Tajemnica Wzgórza Trzech Dębów - Piotr Borlik - ebook + audiobook + książka

Tajemnica Wzgórza Trzech Dębów ebook

Piotr Borlik

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tajemnicze wzgórze, na którym trzy wiekowe dęby nie pozwalają rosnąć innym drzewom. Tajemnicza rodzina, w której w każdym pokoleniu tylko najstarsi synowie płodzą męskich potomków, zawsze trzech.
Tajemnicze morderstwo, o którym nikt nie chce mówić.

Prywatny detektyw Hubert Czarny dostaje zlecenie wyjaśnienia zbrodni, do której doszło w rezydencji rodziny Potockich. Już po pierwszych rozmowach z mieszkańcami dochodzi do wniosku, że nikomu nie zależy na znalezieniu mordercy, w dodatku każdy miał motyw i sposobność, by zabić. Pozostawiony sam sobie, Czarny bada skomplikowane relacje w ekscentrycznej rodzinie, prowadzące go w stronę sięgającej dziesięć pokoleń wstecz klątwy.

Piotr Borlik, rocznik 1986, inżynier po Uniwersytecie Technologiczno-Przyrodniczym. Mistrz Holandii, a także laureat trzeciego miejsca w otwartych mistrzostwach Czech w grach logicznych. Otrzymał stypendium prezydenta Bydgoszczy dla osób zajmujących się twórczością artystyczną oraz upowszechnianiem kultury. Autor kryminałów "Boska proporcja", "Materiał ludzki", "Białe kłamstwa", "Zapłacz dla mnie", "Skłam, że mnie kochasz" i "Wymazani z pamięci".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 421

Oceny
3,9 (448 ocen)
169
127
92
49
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92_2

Nie oderwiesz się od lektury

"Tajemnica wzgórza trzech dębów" to jeden z tych polskich autorów, po których książki sięgam już w ciemno. Każdy kryminał okazuje się świetny. Jest zagadka, są dobrze wykreowani bohaterowie, a całość owiana tajemnicą i przyozdobiona śledztwem. Całość składa się na czytanie z zapartym tchem. Ale to nie oznacza, że kolejne pisarskie dziecko Pana Borlika musi być genialne, prawda? Każdy może się wypalić, zacząć powielać schematy, przestać zaskakiwać. To jak to jest z tym nowym kryminałem, którego okładka powala na kolana? Tak, jak już tytuł sugeruje, w środku akcja toczy się wokół... trójek. Trzy dęby i nic innego nie rośnie. W tak specyficznej okolicy jeszcze dziwniejsza rodzina, w której tylko pierworodni płodzą synów i to każdy trzech. Znów ta trójka. I do tego, do kompletu morderstwo, które można odnieść wrażenie, wszystkim jest obojętne. Nikt nie chce wiedzieć kto zabił i dlaczego. Natomiast każdy miał motyw i powody, by to zrobić. Jak na smakowity kryminał przystało, poznajemy głó...
62
Sako90

Całkiem niezła

Doceniam kunszt autora, ale baśniowy charakter kryminału mnie nie porwał
10
agulla33

Nie polecam

Po poprzednich książkach ta jest mega rozczarowaniem..nieudolne naśladownictwo A. Christie..zenujace
10
magdaasd

Nie polecam

Zawiodłam się na tym autorze. Głupota straszna, szkoda czasu.
10
Natalia_Calgary

Nie polecam

trudno by było nzależć coś durniejszego
11

Popularność




 

 

Copyright © Piotr Borlik, 2021

 

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

www.panczakiewicz.pl

 

Zdjęcie na okładce

© spxChrome/iStockphoto.com

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

 

Korekta

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8234-807-1

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla M.

 

Prolog

Lubił wstawać przed pozostałymi domownikami i zaczynać dzień od wizyty w fabryce. Nie miał stałego miejsca, z którego obserwował pracowników; czasami przyglądał im się z przeszklonego biura, innym razem stawał w magazynie, a jeśli nabierał ochoty, by zamienić z kimś kilka słów, szedł do hali produkcyjnej. Tych kilkanaście minut, w trakcie których nocna zmiana przekazuje pałeczkę rannej, zawsze nastrajało go pozytywnie na cały dzień. Nie chodziło o wspomnienia z czasów, gdy zmuszany przez ojca stawał ramię w ramię z pracownikami albo gdy sam nakazał synom zakasać rękawy i wziąć się do pracy. Nie, Leon Potocki nie był sentymentalny. Rozumiał, dlaczego każdy młody mężczyzna z jego rodu musi przepracować swoje w rodzinnej fabryce, tak jak było dla niego oczywiste, że w pewnym momencie ojciec musi przekazać firmę pierworodnemu, nawet jeśli młodsi synowie bardziej się do tego nadają. Tak było od zawsze, toteż nie widział potrzeby, by tracić czas na rozpamiętywanie.

Leon nie bez powodu za moment obserwacji wybrał przekazanie zmiany. Widok kolumny ludzi zmierzającej w stronę fabryki dodawał mu sił. Większość szła ze spuszczonymi głowami, przeglądając coś w telefonach lub po prostu wbijając wzrok w buty, nieliczni ucinali sobie pogawędki, a z rzadka, średnio raz na dwa tygodnie, dało się słyszeć czyjś śmiech. Odczuwał radość, patrząc na pracowników rozpoczynających poranną zmianę, ale prawdziwą satysfakcję i energię do działania czerpał ze zmęczonych twarzy personelu kończącego nocną wartę. Na widok przygarbionych sylwetek, nieobecnych spojrzeń i bezrefleksyjnego człapania do szatni, a potem do jednego z trzech podstawionych autokarów, w Leona Potockiego paradoksalnie wstępowało życie.

Tak jak co dzień wstał punktualnie o piątej, wziął szybki prysznic, ogolił się, włożył przygotowany poprzedniego wieczora garnitur, wyszedł na korytarz i zszedł schodami na dół. Zazwyczaj o tej porze w domu panował błogi spokój, odgłosy krzątaniny dochodziły wyłącznie z kuchni, gdzie kucharka przygotowywała śniadanie. Gdy wracał około siódmej, dom zaczynał przypominać atrakcję turystyczną. Sprzątaczki krążyły po całym budynku, dwaj młodsi synowie wisieli na telefonach, a senior rodu, ostatni z siódmego pokolenia Potockich, ganiał za prawnukami, sapiąc jak lokomotywa.

Fabryka znajdowała się u podnóża wzniesienia, na którym mieściła się rezydencja. Droga w dół zajmowała dziesięć minut spokojnym krokiem, w deszczu trochę dłużej z uwagi na grożące poślizgnięciem błoto na wydeptanej ścieżce, ale nawet wówczas Leon wolał się przejść, niż wyprowadzać z garażu jeden z samochodów.

Dziś pogoda sprzyjała spacerowi, nałożył więc wiosenny kapelusz i owinął szyję lekkim bawełnianym szalem, po czym otworzył drzwi wyjściowe. Już miał ruszyć dalej, gdy jego uwagę przykuły odgłosy dochodzące z jednego z pokoi na piętrze. Zdziwiony, że przygotowania zajęły mu dłużej niż zwykle, spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta czterdzieści – niemożliwe, by ktoś z domowników raczył już zwlec się z łóżka. Nawet Marek, który dwa lata temu przejął po nim obowiązek zarządzania fabryką, nie wstawał tak wcześnie. W takim razie co się stało? Któreś z dzieci zbudził koszmar? Niemożliwe, Leon usłyszałby płacz. Może to nieładnie tak myśleć o własnych wnukach, ale oddałby wiele, by ktoś zapanował nad tą bandą wiecznie krzyczących smarkaczy. Kiedyś było inaczej. Zarówno jego matka, jak i żona potrafiły nauczyć dzieci dyscypliny. Nie kojarzył, by któryś z jego młodszych braci kiedykolwiek podniósł głos, o bezsensownym lataniu po domu też nie było mowy – biega się po ogrodzie, w wyznaczonych godzinach, inaczej dorośli nie mogą się na niczym skupić.

Może to ojciec, pomyślał, wracając schodami na piętro. Starzec w przyszłym roku miał obchodzić setne urodziny. Być może postanowił zrobić wszystkim przedwczes­ny prezent i zawinąć się na tamten świat? Z wiekiem, zamiast zmądrzeć, skretyniał, a jego głównym zajęciem było motywowanie prawnuków do jeszcze większego szaleństwa. Sypialnia i gabinet seniora rodu znajdowały się na samym końcu korytarza. Należało za schodami skręcić w lewo, minąć sypialnię Leona i trzy pokoje gościnne, które gościnne były tylko z nazwy, bo przecież nigdy nie pozwoliłby na ulokowanie obcych ludzi w bezpośrednim sąsiedztwie swojej sypialni. Wszyscy synowie Leona, wraz z rodzinami, zamieszkali w drugim skrzydle, co przyjął z nieskrywaną ulgą.

Był w połowie drogi do pokoju ojca, gdy usłyszał ciche skrzypnięcie. Odgłos dobiegał z drugiej części budynku. Spojrzał na zegarek. Jeśli chciał zdążyć na przekazanie zmiany, nie mógł sobie pozwolić na mitrężenie czasu, ale ciekawość wzięła górę i ruszył z powrotem na schody. Na widok zbiegającej pokojówki aż się na chwilę zapowietrzył.

– Co pani… – wydukał.

Kobieta nawet się nie obejrzała. Przyspieszyła kroku, pokonując po dwa schodki. Gdy znalazła się na dole, doskoczyła do drzwi wejściowych i wybiegła na zewnątrz. Leon nie znał jej z imienia. Dla niego wszystkie kucharki, sprzątaczki i nianie wyglądały identycznie. Kiedyś nawet zażartował, że na jedno stanowisko należy rekrutować pracownice wyłącznie o tym samym imieniu. Nikt by się nie głowił nad personaliami.

– Niesłychane – dodał pod nosem. – Szczyt bezczelności.

Ani myślał ganiać za pokojówką. Minął schody i wszedł na korytarz, z którego przed chwilą wybiegła kobieta. Nie musiał zgadywać, skąd wyszła. Tak się spieszyła, że nie domknęła drzwi do sypialni Marka. Co tam robiła nad ranem? Dlaczego próbowała wymknąć się niezauważona? Czemu tak się spłoszyła? Z pewnością miała coś na sumieniu. Oby nie cudzołóstwo, w przeciwnym razie rodziną wstrząśnie ogromny skandal. Leon nie miałby za złe najstarszemu synowi zdrady małżeńskiej – mężczyźni mają swoje potrzeby i jedna kobieta im nie sprosta, zwłaszcza po urodzeniu trójki dzieci – rzecz w tym, by zaspokajać żądze z głową, w luksusowym hotelu i najlepiej w innym mieście, a nie pod własnym dachem! I to z pokojówką, która później mogłaby go szantażować. Jak można być tak głupim i krótkowzrocznym?

Gotowy, by zrugać syna, wtargnął do jego pokoju. Na widok, który zastał, ponownie go zatkało. Tym razem na dłużej.

 

Rozdział I

Hubert rozsiadł się wygodnie w ogródku restauracji usytuowanej na gdańskim Głównym Mieście. Lubił tu przychodzić – zawsze rezerwował to samo miejsce, skąd obserwował turystów i mieszkańców przechadzających się wzdłuż ulicy Szerokiej. To zajęcie dziwnie go odprężało. Siadywał tu nawet zimą, by przy szklaneczce grzanego wina wyciszyć się, nabrać dystansu do prowadzonych spraw lub zwyczajnie chwilę się ponudzić. Nie brał ze sobą komputera, telefonu ani dokumentów, najchętniej zostawiłby też w biurze tę część umysłu, w której przechowywał informacje z prowadzonych właśnie śledztw, by móc w pełni rozkoszować się bieżącą chwilą. Na szczęście z pomocą przychodziło niezawodne bordeaux, które odegrało niemałą rolę w wyborze lokalu.

Tym razem Czarny nie mógł sobie pozwolić na odrobinę zapomnienia. Przywiodła go tutaj praca, tym samym mógł jednak połączyć przyjemne z pożytecznym, a właściwie należałoby powiedzieć: przyjemne z przyjemnym, bo pomimo kilku niedogodności o marginalnym znaczeniu detektyw uwielbiał swoją pracę.

– Dobry wieczór – wyrwała go z zamyślenia znajoma kelnerka o bujnych rudych włosach przywołujących na myśl szalejące płomienie; wątpił, by miało to jakikolwiek wpływ na zatrudnienie dziewczyny w tym lokalu, ale kolor jej włosów znakomicie współgrał z zielonym fartuchem z logo restauracji. – Kieliszek wina na miły początek? – zaproponowała.

– Tym razem spasuję – odparł. – Może mnie pani nazwać dziwakiem, mam jednak nieodpartą ochotę na jajecznicę na boczku ze szczypiorkiem. Do tego świeża sałatka, chrupkie pieczywo i kawa. Podwójne espresso.

– Śniadanie na kolację? – zaśmiała się kelnerka.

– Z dwojga złego lepsze to niż kolacja na śniadanie. Chyba że ktoś żywi się kanapkami. Wtedy można szaleć do woli.

– Sama czasem o północy jem płatki z mlekiem, wiem, o co chodzi. – Kobieta mrugnęła porozumiewawczo. – Wprawdzie jajecznicę mamy tylko w ofercie śniadaniowej, ale poproszę kucharza, żeby zrobił dla pana wyjątek.

– Będę pani dłużnikiem.

Uśmiechnęła się, odsłaniając bielutkie zęby, po czym podeszła do sąsiedniego stolika, przy którym siedziała czterdziestodwuletnia Izabela Korcz, z domu Walewska. To właśnie ubrana w wiosenny płaszczyk brunetka była powodem nieplanowanej wizyty Huberta w ulubionej restauracji. Kobieta zatrudniona na stanowisku starszego menedżera w gdańskiej filii niemieckiego banku sączyła teraz białego drinka, najpewniej malibu z mlekiem, jakby chciała zagłuszyć głos rozsądku podpowiadający, że nie jest jeszcze za późno, że nie przekroczyła jeszcze cienkiej granicy, zza której nie będzie już odwrotu. Detektyw doskonale jednak wiedział, że mleko dawno się rozlało, a panią Korcz od zdrady dzieli godzina, maksymalnie dwie.

Śledzenie niewiernych żon było znacznie ciekawszym zajęciem niż podążanie śladem zdradzających mężów. Faceci byli do bólu powtarzalni: niezależnie od statusu stawiali na luksus i zapraszali młode dziewczyny do drogich restauracji, hoteli lub salonów z biżuterią. Hubert mógłby na palcach jednej ręki policzyć lokale, do których trafiał za sprawą obserwacji nieuczciwych małżonków, którzy oprócz braku wstydu – bo tak detektyw charakteryzował starszych napaleńców tracących głowy dla studentek – wyróżniali się brakiem fantazji i ostrożności. Zazwyczaj sporo ich to później kosztowało w trakcie sprawy rozwodowej.

Zdradzające kobiety to zupełnie inne zjawisko. Owszem, Czarnemu zdarzało się obserwować pięćdziesięciolatki szalejące z umięśnionymi masażystami, ale to była rzadkość. Większością kierowały emocje, a nie potrzeba chwili, co rozwijało cały wachlarz możliwych scenariuszy.

Przykład Izabeli świetnie obrazował skomplikowany proces zachodzący w sercu i umyśle kobiety decydującej się na zdradę. Choć jej mąż twierdził, że kobieta, tu cytat: „gzi się z kumplem z pracy”, to w rzeczywistości sprawa była znacznie bardziej złożona: do tej pory do żadnego „gżenia się” nie doszło, potencjalnym partnerem do zdrady nie był kolega z pracy, lecz właściciel kancelarii prawnej, z którą bank współpracował, a Korcz naprawdę starała się zagłuszyć podszepty serca. Tego samego nie można było powiedzieć o zleceniodawcy, Damianie Korczu, który w trakcie pierwszej rozmowy z detektywem żonglował słowami takimi jak „miłość”, „lojalność” i „zaufanie”, ale nie przeszkadzało mu to w utrzymywaniu stałej kochanki.

Obserwując, jak Izabela nieświadomie uśmiecha się na widok zmierzającego w stronę jej stolika mężczyzny, jak podrywa się, omal nie przewracając szklanki z drinkiem, jak jej oczy zaczynają błyszczeć, zdradzając, że dawno już straciła dla niego głowę, Hubert pierwszy raz od wielu lat miał ochotę złamać swoje zasady. Korcz nie zasługiwała na czekający ją los. Przyłapana na zdradzie utraci wszystko, zapewne nawet ukochaną pracę, którą dostała tuż po studiach i w której konsekwentnie pięła się po szczeblach kariery. Jej mąż nie cofnie się przed niczym, nawet jeśli będzie musiał pojechać do centrali banku w Berlinie i przedstawić zdjęcia Izabeli z kochankiem, a przy okazji dorobić historię, jakoby tych dwoje oszukiwało spółkę.

Mimo przemożnej potrzeby zainterweniowania Czarny nie ruszył się z miejsca. Zamiast tego ukradkiem sfotografował przyszłych kochanków w trakcie czułego powitania.

– To uwłaczające – usłyszał z boku.

W pierwszej chwili zignorował nieznajomego, uznał, że ten zwrócił się do kogoś innego. Zareagował dopiero wtedy, gdy postawny mężczyzna w czarnym płaszczu, zdecydowanie zbyt ciepłym jak na tę porę roku, stanął między nim a witającą się parą, uniemożliwiając zrobienie kolejnych zdjęć.

– Raczy się pan przesunąć – poprosił spokojnie detektyw. Z chęcią podniósłby głos i użył bardziej dosadnych słów, ale nie chciał zwracać na siebie uwagi Izabeli i jej towarzysza.

Nieznajomy, zamiast posłuchać, odsunął krzesło i bez pytania usiadł obok detektywa.

– Pan już nie zajmuje się tą poniżającą sprawą – oświadczył.

Hubert uważnie przyjrzał się jego twarzy. Pomimo chwilowego skonfundowania z powodu bezpośredniości mężczyzny z niemal stuprocentową pewnością gotów był stwierdzić, że nigdy wcześniej go nie spotkał. Praca prywatnego detektywa wymaga fotograficznej pamięci, jeśli więc nieznajomy nie przeszedł operacji plastycznej, to Czarny widział go pierwszy raz w życiu. Być może zawahałby się, gdyby ów człowiek nie miał żadnych znaków szczególnych, ale ślad po złamaniu nosa i idąca przez czoło głęboka blizna czyniły go dość charakterystycznym.

– Obawiam się, że mnie pan z kimś pomylił – odparł, zerkając mu przez ramię. Na szczęście siedzące przy sąsiednim stoliku gołąbeczki były zbyt zajęte sobą, by zwracać na nich uwagę.

– Pan Hubert Czarny, były podkomisarz policji, obecnie prywatny detektyw o nieposzlakowanej opinii. W środowisku uchodzi pan za wyczulonego na szczegóły perfekcjonistę. Do pana najgłośniejszych spraw zalicza się odnalezienie skradzionej biżuterii o wartości pół miliona złotych, choć w kuluarach mówią o dwukrotnie wyższej sumie, a także schwytanie mordercy gdańskiej aktorki.

Detektyw pokiwał głową z uznaniem. Nie podobała mu się forma nawiązania kontaktu, ale nie mógł odmówić rozmówcy mocnego wejścia i dobrze przeprowadzonego researchu na jego temat.

– A pan to…? – zapytał.

– Jestem nikim. Proszę nie zawracać sobie mną głowy. Przyszedłem przekazać, że został pan wybrany do prowadzenia pewnej bardzo delikatnej sprawy.

– Obawiam się, że potrzebuję więcej konkretów.

– Te pozna pan na miejscu. Proponuję, byśmy w tej chwili udali się do pańskiego mieszkania przy Dobro­wolskiego, zabrali najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyli w drogę.

Hubert kątem oka dostrzegł rudowłosą kelnerkę niosącą tacę z zamówieniem. Na samą myśl o jajecznicy i chrupiących tostach ślina napłynęła mu do ust. Wprawdzie przeszła mu ochota na kawę – nieznajomy wystarczająco podniósł mu ciśnienie – niemniej z przyjemnością zaciąg­nąłby się aromatem świeżo mielonych ziaren arabiki.

– Dobry wieczór. – Dziewczyna uśmiechnęła się do towarzyszącego Czarnemu mężczyzny. – Pan też ma ochotę na śniadanie?

– Wolałbym kolację ze śniadaniem, jeśli wiesz, co mam na myśli – zarechotał.

Uśmiech nawet na chwilę nie zniknął z twarzy kelnerki. Bez komentarza postawiła przed Hubertem parującą jajecznicę i filiżankę z kawą.

– Dziękuję – powiedział detektyw, nie kryjąc zażenowania. – I przepraszam za tego troglodytę. Cytując klasyka: to uwłaczające. – Poczekał, aż dziewczyna oddali się od stolika, po czym odsunął talerz na bok, robiąc miejsce dla łokci. – Panie Nikt… – rozpoczął. – Jeśli wcześniej miałem wątpliwości, czy kontynuować rozmowę, to teraz zostały one rozwiane.

– W grę wchodzą poważne pieniądze.

– Skoro mnie pan tak prześwietlił, to powinien pan wiedzieć, że nie należę do przesadnie pazernych. Cenię sobie komfort pracy, a tego nie jest mi pan w stanie zapewnić. Jeśli to nie problem, to proszę wstać. Naszą rozmowę uważam za zakończoną.

– Naprawdę z powodu takiej błahostki odrzuci pan być może najciekawszą sprawę w karierze?

– Na to wygląda. Mam nadzieję, że nie stracił pan na mnie za dużo czasu.

– Proszę się nie wygłupiać…

– To pan się wygłupił, Panie Nikt.

Przez namolnego gościa przeoczył moment, kiedy Izabela przesiadła się na sąsiednie krzesło, ustępując miejsca przyszłemu kochankowi. Na szczęście nieznajomy skapitulował i zamiast ciągnąć niezręczną rozmowę, wstał bez słowa i zniknął wśród przechodniów na ulicy Szerokiej. Hubert absolutnie nie zamierzał tego przyznać, niemniej ciekawiła go sprawa, z którą przyszedł gburowaty mężczyzna. Zdążył zatęsknić za poważniejszymi śledztwami. Ostatnio zajmował się tylko niewiernymi małżonkami i jednym porwaniem, które zresztą okazało się elementem rozgrywek wewnątrzmałżeńskich, co ostatecznie i tak sprowadziło się do niewierności głowy rodziny. Jakkolwiek źle by to brzmiało, Czarny nie miałby nic przeciwko skomplikowanemu śledztwu dotyczącemu morderstwa. Im bardziej zagmatwana byłaby sprawa, tym lepiej.

Chwycił niewielką porcelanową filiżankę i zaciągnął się aromatem kawy. W tej chwili wolałby wprawdzie meksykański likier Kahlúa, najlepiej w towarzystwie czystej wódki, gęstej śmietanki i kostek lodu, ale jeśli się nie ma tego, co się lubi…

Odgoniwszy myśli o gburowatym nieznajomym, skupił się na Izabeli i towarzyszącym jej mężczyźnie. Powiedzieć, że tych dwoje miało się ku sobie, to jak stwierdzić, że biała czekolada całkiem dobrze komponuje się z kawiorem. Te pozornie niepasujące do siebie składniki w rzeczywistości mają zbliżony skład chemiczny, przez co ich połączenie jest doskonałe, choć kulinarnym ignorantom może się to wydawać szokujące.

Kto w tym układzie jest białą czekoladą, a kto kawiorem, zastanowił się Hubert, by uciszyć wyrzuty sumienia, które nieustannie mu podpowiadały, aby przerwać zakochanym. Wiedział, że nie powinno go to interesować, że w Izabeli należy widzieć przedmiot zlecenia, a nie człowieka. Mimo to krew go zalewała na samą myśl, że jej mąż zgarnie całą pulę, a ona zostanie tylko z miłymi wspomnieniami.

Odwrócił wzrok w stronę kasy umieszczonej przed wejściem do sali. Stojąca tam rudowłosa kelnerka rozmawiała swobodnie z koleżanką, gdy nagle wybałuszyła oczy. Hubert nie musiał dociekać, co stało za jej nagłą metamorfozą.

– Co, do diaska… – mruknął na widok Pana Nikt trzymającego w dłoniach żółty bukiet z alstromerii i róż.

Mężczyzna zdecydowanym krokiem przeciął ogródek, po czym stanął przed kelnerką, wręczył jej bukiet i głośno rzekł:

– Przepraszam za grubiańskie zachowanie. To żadne wytłumaczenie, ale miałem dziś koszmarny dzień, a nic nie zapowiada, by kolejny był lepszy. Proszę przyjąć moje szczere przeprosiny.

Przemawiał sztucznie, jakby czytał z kartki. Nie włożył w to żadnego wysiłku, przypominał kiepskiego męża, co to daje żonie kolczyki na urodziny, wychodząc z założenia, że tym samym może wrócić do normalności: otworzyć piwo i obejrzeć mecz. Hubert miał przekonanie graniczące z pewnością, że celowo przybrał taki ton. Przeprosiny były zasłoną dymną, oryginalną i niestety skuteczną. Prawdziwym celem mężczyzny było zwrócenie na siebie uwagi wszystkich gości, w tym Izabeli Korcz, by po chwili mógł wrócić do stolika zajmowanego przez Huberta i tym samym uniemożliwić mu dalszą pracę.

Pomimo chwilowej irytacji detektyw nie mógł odmówić rozmówcy pomysłowości. Już choćby tym zasłużył na wysłuchanie.

– Brawo! – Zaklaskał w dłonie, jakby wcześniej patrzyło na niego za mało par oczu. – Zyskał pan moje zainteresowanie, ale z góry uprzedzam, nigdzie z panem nie pojadę. Jeśli już, to wybiorę pociąg.

– Pociąg? – powtórzył nieznajomy.

– Nie zrozumie pan, jeśli nie czytał pan dzieł Stefana Grabińskiego. A teraz zamieniam się w słuch.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI