Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ernest Bryll – poeta, prozaik, dramaturg, autor widowisk teatralnych, estradowych i telewizyjnych oraz piosenek. Związany także z filmem (krytyk, kierownik literacki zespołów filmowych).
Był dziennikarzem „Po Prostu”. „Sztandaru Młodych” i „Współczesności”.
Ongiś dyrektor Instytutu Kultury Polskiej w Londynie. Przed laty pierwszy ambasador Rzeczypospolitej Polskiej w Irlandii.
Dla krytyków – przedstawiciel nurtu intelektualnego w prozie. Dla czytelników – jedyny w swoim stylu znawca i twórca oratoriów, pastorałek i śpiewogier. Sam nazywa siebie „pisarzem niedzielnym”.
Jego Po górach, po chmurach „nas, zjadaczy chleba, w aniołów przerabia”.
Rzecz listopadowa to „istotne świadectwo naszych czasów, marzeń, goryczy, zwątpień i nadziei”.
Kurdesz – „kontynuacja porachunków ze współczesnością”.
Na szkle malowane – „wędrowanie po bajkowym i legendowym kraju”.
Bryllowa Ballada łomżyńska to „opowieść o sile uczucia, które w nas drzemie, ale ciągle jest za słabe, aby góry przenosić”.
Kolęda-nocka to wciąż aktualny portret Polaków zmagających się z przymusem i nadzieją, nakazem i zakazem, coraz pełniej rozumiejących wolność.
Wieczernik to „ponadczasowa odpowiedź na próby ograniczenia wolności, zagrożenia bytu narodowego czy utraty niepodległości”.
Jego Golgota polska jest „scaleniem się autora z ówczesną rzeczywistością”.
O tym wszystkim (i nie tylko) opowiada książka Ten Bryll ma styl.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 697
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
No uwierz we mnie. Jak nie Ty to kto
Uwierz we mnie boś przy mnie. No co?
Że ja nie wierzę w Ciebie ani w siebie
Nikt się nie dowie. Bo nie wie
A Ty tego nie wydasz. W tym bida
Nie da się od Ciebie odczepić
Wierzysz, że ja wciąż jestem
Z tym mi nie najlepiej
Ernest Bryll
1935–1947: Rodzina...
„– Nie jadów mnie – mówiła babcia.
Miałem chyba siedem lat. Siedziałem w kuchni i przyglądałem się kubkowi z mlekiem.
– Psij nareszcie – babcia była nieustępliwa.
Nie mam jak zapisać jej ji, dźwięku między pś a pjis. Niby tak samo mówiła przynosząca nam mleko pani gdzieś z okolic Niegoszewa. Niedaleko rzeczki Wymakracz miała gospodarkę, a tam łąki – aż po Puszczę Białą.
– W ręce acana perswaduję – żartowała babcia, udając tych znajomych, co czasami przybywali do nas aż z Kołaków, z Szumowa, z zaścianków szlacheckich. Ich wsie, jak Zaręby na przykład, były albo szlacheckie, albo włościańskie, albo kościelne. Każda «gadała» inaczej. Ci ze szlacheckich mieli nazwiska historyczne, czasami śmieszne. Na przykład Kostka. «To i w porządku, nawet świątobliwie» – mawiał mój ojciec. No, ale Kostka Zagroba?”.
Ernest Bryll urodził się 1 marca 1935 w Warszawie.
Babcię i jej „gadki” zapamięta na zawsze. Ponad trzy dekady później w śpiewogrze Na szkle malowane Dopowiadacz zaśpiewa w trzecim akcie: „Nie jadów się, Panie, na to zbójowanie”.
„Urodziłem się nietypowo: w Centrum Szkolenia Sanitarnego Wojska Polskiego, czyli w późniejszym Szpitalu Ujazdowskim. Jestem warszawiakiem, ale po swoją metrykę muszę jeździć do Różana nad Narwią. Tam bowiem – w kościele zbudowanym chyba jeszcze za czasów Anny Mazowieckiej – znajduje się moja metryka chrztu. Dlaczego tam? Na terenie dawnej Kongresówki istniała zasada, że duchowny udzielający chrztu był zarazem urzędnikiem stanu cywilnego, dlatego metryka jest w tamtej parafii.
Do Różana przyjechałem jako niemowlak. Był koniec marca, ogromny mróz, coś się stało z mostem: Różan-miasto był po jednej stronie, nasz dom po drugiej stronie rzeki. Przez most do kościoła nie można było dotrzeć, więc po lodzie się przeprawialiśmy saniami. Tam otrzymałem imię.
Skąd imię Ernest? Nie było wtedy popularne. Otrzymałem je po krewnym, to był chyba stryjeczny brat mojej matki, Ernest Wohlfeilu. Jak ona, był z Olendrów. Przyjaźnili się, kiedy była nastolatką, pisywali do siebie, gdy rodzina Soboszyńskich przeniosła się do Westfalii. Był księdzem (z diecezji chełmińskiej). W 1939 w Toruniu zamordowali go Niemcy. Jak zresztą dwóch jego braci, Edmunda i Roberta, też księży. Niemcy byli szczególnie okrutni wobec Olendrów, którzy twardo czuli się Polakami.
Mojej matce przy poprzednim porodzie dziecko zmarło, dlatego zdecydowano na ten poród w Warszawie, w szpitalu. Rodzice z dzieckiem (czyli ze mną) wracali do domu koleją, do przystanku Pasieki. Dalej bryczką.
...dzieciństwo tużprzedwojenne. Foto trochę upozowane, ale tak ustawiała mnie do zdjęcia Mama...
Pasieki to wieś charakterna, na granicy Mazowsza i Puszczy Białej. Tam ludzie potrafią mieć do siebie anse pokoleniami! Mój przyjaciel z późniejszych czasów, malarz Marek Jaromski, zamieszkał obok. Nie był «swój», więc miejscowi robili mu różnego rodzaju psoty: to rozebrali płot, to mu coś przepadło. Aż przyszedł czas, kiedy [w latach sześćdziesiątych] obraz Matki Bożej Częstochowskiej wędrował od parafii do parafii, przez całą Polskę. To był pomysł kardynała Wyszyńskiego. I ksiądz zaproponował Markowi, żeby w jego «artystycznym» domu odbywały się modlitwy, różaniec, spotkania ludzi z Matką Bożą. Marek powiedział, że dobrze, tylko że on będzie wtedy sam. Jak to sam? «Bo mam dookoła sąsiadów-zbójów, którzy mi robią różnego rodzaju rzeczy». Ksiądz to powtórzył na ambonie – to była hańba okrutna! – i nagle wszystkie rzeczy Markowi ukradzione czy zniszczone powróciły, nagle «się znalazły», wszystkie naprawione. Marek został przyjęty «za swojego». Ta wieś to Ponikiew, on tam nadal maluje.
Chyba w 1937 przenieśliśmy się do Komorowa. Mieszkanie było duże, w domu zbudowanym kiedyś przez Rosjan. Oni stawiali koszary na sposób «syberyjski». Czyli duże, bardzo grube bale drewniane, futryny okien od zewnątrz zdobione różnymi wycinankami. I bardzo wysokie pokoje, wysokie piece.
...cudowna pompa, która mnie urzekła w latach, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w budynkach przy koszarach wojskowych w Różanie...
Oczywiście nie było kanalizacji ani wodociągu, po wodę chodziło się do studni. Jeszcze z czasów, gdy mieszkaliśmy nad Narwią, w koszarach obok Różana, mam zdjęcie, przy studni właśnie – ponoć mojej ulubionej, czarownej. Ogromna, z długim ramieniem zakończonym kulą. Jako dziecko wciąż tam wystawałem, zapatrzony, całymi godzinami. Odchodziłem, kiedy ludzie chcieli napompować wody.
– Żebyś ty nie był farmazon, taki jak wtedy u pompy – wzdychała babcia.
Jako dziecko myłem się w wannie cynkowej. W Komorowie była też sławojka, chodziłem tam i, jak ojciec, siadywałem długo i, jak ojciec, musiałem mieć gazety. Do «czytania»! Każda rodzina miała swoją «budkę z serduszkiem»”.
Stanisław Bryll, ojciec Ernesta, urodził się w 1899 w Lisewie Starym na Kujawach.
„Mój ojciec był zawodowym wojskowym. Kiedy się urodziłem, pracował w Różanie, w oddziale Szkoły Podchorążych Piechoty w Komorowie koło Ostrowi Mazowieckiej. Rodzina mieszkała w koszarach wojskowych. Tam bowiem w Różanie był oddział Szkoły Podchorążych Piechoty, grupujący w latach dwudziestych i trzydziestych ludzi, którzy przeszli przez wojnę, pułkowe szkoły oficerskie i teraz uczyli się w SPP.
Ojciec mówił piękną polszczyzną, chociaż wykształcenie do małej matury uzupełniał na kursach w czasie służby w wojsku. Był podoficerem zawodowym, dyplomowanym. Należał do kadry podczas Powstania Wielkopolskiego. Jak śpiewał, to najchętniej pieśni z Czarnych Kujaw. Mówił czysto po polsku, ale trochę inaczej. Na przykład: rżniwa. Pamiętam, bo miałem kłopoty, pisałem przez r–ż, bo tak słyszałem od ojca. Gdy w 1947 w Gdyni spotkałem braci mojego ojca, to była rozmowa z typową dla Kujawian partykułą zaś: «A zaś my tam pójdziemy».
Po I wojnie światowej, po 1920 roku, ojciec został w wojsku posłany do Wielkopolskiej Szkoły Podoficerów Piechoty w Grudziądzu, gdzie ukończył szkołę podstawową. Polską! Był w tak zwanej drugiej kompanii, czyli w tej części szkoły, którą przeznaczono dla młodocianych, co przeszli przez wojnę i uzupełniali swoje wykształcenie, nadrabiali braki. W nagrodę za wyniki w strzelaniu dostał Pana Tadeusza. Czytał bardzo dużo. Szkoła Podchorążych Piechoty w Komorowie miała ogromną bibliotekę, przez pewien czas ojciec był jej bibliotekarzem. W czasie okupacji, kiedy i ja zacząłem czytać, w domu mieliśmy sporo książek. I to wspaniałych. Bo Niemcy zajmując koszary szkoły, wyrzucali je i palili; mieszkańcy z okolic je wykupywali. Tak więc kiedy zacząłem dobrze czytać, czytałem na przykład Antygonę Sofoklesa. Nie wiem czemu, ale tę właśnie książkę ukochałem. «O, droga siostro ma, Ismaro» do dziś pamiętam. Takoż i o księciu Józefie Poniatowskim monografię Aszkenazego.
Moja matka i mój ojciec pochodzili z zachodu Polski. Ojciec był zabrany do armii niemieckiej (w czasie pierwszej wojny światowej) jako siedemnastolatek. Takie były szykany wobec Polaków. Służył na froncie francusko-niemieckim, tam nauczył się wspaniale gotować, bo w okopach siedział ponoć razem z jednym z najlepszych berlińskich kucharzy.
Chyba w 1930 został ściągnięty z Inowrocławia do Różana właśnie; tacy podoficerowie jak on byli w wojsku cenionymi instruktorami”.
Matka Ernesta, Helena z Soboszyńskich, urodziła się w 1900 w Hagen Boele w Westfalii.
...Mama i ja w oknie drewnianego (tego z bali) domu w Komorowie...
„Miała średnie wykształcenie handlowe w szkole niemieckiej. Ale precyzyjnie i bardzo elegancko mówiła po polsku. Po polsku pisała (choć jej charakter pisma zdradzał kaligrafię w gotyku), liczyła za to po niemiecku. Pochodziła z Pomorza. Z Inowrocławia, gdzie stacjonował pułk mojego ojca, z którego go przeniesiono do szkoły Podchorążych (59. Inowrocławski Pułk Piechoty, dawniej w Powstaniu Wielkopolskim 2. Pułk Grenadierów Kujawskich), mama jechała w okropnym strachu, nic nie wiedząc o miejscu, w którym się znajdzie. Kompletnie nic. Słyszała, że na przykład bardzo długie firany, które ze sobą wiozła, będą leżały na ziemi. Bo ludzie tam, dokąd jechała, mieszkają w ziemiankach, gdzie są maleńkie okienka. W kolejce, którą podróżowali, ojciec ją straszył, pokazując różne budy: «Popatrz, tak właśnie się tu mieszka». I nagle się okazało, że jej firany są za krótkie!”.
Rodzice Stanisława Brylla, czyli dziadek i babka Ernesta, to Józef i Wiktoria z Sochowskich.
„Ojciec mojego ojca był włódarzem (tak napisano w metryce taty). Czyli kimś w rodzaju drobniejszego zarządcy cudzych majątków. Mówiło się w rodzinie, że miał dużo dzieci, każde urodzone gdzie indziej. To byli, kolejno: Kazimierz, Maria, Stanisław (mój ojciec), Feliks, Jan, Leon, Wojciech, Czesław oraz Zofia. Czyli jako włodarz, dziadek musiał być «sprzeczny» z dziedzicami, bo prawie co dwa lata przenosił się do innego miejsca. Wieść rodzinna niosła, że mój prapradziad Marcin Bryll przybył na kujawskie strony wokół jeziora Gopło jako żołnierz, po upadku Powstania Listopadowego [1831]. Bryllów na Kujawach było dość, więc się «wkorzenił». Jak jego potomkowie, poślubił «córkę gospodarską».
Dokładną, szeroką genealogię rodu przygotował młodszy brat ojca Wojciech. Tam są i numery akt, jeśli ocalały, są dalsze rozgałęzienia (przez braci dziadka, krewnych babki). Wielka rodzina osiadła przede wszystkim wokół Gopła, ale też w Gdyni, Bydgoszczy, Biłgoraju. Są też emigranci «za chlebem» do Westfalii i Francji. Różne profesje i powołania: inżynierowie, rolnicy, księża, artyści, wojskowi, marynarze, stoczniowcy. Z akt ocalałych wynika, że wszyscy przodkowie to «gospodarze» (tak ich zapisano), wyznania rzymskokatolickiego.
Babki Wiktorii nie poznałem. Przez całą okupację odcięta w Rzeszy Niemieckiej. Ciągle słyszałem, że jak skończy się wojna, to ją odwiedzę. My mieszkaliśmy w Generalnej Guberni.
Po II wojnie światowej dwaj bracia ojca, Wojciech i Czesław, zostali zamknięci w obozie jenieckim pod Hamburgiem. Byli obrońcami Oksywia. Ciekawe, że razem z nimi walczył Janka Bryl (służył wtedy w Wojsku Polskim), znany potem białoruski prozaik. Poznałem go w latach sześćdziesiątych w Warszawie. Zaskakujące, że był jakby jednym z najbardziej typowych przedstawicieli Bryllów z mojej rodziny...
Inni bracia ojca, jak Leon z Gdyni, zostali wyrzuceni z miasta, jeszcze inni aresztowani. Jak to w rodzinach polskich na tamtej ziemi”.
Rodzice Heleny Bryll, czyli kolejni dziadek i babka Ernesta, to Paweł Soboszyński i Zuzanna z Angerów.
„Ślady po Angerach są na Pomorzu, są w Gdańsku i na całej Warmii. Dziadek Soboszyński pracował u Siemensa. Pochodził z Pomorza Zachodniego, chyba z Krainy. Niewątpliwie wśród robotników to była «arystokracja fachowców»; w każdym mieście, gdzie żył, należał do towarzystwa, którego każdy członek miał w gospodzie swój kufel, długą fajkę z wyciętym nazwiskiem oraz miejsce na drewnianym fotelu. Znałem go tylko z fotografii. Hodował króliki angora, zbierał motyle (korespondował nawet z jakimiś Argentyńczykami). W 1918 wracał do Polski. Był związany z Bractwem Polaków w Niemczech, z czego potem zrodziło się Rodło. Zmarł nagle, pakując swoje zbiory.
...babcia Wiktoria z wnuczką...
...Maria Soboszyńska (siostra mojej Mamy), Babcia Zuzanna, Mama oraz Paweł Soboszyński. Chyba w Westfalii, około roku 1910. A może już pod Królewcem, bo i tam Dziadek zakładał elektryczność...
Rodzina mojej matki ma związek z dawnymi osadnikami, tak zwanymi Olendrami [pierwotnie osadnikami z Fryzji i Niderlandów – przyp. D.M.], którzy w końcu XVIII wieku przyszli tutaj: trzech braci. Czy wprost, czyli z szeroko pojętych Niderlandów, czy dotarli nad Wisłę przez Morawy – nie wiadomo. Przyszli i już zostali, osiedlili się od Grudziądza po Żuławy. Byli specjalistami od polderów, tam, regulowania rzek, od młynów wodnych. Kiedy się tu osadzili, imiona Anna, Zuzanna, Leonard, Joachim powtarzały się niezmiennie w rodzinie. Jest dużo śladów po tych rodzinach, w spisach ludności, na cmentarzach. Czy byli menonitami [holenderskimi protestantami – przyp. D.M.]? Istnieje taka legenda. Później dorobili się majątków, pożenili z Polkami i zostali zaciętymi Polakami, większość wybita przez Niemców. Spokrewnieni z Polakami, w większości od pokoleń są katolikami.
...Dziadek Paweł i jego króliki. Hodował je z nadzieją na skórki, ale nie umiał zabić zwierzątek, więc one, jak to króliki, okropnie się rozmnażały. Babcia Zuzanna, która miała twardszy, gospodarski charakter, zawsze opowiadała, jak to Dziadek płakał nad tymi królikami...
Babcia mówiła po polsku gwarą powiślańsko-warmińską (jak jej matka z rodziny Murawskich). Uczona w szkole tylko po niemiecku. Urodziła się w 1871 w miejscowości Rogóźno Zamek, kilkanaście kilometrów od Grudziądza. Była małą dziewczynką, kiedy jej ojciec stracił swoje gospodarstwo. Ponoć w karczmie podsunięto mu jakieś weksle, a on, pyszniący się swoim podpisem, wszystko podżyrował. Babcia mi opowiadała, że kiedy mój pradziadek Joachim (chyba takie miał imię) opuszczał dom, moja prababcia Anna padła na progu i umarła. A on swoją córkę oddał na wychowanie rodzinie. Odwrócił się, poszedł na Zachód i... ślad po nim zaginął.
Właściwie całą okupację wychowywała mnie babcia. Bo rodzice musieli pracować.
Zacząłem czytać, kiedy przestałem «jadowić» babcię. Czytaliśmy obydwoje, poruszając wargami. Ona inaczej nie umiała, tak przecież czytała modlitwy. Ja bardzo szybko zacząłem uczyć się czytać, milcząc, «inteligentnie».
Była więc w moim chłopięcym życiu różna «gadka». Gdy wreszcie dostałem się na polonistykę i zaczęły się ćwiczenia z historii języka polskiego, lingwistyki, to z łatwością dawałem sobie radę ze staropolszczyzną. Ponieważ babcia tak do mnie mówiła: «Nie jadów mnie», czyli «nie złość mnie». Modliła się ze swojego kancjonału, grubej, czarnooprawnej książki, zbioru modlitw i pieśni. Po polsku, ale drukowanej innym alfabetem, gotykiem, «szwabachą». Babcia mi tłumaczyła, że to czcionka krakowska, a książkę wydrukowano na Warmii. Wkrótce zrozumiałem, że pruskie, szwabskie znaczyło złe. Dla babci, dla mamy, dla ojca. Choć przecież wszyscy znali niemiecki. Najlepiej mama: to był doskonały hohdeutsch. Potem ojciec. Trochę kulawo, za to znał żargon żołnierski. Babcia mówiła najgorzej.
A moi koledzy? Gadali oczywiście tylko po polsku, ale jak wszyscy na północnym Mazowszu; nie mówili, że «coś się zdarzyło Brzostkowi», tylko «Brzostkoju»...
Babcia czytała też, oczywiście po polsku, z kancjonału, na przykład Psalmy w przekładach Kochanowskiego. Nie miała wykształcenia w polskiej szkole.
Nie ma tego kancjonału, bo starym zwyczajem jej rodziny kancjonały po śmierci ich właścicieli wkładano do trumny. I kancjonał babci mój ojciec położył właśnie tam”.
Dzieciństwo spędził Ernest w Komorowie Starym koło Ostrowi Mazowieckiej.
Kiedy Niemcy weszli do Polski...
„...miałem wtedy cztery lata – opowiedział w książce O trzeciej nad ranem. – Obudziło nas stukanie w okno. Goniec powiadomił, że wojskowi mają się natychmiast stawić w pełnym oporządzeniu bojowym. Odchodząc, ojciec mnie pocieszał, że przywiezie mi zabawkę z Berlina, a matka na to rzekła:
– Zobaczymy.
...chyba lato 1936 w Komorowie. Ojciec uczy mnie, jak maszerować w „szarej piechocie”. Jego białe koszule pod mundur jakoś, mimo lat wojennych, ocalały i nosiłem je na grzbiecie jeszcze jako student. Taki to był materiał...
Najpierw walczył pod Różanem, potem rozbite wojsko wielokrotnie się jeszcze łączyło. Skończył w ostatniej bitwie pod Kockiem u Kleeberga. Brał udział w ataku piechoty na bagnety. A ja z matką uciekałem.
Pamiętam, jak siedemnastego września siedzieliśmy na ganku, panował straszny upał, zajadałem się zgłodniały razowym chlebem. Obok nauczyciel słuchał radia «na kryształek». I nagle powiedział:
– Skończone”.
„Kiedy Niemcy weszli do Polski, ojciec bronił fortów w Różanie, a ja z matką uciekałem na wschód. Aż do Białej Podlaskiej. Tam w 1944 dowiedzieliśmy się, że Ruscy wkraczają, więc z powrotem. Bo moja matka naiwnie wierzyła, że z Niemcami da się dogadać. Ale potem w całej jej rodzinie mówiono, że «Niemcy byli narodem, ale tylko do Hitlera».
Gdy Niemcy weszli, zajęli szkołę podchorążych, wywalili całą bibliotekę i zaczęli ją palić. Można było te książki brać – i ludzie ratowali. W ten sposób w moim domu znalazło się mnóstwo przepięknych książek oraz albumów.
...chyba początek roku 1939. Mój Ojciec jako szef kompanii, na kwaterze podchorążych...
Muszę jeszcze powiedzieć o języku wokół mojego domu. W Komorowie, które znajdowało się na granicy, gdzie zaczynały się zaścianki szlacheckie, mówiło się zupełnie inaczej niż na Kurpiach, w Puszczy Białej czy na Mazowszu, gdzie też trochę inaczej gadano. Ale to nie była tylko inna mowa. Na przykład zaścianki chodziły do kościoła o innej porze niż włościanie. Dziś jak się przekracza tę linię – co ciekawe, była to linia podziału Polski po 1939 między Niemców i Rosję – to się też spotyka z inną historią. Ludzie mogą chyba pamiętać tylko jedno zło. Tam miałeś wszystko, co było związane z wywózką na Sybir, a po tej stronie, gdzie mieszkałem jako dziecko, kilka kilometrów od granicy (została do końca okupacji), była inna opowieść.
Kiedyś wiózł mnie gospodarz. Furmanka zapadała się w piachu prawie po osie, kobyłka ciągnęła marnie, mój gospodarz mówi do niej: «Jak ty mi będziesz taka leniwa, to ja cię chłopu sprzedam». To była najwyższa hańba dla kobyłki szlacheckiej!
Jeszcze po wojnie ci na zaściankach mówili inaczej – tak, jak babcia czasami żartowała: «W ręce acana perswaduję». Śpiewali inne pieśni, jak Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły. We włościańskich wsiach tego się nie śpiewało. Żyli na poziomie takim samym, ale domy mieli inaczej ustawione: kurpiowskie były stawiane bokiem do drogi, a ich stawiane frontem i miały zawsze jakiś ganek. Szlachta sznurkowa, szaraczkowa. Osadzona ongiś na całej granicy z Jaćwierzą i tam gospodarująca.
Żyłem więc na pograniczu kultur i trochę innych «cywilizacji». Na przykład mój ojciec w ogródku uprawiał pomidory, które tu były nowością. My mieliśmy kuchnię westfalkę, taką w ramach żelaznych, ale z kaflami (stała u mojej babci), gdzie można było piec ciasta. A niektórzy moi koledzy mieszkali w chatach, gdzie były długie piece (takie do pieczenia chleba). Do gotowania wstawiało się tam na tak zwanych ożogach garnki żeliwne, czarne. Tam się grzały już po wygarnięciu ognia z paleniska. Toteż w zupie trafiało się czasami na kawałki węgla.
U nas w domu były obyczaje bardziej zbliżone do zachodu Polski, a też otrzymane przez ojca w szkołach wojskowych. Na przykład smarkałem w chusteczkę”.
Dla przypomnienia: II wojna światowa rozpoczęła się 1 września 1939, skończyła 2 września 1945.
Ci, którzy mieli szczęście ją przeżyć, pamiętali nieco inne daty, zwłaszcza tę „finałową”.
„W czasie okupacji uczyłem się na tajnym komplecie prowadzonym przez Irenę Wolff, nauczycielkę wyrzuconą z Pomorza do Generalnego Gubernatorstwa. Czyli do nas. Wiem, że w archiwach Bydgoszczy istnieją jej zapiski o tym tajnym nauczaniu. Byłem mały, pani Irena przyjaźniła się z moimi rodzicami. Byłem chłopakiem z rodziny wojskowej, więc «trzymałem tajemnicę»: kartki z książki pod koszulę, wiersze na pamięć...
Co było i zostało do dziś z naszej dziecięcej pamięci? Na pewno Wrzesień. We mnie do dziś jest niepokój, kiedy zaczyna się groźnie piękna, sucha, pełna jesiennego słońca pierwsza dekada wrześniowa. Czy zapamiętałem, gdy w ucieczce wędrowaliśmy z matką dalej i dalej na wschód – ten strach przed bezchmurnym niebem, bo atakowały niemieckie samoloty? Te suche twarde drogi polskie – tak łatwe teraz, tak przejezdne dla czołgów? Po latach napisałem wiersz o tamtym Wrześniu. Co był i w powrocie z wojny mojego ojca – aż w późnym listopadzie.
Bo po ostatniej bitwie Września pod Kockiem i po rozwiązaniu przez generała Kleeberga armii – bili się jeszcze jakiś czas po lasach. Z Niemcami, a też z Armią Czerwoną”.
Aż w późnym listopadzie – zbielały od szronu
Mój ojciec z polskiej wojny powrócił do domu
Siedział pod starą gruszą na twarz zsunął czapkę
Jakby się wstydził spojrzeć na mnie i na matkę
Cywilny kubrak na nim jak na strachu leżał
Krew mu spłynęła po zdartym kołnierzu
Nie mówił nic. To inni powiedzieli potem
Jak bił się u Kleeberga w kompanii piechoty
Jak rozbito kompanię jak bił się od nowa
Mój ojciec jadł w milczeniu. Nie powiedział słowa
Powoli łamał w palcach biedny chleb razowy
Wesz mu lazła po kurtce jak order bojowy
„To dziecinne pamiętanie września jest chyba silniejsze niż pamięć o latach okupacji. I «wyzwolenia» w czterdziestym czwartym. Zawsze było dla mnie niejasne, jak to wyzwolenie nazwać. W pamięci mam radość, kiedy nasi rodzice zbijali ławki do odzyskanej szkoły. Kiedy wyciągano stare podręczniki do historii i polskiego. Tylko że już uczyliśmy się o nowych granicach, a rodzice musieli nam to jakoś wytłumaczyć. Tylko że po frontowych oddziałach Armii Czerwonej – raczej zwyczajnych młodych chłopcach, co poszli dalej, zostawiając litościwym wioskom swoich rannych, bo szpitali polowych nie mieli – nadeszło inne wojsko. Niebieskie otoczki czapek. NKWD [Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł – Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR]. Specjalne oddziały, nazywane u nas Nie–wiesz–Kiedy–Wrócisz–do–Domu. Bo zaczęły się wywózki. Od nas, z Mazowsza.
Staram się przypomnieć tylko to, co widziałem jako dziewięcioletni chłopiec. Więc pamiętam, jak stałem i czytałem z ojcem rozlepiony Manifest PKWN. Z fotografiami nowej polskiej władzy. Ojciec mruknął chyba przy nazwisku Berlinga: Znamy się, znamy – a ja myślałem, że zaraz pojedziemy tego znajomego odwiedzić.
Potem ogłoszenie o poborze do polskiej armii, ludowej. Widziałem już pierwszych żołnierzy w «polskich, ale niezupełnie» czapkach. Niby polowe rogatywki, ale orzeł? Odmienność tej rozłożystej «kury», jak zaraz ten znak nazwano, od razu rzucała się w oczy.
A potem ojciec i inni sąsiedzi – do poboru! Dziś wiem, że władze Armii Krajowej zwalniały ich z przysięgi, decydując się na to, aby zgłaszali się do wojska. Bo inaczej – pacyfikacja. Front tuż, bo u Narwi, pod granicą bronionych jeszcze Prus Wschodnich. Tylko utajniono struktury konspiracyjne. Ojciec, jak wielu, był w mundurze. Jeszcze mieszkał z nami, bo służył w Rejonowej Komendzie Uzupełnień. Pamiętam, że znajome krawcowe szyły odznaki stopni na naramienniki, bo po «kazionne» trzeba było jeździć do Lublina. Orły na rogatywkach też były inne. W naszych stronach przechowało się wiele orzełków z przedwrześniowej armii, więc przypinano je do wojskowych czapek. Tylko koronę miały zagiętą tak, żeby jej nie było widać. Ale była. Władze Ludowego Wojska Polskiego przymykały na to oko. Materiał mundurów był słaby. Drelich daleki jakością nawet od ćwiczebnych mundurów z czasów przedwojennych.
Formują się więc pierwsze bataliony dla Drugiej Armii. I nagle zaczyna się fala aresztowań. I poborowych wysyłają wcale nie na front, tylko gdzieś na wschód. I aresztują kadrę. Mojego ojca w mundurze, jak wielu innych, wyprowadzają żołnierze NKWD. Wszystko pozornie bez ładu i składu. Niektórych wypuszczają, ale innych nie. Ojciec wrócił z przesłuchań w siedzibie NKWD z odległego o trzydzieści kilometrów Czerwina. Piechotą. Pamiętam to dobrze, bo razem z matką biegałem do komendy Wojska Polskiego: Przecież był w polskim mundurze! A oni bezradni...
Kiedy ojciec wrócił, zameldował się w komendzie. I tam natychmiast dostał papiery na wyjazd na Pomorze. Za frontem, który ruszył, wtedy forsowano Odrę. Tak Ludowe Wojsko starało się często chronić zagrożonych. Ojciec wprawdzie (jak potem mi powiedział) podlegał w konspiracji komendzie Kedywu w Warszawie. Nie strukturom miejscowej AK, ale wszyscy raz aresztowani i wypuszczeni, znikali jak mogli. Zasadą, regułą NKWD były powtórne aresztowania. Zapełniły się więc młodymi lasy. Bo tam się organizowały małe grupki dawnych oddziałów. Nawet ci z Batalionów Chłopskich czuli się niepewnie. Bo większa ich część zgodziła się podlegać wojskowo dowództwu Armii Krajowej.
Już zaczęto obławy po wsiach i zaściankach. Już przemieszczały się porozrzucane i ledwo utrzymujące łączność z utajonymi komendami AK grupy «leśnych».
A wojska Armii Czerwonej, tego od «spraw wewnętrznych», coraz więcej”.
Armia Czerwona wkroczyła do Polski 4 stycznia 1944.
„Trwała jeszcze wojna, choć już pod Berlinem, kiedy z rodzicami i panią Wolff wyjechałem do Bydgoszczy. Najpierw na warszawską Pragę. Przez Wyszków i Radzymin. Ciężarówką (trafiła się okazja, za butelkę wódki), potem furmanką, wreszcie, chyba już od Marek, kolejką. Z daleka, od ulicy Stalowej widziałem zarysy miasta za Wisłą. I wierzyłem (akurat była mgła), że w domach tylko szyby powybijano. Był marzec, kiedy do Warszawy przedostaliśmy się, następnego dnia, mostem pontonowym. Na Dworzec Centralny, wąskimi wąwozami wśród gruzów; po bokach tych wąwozów prowizoryczne groby. Stamtąd dalej wędrowaliśmy pociągiem, z licznymi postojami, bo wojsko było przecież ważniejsze niż wagony z cywilami. Parę dni to trwało. I wreszcie Bydgoszcz!
...czerwiec 1944, pamiątka Komunii Świętej. Przyjmowałem sakrament Komunii wcześnie rano, sam. Tylko rodzice i ksiądz. Dlaczego? Znowu jakiś zaciekły niemiecki urzędnik wrócił do poszukiwania dzieci o krwi aryjskiej...
Dlaczego tam?
To były prawie rodzinne strony ojca (Kujawy, Inowrocław) i matki (Pomorze, Grudziądz). Ojciec usuwał się z kręgu zainteresowania służb bezpieczeństwa. W Bydgoszczy mieszkał brat ojca, czyli mój stryj Jan.
Trochę o nim. Walczył jako młodociany razem z moim ojcem w Powstaniu Wielkopolskim. Potem uciekł z domu na wyprawę kijowską. Tam od Kijowa do Berezyny, a potem z powrotem do Warszawy. Całe szczęście, że mój ojciec upychał go czasami w taborach, bo tych kilometrów frontu chyba by nie wytrzymał. Stryj Jan pokazywał mi w gazetach fotografie z defilady: O, tu maszerowałem. Jego syn, a mój brat stryjeczny Stefan, był księdzem. Pierwszym w naszej rodzinie z wyższym wykształceniem. Drugi taki to ja. A potem już wielu. Zatrzymaliśmy się u niego i stryjenki Marty na bydgoskim Szwederowie. Ulica Orla.
...rok 1946, nad morzem w Gdyni. Ze stryjem Leonem, jego żoną Anną z Bukowskich i ich dziećmi...
Niestety, w wymarzonym miejscu, w którym chcieliśmy się osiedlić, nie było mieszkania. Wróciliśmy do Ostrowi. Ojciec postanowił: Jadę do Gdyni.
Tam mieszkał kolejny stryj, Leon. Jako Polak, został z miasta wygoniony, właśnie do niego wrócił, do mieszkania w swojej przedwojennej spółdzielni pracowniczej; odbudowywał je i... oczywiście zaczęło się dokwaterowywanie lokatorów. Limit, jaki wtedy obowiązywał, to było chyba pięć metrów kwadratowych na osobę. Na szczęście pojawił się mój ojciec. I potem my, jego rodzina. W sumie zamieszkało nas tam sześcioro, czyli my, stryjeństwo i stryjeczny brat Henryk. A niedługo zjechali do Gdyni dalsi bracia ojca, Wojciech i Czechu”.
Co ze szkołą?
„Warto najpierw opowiedzieć o tej wiejskiej szkole w Starym Komorowie. Ma ponad sto lat, nosi dzisiaj imię pułkownika Ludwika Bociańskiego, dowódcy Szkoły Podchorążych (tam służył mój ojciec). Dlaczego jego? Pułkownik Bociański «wypiekał» w piekarni wojskowej bułki i codziennie, jako prezent, dostarczał do wiejskiej szkoły. W latach trzydziestych na wsi bułka była rzadkością.
Jestem i ja w kronikach szkoły, jako jej uczeń. W czasie okupacji w Generalnym Gubernatorstwie dzieci polskie miały obowiązek uczęszczania do szkół, ale «okrojonych» z szerokiej wiedzy tak, aby wychowywały prymitywnych robotników. Po czterdziestym czwartym, kiedy już nie było Niemców, budowaliśmy tę szkołę na nowo: rodzice zbijali ławki, my, chłopcy, produkowaliśmy atrament – z kolorowego proszku z rakiet sygnałowych. W tej szkole była też moja pierwsza drużyna harcerska. A drużynowym był – pamiętam – Zbyszek Wilma (potem znany architekt)”.
Czy dla nas – zwykłych czytelników, czytaczy historii – jest coś bardziej frapującego niż odpowiedź na pytanie – co by się stało, gdyby...
A jeszcze większą przyjemnością jest, gdy takie rozmyślania zostają podparte ogromną historyczną wiedzą, jaką prezentuje nam Paweł Jasienica w książce Myśli o dawnej Polsce. Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy Polski Piastów i Jagiellonów i popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów oraz przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.
Znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.
...Żadne przedwieczne wyroki nie orzekały, że między Odrą a Wisłą koniecznie musi wyrosnąć Polska. Kiedy pierwsi książęta piastowscy obwarowywali się na wzgórzu gnieźnieńskim, Łaba płynęła przez kraj słowiański, Obodrzyce siedzieli tam, gdzie dziś Lubeka. W przeciągu trzystu następnych lat bez porównania silniejsi Niemcy wchłonęli wszystko aż po Odrę, przekroczyli ją... przekroczyli również Wisłę, ramieniem zbrojnych zakonów sięgając ujścia Dźwiny. Polska jednak ostała się i przetrwała w okolicznościach nad wyraz trudnych.
Dokonało się to pracą, męstwem i poświęceniem narodu, pod politycznym przywództwem dynastii rdzennie polskiej- Piastów...
Paweł Jasienica
Najlepszy, najmądrzejszy i najbogatszy podręcznik do zrozumienia Piastów – dynastii prawie 500 lat władającej naszą historią. Tysiące faktów podane w sposób, który nie tylko wciąga i fascynuje ale każe docenić i autora i epokę, którą opisuje.
Cofnijmy się w wiek XVI - do Francji pod rządami Walezjuszów, gdzie na placu de la Greve ciężko pracuje kat i lecą głowy nieposłusznych poddanych. Zabici w noc Świętego Bartłomieja hugenoci zalegają paryskie ulice. Katolicy świętują. Protestanci zamierają w strachu.
Ale Walezjusze nie mają synów, najbliższy pretendent do tronu to szwagier – tylko że to hugenot i Bourbon...
W takich czasach rodzi się w dalekiej, nieco sennej i prowincjonalnej Gujennie Michał de Montaigne, który stanie się najwybitniejszym umysłem epoki.
W wieży perigordzkiego zamku wbrew ówczesnym opowie się za człowiekiem, za jego prawem do szczęścia, a stanie naprzeciw zabobonom, ksenofobii, rasizmowi, podda krytyce fanatyzm wojen religijnych i opowie, jak kształcić dzieci...
A historię jego opisze nam Józef Hen – w wysublimowanej i poruszającej biografii, pełnej zachwycających myśli i zdań tego renesansowego racjonalisty...