obliczeń wynika, że bilet do innego miasta będzie dużo tańszy.
Pewnie chcecie wiedzieć, co się stało. No bo cóż takiego mogło się stać, że musiałem podjąć tak radykalną decyzję w tak młodym wieku i uciekać z miasta pod osłoną nocy? Okay, czuję, że zżera was ciekawość, więc powiem. Dam wam również pretekst do darmowej rozrywki, gdziekolwiek to czytacie. Tylko uważajcie! Jeśli jedziecie autobusem albo siedzicie w zatłoczonym barze szybkiej obsługi, nie wybuchajcie śmiechem, tym samym robiąc z siebie głupka przy śmiertelnie poważnych ludziach. Chociaż wątpię, żebyście mogli zrobić z siebie większego głupka niż ja. No chyba że potraficie śmiać się z siebie, bo ja raczej nie potrafię… Przynajmniej na pewno nie TYM razem…
Na szkolny bal czekałem od chwili, w której poszedłem do high school. Myślałem wtedy, że w ostatniej klasie będę już najbardziej pożądanym kolesiem w szkole. Że dziewczyny będą łamały sobie tipsy i wyrywały włosy, aby stanąć bliżej mnie w szkolnej stołówce. Myślałem, że każda z nich będzie chciała iść na bal właśnie ze mną, stanąć u mego boku tej pamiętnej nocy. Gdy szedłem do pierwszej klasy, poprzeczkę postawiłem sobie wysoko. Chciałem być kapitanem szkolnej drużyny, jak ci wszyscy kolesie z mało romantycznych komedii, podczas oglądania których każdy nastolatek w każdym stanie zaśmiewa się do łez i zarazem utożsamia z bohaterami. To z pewnością dodałoby mi męskości i ukształtowało moją mało atletyczną klatkę piersiową. Myślałem, że urosnę jeszcze kilka centymetrów (wszędzie). Sami wiecie, jak to jest, kiedy wyobrażacie siebie przyszłość. Myślicie, że jak zamkniecie oczy, to rano obudzicie się z umięśnionym, wysportowanym i opalonym ciałem oraz twarzą modela z nienaganną fryzurą od razu po wstaniu z łóżka… Ogólnie będziecie wyglądać jak z okładki „Men’s Health”, a nie z opakowania płatków śniadaniowych. Myślałem też, że moje totalnie niemodne okulary zamienię na soczewki, a w szafie będą leżały według kolorów poskładane w kosteczkę markowe ubrania. Niestety, gdy wstawałem, zazwyczaj uderzałem czołem w szafkę zawieszoną nad moim łóżkiem. W tym momencie brutalnie uświadamiałem sobie, że nadal jestem tym samym pryszczatym chudzielcem ze stertą niemodnych ciuchów, wypływających skotłowanymi strumieniami z niedomkniętej szafy jak lawa z wulkanu.
W ogóle dużo myślałem, a mało robiłem. Poza użalaniem się nad sobą. Z tych górnolotnych przemyśleń, snutych nocą pod kołdrą, wyszło niestety tylko mało podnoszące na duchu zdanie: „pomarzyć zawsze można”.
Podsumowując: kończąc szkołę, jestem przeciętniakiem bez klaty, co prawda nie mam już tylu pryszczy, ale dalej noszę niemodne okulary i mam równie niemodną fryzurę, bo mój fryzjer urodził się jeszcze przed założeniem Beatlesów. A tak naprawdę to w tym mieście innego fryzjera nie ma… To znaczy jest, ale niekoniecznie mnie na niego stać.
Ale ona… Och, cud, nie kobieta! Eva! Blond piękność. Spojrzała na mnie z pogardą podczas meczu rozgrywanego na szkolnym boisku, a ja zakochałem się w niej jak głupi! Marzyłem o niej na każdej przerwie, ale ona wolała mięśniaków z drużyny. Nogi do ziemi – czy tam do nieba – i, jak jeszcze wtedy myślałem, anielski uśmiech. Zakochałem się w jej przykrótkich szortach już w pierwszej klasie. Ale wtedy nie miałem nawet odwagi, żeby się do niej odezwać, a tym bardziej nie pomyślałbym o tym, że to ONA zaprosi mnie na bal…
To był zwykły dzień w szkole. Majowe słońce grzało, a ja jak zwykle w mojej spoconej koszulce siedziałem na tarasie podczas długiej przerwy i jadłem kanapkę z chlebem tostowym, mielonką i majonezem. Siedziałem i po raz kolejny czytałem którąś z książek Agathy Christie. Lubiłem i nadal lubię jej kryminały, może dlatego, że moje życie to też w pewnym sensie horror. I wtedy między gryzem kanapki a sto dwudziestą ósmą stroną książki podniosłem głowę i zobaczyłem ją. Nieco koślawym krokiem kroczyła w moją stronę na wysokich koturnach, odrzucając na plecy swoje blond doczepy, które rozwiewał wiatr. Jej spódniczka i bluzka były chyba uszyte ze ścinków materiałów używanych do szycia kreacji dla lalek Barbie. Za nią, jak oddane fanki, podążały jej cztery najlepsze przyjaciółki. Czułem się jak w American Pie. Serce drżało mi jak nigdy wcześniej.
Kiedy Eva zagadała do mnie swoim czułym głosem: „Hej, Ray. Może pójdziesz ze mną na bal?”, nogi dosłownie się pode mną ugięły. Zresztą były to pierwsze słowa, jakie do mnie powiedziała od początku szkoły, mimo że gapiłem się na nią na każdej przerwie jak cielę na malowane wrota. Ale czy mogłem w tamtym momencie mieć jakiekolwiek pretensje, że kiedyś nie zwracała na mnie uwagi? W końcu zrobiła coś, na co ja nigdy bym się nie odważył. Może pod tą blond maską kryły się wrażliwość i nieśmiałość? – pomyślałem.
– Greg ze mną zerwał na tydzień przed balem! To podła świnia! Tak naprawdę taki twardziel z drużyny nie jest nic wart! Nie to, co ty… Ty jesteś… Inny, po prostu inny.
Cokolwiek słowo „inny” miało znaczyć, w jej ustach brzmiało wyjątkowo. A Greg? Mogłem się tego po nim spodziewać. Mięśniak, który nie wiedział, ile to jest dwa plus dwa, a za którym Eva ganiała od pierwszej klasy, był po prostu tępym lalusiem. Będąc z nią, i tak oglądał się za każdą jako tako wyglądającą dziewczyną w szkole. Eva zawsze była o niego zazdrosna, co często kończyło się awanturą na szkolnym patio. Zazwyczaj patrzyła na to cała szkoła. To była taka telenowela na żywo.
Dziewczyna usiadła obok mnie i oparła swoje czoło, umazane pomarańczowym podkładem, na mojej białej koszulce. Mówiła, łkając, i pozostawiła na moim ramieniu czarną plamę z tuszu. Jak mogłem się nad nią nie zlitować i nie zgodzić się pójść razem z nią na bal? Owszem, jej cztery koleżaneczki chichotały głupkowato za naszymi plecami, ale nic sobie z tego nie robiłem.
Od tamtej pory nie myślałem o niczym innym. Dzień i noc przed oczami miałem tylko słodki obraz pod tytułem Eva i ja. Ale jak to zazwyczaj w moim życiu bywa, nie było mi dane długo delektować się smakiem zwycięstwa…
Po tygodniu wyczekiwania na bal przyjechałem po MOJĄ partnerkę punktualnie. Byłem nawet kilka minut wcześniej. Pożyczony od ojca wiekowy czarny pojazd (nie, to nie był karawan czy ciągnik) prezentował się doskonale w blasku ulicznych latarni. Po prostu musiał zrobić na niej wrażenie! Takie samo, jakie zrobił na mojej mamie, kiedy mój staruszek przyjechał po nią na ich prom. W końcu są razem do dziś!
Kiedy tak rozmyślałem, wyglądająca zjawiskowo Eva wyszła z domu. Jej sukienka była tak obcisła, że… Nie, nie bałem się, że pęknie! Po postu nie mogłem oderwać od niej wzroku. Różowy gorset wysadzany kryształkami Swarovskiego wspaniale eksponował jej (na pewno!) naturalne górne walory, a falbanka, która ledwo przykrywała uda, falowała na lekkim wietrze.
Boże, czy ona na tych szpilkach nie będzie ode mnie wyższa o głowę!? A nawet jeśli nie, to czy w ogóle będzie w stanie zrobić w nich chociaż krok?
Szybko podbiegłem do Evy, nie zważając na to, czy domostwa nie pilnuje jakiś groźny pies. Chociaż znając jej gust, to jedynie jakiś mieszczący się w dłoni ratlerek mógłby obszczekać takiego intruza jak ja. Elegancko przywitałem się z moją partnerką. Boże, dlaczego w takiej chwili tak trudno wybrać normalny sposób na przywitanie się? Chciałem pocałować ją w rękę, ale szybko ją zabrała i oznajmiła, że schną jej jeszcze paznokcie. Koniec końców nie sprowadziłem jej nawet po schodach, bo bałem się jej dotknąć, a ona zadziwiająco dobrze radziła sobie z chodzeniem na szpilkach. Otworzyłem drzwi auta. Wsiadła z wielką gracją. Nie to, co te wszystkie celebrytki świecące bielizną. Zaraz, zaraz, czy Eva w ogóle miała na sobie jakąś bieliznę? Stop! Przecież ja nie mogę myśleć o takich rzeczach, jeszcze nie teraz (jeśli wiecie, co mam na myśli).
Niestety zaraz po tym, jak kobieta moich marzeń wsiadła do samochodu, zacząłem wybudzać się ze swojego snu na jawie. Eva całą drogę malowała sobie usta błyszczykiem i tuszowała rzęsy, które i tak już były umazane na czarno i przypominały pajęcze odnóża. Myślałem, że zaraz się pokruszą i opadną na tapicerkę. Wyobraziłem ją sobie bez rzęs, ale szybko się otrząsnąłem. Próbowałem skupić się na drodze. Jechałem dziesięć mil na godzinę, bo na dziurach osiedlowej ulicy mogłaby wydłubać sobie oko. Puściła mimo uszu serię moich mało przemyślanych pytań i komplementów, za to wycedziła jedynie:
– Nie mogłeś przed przyjazdem wyrzucić tych butelek po coca-coli upchniętych pod moim siedzeniem!? Mam takie długie nogi, że jest mi niewygodnie!
Powiedziałem jej, mądrze i na temat, że to nie moje butelki, tylko mojego ojca i nie mogę sobie ot tak nimi dysponować. Może będą mu jeszcze do czegoś potrzebne? Może zerwie z nich etykiety, włoży je w klaser, ja odziedziczę go po nim i za trzydzieści, czterdzieści lat będę miał kolekcję etykiet z coca-coli wartą tysiące dolarów. Spojrzała na mnie z pogardą i mruknęła, że mogła się po mnie tego spodziewać. Chcąc, żeby szybko zapomniała o gafie, zatrzymałem się na poboczu i przerzuciłem butelki spod jej nóżek do bagażnika. Chociaż gdybym wiedział, co czeka mnie kilka godzin później, nigdy bym tego nie zrobił.
Po przybyciu na miejsce było tylko gorzej. Jako że mój najlepszy kumpel Josh zamiast iść na bal, pił piwo w jednej z podmiejskich mordowni, bo nie znalazł partnerki życia, to nie miałem do kogo się odezwać, a o rozmowie z Evą mogłem zapomnieć. Cały wieczór stała ze swoimi koleżankami. Plotkowały jak najęte, nakładając na usta coraz więcej błyszczyka. Funty błyszczyka… Tony błyszczyka… Chyba codziennie kupowały nowy. No cóż, gdybym założył firmę transportową i podpisał umowę na transport błyszczyka pod ich drzwi, byłbym zarobiony do końca życia… Kiedy w końcu dogłębnie sprawdziłem stropy i podpory i miałem pewność, że ściana, pod którą stoję, się nie zawali, wziąłem głęboki oddech. Poprawiłem spodnie oraz koszulę i ruszyłem ku Evie. Nie, nie rzuciłem się na nią, nie złapałem wpół i nie pocałowałem, tak jak to sobie chwilę wcześniej zaplanowałem, tylko zapytałem:
– Ej, zatańczymy, bo tak sam stoję…
Spojrzała na mnie wzrokiem, który zabija i który powiedział mi wszystko bez słów. A to dlatego, że przerwałem jej arcyważną i arcyciekawą paplaninę z wianuszkiem przyjaciółek, z którymi gadała codziennie po kilka godzin. Zakręciła swój różowiutki błyszczyk i syknęła:
– Mam lepszy pomysł…
Złapała mnie za rękę i szybko przeprowadziła przez zatłoczony parkiet, na którym wszyscy wywijali ciałami, prezentując pokraczne pozy w rytm piosenki It wastn’t me Shaggy’ego. Mnie też się wydawało, że to nie powinienem być ja i Eva z kimś mnie pomyliła, gdy z wypiekami na twarzy odkryłem, że zaciągnęła mnie do męskiej toalety. Zacząłem się zastanawiać, czy to sen, czy może zaraz na jawie nastąpi spełnienie moich najskrytszych marzeń, których się wstydziłem nawet przed samym sobą. Ale zanim zacząłem poważnie o tym myśleć, Eva zatrzasnęła za nami drzwi małej kabiny.
– Rozbieraj się! – powiedziała słodko, ale stanowczo.
– Co? – udałem, że nie rozumiem.
Szczerze mówiąc, byłem mocno oszołomiony. Gdybym pił coś tego wieczoru, pomyślałbym, że ktoś dorzucił mi czegoś do szklanki i dlatego mam halucynacje czy jakieś omamy.
– No rozpinaj pasek i zdejmuj spodnie! – powiedziała.
Boże, w tym momencie byłem tak szczęśliwy, że z przyjemnością poluzowałem pasek. Kiedy tak stałem z bielizną owiniętą wokół kostek, od pasa w dół nagi jak mnie pięknego Stworzyciel zesłał na ziemię, usłyszałem:
– Poczekaj. Chcę mieć twoją nagą fotkę. Dzięki temu zapamiętam ten moment do końca życia.
Byłem tak napalony, że bez zastanowienia tylko wymamrotałem:
– Okay.
W momencie błysku flesza drzwi od ubikacji niespodziewanie się otworzyły, a przed nimi stało… pół szkoły i patrzyło na moje blade pośladki! Dosłownie, przysięgam, pół szkoły, bo drugie pół nie zmieściło się w toalecie. Próbowali przeciskać się z korytarza, podskakiwali, ktoś nawet wszedł na barana, żeby zobaczyć więcej. Tak jakby był to najciekawszy widok w tej części globu. Robili też zdjęcia. Spanikowałem. Zamiast założyć spodnie, zacząłem okręcać moją męskość papierem toaletowym i uciekać. Niestety zamiast się zakryć, tylko się w niego zaplątałem, a dodatkowo potknąłem o własne spodnie, które nadal były przy kostkach – i runąłem przed tłumem gapiów jak długi. Przed nosem zobaczyłem buty Evy i… męskie lakierki. Spojrzałem w górę. To były buty Grega, jej napakowanego faceta, który rzekomo tydzień wcześniej z nią zerwał.
– Dlaczego to zrobiłaś, do cholery? – wydukałem, leżąc jak śmieć na podłodze obskurnego kibelka i mrużąc oczy od błysków fleszy.
Do łazienki wparadował nawet szkolny fotograf, który robił fotorelację z balu. Miałem szansę zostać uwieczniony w szkolnych kronikach jako największy frajer w historii szkoły.
– Bez zrobienia sobie jaj ze szkolnego frajera ten bal byłby nudny – powiedziała, po czym zaśmiała się najgorszym śmiechem, jaki w życiu słyszałem, a Greg objął ją swoim nadmuchanym ramieniem i pocałował z dumą.
Kiedy już wszyscy nacieszyli się do woli moim żałosnym widokiem i napstrykali mi wystarczającą ilość kompromitujących fotek, wstałem, włożyłem gacie i tylnymi drzwiami uciekłem z imprezy. Nie muszę dodawać, że kiedy wróciłem do domu i odpaliłem komputer, fotki były już hitem dnia w internecie, a ja stałem się pośmiewiskiem świata. Przewijając wall na Facebooku, widziałem tylko swoją żałosną twarz i blady zadek. Chciałem nawet skoczyć z dachu domu. Może wtedy ktoś by dostrzegł, jakim cierpieniem jest moja egzystencja, ale uznałem, że z moim szczęściem tylko bym się połamał, a nie porządnie zabił. Dlaczego nie mam dwupiętrowego domu z solidnym betonem na podjeździe…? Gdybym teraz skoczył, leżałbym w żywopłocie do rana, a zanim znalazłby mnie ojciec udający się do pracy, zdążyłby mnie obsikać pies sąsiada, który nie wiedzieć czemu, zawsze sikał pod naszym domem. Jest tylko jedno wytłumaczenie: jaki pan, taki pies, bo sąsiad po pijaku też czasami lał na nasz żywopłot.
Dlatego stąd spadam.
I obiecuję sobie – nie będę już nigdy się nad sobą użalał. Takie rzeczy dzieją się nie bez przyczyny. To, co się wydarzyło, powinno stać się impulsem do zmian, żebym mógł podjąć życiową decyzję. Wyjeżdżam do dużego miasta, gdzie nie zna mnie nikt. Biorę tylko trochę ubrań na początek, ostatnie wyprane bokserki i krem na pryszcze. Już na miejscu kupię sobie nowe ciuchy, pójdę do dobrego fryzjera i może zacznę chodzić na siłownię? A kiedy za kilka lat wrócę tu, żeby odwiedzić rodziców, Eva i Greg będą nieudacznikami żyjącymi na koszt państwa. Będą niańczyć szóstkę głupawych dzieci, a ich jedyną rozrywką będzie picie piwa na patio ich obskurnego domu. Bo co może w życiu osiągnąć blondyna jedząca błyszczyk i tępy mięśniak, który ledwo zdaje z klasy do klasy? Będą mi zazdrościć tego, kim jestem i co osiągnąłem, mimo tego że kilka lat wcześniej tak strasznie mnie upokorzyli.
Tak, zrobię to! Zacznę od jutra. Tylko jak ja jutro wyjdę z domu… Chyba muszę kupić bilet na nocny pociąg.
Latanie samolotami jest jak seks. Zresztą skąd mam wiedzieć, jaki jest seks, skoro nigdy go nie uprawiałem? Ale oglądałem kiedyś kilka filmów. Oczywiście nie takich, jak myślicie! Takich normalnych w kinie i coś tam widziałem, czegoś się nauczyłem, więc można powiedzieć, że laikiem w tym temacie nie jestem. Poza tym samolotem też leciałem pierwszy raz. Poważnie zastanawiałem się, czy nie zapalić papierosa zaraz po wyjściu z terminalu. W ostateczności jednak nie zapaliłem. Nigdy nie paliłem i to też byłby mój pierwszy raz.
No więc wyszedłem tak po prostu. Niestety, nie bacząc na mój nonszalancki krok, rozsuwane drzwi prawie odcięły mi głowę.
Może i jestem brzydki, to znaczy mało atrakcyjny (przynajmniej tak mówi lustro i czasami moja mama), ale za to dość inteligentny (tak mawiali moi nauczyciele). Zresztą rodzice też zawsze zasłaniali się moją mądrością podczas prawienia mi komplementów. Nigdy nie powiedzieli, że jestem fajnym facetem. Matka, jako że jestem jej jedynym synem, mogła mi od czasu do czasu rzucić:
– Synku, naprawdę jesteś ładny/przystojny/masz dobrą twarz.
Niestety. Nigdy tego nie powiedziała. Ojcu zresztą też nie, więc urodę mam zapewne po nim.
Owszem, mówiła mi:
– Ray, jestem z ciebie taka dumna. Jesteś taki inteligentny, masz takie dobre oceny. Jak byłeś mały, to zamiast z misiem, zasypiałeś z encyklopedią… Dlaczego nadal nie masz dziewczyny?
Odpowiedź jest prosta – laski, te dobre laski, nie lecą na zdolność rozwiązywania skomplikowanych działań matematycznych, ale na biceps. Tak właśnie sobie myślałem, ale nigdy jej tego nie powiedziałem. Po co pozbawiać rodzicielkę złudzeń co do wnuków, ślubu i takich tam.
Wracając do moich zmagań z zakwaterowaniem się w wielkim mieście. Jak już wspomniałem, dzięki mojemu wrodzonemu sprytowi nie przyleciałem tu w ciemno. Przed wylotem znalazłem parę ofert tanich klitek do wynajęcia. Szperałem w necie całą noc, ale udało mi się znaleźć kilka, które na początek nie nadwyrężyłyby nadmiernie mojego ciułanego przez lata budżetu. Składałem go do jednej starej, niepranej skarpetki, druga służyła mi do czegoś innego. Dlaczego niepranej? Bo takiej nikt by nie dotknął i moje pieniądze były bezpieczne. Taka lokata nie mogła jednak być dziurawa, bo a) mama zaraz by ją wyrzuciła, b) drobne wylatywałyby przez nią pod łóżko i tyle bym je widział. Wziąłem pierwszą lepszą taksówkę spod lotniska (pierwszą lepszą z tych najtańszych) i ruszyłem w nieznane. Już czułem we włosach wiatr od szybkiej jazdy krętymi, długimi i pełnymi aut ulicami wielkiego miasta. Chciałem z okna podziwiać te wszystkie drapacze chmur, marząc, że niebawem może będę pracował w jednym z nich.
Ruszyliśmy.
Jako że w moim rodzinnym mieście taksówkami się nie jeździ (bo takowych po prostu nie ma, a wszędzie można dojść na piechotę), zamiast rozkoszować się widokami i wciągać w nozdrza zapach spalin miasta, dzięki któremu w końcu stanę się KIMŚ, przez całą drogę zastanawiałem się, o czym zagadać z kierowcą taksówki. Zadawałem sobie miliony pytań. Czy w ogóle się do niego odzywać? A jeśli już, to co powiedzieć? Może pogadam z kolesiem o pogodzie. Tylko po co, skoro jak jest, każdy widzi. Od tego myślenia aż zrobiło mi się duszno i musiałem się wygrzebać z mojej zasuniętej pod szyję bluzy. Może o sytuacji politycznej w kraju? Tylko po co denerwować ciężko pracujących ludzi polityką? Prowadzić auto umiem, mimo że lepiej wychodzi mi prowadzenie psa na smyczy, ale na tych wszystkich motoryzacyjnych nowinkach się nie znałem. Później pomyślałem, że pogadam z taksówkarzem o kobietach, ale ugryzłem się w język. Po przygodzie z Evą miałem awersję do płci pięknej i wolałem raczej milczeć niż pozwolić, żeby ten tragiczny moment mojego życia (mam nadzieję, że nic gorszego już mi się nie przydarzy) znowu stanął mi przed oczami. A kiedy już uznałem, że nie mam o czym rozmawiać ze spoconym facetem po czterdziestce, dodatkowo z nadwagą i długimi włosami związanymi w niedbały kucyk, zacząłem się zastanawiać, czy mojego milczenia nie uznał za niegrzeczne. Może on uwielbiał gadać o czymkolwiek, a czego bym nie powiedział, podchwyciłby temat? Może tylko czekał na mały impuls do rozmowy, która odmieniłaby jego szary i nudny dzień?
A ja milczałem.
W tym milczeniu dojechałem na miejsce pierwszego rozczarowania. Podejrzewałem to, jeszcze zanim wysiadłem z taksówki (zrobiłem to niepewnie). Wybrukowanym chodnikiem podszedłem do budynku. Po otwarciu wielkich drewnianych drzwi i wejściu po tysiącu schodków na czwarte i zarazem ostatnie piętro ostatkiem sił zapukałem do jeszcze większych drzwi. Otworzyły się zamaszyście. To, co ujrzałem, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. W internecie ogłaszała się „młoda studentka ekonomii”. W rzeczywistości stanąłem przed sześćdziesięcioośmioletnią panią, która studia skończyła już dawno. Najwidoczniej próbowała zwabić pod swój dach młodego chłopaka, któremu użyczyłaby schronienia (byleby nie w jej ramionach, brrr) za miłe towarzystwo zimnymi wieczorami. Bynajmniej nie płaciłbym jej za czynsz pieniędzmi. Niestety to nie moje klimaty. Tak czy siak, ja taki głupi nie jestem, jedną matkę już miałem. Nie po to przyjechałem do wielkiego miasta, żeby mieszkać z drugą, i to jeszcze obcą.
Wyszedłem stamtąd szybciej, niż przekroczyłem próg tego upiornego domostwa.
Chyba nigdy wcześniej znikąd tak szybko nie wychodziłem.
To znaczy gdyby starsza pani wyglądała tak, jak niektóre panie w jej wieku potrafią wyglądać, to może dłużej bym się zastanowił nad jej propozycją. Niestety ta wyglądała bardzo inaczej. Tak bardzo, że po pięciu minutach ponownie znalazłem się w taksówce.
Jadąc do kolejnego potencjalnego współlokatora, poważnie się zastanawiałem, czy nie zakrzyknąć:
– Panie driver, wracamy na lotnisko!
To byłyby pierwsze słowa wypowiedziane do milusińskiego kierowcy, oczywiście poza podaniem adresów, pod które miał jechać. Nie zdecydowałem się jednak na rozpoczęcie z nim konwersacji, bo wspomnienie mojego nagiego przyrodzenia zaprezentowanego przed całą szkołą szybko wybiło mi z głowy pomysł powrotu do rodzinnej mieściny. Ta klęska i tak będzie mnie prześladować do końca życia, gdziekolwiek się zjawię.
Drugim punktem podróży było, a przynajmniej miało być wedle ogłoszenia, przytulne mieszkanko w centrum miasta. Ogłaszało się „dwóch kulturalnych studentów”, którzy mieli użyczyć mi miejsca w jednym z pokoi. Już samo określenie „dwóch kulturalnych studentów” powinno dać mi do myślenia. Podjechałem z moim miłym, nucącym pod nosem stary hit Footballs coming home, przewoźnikiem pod nowiutki blok w centrum miasta. Wtedy moje serce zabiło szybciej.
Tym razem bez problemu otworzyłem przeszklone drzwi i wsiadłem do nowiutkiej windy, która zawiozła mnie wprost na jedenaste piętro, gdzie miałem zacząć nowe życie w wielkomiejskim raju.
Zadzwoniłem do pięknych drewnianych drzwi. Dzwonek rozbrzmiał w moich uszach nadzieją. Otworzył mi chłopak. Wyglądał na miłego kolesia. Jęknął z uśmiechem:
– O! Ty pewnie z ogłoszenia!? – I wpuścił mnie do środka.
Już w progu potknąłem się o dwa śpiwory. Pomyślałem sobie: „Okay, w końcu są wakacje. Pewnie ktoś u nich koczuje”, i szedłem dalej prowadzony przez Miłego Chłopaka w głąb mieszkania. Miły Chłopak, który nadal się nie przedstawił, zaprowadził mnie do kuchni. Tam ku mojemu przerażeniu sen o mieszkaniu w centrum uleciał z mej głowy niczym dym z papierosów, od którego w kuchni było tak ciemno, że ledwo widziałem twarze. Nie. Nie chodziło mi wcale o walkę z nikotyną, ale o liczbę kolejnych Miłych Chłopaków na kilku stopach kwadratowych. Jak udało mi się policzyć, sześciu facetów machało do mnie przyjaźnie, a ja przecierałem szczypiące od dymu oczy w nadziei, że to tylko ich dłonie.
– Chyba przyszedłem nie w porę. Widzę, że macie tu małą imprezkę. Zaprosiliście tylu gości… – wyjąkałem.
Miły Chłopak chyba wyczuł w moim głosie przerażenie.
– Oj, nie! Zapomniałem ci powiedzieć. W ogłoszeniu trochę przekoloryzowaliśmy sprawę. Mieszka tu cała nasza ósemka. Kogo normalnego byłoby stać na czynsz w takim miejscu? Owszem, jest trochę ciasno, ale wszędzie blisko i nie siedzimy długo w łazience!
Że też właśnie ja musiałem trafić na tych ośmiu pieprzonych, kłamliwych krasnoludków! Wiem, w bajce było siedmiu, ale to też nie była bajka.
Moja ostatnia szansa na dach nad głową znajdowała się na przedmieściach, w dużym rodzinnym domu, gdzie miałem wynajmować pokoik na poddaszu. To miała być miła rodzinka, która z dobrego serca zdecydowała się użyczyć schronienia zbłąkanemu w wielkim mieście chłopakowi. Wedle opisu dom miał być przestronny. O wystroju nie wspomniano (dopiero po przekroczeniu progu dowiedziałem się dlaczego), ale moje nadzieje były naprawdę ogromne. Wyobrażałem sobie, że za budynkiem znajduje się wielki basen z ciepłą wodą, a dzieciaki właścicieli urządzają w nim niesamowite, zapierające dech w piersiach imprezy w iście hollywoodzkim stylu, gdy tylko starzy wyjeżdżają na drogie zagraniczne wakacje. Już widziałem siebie leżącego w blasku słońca na dmuchanym materacu w kształcie kaczki, sączącego dobre zimne drinki i otoczonego półnagimi roześmianymi dziewczynami.
Gdy po raz trzeci wysiadłem z taksówki i kazałem czekać mojemu milczącemu kierowcy, jakież było moje rozczarowanie!
Dom, owszem, był duży i, owszem, robił wrażenie, ale niekoniecznie dobre. Basenu wcale nie było, nie licząc tego pod łóżkiem właścicielki (Boże, w ogłoszeniu stało „kryty basen”), a ogród wyglądał, jakby noga ogrodnika nie stanęła w nim co najmniej od początku poprzedniego stulecia.
Uchyliłem ciężką furtkę, która zaskrzypiała tak głośno, że w tej samej sekundzie wszystkie ptaki z ogromnych drzew za domem wzbiły się do lotu. Przełknąłem ślinę i piaszczystą ścieżką ruszyłem do drzwi wejściowych. Zamiast dzwonka powitała mnie wielka i ciężka kołatka, więc zapukałem, ale było to dla mojego nadgarstka nie lada wyzwanie. Kiedy już myślałem, że drzwi otworzy mi lokaj, jak na tych wszystkich filmach o duchach, przed moimi oczami ukazał się gruby facet ze świecącą w blasku słońca łysiną.
– Ja z ogłoszenia – wydukałem nieśmiało, a facet tylko uśmiechnął się dziwacznie i wpuścił mnie do środka.
Na moje oko dom ostatni raz był remontowany jeszcze przed katastrofą Titanica. Albo to wystrój rodem z antykwariatu nadawał mu takiego wyglądu. Starałem się nad tym zbyt długo nie zastanawiać, bo inaczej uciekłbym stamtąd w tej samej minucie.
Facet zaprosił mnie do salonu. Czekali tam na mnie usadzeni na kanapie żona, córka i syn pana domu. Dzieciaki niestety były zbyt młode na organizowanie dzikich imprez w basenie, nawet gdyby takowy znajdował się w tym domu. Pulchny rudzielec i drobna blondynka mieli jakieś dwanaście, trzynaście lat i uśmiechy, przez które po plecach przechodził mi zimny dreszcz. Przez chwilę myślałem, że to plan filmowy Rodziny Addamsów. Morticia, to znaczy pani domu, sprawiała dość dobre wrażenie. Chyba najlepsze z całej gromadki, jednak nie wiem, czy skusiłbym się na jakąś potrawę, która wyszłaby spod jej nieziemsko długich tipsów. Po krótkim zapoznaniu z domownikami, których imion nawet nie chciałem zapamiętać, łysy facet zaprowadził mnie po skrzypiących jak furtka schodach na poddasze, gdzie miał znajdować się mój przyszły/niedoszły pokój.
Pokój bez drzwi.
Kiedy już wdrapałem się na górę, okazało się, że będę miał współ-, a raczej sublokatora. Wielkiego czarnego pająka wiszącego na swojej pajęczynie tuż nad progiem. Od razu nazwałem go Edgar i już chciałem się zaprzyjaźnić, gdy usłyszałem:
– Proszę się nie martwić, nie jest groźny. Po prostu dawno nikt tu nie mieszkał – wymruczał łysy facet.
Nie przejął się tym, że ze strachu przed pająkiem wielkości pięści nawet nie wszedłem do zagraconego pokoju. Mimo to zaczął swoją opowieść, myśląc, że stoję tuż za jego plecami. Kiedy tak prawił i snuł rozważania o rozkładanym (rozkładającym się ze starości) tapczanie i pięknym widoku z okna, ja czmychnąłem. Po cichu, prawie że na palcach, z gracją baletnicy zszedłem po skrzypiących schodach. Minąłem oglądającą telewizję rodzicielkę z jej pociechami i pchając ostatkiem sił ciężkie drzwi wejściowe, wyszedłem na dwór. Szybko wciągnąłem powietrze w płuca.
Zawsze myślałem, że Rodzina Addamsów to tylko wymysł współczesnej kinematografii. Myliłem się.
Gdy już wydostałem się z piekielnej posesji, niebo zaszło chmurami i spadł na mnie delikatny deszcz. Był tak zimny, że poczułem, jakby tysiące igieł wbijało się w moje ciało. To było ostatnie miejsce na mojej liście.
– To już koniec – wymruczałem, wsiadając do taksówki.
Byłem bezdomny!
Poprosiłem taksówkarza, żeby zawiózł mnie do centrum miasta. Nadchodził wieczór. Pomyślałem, że wynajmę sobie pokoik w jakimś niedrogim hostelu i dzięki bezprzewodowemu internetowi znajdę jeszcze kilka ogłoszeń. Uznałem, że sprawdzę je następnego dnia. Jednak jakież było moje zdziwienie, kiedy mój „szofer” odezwał się do mnie po raz pierwszy. Wiedziałem, żeby wcześniej z nim nie gadać. Kiedy zatrzasnąłem za sobą drzwi pojazdu, okazało się, że zostało mi jedynie kilka drobniaków na hot-doga z budki. Czy przejechanie kilku mil naprawdę może być takie drogie!?
Mogłem usiąść na środku ulicy i zacząć płakać. Mogłem liczyć na to, że ktoś mnie nie zauważy (tak jak zresztą wszyscy na tym świecie) i skończy mój marny żywot, nie wciskając hamulca na czas. Albo chociaż przejedzie po mojej stopie i będzie musiał mi wypłacić odszkodowanie.
Jedyne, na co miałem siłę i ochotę, to doczołganie się (co było dla mnie wyczynem porównywalnym do znalezienia wody na Saharze) do najbliższego McDonalda. Za ostatnie drobne zamówiłem tam cheeseburgera bez cebuli i dużą coca-colę. Zjadłem, choć nie powiem, żebym się najadł. Wypiłem wielki kubek coli (od razu zachciało mi się siku). Papierowe opakowanie wrzuciłem do mojego bezdennego plecaka na wypadek, gdybym musiał zostać Żebrakiem w Wielkim Mieście, po czym ruszyłem przed siebie w poszukiwaniu ogłoszeń na słupach – mojej ostatniej lokatorskiej deski ratunku.
Niestety ten spacer zaprowadził mnie w miejsce, w którym miało się skończyć moje marzenie o nowym życiu w wielkim świecie i o którym nie śniłem nawet w najgorszych snach.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tajemnica Coca-Coli
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-175-2
© Michał Matlengiewicz i Wydawnictwo Novae Res 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Beata Kostrzewska
Korekta: Kinga Dolczewska
Okładka: Grzegorz Araszewski
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek