Ten Bryll ma styl - Dariusz Michalski - ebook + książka

Ten Bryll ma styl ebook

Dariusz Michalski

3,0

Opis

Ernest Bryll – poeta, prozaik, dramaturg, autor widowisk teatralnych, estradowych i telewizyjnych oraz piosenek. Związany także z filmem (krytyk, kierownik literacki zespołów filmowych).

     Był dziennikarzem „Po Prostu”. „Sztandaru Młodych” i „Współczesności”.

     Ongiś dyrektor Instytutu Kultury Polskiej w Londynie. Przed laty pierwszy ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Irlandii.

     Dla krytyków – przedstawiciel nurtu intelektualnego w prozie. Dla czytelników – jedyny w swoim stylu znawca i twórca oratoriów, pastorałek i śpiewogier. Sam nazywa siebie „pisarzem niedzielnym”.

 

Jego Po górach, po chmurach „nas, zjadaczy chleba, w aniołów przerabia”.

     Rzecz listopadowa to „istotne świadectwo naszych czasów, marzeń, goryczy, zwątpień i nadziei”.

     Kurdesz – „kontynuacja porachunków ze współczesnością”.

     Na szkle malowane – „wędrowanie po bajkowym i legendowym kraju”.

     Bryllowa Ballada łomżyńska to „opowieść o sile uczucia, które w nas drzemie, ale ciągle jest za słabe, aby góry przenosić”.

     Kolęda-nocka to wciąż aktualny portret Polaków zmagających się z przymusem i nadzieją, nakazem i zakazem, coraz pełniej rozumiejących wolność.

     Wieczernik to „ponadczasowa odpowiedź na próby ograniczenia wolności, zagrożenia bytu narodowego czy utraty niepodległości”.

     Jego Golgota polska jest „scaleniem się autora z ówczesną rzeczywistością”.

 

O tym wszystkim (i nie tylko) opowiada książka Ten Bryll ma styl.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 697

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




No uwierz we mnie. Jak nie Ty to kto

Uwierz we mnie boś przy mnie. No co?

Że ja nie wie­rzę w Cie­bie ani w sie­bie

Nikt się nie do­wie. Bo nie wie

A Ty tego nie wy­dasz. W tym bida

Nie da się od Cie­bie od­cze­pić

Wie­rzysz, że ja wciąż je­stem

Z tym mi nie naj­le­piej

Er­nest Bryll

1935–1947: Ro­dzina...

„– Nie ja­dów mnie – mó­wiła bab­cia.

Mia­łem chyba sie­dem lat. Sie­dzia­łem w kuchni i przy­glą­da­łem się kub­kowi z mle­kiem.

– Psij na­resz­cie – bab­cia była nie­ustę­pliwa.

Nie mam jak za­pi­sać jej ji, dźwięku mię­dzy pś a pjis. Niby tak samo mó­wiła przy­no­sząca nam mleko pani gdzieś z oko­lic Nie­go­szewa. Nie­da­leko rzeczki Wy­ma­kracz miała go­spo­darkę, a tam łąki – aż po Pusz­czę Białą.

– W ręce acana per­swa­duję – żar­to­wała bab­cia, uda­jąc tych zna­jo­mych, co cza­sami przy­by­wali do nas aż z Ko­ła­ków, z Szu­mowa, z za­ścian­ków szla­chec­kich. Ich wsie, jak Za­ręby na przy­kład, były albo szla­chec­kie, albo wło­ściań­skie, albo ko­ścielne. Każda «ga­dała» ina­czej. Ci ze szla­chec­kich mieli na­zwi­ska hi­sto­ryczne, cza­sami śmieszne. Na przy­kład Kostka. «To i w po­rządku, na­wet świą­to­bli­wie» – ma­wiał mój oj­ciec. No, ale Kostka Za­groba?”.

Er­nest Bryll uro­dził się 1 marca 1935 w War­sza­wie.

Bab­cię i jej „gadki” za­pa­mięta na za­wsze. Po­nad trzy de­kady póź­niej w śpie­wo­grze Na szkle ma­lo­wane Do­po­wia­dacz za­śpiewa w trze­cim ak­cie: „Nie ja­dów się, Pa­nie, na to zbó­jo­wa­nie”.

„Uro­dzi­łem się nie­ty­powo: w Cen­trum Szko­le­nia Sa­ni­tar­nego Woj­ska Pol­skiego, czyli w póź­niej­szym Szpi­talu Ujaz­dow­skim. Je­stem war­sza­wia­kiem, ale po swoją me­trykę mu­szę jeź­dzić do Ró­żana nad Na­rwią. Tam bo­wiem – w ko­ściele zbu­do­wa­nym chyba jesz­cze za cza­sów Anny Ma­zo­wiec­kiej – znaj­duje się moja me­tryka chrztu. Dla­czego tam? Na te­re­nie daw­nej Kon­gre­sówki ist­niała za­sada, że du­chowny udzie­la­jący chrztu był za­ra­zem urzęd­ni­kiem stanu cy­wil­nego, dla­tego me­tryka jest w tam­tej pa­ra­fii.

Do Ró­żana przy­je­cha­łem jako nie­mow­lak. Był ko­niec marca, ogromny mróz, coś się stało z mo­stem: Ró­żan-mia­sto był po jed­nej stro­nie, nasz dom po dru­giej stro­nie rzeki. Przez most do ko­ścioła nie można było do­trzeć, więc po lo­dzie się prze­pra­wia­li­śmy sa­niami. Tam otrzy­ma­łem imię.

Skąd imię Er­nest? Nie było wtedy po­pu­larne. Otrzy­ma­łem je po krew­nym, to był chyba stry­jeczny brat mo­jej matki, Er­nest Wohl­fe­ilu. Jak ona, był z Olen­drów. Przy­jaź­nili się, kiedy była na­sto­latką, pi­sy­wali do sie­bie, gdy ro­dzina So­bo­szyń­skich prze­nio­sła się do West­fa­lii. Był księ­dzem (z die­ce­zji cheł­miń­skiej). W 1939 w To­ru­niu za­mor­do­wali go Niemcy. Jak zresztą dwóch jego braci, Ed­munda i Ro­berta, też księży. Niemcy byli szcze­gól­nie okrutni wo­bec Olen­drów, któ­rzy twardo czuli się Po­la­kami.

Mo­jej matce przy po­przed­nim po­ro­dzie dziecko zmarło, dla­tego zde­cy­do­wano na ten po­ród w War­sza­wie, w szpi­talu. Ro­dzice z dziec­kiem (czyli ze mną) wra­cali do domu ko­leją, do przy­stanku Pa­sieki. Da­lej bryczką.

...dzie­ciń­stwo tuż­prze­dwo­jenne. Foto tro­chę upo­zo­wane, ale tak usta­wiała mnie do zdję­cia Mama...

Pa­sieki to wieś cha­rak­terna, na gra­nicy Ma­zow­sza i Pusz­czy Bia­łej. Tam lu­dzie po­tra­fią mieć do sie­bie anse po­ko­le­niami! Mój przy­ja­ciel z póź­niej­szych cza­sów, ma­larz Ma­rek Ja­rom­ski, za­miesz­kał obok. Nie był «swój», więc miej­scowi ro­bili mu róż­nego ro­dzaju psoty: to ro­ze­brali płot, to mu coś prze­pa­dło. Aż przy­szedł czas, kiedy [w la­tach sześć­dzie­sią­tych] ob­raz Matki Bo­żej Czę­sto­chow­skiej wę­dro­wał od pa­ra­fii do pa­ra­fii, przez całą Pol­skę. To był po­mysł kar­dy­nała Wy­szyń­skiego. I ksiądz za­pro­po­no­wał Mar­kowi, żeby w jego «ar­ty­stycz­nym» domu od­by­wały się mo­dli­twy, ró­ża­niec, spo­tka­nia lu­dzi z Matką Bożą. Ma­rek po­wie­dział, że do­brze, tylko że on bę­dzie wtedy sam. Jak to sam? «Bo mam do­okoła są­sia­dów-zbó­jów, któ­rzy mi ro­bią róż­nego ro­dzaju rze­czy». Ksiądz to po­wtó­rzył na am­bo­nie – to była hańba okrutna! – i na­gle wszyst­kie rze­czy Mar­kowi ukra­dzione czy znisz­czone po­wró­ciły, na­gle «się zna­la­zły», wszyst­kie na­pra­wione. Ma­rek zo­stał przy­jęty «za swo­jego». Ta wieś to Po­ni­kiew, on tam na­dal ma­luje.

Chyba w 1937 prze­nie­śli­śmy się do Ko­mo­rowa. Miesz­ka­nie było duże, w domu zbu­do­wa­nym kie­dyś przez Ro­sjan. Oni sta­wiali ko­szary na spo­sób «sy­be­ryj­ski». Czyli duże, bar­dzo grube bale drew­niane, fu­tryny okien od ze­wnątrz zdo­bione róż­nymi wy­ci­nan­kami. I bar­dzo wy­so­kie po­koje, wy­so­kie piece.

...cu­downa pompa, która mnie urze­kła w la­tach, kiedy miesz­ka­li­śmy jesz­cze w bu­dyn­kach przy ko­sza­rach woj­sko­wych w Ró­ża­nie...

Oczy­wi­ście nie było ka­na­li­za­cji ani wo­do­ciągu, po wodę cho­dziło się do studni. Jesz­cze z cza­sów, gdy miesz­ka­li­śmy nad Na­rwią, w ko­sza­rach obok Ró­żana, mam zdję­cie, przy studni wła­śnie – po­noć mo­jej ulu­bio­nej, cza­row­nej. Ogromna, z dłu­gim ra­mie­niem za­koń­czo­nym kulą. Jako dziecko wciąż tam wy­sta­wa­łem, za­pa­trzony, ca­łymi go­dzi­nami. Od­cho­dzi­łem, kiedy lu­dzie chcieli na­pom­po­wać wody.

– Że­byś ty nie był far­ma­zon, taki jak wtedy u pompy – wzdy­chała bab­cia.

Jako dziecko my­łem się w wan­nie cyn­ko­wej. W Ko­mo­ro­wie była też sła­wojka, cho­dzi­łem tam i, jak oj­ciec, sia­dy­wa­łem długo i, jak oj­ciec, mu­sia­łem mieć ga­zety. Do «czy­ta­nia»! Każda ro­dzina miała swoją «budkę z ser­dusz­kiem»”.

Sta­ni­sław Bryll, oj­ciec Er­ne­sta, uro­dził się w 1899 w Li­se­wie Sta­rym na Ku­ja­wach.

„Mój oj­ciec był za­wo­do­wym woj­sko­wym. Kiedy się uro­dzi­łem, pra­co­wał w Ró­ża­nie, w od­dziale Szkoły Pod­cho­rą­żych Pie­choty w Ko­mo­ro­wie koło Ostrowi Ma­zo­wiec­kiej. Ro­dzina miesz­kała w ko­sza­rach woj­sko­wych. Tam bo­wiem w Ró­ża­nie był od­dział Szkoły Pod­cho­rą­żych Pie­choty, gru­pu­jący w la­tach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych lu­dzi, któ­rzy prze­szli przez wojnę, puł­kowe szkoły ofi­cer­skie i te­raz uczyli się w SPP.

Oj­ciec mó­wił piękną pol­sz­czy­zną, cho­ciaż wy­kształ­ce­nie do ma­łej ma­tury uzu­peł­niał na kur­sach w cza­sie służby w woj­sku. Był pod­ofi­ce­rem za­wo­do­wym, dy­plo­mo­wa­nym. Na­le­żał do ka­dry pod­czas Po­wsta­nia Wiel­ko­pol­skiego. Jak śpie­wał, to naj­chęt­niej pie­śni z Czar­nych Ku­jaw. Mó­wił czy­sto po pol­sku, ale tro­chę ina­czej. Na przy­kład: rżniwa. Pa­mię­tam, bo mia­łem kło­poty, pi­sa­łem przez r–ż, bo tak sły­sza­łem od ojca. Gdy w 1947 w Gdyni spo­tka­łem braci mo­jego ojca, to była roz­mowa z ty­pową dla Ku­ja­wian par­ty­kułą zaś: «A zaś my tam pój­dziemy».

Po I woj­nie świa­to­wej, po 1920 roku, oj­ciec zo­stał w woj­sku po­słany do Wiel­ko­pol­skiej Szkoły Pod­ofi­ce­rów Pie­choty w Gru­dzią­dzu, gdzie ukoń­czył szkołę pod­sta­wową. Pol­ską! Był w tak zwa­nej dru­giej kom­pa­nii, czyli w tej czę­ści szkoły, którą prze­zna­czono dla mło­do­cia­nych, co prze­szli przez wojnę i uzu­peł­niali swoje wy­kształ­ce­nie, nad­ra­biali braki. W na­grodę za wy­niki w strze­la­niu do­stał Pana Ta­de­usza. Czy­tał bar­dzo dużo. Szkoła Pod­cho­rą­żych Pie­choty w Ko­mo­ro­wie miała ogromną bi­blio­tekę, przez pe­wien czas oj­ciec był jej bi­blio­te­ka­rzem. W cza­sie oku­pa­cji, kiedy i ja za­czą­łem czy­tać, w domu mie­li­śmy sporo ksią­żek. I to wspa­nia­łych. Bo Niemcy zaj­mu­jąc ko­szary szkoły, wy­rzu­cali je i pa­lili; miesz­kańcy z oko­lic je wy­ku­py­wali. Tak więc kiedy za­czą­łem do­brze czy­tać, czy­ta­łem na przy­kład An­ty­gonę So­fo­klesa. Nie wiem czemu, ale tę wła­śnie książkę uko­cha­łem. «O, droga sio­stro ma, Ismaro» do dziś pa­mię­tam. Ta­koż i o księ­ciu Jó­ze­fie Po­nia­tow­skim mo­no­gra­fię Asz­ke­na­zego.

Moja matka i mój oj­ciec po­cho­dzili z za­chodu Pol­ski. Oj­ciec był za­brany do ar­mii nie­miec­kiej (w cza­sie pierw­szej wojny świa­to­wej) jako sie­dem­na­sto­la­tek. Ta­kie były szy­kany wo­bec Po­la­ków. Słu­żył na fron­cie fran­cu­sko-nie­miec­kim, tam na­uczył się wspa­niale go­to­wać, bo w oko­pach sie­dział po­noć ra­zem z jed­nym z naj­lep­szych ber­liń­skich ku­cha­rzy.

Chyba w 1930 zo­stał ścią­gnięty z Ino­wro­cła­wia do Ró­żana wła­śnie; tacy pod­ofi­ce­ro­wie jak on byli w woj­sku ce­nio­nymi in­struk­to­rami”.

Matka Er­ne­sta, He­lena z So­bo­szyń­skich, uro­dziła się w 1900 w Ha­gen Bo­ele w West­fa­lii.

...Mama i ja w oknie drew­nia­nego (tego z bali) domu w Ko­mo­ro­wie...

„Miała śred­nie wy­kształ­ce­nie han­dlowe w szkole nie­miec­kiej. Ale pre­cy­zyj­nie i bar­dzo ele­gancko mó­wiła po pol­sku. Po pol­sku pi­sała (choć jej cha­rak­ter pi­sma zdra­dzał ka­li­gra­fię w go­tyku), li­czyła za to po nie­miecku. Po­cho­dziła z Po­mo­rza. Z Ino­wro­cła­wia, gdzie sta­cjo­no­wał pułk mo­jego ojca, z któ­rego go prze­nie­siono do szkoły Pod­cho­rą­żych (59. Ino­wro­cław­ski Pułk Pie­choty, daw­niej w Po­wsta­niu Wiel­ko­pol­skim 2. Pułk Gre­na­die­rów Ku­jaw­skich), mama je­chała w okrop­nym stra­chu, nic nie wie­dząc o miej­scu, w któ­rym się znaj­dzie. Kom­plet­nie nic. Sły­szała, że na przy­kład bar­dzo dłu­gie fi­rany, które ze sobą wio­zła, będą le­żały na ziemi. Bo lu­dzie tam, do­kąd je­chała, miesz­kają w zie­mian­kach, gdzie są ma­leń­kie okienka. W ko­lejce, którą po­dró­żo­wali, oj­ciec ją stra­szył, po­ka­zu­jąc różne budy: «Po­patrz, tak wła­śnie się tu mieszka». I na­gle się oka­zało, że jej fi­rany są za krót­kie!”.

Ro­dzice Sta­ni­sława Brylla, czyli dzia­dek i babka Er­ne­sta, to Jó­zef i Wik­to­ria z So­chow­skich.

„Oj­ciec mo­jego ojca był włó­da­rzem (tak na­pi­sano w me­tryce taty). Czyli kimś w ro­dzaju drob­niej­szego za­rządcy cu­dzych ma­jąt­ków. Mó­wiło się w ro­dzi­nie, że miał dużo dzieci, każde uro­dzone gdzie in­dziej. To byli, ko­lejno: Ka­zi­mierz, Ma­ria, Sta­ni­sław (mój oj­ciec), Fe­liks, Jan, Leon, Woj­ciech, Cze­sław oraz Zo­fia. Czyli jako wło­darz, dzia­dek mu­siał być «sprzeczny» z dzie­dzi­cami, bo pra­wie co dwa lata prze­no­sił się do in­nego miej­sca. Wieść ro­dzinna nio­sła, że mój pra­pra­dziad Mar­cin Bryll przy­był na ku­jaw­skie strony wo­kół je­ziora Go­pło jako żoł­nierz, po upadku Po­wsta­nia Li­sto­pa­do­wego [1831]. Bryl­lów na Ku­ja­wach było dość, więc się «wko­rze­nił». Jak jego po­tom­ko­wie, po­ślu­bił «córkę go­spo­dar­ską».

Do­kładną, sze­roką ge­ne­alo­gię rodu przy­go­to­wał młod­szy brat ojca Woj­ciech. Tam są i nu­mery akt, je­śli oca­lały, są dal­sze roz­ga­łę­zie­nia (przez braci dziadka, krew­nych babki). Wielka ro­dzina osia­dła przede wszyst­kim wo­kół Go­pła, ale też w Gdyni, Byd­gosz­czy, Bił­go­raju. Są też emi­granci «za chle­bem» do West­fa­lii i Fran­cji. Różne pro­fe­sje i po­wo­ła­nia: in­ży­nie­ro­wie, rol­nicy, księża, ar­ty­ści, woj­skowi, ma­ry­na­rze, stocz­niowcy. Z akt oca­la­łych wy­nika, że wszy­scy przod­ko­wie to «go­spo­da­rze» (tak ich za­pi­sano), wy­zna­nia rzym­sko­ka­to­lic­kiego.

Babki Wik­to­rii nie po­zna­łem. Przez całą oku­pa­cję od­cięta w Rze­szy Nie­miec­kiej. Cią­gle sły­sza­łem, że jak skoń­czy się wojna, to ją od­wie­dzę. My miesz­ka­li­śmy w Ge­ne­ral­nej Gu­berni.

Po II woj­nie świa­to­wej dwaj bra­cia ojca, Woj­ciech i Cze­sław, zo­stali za­mknięci w obo­zie je­niec­kim pod Ham­bur­giem. Byli obroń­cami Oksy­wia. Cie­kawe, że ra­zem z nimi wal­czył Janka Bryl (słu­żył wtedy w Woj­sku Pol­skim), znany po­tem bia­ło­ru­ski pro­zaik. Po­zna­łem go w la­tach sześć­dzie­sią­tych w War­sza­wie. Za­ska­ku­jące, że był jakby jed­nym z naj­bar­dziej ty­po­wych przed­sta­wi­cieli Bryl­lów z mo­jej ro­dziny...

Inni bra­cia ojca, jak Leon z Gdyni, zo­stali wy­rzu­ceni z mia­sta, jesz­cze inni aresz­to­wani. Jak to w ro­dzi­nach pol­skich na tam­tej ziemi”.

Ro­dzice He­leny Bryll, czyli ko­lejni dzia­dek i babka Er­ne­sta, to Pa­weł So­bo­szyń­ski i Zu­zanna z An­ge­rów.

„Ślady po An­ge­rach są na Po­mo­rzu, są w Gdań­sku i na ca­łej War­mii. Dzia­dek So­bo­szyń­ski pra­co­wał u Sie­mensa. Po­cho­dził z Po­mo­rza Za­chod­niego, chyba z Kra­iny. Nie­wąt­pli­wie wśród ro­bot­ni­ków to była «ary­sto­kra­cja fa­chow­ców»; w każ­dym mie­ście, gdzie żył, na­le­żał do to­wa­rzy­stwa, któ­rego każdy czło­nek miał w go­spo­dzie swój ku­fel, długą fajkę z wy­cię­tym na­zwi­skiem oraz miej­sce na drew­nia­nym fo­telu. Zna­łem go tylko z fo­to­gra­fii. Ho­do­wał kró­liki an­gora, zbie­rał mo­tyle (ko­re­spon­do­wał na­wet z ja­ki­miś Ar­gen­tyń­czy­kami). W 1918 wra­cał do Pol­ski. Był zwią­zany z Brac­twem Po­la­ków w Niem­czech, z czego po­tem zro­dziło się Ro­dło. Zmarł na­gle, pa­ku­jąc swoje zbiory.

...bab­cia Wik­to­ria z wnuczką...

...Ma­ria So­bo­szyń­ska (sio­stra mo­jej Mamy), Bab­cia Zu­zanna, Mama oraz Pa­weł So­bo­szyń­ski. Chyba w West­fa­lii, około roku 1910. A może już pod Kró­lew­cem, bo i tam Dzia­dek za­kła­dał elek­trycz­ność...

Ro­dzina mo­jej matki ma zwią­zek z daw­nymi osad­ni­kami, tak zwa­nymi Olen­drami [pier­wot­nie osad­ni­kami z Fry­zji i Ni­der­lan­dów – przyp. D.M.], któ­rzy w końcu XVIII wieku przy­szli tu­taj: trzech braci. Czy wprost, czyli z sze­roko po­ję­tych Ni­der­lan­dów, czy do­tarli nad Wi­słę przez Mo­rawy – nie wia­domo. Przy­szli i już zo­stali, osie­dlili się od Gru­dzią­dza po Żu­ławy. Byli spe­cja­li­stami od po­lde­rów, tam, re­gu­lo­wa­nia rzek, od mły­nów wod­nych. Kiedy się tu osa­dzili, imiona Anna, Zu­zanna, Le­onard, Jo­achim po­wta­rzały się nie­zmien­nie w ro­dzi­nie. Jest dużo śla­dów po tych ro­dzi­nach, w spi­sach lud­no­ści, na cmen­ta­rzach. Czy byli me­no­ni­tami [ho­len­der­skimi pro­te­stan­tami – przyp. D.M.]? Ist­nieje taka le­genda. Póź­niej do­ro­bili się ma­jąt­ków, po­że­nili z Po­lkami i zo­stali za­cię­tymi Po­la­kami, więk­szość wy­bita przez Niem­ców. Spo­krew­nieni z Po­la­kami, w więk­szo­ści od po­ko­leń są ka­to­li­kami.

...Dzia­dek Pa­weł i jego kró­liki. Ho­do­wał je z na­dzieją na skórki, ale nie umiał za­bić zwie­rzą­tek, więc one, jak to kró­liki, okrop­nie się roz­mna­żały. Bab­cia Zu­zanna, która miała tward­szy, go­spo­dar­ski cha­rak­ter, za­wsze opo­wia­dała, jak to Dzia­dek pła­kał nad tymi kró­li­kami...

Bab­cia mó­wiła po pol­sku gwarą po­wi­ślań­sko-war­miń­ską (jak jej matka z ro­dziny Mu­raw­skich). Uczona w szkole tylko po nie­miecku. Uro­dziła się w 1871 w miej­sco­wo­ści Ro­góźno Za­mek, kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od Gru­dzią­dza. Była małą dziew­czynką, kiedy jej oj­ciec stra­cił swoje go­spo­dar­stwo. Po­noć w karcz­mie pod­su­nięto mu ja­kieś we­ksle, a on, pysz­niący się swoim pod­pi­sem, wszystko pod­ży­ro­wał. Bab­cia mi opo­wia­dała, że kiedy mój pra­dzia­dek Jo­achim (chyba ta­kie miał imię) opusz­czał dom, moja pra­bab­cia Anna pa­dła na progu i umarła. A on swoją córkę od­dał na wy­cho­wa­nie ro­dzi­nie. Od­wró­cił się, po­szedł na Za­chód i... ślad po nim za­gi­nął.

Wła­ści­wie całą oku­pa­cję wy­cho­wy­wała mnie bab­cia. Bo ro­dzice mu­sieli pra­co­wać.

Za­czą­łem czy­tać, kiedy prze­sta­łem «ja­do­wić» bab­cię. Czy­ta­li­śmy oby­dwoje, po­ru­sza­jąc war­gami. Ona ina­czej nie umiała, tak prze­cież czy­tała mo­dli­twy. Ja bar­dzo szybko za­czą­łem uczyć się czy­tać, mil­cząc, «in­te­li­gent­nie».

Była więc w moim chło­pię­cym ży­ciu różna «gadka». Gdy wresz­cie do­sta­łem się na po­lo­ni­stykę i za­częły się ćwi­cze­nia z hi­sto­rii ję­zyka pol­skiego, lin­gwi­styki, to z ła­two­ścią da­wa­łem so­bie radę ze sta­ro­polsz­czy­zną. Po­nie­waż bab­cia tak do mnie mó­wiła: «Nie ja­dów mnie», czyli «nie złość mnie». Mo­dliła się ze swo­jego kan­cjo­nału, gru­bej, czar­no­opraw­nej książki, zbioru mo­dlitw i pie­śni. Po pol­sku, ale dru­ko­wa­nej in­nym al­fa­be­tem, go­ty­kiem, «szwa­ba­chą». Bab­cia mi tłu­ma­czyła, że to czcionka kra­kow­ska, a książkę wy­dru­ko­wano na War­mii. Wkrótce zro­zu­mia­łem, że pru­skie, szwab­skie zna­czyło złe. Dla babci, dla mamy, dla ojca. Choć prze­cież wszy­scy znali nie­miecki. Naj­le­piej mama: to był do­sko­nały hoh­deutsch. Po­tem oj­ciec. Tro­chę ku­lawo, za to znał żar­gon żoł­nier­ski. Bab­cia mó­wiła naj­go­rzej.

A moi ko­le­dzy? Ga­dali oczy­wi­ście tylko po pol­sku, ale jak wszy­scy na pół­noc­nym Ma­zow­szu; nie mó­wili, że «coś się zda­rzyło Brzost­kowi», tylko «Brzost­koju»...

Bab­cia czy­tała też, oczy­wi­ście po pol­sku, z kan­cjo­nału, na przy­kład Psalmy w prze­kła­dach Ko­cha­now­skiego. Nie miała wy­kształ­ce­nia w pol­skiej szkole.

Nie ma tego kan­cjo­nału, bo sta­rym zwy­cza­jem jej ro­dziny kan­cjo­nały po śmierci ich wła­ści­cieli wkła­dano do trumny. I kan­cjo­nał babci mój oj­ciec po­ło­żył wła­śnie tam”.

Dzie­ciń­stwo spę­dził Er­nest w Ko­mo­ro­wie Sta­rym koło Ostrowi Ma­zo­wiec­kiej.

Kiedy Niemcy we­szli do Pol­ski...

„...mia­łem wtedy cztery lata – opo­wie­dział w książce O trze­ciej nad ra­nem. – Obu­dziło nas stu­ka­nie w okno. Go­niec po­wia­do­mił, że woj­skowi mają się na­tych­miast sta­wić w peł­nym opo­rzą­dze­niu bo­jo­wym. Od­cho­dząc, oj­ciec mnie po­cie­szał, że przy­wie­zie mi za­bawkę z Ber­lina, a matka na to rze­kła:

– Zo­ba­czymy.

...chyba lato 1936 w Ko­mo­ro­wie. Oj­ciec uczy mnie, jak ma­sze­ro­wać w „sza­rej pie­cho­cie”. Jego białe ko­szule pod mun­dur ja­koś, mimo lat wo­jen­nych, oca­lały i no­si­łem je na grzbie­cie jesz­cze jako stu­dent. Taki to był ma­te­riał...

Naj­pierw wal­czył pod Ró­ża­nem, po­tem roz­bite woj­sko wie­lo­krot­nie się jesz­cze łą­czyło. Skoń­czył w ostat­niej bi­twie pod Koc­kiem u Kle­eberga. Brał udział w ataku pie­choty na ba­gnety. A ja z matką ucie­ka­łem.

Pa­mię­tam, jak sie­dem­na­stego wrze­śnia sie­dzie­li­śmy na ganku, pa­no­wał straszny upał, za­ja­da­łem się zgłod­niały ra­zo­wym chle­bem. Obok na­uczy­ciel słu­chał ra­dia «na krysz­ta­łek». I na­gle po­wie­dział:

– Skoń­czone”.

„Kiedy Niemcy we­szli do Pol­ski, oj­ciec bro­nił for­tów w Ró­ża­nie, a ja z matką ucie­ka­łem na wschód. Aż do Bia­łej Pod­la­skiej. Tam w 1944 do­wie­dzie­li­śmy się, że Ru­scy wkra­czają, więc z po­wro­tem. Bo moja matka na­iw­nie wie­rzyła, że z Niem­cami da się do­ga­dać. Ale po­tem w ca­łej jej ro­dzi­nie mó­wiono, że «Niemcy byli na­ro­dem, ale tylko do Hi­tlera».

Gdy Niemcy we­szli, za­jęli szkołę pod­cho­rą­żych, wy­wa­lili całą bi­blio­tekę i za­częli ją pa­lić. Można było te książki brać – i lu­dzie ra­to­wali. W ten spo­sób w moim domu zna­la­zło się mnó­stwo prze­pięk­nych ksią­żek oraz al­bu­mów.

...chyba po­czą­tek roku 1939. Mój Oj­ciec jako szef kom­pa­nii, na kwa­te­rze pod­cho­rą­żych...

Mu­szę jesz­cze po­wie­dzieć o ję­zyku wo­kół mo­jego domu. W Ko­mo­ro­wie, które znaj­do­wało się na gra­nicy, gdzie za­czy­nały się za­ścianki szla­chec­kie, mó­wiło się zu­peł­nie ina­czej niż na Kur­piach, w Pusz­czy Bia­łej czy na Ma­zow­szu, gdzie też tro­chę ina­czej ga­dano. Ale to nie była tylko inna mowa. Na przy­kład za­ścianki cho­dziły do ko­ścioła o in­nej po­rze niż wło­ścia­nie. Dziś jak się prze­kra­cza tę li­nię – co cie­kawe, była to li­nia po­działu Pol­ski po 1939 mię­dzy Niem­ców i Ro­sję – to się też spo­tyka z inną hi­sto­rią. Lu­dzie mogą chyba pa­mię­tać tylko jedno zło. Tam mia­łeś wszystko, co było zwią­zane z wy­wózką na Sy­bir, a po tej stro­nie, gdzie miesz­ka­łem jako dziecko, kilka ki­lo­me­trów od gra­nicy (zo­stała do końca oku­pa­cji), była inna opo­wieść.

Kie­dyś wiózł mnie go­spo­darz. Fur­manka za­pa­dała się w pia­chu pra­wie po osie, ko­byłka cią­gnęła mar­nie, mój go­spo­darz mówi do niej: «Jak ty mi bę­dziesz taka le­niwa, to ja cię chłopu sprze­dam». To była naj­wyż­sza hańba dla ko­byłki szla­chec­kiej!

Jesz­cze po woj­nie ci na za­ścian­kach mó­wili ina­czej – tak, jak bab­cia cza­sami żar­to­wała: «W ręce acana per­swa­duję». Śpie­wali inne pie­śni, jak Już mie­siąc za­szedł, psy się uśpiły. We wło­ściań­skich wsiach tego się nie śpie­wało. Żyli na po­zio­mie ta­kim sa­mym, ale domy mieli ina­czej usta­wione: kur­piow­skie były sta­wiane bo­kiem do drogi, a ich sta­wiane fron­tem i miały za­wsze ja­kiś ga­nek. Szlachta sznur­kowa, sza­racz­kowa. Osa­dzona on­giś na ca­łej gra­nicy z Ja­ćwie­rzą i tam go­spo­da­ru­jąca.

Ży­łem więc na po­gra­ni­czu kul­tur i tro­chę in­nych «cy­wi­li­za­cji». Na przy­kład mój oj­ciec w ogródku upra­wiał po­mi­dory, które tu były no­wo­ścią. My mie­li­śmy kuch­nię west­falkę, taką w ra­mach że­la­znych, ale z ka­flami (stała u mo­jej babci), gdzie można było piec cia­sta. A nie­któ­rzy moi ko­le­dzy miesz­kali w cha­tach, gdzie były dłu­gie piece (ta­kie do pie­cze­nia chleba). Do go­to­wa­nia wsta­wiało się tam na tak zwa­nych ożo­gach garnki że­liwne, czarne. Tam się grzały już po wy­gar­nię­ciu ognia z pa­le­ni­ska. To­też w zu­pie tra­fiało się cza­sami na ka­wałki wę­gla.

U nas w domu były oby­czaje bar­dziej zbli­żone do za­chodu Pol­ski, a też otrzy­mane przez ojca w szko­łach woj­sko­wych. Na przy­kład smar­ka­łem w chu­s­teczkę”.

Dla przy­po­mnie­nia: II wojna świa­towa roz­po­częła się 1 wrze­śnia 1939, skoń­czyła 2 wrze­śnia 1945.

Ci, któ­rzy mieli szczę­ście ją prze­żyć, pa­mię­tali nieco inne daty, zwłasz­cza tę „fi­na­łową”.

„W cza­sie oku­pa­cji uczy­łem się na taj­nym kom­ple­cie pro­wa­dzo­nym przez Irenę Wolff, na­uczy­cielkę wy­rzu­coną z Po­mo­rza do Ge­ne­ral­nego Gu­ber­na­tor­stwa. Czyli do nas. Wiem, że w ar­chi­wach Byd­gosz­czy ist­nieją jej za­pi­ski o tym taj­nym na­ucza­niu. By­łem mały, pani Irena przy­jaź­niła się z mo­imi ro­dzi­cami. By­łem chło­pa­kiem z ro­dziny woj­sko­wej, więc «trzy­ma­łem ta­jem­nicę»: kartki z książki pod ko­szulę, wier­sze na pa­mięć...

Co było i zo­stało do dziś z na­szej dzie­cię­cej pa­mięci? Na pewno Wrze­sień. We mnie do dziś jest nie­po­kój, kiedy za­czyna się groź­nie piękna, su­cha, pełna je­sien­nego słońca pierw­sza de­kada wrze­śniowa. Czy za­pa­mię­ta­łem, gdy w ucieczce wę­dro­wa­li­śmy z matką da­lej i da­lej na wschód – ten strach przed bez­chmur­nym nie­bem, bo ata­ko­wały nie­miec­kie sa­mo­loty? Te su­che twarde drogi pol­skie – tak ła­twe te­raz, tak prze­jezdne dla czoł­gów? Po la­tach na­pi­sa­łem wiersz o tam­tym Wrze­śniu. Co był i w po­wro­cie z wojny mo­jego ojca – aż w póź­nym li­sto­pa­dzie.

Bo po ostat­niej bi­twie Wrze­śnia pod Koc­kiem i po roz­wią­za­niu przez ge­ne­rała Kle­eberga ar­mii – bili się jesz­cze ja­kiś czas po la­sach. Z Niem­cami, a też z Ar­mią Czer­woną”.

Aż w póź­nym li­sto­pa­dzie – zbie­lały od szronu

Mój oj­ciec z pol­skiej wojny po­wró­cił do domu

Sie­dział pod starą gru­szą na twarz zsu­nął czapkę

Jakby się wsty­dził spoj­rzeć na mnie i na matkę

Cy­wilny ku­brak na nim jak na stra­chu le­żał

Krew mu spły­nęła po zdar­tym koł­nie­rzu

Nie mó­wił nic. To inni po­wie­dzieli po­tem

Jak bił się u Kle­eberga w kom­pa­nii pie­choty

Jak roz­bito kom­pa­nię jak bił się od nowa

Mój oj­ciec jadł w mil­cze­niu. Nie po­wie­dział słowa

Po­woli ła­mał w pal­cach biedny chleb ra­zowy

Wesz mu la­zła po kurtce jak or­der bo­jowy

„To dzie­cinne pa­mię­ta­nie wrze­śnia jest chyba sil­niej­sze niż pa­mięć o la­tach oku­pa­cji. I «wy­zwo­le­nia» w czter­dzie­stym czwar­tym. Za­wsze było dla mnie nie­ja­sne, jak to wy­zwo­le­nie na­zwać. W pa­mięci mam ra­dość, kiedy nasi ro­dzice zbi­jali ławki do od­zy­ska­nej szkoły. Kiedy wy­cią­gano stare pod­ręcz­niki do hi­sto­rii i pol­skiego. Tylko że już uczy­li­śmy się o no­wych gra­ni­cach, a ro­dzice mu­sieli nam to ja­koś wy­tłu­ma­czyć. Tylko że po fron­to­wych od­dzia­łach Ar­mii Czer­wo­nej – ra­czej zwy­czaj­nych mło­dych chłop­cach, co po­szli da­lej, zo­sta­wia­jąc li­to­ści­wym wio­skom swo­ich ran­nych, bo szpi­tali po­lo­wych nie mieli – na­de­szło inne woj­sko. Nie­bie­skie otoczki cza­pek. NKWD [Na­rod­nyj Ko­mis­sa­riat Wnu­trien­nich Dieł – Lu­dowy Ko­mi­sa­riat Spraw We­wnętrz­nych ZSRR]. Spe­cjalne od­działy, na­zy­wane u nas Nie–wiesz–Kiedy–Wró­cisz–do–Domu. Bo za­częły się wy­wózki. Od nas, z Ma­zow­sza.

Sta­ram się przy­po­mnieć tylko to, co wi­dzia­łem jako dzie­wię­cio­letni chło­piec. Więc pa­mię­tam, jak sta­łem i czy­ta­łem z oj­cem roz­le­piony Ma­ni­fest PKWN. Z fo­to­gra­fiami no­wej pol­skiej wła­dzy. Oj­ciec mruk­nął chyba przy na­zwi­sku Ber­linga: Znamy się, znamy – a ja my­śla­łem, że za­raz po­je­dziemy tego zna­jo­mego od­wie­dzić.

Po­tem ogło­sze­nie o po­bo­rze do pol­skiej ar­mii, lu­do­wej. Wi­dzia­łem już pierw­szych żoł­nie­rzy w «pol­skich, ale nie­zu­peł­nie» czap­kach. Niby po­lowe ro­ga­tywki, ale orzeł? Od­mien­ność tej roz­ło­ży­stej «kury», jak za­raz ten znak na­zwano, od razu rzu­cała się w oczy.

A po­tem oj­ciec i inni są­sie­dzi – do po­boru! Dziś wiem, że wła­dze Ar­mii Kra­jo­wej zwal­niały ich z przy­sięgi, de­cy­du­jąc się na to, aby zgła­szali się do woj­ska. Bo ina­czej – pa­cy­fi­ka­cja. Front tuż, bo u Na­rwi, pod gra­nicą bro­nio­nych jesz­cze Prus Wschod­nich. Tylko utaj­niono struk­tury kon­spi­ra­cyjne. Oj­ciec, jak wielu, był w mun­du­rze. Jesz­cze miesz­kał z nami, bo słu­żył w Re­jo­no­wej Ko­men­dzie Uzu­peł­nień. Pa­mię­tam, że zna­jome kraw­cowe szyły od­znaki stopni na na­ra­mien­niki, bo po «ka­zionne» trzeba było jeź­dzić do Lu­blina. Orły na ro­ga­tyw­kach też były inne. W na­szych stro­nach prze­cho­wało się wiele orzeł­ków z przed­wrze­śnio­wej ar­mii, więc przy­pi­nano je do woj­sko­wych cza­pek. Tylko ko­ronę miały za­giętą tak, żeby jej nie było wi­dać. Ale była. Wła­dze Lu­do­wego Woj­ska Pol­skiego przy­my­kały na to oko. Ma­te­riał mun­du­rów był słaby. Dre­lich da­leki ja­ko­ścią na­wet od ćwi­czeb­nych mun­du­rów z cza­sów przed­wo­jen­nych.

For­mują się więc pierw­sze ba­ta­liony dla Dru­giej Ar­mii. I na­gle za­czyna się fala aresz­to­wań. I po­bo­ro­wych wy­sy­łają wcale nie na front, tylko gdzieś na wschód. I aresz­tują ka­drę. Mo­jego ojca w mun­du­rze, jak wielu in­nych, wy­pro­wa­dzają żoł­nie­rze NKWD. Wszystko po­zor­nie bez ładu i składu. Nie­któ­rych wy­pusz­czają, ale in­nych nie. Oj­ciec wró­cił z prze­słu­chań w sie­dzi­bie NKWD z od­le­głego o trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów Czer­wina. Pie­chotą. Pa­mię­tam to do­brze, bo ra­zem z matką bie­ga­łem do ko­mendy Woj­ska Pol­skiego: Prze­cież był w pol­skim mun­du­rze! A oni bez­radni...

Kiedy oj­ciec wró­cił, za­mel­do­wał się w ko­men­dzie. I tam na­tych­miast do­stał pa­piery na wy­jazd na Po­mo­rze. Za fron­tem, który ru­szył, wtedy for­so­wano Odrę. Tak Lu­dowe Woj­sko sta­rało się czę­sto chro­nić za­gro­żo­nych. Oj­ciec wpraw­dzie (jak po­tem mi po­wie­dział) pod­le­gał w kon­spi­ra­cji ko­men­dzie Ke­dywu w War­sza­wie. Nie struk­tu­rom miej­sco­wej AK, ale wszy­scy raz aresz­to­wani i wy­pusz­czeni, zni­kali jak mo­gli. Za­sadą, re­gułą NKWD były po­wtórne aresz­to­wa­nia. Za­peł­niły się więc mło­dymi lasy. Bo tam się or­ga­ni­zo­wały małe grupki daw­nych od­dzia­łów. Na­wet ci z Ba­ta­lio­nów Chłop­skich czuli się nie­pew­nie. Bo więk­sza ich część zgo­dziła się pod­le­gać woj­skowo do­wódz­twu Ar­mii Kra­jo­wej.

Już za­częto ob­ławy po wsiach i za­ścian­kach. Już prze­miesz­czały się po­roz­rzu­cane i le­dwo utrzy­mu­jące łącz­ność z uta­jo­nymi ko­men­dami AK grupy «le­śnych».

A woj­ska Ar­mii Czer­wo­nej, tego od «spraw we­wnętrz­nych», co­raz wię­cej”.

Ar­mia Czer­wona wkro­czyła do Pol­ski 4 stycz­nia 1944.

„Trwała jesz­cze wojna, choć już pod Ber­li­nem, kiedy z ro­dzi­cami i pa­nią Wolff wy­je­cha­łem do Byd­gosz­czy. Naj­pierw na war­szaw­ską Pragę. Przez Wy­szków i Ra­dzy­min. Cię­ża­rówką (tra­fiła się oka­zja, za bu­telkę wódki), po­tem fur­manką, wresz­cie, chyba już od Ma­rek, ko­lejką. Z da­leka, od ulicy Sta­lo­wej wi­dzia­łem za­rysy mia­sta za Wi­słą. I wie­rzy­łem (aku­rat była mgła), że w do­mach tylko szyby po­wy­bi­jano. Był ma­rzec, kiedy do War­szawy prze­do­sta­li­śmy się, na­stęp­nego dnia, mo­stem pon­to­no­wym. Na Dwo­rzec Cen­tralny, wą­skimi wą­wo­zami wśród gru­zów; po bo­kach tych wą­wo­zów pro­wi­zo­ryczne groby. Stam­tąd da­lej wę­dro­wa­li­śmy po­cią­giem, z licz­nymi po­sto­jami, bo woj­sko było prze­cież waż­niej­sze niż wa­gony z cy­wi­lami. Parę dni to trwało. I wresz­cie Byd­goszcz!

...czer­wiec 1944, pa­miątka Ko­mu­nii Świę­tej. Przyj­mo­wa­łem sa­kra­ment Ko­mu­nii wcze­śnie rano, sam. Tylko ro­dzice i ksiądz. Dla­czego? Znowu ja­kiś za­cie­kły nie­miecki urzęd­nik wró­cił do po­szu­ki­wa­nia dzieci o krwi aryj­skiej...

Dla­czego tam?

To były pra­wie ro­dzinne strony ojca (Ku­jawy, Ino­wro­cław) i matki (Po­mo­rze, Gru­dziądz). Oj­ciec usu­wał się z kręgu za­in­te­re­so­wa­nia służb bez­pie­czeń­stwa. W Byd­gosz­czy miesz­kał brat ojca, czyli mój stryj Jan.

Tro­chę o nim. Wal­czył jako mło­do­ciany ra­zem z moim oj­cem w Po­wsta­niu Wiel­ko­pol­skim. Po­tem uciekł z domu na wy­prawę ki­jow­ską. Tam od Ki­jowa do Be­re­zyny, a po­tem z po­wro­tem do War­szawy. Całe szczę­ście, że mój oj­ciec upy­chał go cza­sami w ta­bo­rach, bo tych ki­lo­me­trów frontu chyba by nie wy­trzy­mał. Stryj Jan po­ka­zy­wał mi w ga­ze­tach fo­to­gra­fie z de­fi­lady: O, tu ma­sze­ro­wa­łem. Jego syn, a mój brat stry­jeczny Ste­fan, był księ­dzem. Pierw­szym w na­szej ro­dzi­nie z wyż­szym wy­kształ­ce­niem. Drugi taki to ja. A po­tem już wielu. Za­trzy­ma­li­śmy się u niego i stry­jenki Marty na byd­go­skim Szwe­de­ro­wie. Ulica Orla.

...rok 1946, nad mo­rzem w Gdyni. Ze stry­jem Le­onem, jego żoną Anną z Bu­kow­skich i ich dziećmi...

Nie­stety, w wy­ma­rzo­nym miej­scu, w któ­rym chcie­li­śmy się osie­dlić, nie było miesz­ka­nia. Wró­ci­li­śmy do Ostrowi. Oj­ciec po­sta­no­wił: Jadę do Gdyni.

Tam miesz­kał ko­lejny stryj, Leon. Jako Po­lak, zo­stał z mia­sta wy­go­niony, wła­śnie do niego wró­cił, do miesz­ka­nia w swo­jej przed­wo­jen­nej spół­dzielni pra­cow­ni­czej; od­bu­do­wy­wał je i... oczy­wi­ście za­częło się do­kwa­te­ro­wy­wa­nie lo­ka­to­rów. Li­mit, jaki wtedy obo­wią­zy­wał, to było chyba pięć me­trów kwa­dra­to­wych na osobę. Na szczę­ście po­ja­wił się mój oj­ciec. I po­tem my, jego ro­dzina. W su­mie za­miesz­kało nas tam sze­ścioro, czyli my, stry­jeń­stwo i stry­jeczny brat Hen­ryk. A nie­długo zje­chali do Gdyni dalsi bra­cia ojca, Woj­ciech i Cze­chu”.

Co ze szkołą?

„Warto naj­pierw opo­wie­dzieć o tej wiej­skiej szkole w Sta­rym Ko­mo­ro­wie. Ma po­nad sto lat, nosi dzi­siaj imię puł­kow­nika Lu­dwika Bo­ciań­skiego, do­wódcy Szkoły Pod­cho­rą­żych (tam słu­żył mój oj­ciec). Dla­czego jego? Puł­kow­nik Bo­ciań­ski «wy­pie­kał» w pie­karni woj­sko­wej bułki i co­dzien­nie, jako pre­zent, do­star­czał do wiej­skiej szkoły. W la­tach trzy­dzie­stych na wsi bułka była rzad­ko­ścią.

Je­stem i ja w kro­ni­kach szkoły, jako jej uczeń. W cza­sie oku­pa­cji w Ge­ne­ral­nym Gu­ber­na­tor­stwie dzieci pol­skie miały obo­wią­zek uczęsz­cza­nia do szkół, ale «okro­jo­nych» z sze­ro­kiej wie­dzy tak, aby wy­cho­wy­wały pry­mi­tyw­nych ro­bot­ni­ków. Po czter­dzie­stym czwar­tym, kiedy już nie było Niem­ców, bu­do­wa­li­śmy tę szkołę na nowo: ro­dzice zbi­jali ławki, my, chłopcy, pro­du­ko­wa­li­śmy atra­ment – z ko­lo­ro­wego proszku z ra­kiet sy­gna­ło­wych. W tej szkole była też moja pierw­sza dru­żyna har­cer­ska. A dru­ży­no­wym był – pa­mię­tam – Zby­szek Wilma (po­tem znany ar­chi­tekt)”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Czy dla nas – zwy­kłych czy­tel­ni­ków, czy­ta­czy hi­sto­rii – jest coś bar­dziej fra­pu­ją­cego niż od­po­wiedź na py­ta­nie – co by się stało, gdyby...

A jesz­cze więk­szą przy­jem­no­ścią jest, gdy ta­kie roz­my­śla­nia zo­stają pod­parte ogromną hi­sto­ryczną wie­dzą, jaką pre­zen­tuje nam Pa­weł Ja­sie­nica w książce My­śli o daw­nej Pol­sce. Dla każ­dego, kto choć odro­binę sma­kuje pol­ską hi­sto­rię, za­sta­na­wia się, dla­czego losy po­to­czyły się tak, a nie ina­czej – to do­prawdy praw­dziwa roz­kosz za­głę­bić się w owe dy­wa­ga­cje świa­tłego i mą­drego au­tora, wy­bit­nego znawcy Pol­ski Pia­stów i Ja­giel­lo­nów i po­pły­nąć z nim w wartki nurt wy­da­rzeń tam­tych cza­sów oraz przyj­rzeć się pro­ce­som, które do­pro­wa­dziły Pol­skę do miej­sca, gdzie dziś się znaj­duje.

Zna­ko­mita in­te­lek­tu­alna przy­goda dla tych, któ­rzy lu­bią za­sta­na­wiać się nad prze­szło­ścią.

.

...Żadne przed­wieczne wy­roki nie orze­kały, że mię­dzy Odrą a Wi­słą ko­niecz­nie musi wy­ro­snąć Pol­ska. Kiedy pierwsi ksią­żęta pia­stow­scy ob­wa­ro­wy­wali się na wzgó­rzu gnieź­nień­skim, Łaba pły­nęła przez kraj sło­wiań­ski, Obo­drzyce sie­dzieli tam, gdzie dziś Lu­beka. W prze­ciągu trzy­stu na­stęp­nych lat bez po­rów­na­nia sil­niejsi Niemcy wchło­nęli wszystko aż po Odrę, prze­kro­czyli ją... prze­kro­czyli rów­nież Wi­słę, ra­mie­niem zbroj­nych za­ko­nów się­ga­jąc uj­ścia Dźwiny. Pol­ska jed­nak ostała się i prze­trwała w oko­licz­no­ściach nad wy­raz trud­nych.

Do­ko­nało się to pracą, mę­stwem i po­świę­ce­niem na­rodu, pod po­li­tycz­nym przy­wódz­twem dy­na­stii rdzen­nie pol­skiej- Pia­stów...

Pa­weł Ja­sie­nica

Naj­lep­szy, naj­mą­drzej­szy i naj­bo­gat­szy pod­ręcz­nik  do zro­zu­mie­nia Pia­stów – dy­na­stii pra­wie 500 lat wła­da­ją­cej  na­szą hi­sto­rią. Ty­siące fak­tów po­dane  w spo­sób, który nie tylko wciąga i fa­scy­nuje ale  każe do­ce­nić i au­tora i epokę, którą opi­suje.

.

Cof­nijmy się w wiek XVI - do Fran­cji pod rzą­dami Wa­le­zju­szów, gdzie na placu de la Greve ciężko pra­cuje kat i lecą głowy nie­po­słusz­nych pod­da­nych. Za­bici w noc Świę­tego Bar­tło­mieja hu­ge­noci za­le­gają pa­ry­skie ulice. Ka­to­licy świę­tują. Pro­te­stanci za­mie­rają w stra­chu.

Ale Wa­le­zju­sze nie mają sy­nów, naj­bliż­szy pre­ten­dent do tronu to szwa­gier – tylko że to hu­ge­not i Bo­ur­bon...

W ta­kich cza­sach ro­dzi się w da­le­kiej, nieco sen­nej i pro­win­cjo­nal­nej Gu­jen­nie Mi­chał de Mon­ta­igne, który sta­nie się naj­wy­bit­niej­szym umy­słem epoki.

W wieży pe­ri­gordz­kiego zamku wbrew ów­cze­snym opo­wie się za czło­wie­kiem, za jego pra­wem do szczę­ścia, a sta­nie na­prze­ciw za­bo­bo­nom, kse­no­fo­bii, ra­si­zmowi, podda kry­tyce fa­na­tyzm wo­jen re­li­gij­nych i opo­wie, jak kształ­cić dzieci...

A hi­sto­rię jego opi­sze nam Jó­zef Hen – w wy­su­bli­mo­wa­nej i po­ru­sza­ją­cej bio­gra­fii, peł­nej za­chwy­ca­ją­cych my­śli i zdań tego re­ne­san­so­wego ra­cjo­na­li­sty...

Co­py­ri­ght © 2023, Da­riusz Mi­chal­ski Co­py­ri­ght © 2023, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-891-1
Pro­jekt okładki, skład, ła­ma­nie: Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Ko­rekta: Do­rota Ring
Na ob­wo­lu­cie wy­ko­rzy­stano fo­to­gra­fię au­tor­stwa Bo­gu­sława Au­gu­sty­niaka. Zdję­cia we­wnątrz książki z ar­chi­wum do­mo­wego Er­ne­sta Brylla. Wy­daw­nic­two ser­decz­nie dzię­kuje wszyst­kim, któ­rzy udo­stęp­nili ma­te­riały ilu­stra­cyjne wy­ko­rzy­stane przy po­wsta­niu książki.
Książka po­wstała w ra­mach sty­pen­dium twór­czego Sto­wa­rzy­sze­nia Au­to­rów ZA­iKS.
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl