Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Twórczość Agnieszki Pietrzyk, jakiej jeszcze nie znacie!
W lesie przy granicy polsko-rosyjskiej, podczas ćwiczeń żołnierzy Wojskowej Obrony Terytorialnej, dochodzi do tragedii. Kapral Derkacz, przekonany, że ma przed sobą uzbrojonego, niebezpiecznego mężczyznę, oddaje śmiertelny strzał w stronę cywila.
Na miejscu pojawia się policja. Jednak terytorialsi nie zamierzają z nią współpracować. Za wszelką cenę chcą chronić swojego człowieka. Kobieta, która wraz z zamordowanym przebywała w samochodzie w chwili strzału, staje się cenna zarówno dla policji, jak i żołnierzy. Ona sama ma jednak swój cel do zrealizowania. I nie jest to pomoc którejkolwiek ze stron.
Napięcie między formacjami mundurowymi rośnie. W końcu sytuacja wymyka się spod kontroli. Wtedy dochodzi do kolejnej tragedii.
Terytorium to thriller, w którym ścierają się interesy różnych grup, nienawiść i uprzedzenia biorą górę, i nikt nie przestrzega zasad, gdy na horyzoncie pojawia się możliwość osiągnięcia osobistych korzyści. Agnieszka Pietrzyk opowiada przerażającą historię o tym, co może się wydarzyć, gdy nieodpowiedni ludzie chwycą za broń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Agnieszka Pietrzyk, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska
Marketing i promocja: Marta Kujawa
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz
Fotografia na okładce: © Claudio Testa | Unsplash
Fotografia autorki: © Monika Juraszek
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67551-22-9
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Rodzicom. Jesteście najwspanialszymi rodzicami na świecie.
Cała prawda i trochę fikcji o ludziach, którym dano broń do ręki.
Główni bohaterowie:
PODPUŁKOWNIK SZYMON BUKOWIECKI — dowódca Czterdziestego Trzeciego Batalionu Lekkiej Piechoty w Braniewie
MAJOR ROCH SERAFIN — zastępca dowódcy
SIERŻANT TITO — żołnierz Wojsk Obrony Terytorialnej
PLUTONOWY BARTOSZ NOWICKI — żołnierz Wojsk Obrony Terytorialnej
KAPRAL ARTUR DERKACZ — żołnierz Wojsk Obrony Terytorialnej
INSPEKTOR KRYSTIAN SUM — funkcjonariusz Komendy Powiatowej Policji w Braniewie
KOMISARZ DOMINIK JAMRÓZ — funkcjonariusz Komendy Powiatowej Policji w Braniewie
MŁODSZY ASPIRANT NIKITA SOKOŁOW — funkcjonariusz Komendy Powiatowej Policji w Braniewie
STARSZA POSTERUNKOWA AGATA MAŁEK — funkcjonariuszka Komendy Powiatowej Policji w Braniewie
MAGDALENA TUSZYŃSKA — pasażerka
CZĘŚĆ PIERWSZA
Żołnierze
Rozdział I
ARTUR MIAŁ OCHOTĘ WYCIĄGNĄĆ RĘKĘ i wyrwać mgłę z powietrza, by przywrócić konturom wyrazistość, a kolorom czysty ton. Postąpił kilka kroków do przodu i znalazł się na krawędzi lasu. Tutaj mgła nabrała intensywności, nieograniczana przez pnie wisiała nad ziemią gęsta i wilgotna. Wytężył wzrok, ale niewiele więcej zobaczył. Zsunął plecak i rozpiął go jedną ręką. Od razu natrafił palcami na okulary taktyczne. Zgodnie z obietnicą producenta miały zagwarantować bardziej przejrzysty i wyraźny obraz. Włożył je i zamrugał. Rzeczywiście widział nieco lepiej, dostrzegał kształty jakichś budynków.
Nagle zamarł, bo na karku poczuł dotyk zimnego metalu. Lufa broni, to nie mogło być nic innego. Oddech mu przyspieszył, krew pulsowała w skroniach. Swój karabinek miał przewieszony przez pierś. Nie zdoła go użyć. Gorączkowo myślał nad innym sposobem odparcia ataku.
— Kapralu Derkacz, jesteś martwy.
Słowa te padły za jego plecami, a wypowiedziane zostały szeptem.
— Pierdol się, Tito! Przestraszyłeś mnie — warknął Artur, poprawiając okulary.
Nie odwrócił się, nie musiał, dobrze wiedział, kto się za nim znajduje. Sierżant Tito, do niedawna starszy ratownik, a obecnie celowniczy. Lepiej wychodziła mu obsługa karabinu maszynowego niż ratowanie ludziom życia, a teraz się okazało, że ma jeszcze jeden talent, umie poruszać się cicho jak kot. Artur nie dowierzał, że go w porę nie usłyszał. Przecież w lesie panowała idealna cisza, nawet gdyby z gałęzi spadła kropla wody, jego ucho powinno to wychwycić.
— W czasie wojny byłbyś już martwy — szeptał sierżant. — Pamiętaj, w trakcie rozpoznawania terenu trzeba pilnować tyłów.
— Plutonowy Nowicki miał to robić. Szedł za mną w odległości trzydziestu metrów.
— To dziwne, bo ja go nie widziałem.
— To gdzie on, kurwa, jest?
Kapral Artur Derkacz odwrócił się i zobaczył duże czarne oczy sierżanta. Zdumiewające były te nienaturalnie ciemne tęczówki. Mgła i szarość poranka wydawały się jeszcze podkreślać ich czerń.
— Może poszedł na fajkę albo opróżnić pęcherz — oznajmił Tito.
— Albo, kurwa, znowu gada ze ślubną. Paru godzin nie może bez niej wytrzymać. Na miejscu dowódcy już dawno bym go z batalionu wypierdolił.
Kapralowi z wściekłości zadrgała górna warga. On się starał, bo wiedział, że wynik zadania spadał na nich wszystkich. Za to inni podchodzili do sprawy z lekceważeniem, nie rozumieli swojej roli w formacji, nie docierało do nich, że wszyscy razem tworzą wartość bojową. Jeden z nich nawali i cały batalion leży trupem, przynajmniej w czasie wojny.
Kilkanaście metrów dalej, od strony lasu, rozległy się kroki, sekundę później we mgle zamajaczyła szczupła i wysoka postać w mundurze polowym z karabinem niedbale przewieszonym przez ramię.
— Co, chłopcy? Czekacie na mnie?
— Chłopcy, to są, kurwa, w przedszkolu, tu jest wojsko, tu jest obrona terytorialna.
Plutonowy Nowicki niezdarnie zapinał pasek hełmu pod brodą.
— Arturo, czego się tak pieklisz? Nie słyszałeś, że zdenerwowany żołnierz to zły żołnierz?
— Arturo to ja będę na śniadaniu, a teraz jestem kapral Derkacz. Czy to jest dla was jasne, plutonowy?
Nowicki uniósł rękę, parodiując oddawanie honorów.
— Jasne, kapralu, sorry, chciałem powiedzieć: podpułkowniku.
Derkacz zamierzał coś powiedzieć, ale sierżant go uprzedził:
— Wracamy do rozpoznania terenu. Bierzcie się do roboty. Czas nam ucieka. — Wskazał na karabin zwisający z ramienia plutonowego. — Przewieś go przez plecy, bo zaraz zgubisz.
Nowicki wykonał polecenie. Wszyscy odwrócili się w stronę budynków. Po chwili sierżant Tito wycofał się do lasu, a kapral Derkacz ruszył przed siebie. Z każdym krokiem zabudowania rosły, ujawniając kolejne szczegóły architektoniczne. Dostrzegł małe okienka i czerwoną dachówkę, potem schody biegnące równolegle do ściany. Nie oglądał się, wierzył, że tym razem plutonowy Nowicki go zabezpiecza. Zaczął powoli okrążać budynek, wypatrując ruchu bądź niepokojącego kształtu. Liczył kroki, miało mu to pomóc w prawidłowym określeniu długości ściany. Zwolnił, gdy zbliżał się do rogu budynku. Nasłuchiwał chwilę, a potem wyjrzał zza muru. Raptownie cofnął się, bo widok go zaskoczył. Podwórko powinno być puste, robili przecież rozpoznanie terenu w opuszczonym od dwudziestu lat gospodarstwie rolnym, tak powiedział podpułkownik Bukowiecki. Tymczasem na posesji stał volkswagen golf, jego ciemna karoseria wyłaniała się z mgły. Jeden rzut oka wystarczył kapralowi, aby spostrzec, że nie jest to wrak. Skąd wziął się tutaj ten wóz? Gdyby była jesień, to samochód mógłby należeć do grzybiarza. Mieli jednak luty, w dodatku zimny mglisty dzień, nawet miłośnicy leśnych wędrówek raczej pozostali w łóżkach. Przyszło mu do głowy, że golf to podpucha podpułkownika, aby sprawdzić ich czujność. Serce mu waliło. Coraz ciekawsze stawało się to rozpoznanie. Powinien wycofać się i zameldować sierżantowi Tito o zaobserwowanym obiekcie. Najważniejsze zadanie terytorialsa to nie dać się zauważyć. Odwrót był więc najlepszym krokiem. Kusiło go jednak, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Mógłby zerknąć na blachy golfa albo sprawdzić, czy wóz jest pusty. Niemal przykleił się do ściany i sunął ku samochodowi. Miał nadzieję, że mgła jest wystarczającą zasłoną. Okulary taktyczne zjeżdżały mu z nosa, to chyba z powodu tej wilgoci w powietrzu. Zdjął je i schował do kieszeni. Karabinek do tej pory trzymał przewieszony przez pierś. Teraz wziął go do ręki. Zgiął się wpół i przemknął w stronę wozu, na jego tył. Wtem coś usłyszał, jakiś hałas dobiegający z wnętrza golfa. Ktoś w nim był. Dreszcz ekscytacji przebiegł mu po plecach. Uniósł lufę i zbliżył się do drzwi kierowcy. Liczył na to, że ten ktoś wewnątrz wozu na widok wycelowanej w siebie broni machinalnie podniesie ręce w geście poddania.
Derkacz zamarł. Oddech zatrzymał mu się w tchawicy, powodując chwilowy ucisk w piersi. Spadł na niego nagły strach, będący ostrzeżeniem przed realnym niebezpieczeństwem.
Ktoś celował do niego z wnętrza samochodu. Bardzo wyraźnie widział lufę pistoletu. To nie był żart, jak przed kilkunastoma minutami, gdy sierżant Tito wymierzył w jego kark. Tutaj na serio ktoś chciał go zabić. Mięśnie zadziałały szybciej od mózgu, tak przynajmniej wydawało się kapralowi, gdy odbezpieczał broń i zaciskał palec na spuście. Huknęło. Jego ciało poddało się sile odrzutu. Potrzebował paru sekund, żeby się otrząsnąć. Patrzył na dziurę w szybie i przyswajał sobie fakt, że strzelił do kierowcy. Złapał za klamkę i otworzył drzwi golfa. Mężczyzna leżał z głową odrzuconą w bok, brakowało części czaszki, wszędzie była krew. Kapral miał wrażenie, że jego oczy dzielą przestrzeń na kilka planów, bo dopiero po sekundzie dojrzał postać skuloną na drugim fotelu. Pasażer golfa otworzył drzwi i wypadł na zewnątrz. Zaczął uciekać między budynki. Tempo miał kiepskie, Derkacz wiedział, że go dogoni, biegał najszybciej z całego batalionu, a co najważniejsze, był wytrzymały. Nie musiał się spieszyć.
Zza rogu wypadł plutonowy Nowicki. Dopadł do kaprala, nadal mierzącego w wóz. Przez chwilę patrzył na zwłoki kierowcy.
— Ja pierdolę! On nie ma głowy! — powiedział cicho z jękiem w głosie. Nagle wrzasnął: — Co ty, kurwa, zrobiłeś? Zabiłeś go! Ty kretynie!
— Zamknij się — warknął kapral.
— Kurwa, Arturo, zastrzeliłeś człowieka! Pójdziesz siedzieć!
— Nie pójdę. Uratowałem swój tyłek i twój też.
— Co ty pierdolisz?
Kapral wskazał na ciało kierowcy.
— Chciał mnie zastrzelić. Ty byłbyś drugą ofiarą.
— Dzieciaku, przecież to są tylko ćwiczenia.
Derkacz się skrzywił, bo plutonowy nie ogarniał sytuacji. Dobrze, że chociaż on sam wiedział, co dalej robić.
— Powiadom dowództwo i sierżanta, a ja zatrzymam tego drugiego.
— Jakiego drugiego?
— Było ich dwóch. I nie stój tak na środku, tamten też może mieć broń.
Derkacz ruszył między budynki, trzymając przed sobą karabinek. Był poruszony, krew tętniła mu w skroniach, ale panował nad sytuacją, jak przystało na żołnierza. Biegł szybko i zygzakiem, na wypadek, gdyby pasażer golfa chciał strzelać. Omiatał wzrokiem przestrzeń, szukając w coraz rzadszej mgle sylwetki człowieka. Dojrzał go na drodze prowadzącej do gospodarstwa, a położonej równolegle do linii drzew. Odległość między nimi malała z każdym pokonywanym metrem. Nagle z lasu wypadła postać w mundurze i hełmie, przemieszczała się błyskawicznie. Kapral rozpoznał sierżanta Tito. Zwolnił, dając szansę koledze do pochwycenia uciekiniera. Chwilę później pasażer golfa leżał na miękkiej ziemi, a sierżant stał nad nim okrakiem z wymierzoną w dół lufą. Derkacz podchodził wolnym krokiem, przyglądając się rozciągniętemu ciału. Dostrzegł dość długie i rude włosy, a także kształtne biodra. Nie było wątpliwości, że to kobieta.
Rozdział II
WÓZ DOWODZENIA WTOCZYŁ SIĘ na podwórko opuszczonego gospodarstwa. Wysiadł z niego bardzo wysoki mężczyzna w mundurze. Jego ruchy były lekko spowolnione, co mogło być spowodowane rozmiarami ciała albo niedawną drzemką. Podpułkownik Szymon Bukowiecki wyprostował plecy, przeciągając się dyskretnie. Zgarbiony żołnierz to nędzny żołnierz, a wizerunek to podstawa wojskowego regulaminu. Powiódł wzrokiem po zabudowaniach i z dezaprobatą pokręcił głową.
Najlepiej wyglądał murowany budynek gospodarczy z czerwoną dachówką i małymi okienkami. Drewniana stodoła nadawała się tylko do rozbiórki, nawet niewielki wiatr rozniósłby tę konstrukcję pozbawioną ścian szczytowych i wielu desek na froncie. Dom też prezentował się żałośnie, jego bryła zdawała się zapadać w głąb ziemi, dach świecił dziurami, a okna straszyły czernią, inne były zabite płytami.
To jednak nie budynki go interesowały, lecz stojący na podwórku samochód, przy którym wartę trzymał major Roch Serafin. Bukowiecki zbliżył się do swojego zastępcy.
— Niemieckie blachy — mruknął, zerkając na numer rejestracyjny wozu.
Szyba w drzwiach od strony kierowcy miała pośrodku dziurę rozchodzącą się promieniście, a na fotelu znajdował się mężczyzna z odstrzeloną górną częścią czaszki.
— Mamy trupa i problem — oznajmił major. — Derkacz to cywil, trzeba będzie zawiadomić policję.
— Cywilem to on jest w domu, a tutaj żołnierzem, i to dobrym. Ale masz rację, bez policji się nie obejdzie. Chociaż wolałbym tu widzieć żandarmerię.
Znane było zamiłowanie podpułkownika do najmłodszej formacji Wojska Polskiego. W żołnierzach obrony terytorialnej widział najlepszy materiał do formowania posłusznej i oddanej ojczyźnie grupy społecznej, bo zbudowanej na regionalności. Wpajał tym chłopakom, że szkoli ich po to, aby mogli bronić własne rodziny, znajomych i sąsiadów, a nie dygnitarzy czy ogólnie obywateli. Przynosiło to efekt, bo wiadomo, że każdy człowiek za bliskich gotów jest oddać życie. Teraz podpułkownik nie umiał pozbyć się dumy z faktu, że jeden z jego ludzi odważył się pociągnąć za spust w momencie zagrożenia.
— Derkacz twierdzi, że ten gościu do niego mierzył z pistoletu — oznajmił Serafin.
Podpułkownik wydął pełne usta.
— No to ma za swoje. Nie celuje się do człowieka w polskim mundurze.
Na pociągłej twarzy majora pojawił się cień wymuszonego uśmiechu.
— Nawet się z tobą zgadzam, tylko że przy tym gościu nie ma żadnego pistoletu.
Podpułkownik pochylił się ku wnętrzu golfa, szukając wzrokiem broni. Zastępca miał rację, nigdzie jej nie było. Zaklął cicho i przyjrzał się zwłokom. Martwy mężczyzna był ubrany w dżinsy i rozpiętą puchową kurtkę, spod której wystawała bluza, ponadto miał na sobie sportowe obuwie, zbyt lekkie na tę porę roku. Mimo uszkodzonej górnej części głowy ocenił wiek kierowcy na jakieś czterdzieści lat.
— Kto to jest? — zapytał krótko.
Serafin wzruszył ramionami.
— Nie wiemy.
— Ktoś go przeszukał?
— Myślałem o tym, ale psiarze będą się rzucać, jak go zaczniemy macać. W prokuraturze też uznają nas za debili, że niby nie znamy przepisów.
— Kto by się nimi przejmował. Przeszukaj go!
Zastępca przystąpił do sprawdzania kieszeni w ubraniu trupa. Po chwili wyciągnął zapalniczkę oraz paczkę papierosów Mińsk.
— Niemiec jarający białoruskie fajki? — zagadnął major.
Podpułkownik pokręcił przecząco głową.
— Germańskie blachy i kiepy zza wschodniej granicy to pasuje do naszych. Stawiam na to, że to Polak.
Serafin przeszedł na drugą stronę wozu i pochylił się do wnętrza. Otworzył skrytkę i zaczął szperać. Po chwili wyciągnął telefon. Próbował go uruchomić, niestety bezskutecznie.
— Jest zabezpieczony pinem — oznajmił, odkładając aparat na miejsce.
— Pozostaje nam pogadać z pasażerką — stwierdził dowódca. — Gdzie ona jest?
Zastępca wskazał głową na dom.
— Tam, plutonowy Nowicki jej pilnuje.
— No to idziemy porozmawiać z panią.
Podpułkownik Bukowiecki musiał się mocno schylić, żeby jego dwieście pięć centymetrów wzrostu zmieściło się we framugę drzwi. Wojskowe buty zadudniły na drewnianej podłodze. Przeszli przez ciemną i wilgotną sień. Kierowali się do pomieszczenia na prawo, skąd wyskoczył pręgowany kot.
W pokoju przy stole siedziały naprzeciw siebie dwie osoby. Ruda dziewczyna zaciskała dłonie na kolanach, a młody mężczyzna w mundurze trzymał karabinek. Przypominali statystów czekających na wskazówki reżysera.
— Plutonowy — odezwał się podpułkownik, wyrywając żołnierza z zastoju.
Nowicki zerwał się i zasalutował dowódcy. Pasażerka golfa skuliła się, a jej brązowe tęczówki krążyły niespokojnie po twarzach przybyłych.
— Jak się nazywasz? — zapytał podpułkownik Bukowiecki.
Zwrócił się do niej na ty, bo wyglądała bardzo młodo, dałby jej nie więcej niż dwadzieścia lat. Dziewczyna milczała, patrząc na niego rozszerzonymi lękiem źrenicami.
— Wie heisst du? — powtórzył pytanie po niemiecku, choć przeczuwał, że ma przed sobą Polkę. Przeniósł spojrzenie na plutonowego Nowickiego. — Rozmawiałeś z nią?
— Ja mówiłem, ona nie. Wydaje mi się, że rozumie wszystko, ale nie chce mówić.
Podpułkownik znowu spojrzał na kobietę. Bała się. W jej źrenicach widać było niemal zwierzęcy popłoch. Muszą ustalić, kim jest ona i kierowca, żeby wiedzieć, co dalej robić.
— Przeszukaj ją! — rozkazał Nowickiemu.
Dziewczyna drgnęła i mocniej ścisnęła dłońmi kolana.
— Ja? — zdziwił się żołnierz.
— Tak ty, plutonowy. Przeszukaj ją!
Nowicki podrapał się po głowie, nie dowierzając, że jemu powierzono tę czynność. Odłożył karabinek na stół, ale widząc potępiający wzrok dowódcy, szybko go podniósł i przewiesił przez plecy.
— Proszę wstać — zwrócił się do dziewczyny.
Nie poruszyła się. Plutonowy posłał niepewne spojrzenie przełożonym. Jego obawy były uzasadnione. Żołnierz obrony terytorialnej nie miał prawa nikogo przeszukiwać. Takiego prawa w stosunku do cywilów nie miała nawet żandarmeria.
— Plutonowy, wykonaj rozkaz! — rzucił mocnym głosem Bukowiecki.
Nowicki zbliżył się niepewnie do dziewczyny. Ta skrzyżowała ramiona na piersiach i wystraszonymi oczami przesuwała po ich twarzach. Złapał ją za ramiona i uniósł z krzesła. Skuliła się, naciągając poły czarnej kurtki. Teraz widać było, że szare spodnie są na nią za duże, bo zwijały się nad cholewkami wysokich butów.
— Czego mam szukać? — zapytał Nowicki, odwlekając wykonanie rozkazu.
— Broni palnej i dokumentów — odpowiedział podpułkownik.
Plutonowy nie zdążył nic zrobić, bo dziewczyna włożyła rękę w kieszeń kurtki i wyjęła walthera. Trzymała go lufą w dół i bez palca na spuście. Nie miała zamiaru do nich strzelać, ale mimo to major Serafin sięgnął po wista i wymierzył w kobietę.
— Odłóż pistolet na stół! — rozkazał.
Wykonała polecenie, po czym włożyła dłoń do drugiej kieszeni i wyjęła etui na dokumenty. Również położyła je na stole.
Major schował wista do kabury, a podpułkownik Bukowiecki niespiesznie podniósł walthera i sprawdził zawartość komory nabojowej oraz magazynka, wyjmując z niego wszystkie pociski. Było ich czternaście, jednego brakowało. Umieścił z powrotem amunicję w magazynku.
— To twój pistolet? — zwrócił się do dziewczyny.
Nie odpowiedziała. Podpułkownik przystąpił do przeglądania dokumentów. W dowodzie osobistym i prawie jazdy widniało to samo imię i nazwisko: Magdalena Tuszyńska. Zaskoczył go wiek dziewczyny, dwadzieścia osiem lat. Nie była już dzieciakiem.
— No to, pani Magdo, czyj jest ten walther? I kim jest ten mężczyzna z golfa?
Nie usłyszał odpowiedzi. Dziewczyna opuściła głowę. Podszedł do niej pręgowany kot i zaczął ocierać się o jej nogi.
— Chyba pani rozumie, że doszło do fatalnego zdarzenia. Pani towarzysz mierzył do żołnierza, dlatego zginął. Bardzo nam przykro z tego powodu.
Dalej milczała, ale nie dlatego, że była w szoku, i nie dlatego, że paraliżował ją strach, po prostu nie chciała im wyjawić, co tu robiła.
Bukowiecki postanowił na razie nie naciskać. Podał majorowi dokumenty, sam wziął pistolet. Wychodząc z pokoju, rzucił do plutonowego:
— Pilnuj jej!
Weszli do pomieszczenia po przeciwnej stronie sieni. Belkowany sufit wisiał tak nisko, że podpułkownik odruchowo wciskał głowę w ramiona. Zerknął na okno zabite jakąś płytą. Dobrze byłoby ją zerwać albo chociaż odchylić, pozwoliłoby to pozbyć się woni stęchlizny i wpuścić trochę dziennego oświetlenia, bo na razie musieli się wspierać dwiema wojskowymi latarkami. Snop światła padł na komodę pozbawioną szuflad i drzwiczek.
Do pokoju wsunął się jak cień sierżant Tito i postawił na komodzie butelkę wódki i dwa duże kieliszki.
— Co z kapralem Derkaczem? — zapytał podpułkownik.
— Nosi go. Gdyby teraz Ruscy weszli, toby ich rozpierdolił. Dla pewności zabrałem mu karabinek, ale zdążył oddać jeszcze dwa strzały w pień sosny.
— Dobry chłopak — mruknął Bukowiecki, myśląc o Derkaczu.
Miał słabość do tego żołnierza. Takich armia potrzebowała, pewnych swej wartości, niezdrowo odważnych i niekiedy bezczelnych. Kapral patrzył starszym prosto w oczy i lubił wojskowy dryl. Bukowiecki postanowił, że nie da zrobić mu krzywdy.
Drzwi skrzypnęły nieprzyjemnie, gdy Tito wyszedł z pomieszczenia. Dowódcy mieli chwilę, aby porozmawiać i podjąć decyzję. Bukowiecki pewnym ruchem rozlał alkohol i podniósł swój kieliszek na wysokość ust. Spojrzał na zastępcę z wyrazem oczekiwania. Tamten jednak nie odrywał wzroku i palca od tabletu. Wypił więc sam. Delektował się palącym trunkiem spływającym do żołądka. Cudowne uczucie. Relaksujące.
— Planujesz wymienić pełne magazynki na puste? — zapytał niepewnie major, nadal patrząc w ekran.
— Nie planuję. Wojsko terytorialne ma wiedzieć, że ma broń, a nie zabawki.
Zastępca kiwnął głową z uznaniem. Po takim zdarzeniu wielu dowódców odebrałoby żołnierzom ostrą amunicję.
— Znalazłem profil Magdy Tuszyńskiej na dwóch portalach społecznościowych — zakomunikował major Serafin, przysiadając na krawędzi drewnianej skrzyni. — Nasza dziewczyna pracuje w bibliotece w Poznaniu. Napisała, że kocha książki i szybkie samochody. Ze zdjęć wynika, że lubi też chodzić po górach.
— Czyli wygląda na to, że jest nikim. Znakomicie. Spróbuj jeszcze ustalić, kim są jej rodzice.
Podpułkownik rozejrzał się po pomieszczeniu. To gospodarstwo stało puste od ponad dwudziestu lat, ale obecność mebli i innych sprzętów, choćby wiader i skrzynek po piwie, dowodziła, że ktoś tu pomieszkiwał, przynajmniej latem. Mogła to być miejscówka okolicznej młodzieży. Zaczął się przechadzać. Butem odsunął wiadro, które stało mu na drodze.
— Musimy zrobić wszystko, żeby media się nie dowiedziały, bo nas zjedzą na przystawkę. I tak mamy złą prasę.
Major na moment oderwał wzrok od tabletu.
— Nie taką złą, to głównie internauci nas nie lubią. Nazywają nas armią bezrobotnych, ale co się dziwić, skoro ci kretyni z ministerstwa nadal każą prowadzić rekrutację w urzędach pracy.
Bukowiecki zatrzymał się przed dziurą w ścianie. Tu prawdopodobnie kiedyś znajdował się włącznik światła.
— Teraz jesteśmy armią bezrobotnych, a jeśli ludzie dowiedzą się o dzisiejszym zdarzeniu, będziemy armią morderców.
Mieli problem i obaj zdawali sobie z tego sprawę. Sytuacja wyglądała nieciekawie i należało ją jak najszybciej rozwiązać dla dobra armii i dla dobra ich samych. Za czyn kaprala odpowiadali dowódcy, a więc konsekwencje mogą być takie, że stracą stanowiska i stopnie. Dowództwo Wojsk Obrony Terytorialnej poświęci ich, aby ratować dobre imię formacji. Bukowiecki był pewien, że tak będzie, bo sam też na pierwszym miejscu stawiał dobro całej służby.
— Masz rację — syknął major. — Dziennikarze na pewno nas nie oszczędzą.
Podpułkownik już widział w wyobraźni prasowe nagłówki mówiące o psychopatach w służbie terytorialnej.
— To nie może wypłynąć. O dzisiejszym zdarzeniu nikt nie może się dowiedzieć.
— Nie utrzymasz tego w tajemnicy. Cały batalion już wie, co się stało. Chcesz wydać im rozkaz, aby milczeli?
W głosie majora pojawiła się kpina. Podpułkownik musiał się zgodzić ze swoim zastępcą. Zapewne już paru terytorialsów wysłało esemesy do rodzin z sensacyjną wiadomością. Może znalazł się nawet taki, który wspomniał coś w mediach społecznościowych. Niestety, nie było oficjalnego zakazu używania komórek podczas ćwiczeń. Nie było nawet zakazu publikowania selfie. Żołnierze umieszczali więc na swoich profilach fotki z poligonu, zwykle na tle sprzętu wojskowego. Znakomite źródło informacji dla ruskiego wywiadu. Bukowiecki robił w tej kwestii, co mógł, głównie uświadamiał ryzyko i zalecał ostrożność. Wielu terytorialsów się stosowało, ale całe mnóstwo ulegało manii fotografowania siebie i wszystkiego, co wokół, żeby pokazać to znajomym.
— To gdy media się dowiedzą, zrobimy wszystko, aby kaprala Derkacza wykreować na bohatera, i wykorzystamy do tego naszych żołnierzy. Niech napiszą na swoich profilach, jak kapral uratował kolegów, likwidując zagrożenie.
Major potarł grzbietem dłoni podbródek, co dowodziło, że zastanawia się nad pomysłem dowódcy. Obaj zdawali sobie sprawę z możliwych konsekwencji dzisiejszego zdarzenia. Gdy okaże się, że jeden z terytorialsów zastrzelił zwykłego obywatela, to politycy pod naciskiem opinii publicznej gotowi są odebrać im niezawodne karabinki Grot, w zamian dadzą jakieś gówno na plastikowe kulki. Jeśli tak by się stało, to z formacji odejdą setki dobrych strzelców, a nowi nie przyjdą, bo przecież tym, co ich przyciągało do obrony terytorialnej, była ostra amunicja.
— Bardzo by nam pomogło, gdyby ta ruda dziewczyna potwierdziła, że kierowca golfa chciał zabić żołnierza albo lepiej kilku żołnierzy — oznajmił Serafin.
— No to przekonamy ją do złożenia takich zeznań na policji, ale wcześniej trzeba ustalić, co ją łączyło z ofiarą. Jeśli to luźna znajomość, to powinna przychylić się do naszej wersji wydarzeń.
— Chyba nie była z nim mocno związana, bo jakoś po nim nie rozpacza.
— Też to zauważyłem.
Podpułkownik nalał wódki do swojego kieliszka, drugi wciąż był pełny. Kiwnął zachęcająco na zastępcę. Ten podniósł się ze skrzyni i skwapliwie chwycił za alkohol. Wypili.
— Przejrzałem pobieżnie listę jej znajomych na Facebooku, nikt mi nie pasuje do tego gościa w golfie — oznajmił Serafin.
— Daj naszym żołnierzom jego telefon. To nie problem, że jest zablokowany. Mamy kilku speców od tych rzeczy. Poradzą sobie.
Major odstawił kieliszek i znowu usiadł na skrzyni.
— Telefon dam sierżantowi Tito. On już będzie wiedział, komu dalej go przekazać. A może nawet sam się nim zajmie.
Podpułkownik spojrzał na zamknięte drzwi.
— Do telefonu dziewczyny też warto zajrzeć.
— Zajmę się tym — zapewnił Serafin.
Rozdział III
MAJOR SERAFIN WSZEDŁ do polowej sypialni. Nagrzewnice zostały uruchomione, bo było ciepło i sucho. Przyjemna odmiana po wilgotnym i zimnym budynku. Doceniał nowe namioty, żadna chińszczyzna, lecz dobra polska robota, latem się nie nagrzewały, a zimą skuteczniej izolowały przed chłodem. Na szczęście nie musieli walczyć o dobry sprzęt dla terytorialsów. Wszystko, co dostawali, było najlepsze i oczywiście prosto od producenta. Ten namiot nadal czuć było impregnatem, mimo że używali go od kilku tygodni.
Derkacz stanął przed nim wyprężony jak struna.
— Spocznijcie, kapralu!
Żołnierz wypuścił powietrze z wypiętej piersi.
— Panie majorze, melduję, że odblokowujemy telefon. Zaraz będzie gotowy.
Na pryczy siedział sierżant Tito, przed nim stał taboret, a na taborecie laptop, do którego podpięty był aparat. Żołnierz nie odrywał wzroku od monitora. Na jego twarzy nie było widać skupienia, które oddawałoby wagę wykonywanego zadania. Patrzył ze spokojem, a nawet lekkim zniecierpliwieniem. Nagle drgnęła mu lewa powieka.
— Zrobione — oznajmił i odłączył telefon, po czym wręczył go przełożonemu.
Major przysiadł na brzegu sąsiedniej pryczy i uruchomił aparat. Bateria wskazywała dwadzieścia procent mocy. Tyle w zupełności wystarczy. Najpierw wszedł w kontakty. Lista była pusta. Sprawdził ostatnie połączenia. Nie było żadnego. Zajrzał do skrzynki esemesowej, potem do albumu, nic tam nie znalazł. Poczta systemowa nie została ustawiona. Na pulpicie nie widniała ikonka żadnej znanej aplikacji przeznaczonej do komunikowania się.
Kapral Derkacz uderzał butem w taboret. Nie potrafił ukryć zniecierpliwienia. Nic dziwnego, to on pociągnął za spust i teraz chciał wiedzieć, komu odebrał życie.
— I co? — zagadnął niepewnie.
— Nic. Telefon wygląda na nieużywany albo wyczyszczono z niego wszystkie dane.
— Mogę? — Sierżant Tito wyciągnął rękę.
Major podał mu aparat. Tito przesunął palcem po ekranie.
— Sądzę, że telefon został przywrócony do ustawień fabrycznych. Jeśli tak, to jestem w stanie odzyskać część danych, musiałbym tylko poszukać w sieci odpowiedniego programu.
— Zajmij się tym! — polecił zastępca dowódcy.
— Rozkaz, panie majorze, ale uprzedzam, że to trochę potrwa. A na razie sprawdzimy, jaki numer ma ten telefon. Artur, do ciebie zadzwonimy. Podaj swój numer!
Derkacz podyktował dziewięć cyfr, a sierżant wybrał je na telefonie. W jednym z plecaków odezwał się sygnał. Kapral wydostał z niego aparat i odczytał numer.
— I co teraz? — zapytał, bo dotarło do niego, że ten szereg cyfr niewiele mu mówi.
— Właściwie nic — mruknął Tito. — Gdybyśmy znali kogoś w policji, to już mielibyśmy nazwisko właściciela tego numeru i wiedzielibyśmy, gdzie aparat się logował. Szkoda, że psy mogą tak dużo, a my tak mało.
Major Serafin podzielał opinię sierżanta. Żołnierzom w Polsce wolno było strzelać do tarczy, biegać po lesie, skakać ze spadochronem i poza tym niewiele więcej, a przecież to od nich zależało bezpieczeństwo kraju. Podniósł się z pryczy.
— Jak coś wyciągniesz z tego aparatu, to dawaj znać.
Skierował się do wyjścia. Zatrzymał go kapral Derkacz.
— Majorze, czy podpułkownik już zawiadomił policję?
— Jeszcze nie, na razie próbujemy ustalić, kim jest ofiara.
— A ta ruda dziewczyna, kim jest?
— Nikim. Z nią nie powinno być problemów.
Chłopięca twarz kaprala zaczerwieniła się.
— Co to znaczy, że z nią nie powinno być problemów?
— To znaczy, że zezna, iż jej kolega chciał cię zabić.
— Taka jest prawda. Widziałem wymierzoną we mnie lufę.
— No właśnie, czyli dziewczyna powie policji prawdę.
Serafin wyszedł z namiotu. Zaczynało kropić i zrobiło się zimniej. Wsiadł do wozu dowodzenia. Pięć minut później zaparkował na podwórku opuszczonego gospodarstwa. Od razu zauważył podpułkownika Bukowieckiego stojącego na rozsypujących się schodkach pod mizernym daszkiem. Dowódca palił. Gdy major do niego podszedł, tamten oznajmił:
— Dziewczyna nie ma przy sobie telefonu. Dziwne, prawda? Dzisiaj młodzi ludzie zrośnięci są ze swoimi aparatami, a ta nie zabrała swojego. Przyjechała z Poznania pod Braniewo, pod ruską granicę, i nie wzięła telefonu?
Serafin podzielał opinię podpułkownika. Coś nie w porządku było z Magdą Tuszyńską i kierowcą golfa. Należało ustalić, co takiego. Być może będą mieli szczęście i okaże się, że ten zastrzelony mężczyzna to groźny przestępca, może nawet uprowadził tę ładną rudą dziewczynę, a oni, żołnierze obrony terytorialnej, z narażeniem własnego życia ją uwolnili.
— Musimy ją przekonać, żeby z nami porozmawiała — oznajmił podpułkownik i rzucił peta na schodek, po czym go przydeptał.
Rozdział IV
TO BYŁA ZIMNA I GĘSTA MŻAWKA. Nie spływała po ubraniu, bo krople były zbyt małe. Nieubłaganie wsiąkała w tkaninę, przenikając przez jej kolejne warstwy. Kurtka Magdy Tuszyńskiej była zapewne bardzo ciężka od wody i dawała niewiele ciepła, co było widać po posiniałej twarzy dziewczyny i jej drżących ustach.
— Gdzie jest twój telefon? — zapytał podpułkownik Bukowiecki.
To było pierwsze pytanie, jakie zadał, choć siedział naprzeciwko Magdy od dziesięciu minut. Przez ten czas tylko na nią patrzył i palił kolejnego kiepa. Znajdowali się przed domem. Dla własnej wygody polecił wystawić dwa krzesła. On i dziewczyna siedzieli, a major Serafin i plutonowy Nowicki stali. Żaden z nich nie mókł, bo włożyli płaszcze przeciwdeszczowe, ale Magda z każdą minutą nasiąkała wodą i wyglądała na coraz bardziej zmarzniętą.
— Gdzie jest twój telefon? — powtórzył pytanie, gdy nie odpowiedziała. — Nie sądzę, żebyś go zapomniała zabrać z Poznania. Bo to tam mieszkasz, prawda? Specjalnie go zostawiłaś, nie chciałaś, żeby logowanie się aparatu zdradziło, gdzie byłaś w ten weekend. Mam rację?
Wytarła wodę z twarzy. Futerko wokół kaptura już jej nie chroniło, namokło, i to z niego krople ściekały na policzki. Poruszyła sinymi ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć, jednak żadne słowo nie wydostało się z jej krtani.
— Wolałabyś porozmawiać z policją? Nie z nami?
Nieznacznie przytaknęła. Tego podpułkownik się nie spodziewał. Myślał, że dziewczyna ma coś do ukrycia, coś na tyle poważnego, żeby unikać kontaktu z psami. Byli dwadzieścia kilometrów od granicy z obwodem kaliningradzkim, stawiał na przemyt papierosów z Rosji do Niemiec, w końcu golf był na germańskich blachach. Mogło też chodzić o narkotyki, o afgańską heroinę, która zalewała rynek rosyjski w ogromnych ilościach. Rosjanie przez lata oskarżali Amerykanów, że ci przychylnie patrzą na produkcję heroiny w Afganistanie, bo wiedzą, że trafi ona do Putina. Teraz, gdy talibowie odzyskali nadzór nad uprawą opium, sprawa wyglądała jeszcze gorzej. Jakiś czas temu pojawiły się medialne doniesienia, że Ruscy pomogą przemytnikom, aby narkotyk szedł dalej do Europy, żeby tylko nie zostawał u nich, chcieli stać się krajem tranzytowym dla afgańskiej heroiny. Może właśnie to się działo i tych dwoje z golfa przyjechało po odbiór jakiejś większej ilości narkotyku, stąd pistolet i wyczyszczony telefon. Co prawda w samochodzie nie było walizki z kasą, ale to bez znaczenia, bo są inne formy rozliczania transakcji. Magda Tuszyńska dała znak, że jest gotowa gadać z psami, i tym samym rozwaliła mu całe założenie o przemycie.
— Jesteś pewna, że chcesz porozmawiać z policją?
Znowu przytaknęła.
— Nie chcesz nam powiedzieć, kim był kierowca golfa, ale mam rozumieć, że policji to powiesz? Nawet jeśli im nie powiesz, to oni szybko to ustalą, choćby po numerach rejestracyjnych wozu albo po numerze telefonu, który znaleźliśmy w schowku. Czyli my też za parę godzin będziemy znać tożsamość twojego kolegi. Proponuję, żebyśmy skrócili czas oczekiwania na tę informację, powiedz nam teraz, jak się on nazywa i kim jest, no i co tu robiliście.
Magda pociągnęła nosem, a potem po raz pierwszy usłyszeli jej lekko chrapliwy głos:
— Przyjechaliśmy tu na randkę.
Bukowiecki parsknął głośnym śmiechem. Kątem oka zobaczył, że na pociągłej twarzy majora też pojawia się uśmiech, jedynie plutonowy stojący za dziewczyną zachował powagę.
— Ale mnie rozbawiłaś. Na randkę z Poznania pod ruską granicę, do opuszczonego gospodarstwa w Robuzach. Nie lepiej było pojechać do jakiegoś przytulnego pensjonatu nad Wartą? No dobrze, uznajmy, że to była randka. Wiemy już, po co tu przyjechaliście. Powiedz jeszcze, jak się nazywa twój kochaś i kim jest, czyli czym się zajmuje, gdy nie pieprzy się z tobą.
Dziewczyna usiłowała wytrzeć mokre ręce o mokrą kurtkę. Bezsensowne działanie świadczące o zdenerwowaniu.
— Nazywa się Siergiej, jest Białorusinem — mówiła, szczękając zębami.
Bukowiecki przywołał w pamięci paczkę papierosów Mińsk, które Serafin znalazł w kieszeni trupa. Co prawda pół Europy paliło takie fajki, ale marka mogła też potwierdzać narodowość kierowcy.
— Kłamiesz, dziewczynko — oznajmił spokojnie podpułkownik.
— Nie kłamię — zaprzeczyła, trochę zbyt szybko.
— Kłamiesz. Gdyby twój towarzysz był cudzoziemcem, to miałby przy sobie dokumenty, a nie ma. Obywatel Unii Europejskiej mógłby się poruszać po Polsce bez papierów, ale nie Białorusin.
Patrzyła na niego wielkimi brązowymi oczami.
— Na pewno ma paszport. Źle szukaliście.
Mogła mieć rację. Przeszukali zwłoki i schowek, uznając, że dokumenty trzyma się pod ręką. Bagażnik też otworzyli, ale tam ograniczyli się do rzucenia okiem.
— Przeszukaj bagażnik! — rozkazał plutonowemu.
Żołnierz oddalił się do stojącego kilka metrów dalej golfa. Dziewczyna odprowadzała go wzrokiem, obróciła się nawet na krześle, aby widzieć, co będzie robił.
— Podałaś imię swojego kochasia, Siergiej. A nazwisko?
Zamyśliła się, jak gdyby w odmętach wystraszonej pamięci usiłowała odnaleźć to jedno słowo. Poruszyła ustami, sprawdzając jego brzmienie.
— Kozlow — oznajmiła po dłuższym czasie.
— Wymyśliłaś to nazwisko — stwierdził spokojnie podpułkownik.
— Nie — zaprzeczyła, znowu zbyt pospiesznie.
— Wymyśliłaś je. To bardzo łatwe nazwisko: Kozlow, nawet w stresującej sytuacji nie powinnaś mieć problemu z jego przypomnieniem, a ty się zastanawiałaś kilkanaście sekund.
Magda zerwała się z krzesła i wyciągnęła przed siebie zaciśnięte pięści.
— Czego ode mnie chcecie? Nic złego nie robiliśmy, a wy go zastrzeliliście. Jesteście mordercami!
— Siadaj!
Krótkie polecenie wydane żołnierskim tonem zadziałało natychmiast. Dziewczyna opadła na krzesło. Zbliżył się do nich plutonowy Nowicki.
— Panie podpułkowniku, melduję, że dokonałem czynności przeszukania bagażnika. Znalazłem niedużą torbę. Był w niej polar, kanapki, kiełbasa i słoik dżemu, po zapachu oceniam, że to śliwkowy. Dokumentów brak. Poza tym w bagażniku znajduje się zapasowe koło, trójkąt ostrzegawczy i gaśnica.
Bukowiecki uniósł lewą brew w teatralnym wyrazie zdumienia.
— A zatem Siergiej Kozlow poruszał się po obszarze Unii Europejskiej bez paszportu, bez prawa jazdy, posługiwał się telefonem, z którego wyczyszczono wszystkie dane, no i miał pistolet. Dziwny gość. Może szpieg? Albo przestępca? Powiesz nam, dziewczynko, czym się zajmował twój chłoptaś?
Magda się trzęsła. Namoknięte kurtka i spodnie stały się termiczną pułapką, która schładzała ciało.
— Zimno mi. — Skierowała wzrok na dom. — Chciałabym się schować.
— W tej ruderze też jest zimno i śmierdzi. Ale możemy cię zabrać do naszego samochodu i włączyć ogrzewanie. Zawieziemy cię do naszej bazy, tam dostaniesz suchą kurtkę i będziesz mogła napić się gorącej kawy. Poczęstujemy cię również wojskową grochówką. Najpierw powiedz, jak się nazywa kierowca golfa i co tu robiliście.
— Przyjechaliśmy tu na randkę, a on się nazywa Siergiej Kozlow.
Podpułkownik musiał przyznać, że dziewczyna jest twarda. Za nic nie chciała powiedzieć prawdy, jej postawa była jednak nieracjonalna, bo przecież policja w ciągu kilku godzin ustali, kim jest kierowca golfa. Dlaczego więc tak się zapierała? Chciała zyskać na czasie? A może po prostu bała się powiedzieć im prawdę, bała się ludzi w mundurach Wojska Polskiego, którzy bez wahania naciskali na spust. W zestawieniu z nimi policjanci mogli się wydawać ostoją bezpieczeństwa. Postanowił wykorzystać jej strach. Wyciągnął wista z kabury i przyłożył Tuszyńskiej do czoła. Odbezpieczył broń. Charakterystyczny zgrzyt metalu rozbrzmiał w szumie deszczu jak zapowiedź tragedii.
— Mój żołnierz zastrzelił twojego kochasia, ja mogę zastrzelić ciebie. Potem was oboje zakopiemy w lesie tak głęboko, że nikt nigdy nie znajdzie waszych ciał. Samochód odprowadzimy do koszar, wcześniej odkręcimy tablice, może za kilka lat ktoś się zainteresuje wrakiem. To dla nas najlepsze rozwiązanie, bo śmierdząca sprawa przestanie istnieć. Rozumiesz, co do ciebie mówię?
Magda znieruchomiała. Przerażenie tak bardzo sparaliżowało jej ciało, że nawet ustało drżenie mięśni wywołane chłodem. Plutonowy Nowicki sapnął ciężko i zszedł z linii strzału. Nie chciał zostać trafiony kulą, która przeleciałaby przez jej czaszkę. Uwierzył, że dowódca mógłby zabić bezbronną kobietę. Jeśli żołnierz uwierzył, to dziewczyna tym bardziej powinna.
— Kim jest kierowca golfa i co tu robiliście?
— Przyjechaliśmy po fajki — powiedziała, a jej głos nabrał płaczliwej tonacji.
— Po jakie fajki?
— Białoruskie.
— Po białoruskie papierosy pod ruską granicę? Coś ci się, dziewczynko, pomyliło.
— Przysięgam, że po białoruskie. Siergiej od roku przywozi je do Poznania, kilka osób je dla niego sprzedaje na targowisku i w klubach nocnych. Jakiś jego kolega miał nam wczoraj je tutaj przywieźć, bo oni chyba przerzucają większe ilości, a Siergiej po znajomości dostawał kilka tysięcy paczek. Coś jednak nie wyszło, bo ten człowiek się nie pojawił.
Bukowiecki wciąż trzymał lufę przy czole Magdy.
— Gdzie jest jego paszport?
— Nie mam pojęcia. Myślałam, że ma go przy sobie.
— A gdzie ty masz swój telefon?
— Siergiej kazał mi zostawić w domu. Zaproponował, żebym pojechała z nim dla towarzystwa. Jestem tu pierwszy raz. Przysięgam, nigdy w tym wcześniej nie uczestniczyłam.
— Postąpiła pani bardzo nierozsądnie — wtrącił się major Serafin. — Gdyby straż graniczna przeszukała wasz samochód, to pani też mogłaby zostać posądzona o przemyt.
— Ale my nie mieliśmy przekraczać granicy.
— Straż graniczna może kontrolować pojazdy na terenie całej Polski. Nie wiedziała pani o tym?
— Wiedziałam, ale Siergiejowi zawsze się udawało. Powiedział, że straż graniczna nas nie skontroluje, że to mało prawdopodobne. Uwierzyłam mu. Chciałabym wrócić do domu.
Rozpłakała się. Podpułkownik odsunął lufę od jej czoła.
— Co powiesz, gdy policja zapyta, jak zginął kierowca?
— Powiem to, co chcecie.
— Powiesz, że twój kolega celował do żołnierza.
— Tak, celował do niego, chciał go zabić, bo się wystraszył, spanikował na widok człowieka w mundurze i z karabinem. Pomyślał, że to obława na przemytników, i dlatego chciał strzelać.
Już nie patrzyła ze strachem, lecz z nadzieją. Nadal jednak wyglądała żałośnie, broda drgała jej od płaczu i z zimna. Osiągnęli cel. Urobili ją. Nie powinna im zaszkodzić, gdy pojawi się policja. Podpułkownik schował wista do kabury.
— Plutonowy, zawieź panią do bazy i dopilnuj, żeby dostała kawę i posiłek.
Nowicki musiał ją podtrzymać, bo chwiała się na dygoczących nogach. Zaprowadził ją do terenowego auta z oznaczeniami Wojsk Obrony Terytorialnej i pomógł wsiąść. Sam zajął miejsce za kierownicą, chwilę później ruszyli.
Podpułkownik wstał i podniósł krzesło, na którym siedział. Major wziął krzesło Magdy. Obaj weszli do domu. Z ich przeciwdeszczowych płaszczy skapywała woda.
— Myślisz, że powiedziała prawdę? — zapytał Serafin.
— Sądzę, że tak. Była wystraszona jak nazista pod Stalingradem. Właściwie nie wyszło najgorzej, kapral Derkacz zastrzelił przemytnika, który chciał go zabić.
Bukowiecki wyjął telefon i wybrał numer komendy policji w Braniewie. Przedstawił się, podając stopień, następnie poinformował oficera dyżurnego o tragicznym zdarzeniu podczas ćwiczeń terytorialsów.
— Przyjadą za trzydzieści minut — oznajmił, gdy się już rozłączył.
Serafin strząsnął wodę z płaszcza. Duże krople stworzyły mokrą plamę na brudnej podłodze. Nagle zamarł z wyciągniętą ręką.
— Kurwa, ona nas oszukała.
Bukowieckiemu przebiegł po plecach dreszcz niepokoju. Co takiego przeoczył?
— O co chodzi? — zapytał, wkładając papierosa do ust.
— Ten facet nie jest Białorusinem.
— Skąd to wiesz?
— W tym telefonie był ustawiony język polski, a powinien być białoruski. Nawet jeśli znał polski i aparat kupił w Polsce, to i tak powinien przestawić język, po prostu dla wygody. Karta SIM też była polska, ale to okej, bo z tego, co mówiła Ruda, to często bywał w Poznaniu albo tam nawet mieszkał.
Bukowiecki zaciągnął się papierosem i powoli wypuścił dym. W tym, co mówił Serafin, było dużo sensu, ale wyjaśnienie mogło też być inne. Kierowca golfa nie przestawił języka, bo to nie był jego telefon osobisty. Miał jedynie posłużyć do jednorazowego, przestępczego użycia.
CZĘŚĆ DRUGA
Policja
Rozdział I
W SOBOTNI PORANEK NA KOMENDZIE było pustawo, ale kawą pachniało jak w każdy inny dzień. Starsza posterunkowa Agata Małek z papierowej torebki wyjęła spory kawałek piernika.
— Sama upiekłam — oznajmiła, podsuwając ciasto koledze.
Młodszy aspirant Nikita Sokołow chętnie się poczęstował. Już nie raz miał okazję się przekonać, że Agata ma rękę do wypieków.
— Co dzisiaj masz do roboty? — zapytała, siadając po drugiej stronie biurka.
— Idę pogadać z Lenarczykową. Zgłosiła, że jej grożą.
— Znowu? Boże! Tą kobietą powinien zająć się lekarz. Trzeba zawiadomić opiekę. Niech coś wreszcie zrobią.
— Najpierw z nią pogadam.
— Rozmawiałeś z nią pół roku temu i z jej sąsiadami też. A co w ogóle powiedzieli chłopcy z patrolu?
— Stwierdzili, że to wariatka. Ja bym się jednak przyjrzał sprawie.
Agata się uśmiechnęła i dłońmi objęła kubek z kawą.
— Sokół, przyznaj, że chcesz, aby Lenarczykowa po twojej wizycie poczuła się lepiej.
Nikita przełknął kolejny kawałek piernika.
— Chcę, żeby poczuła się bezpieczniej. Od tego przecież jest policja, aby zapewnić bezpieczeństwo obywatelom.
Ostatnie słowa wypowiedział z udawanym patosem. Też uważał, że Lenarczykowa jest poważnie zaburzona, a jej oskarżenia wobec sąsiadów są bezpodstawne. Nic nie wskazywało na to, że jej grożą śmiercią. Nie chciał jednak zostawiać kobiety samej sobie. Parę miesięcy temu zdołał ją uspokoić, może teraz też się uda.
Starsza posterunkowa spojrzała na okno. Po szybie spływały krople deszczu.
— Żeby tylko dzisiaj nie spadło na nas nic grubego. — Kubek stuknął zbyt mocno, gdy go odstawiała. Objęła się ramionami. — Mam złe przeczucie. Żeby to tylko nie było samobójstwo.
Sokołow również skierował wzrok na okno.
— No w taką pogodę to tylko się powiesić.
Agata się wzdrygnęła.
— Przestań. Ja chcę mieć dzisiaj spokój w robocie.
— Dobry piernik.
Palcem zgarnął okruszki z talerza.
— Taki niewyszukany — mruknęła. Była jednak zadowolona, że mu smakuje. — W Mołdawii też jedzą pierniki?
— Też.
Starsza posterunkowa często wypytywała go o Mołdawię, nawet o historię tego kraju. On sam interesował się raczej tamtejszą przestępczością. Co jakiś czas przeglądał w internecie mołdawskie kroniki kryminalne i sporządzał statystyki. Potem je uzupełniał tam na miejscu, w Kiszyniowie, gdy odwiedzał dziadka. Dobrym źródłem informacji byli zwykli Mołdawianie, bo lubili się przechwalać skalą działań swoich przestępców. Dziadek też miał taki zwyczaj. Dwa lata temu z dumą mówił mu o nielegalnej fabryce, w której montowano helikoptery. Pytał wtedy zaczepnie: „Nikita, czy w tej twojej Polsce byłoby coś takiego możliwe?”. Sokół ze szczerą skruchą przyznawał, że nie.
Agata odchrząknęła, wygładziła spódnicę i wstała.
— Muszę przejrzeć dokumentację w sprawie tego wyłudzenia.
Młodszy aspirant wskazał głową na tablicę policyjną.
— Widziałaś, co Bolo nam przyczepił?
Podeszła do tablicy. Wisiał na niej rysunek wykonany mazakami. Przedstawiał rękę trzymającą pistolet. Z lufy wystawały trzy kwiatki. Pod rysunkiem widniało słowo: „Dziękuję”.
— Czy dobrze zgaduję, że to syn Bola narysował?
— Tak.
— Bolo musiał mu powiedzieć, że ty wpłaciłeś najwięcej kasy na jego operację.
— No co ty, przecież te podziękowania są dla nas wszystkich.
Na biurku zadzwonił telefon. Pierwsza sięgnęła po słuchawkę. Słuchała przez chwilę, a jej twarz nabierała powagi.
— To dyżurny, tak? — zapytał Sokół, gdy już się rozłączyła.
— Tak, mamy zgłoszenie.
— Samobójstwo?
Westchnęła.
— Dużo gorzej. To postrzał ze skutkiem śmiertelnym.
Nikita kiwnął głową, jak gdyby wszystko było jasne.
— Ten postrzał to w lesie?
— W Robuzach.
— Czyli w lesie. Stawiam na to, że znowu jakiś myśliwy postrzelił kumpla.
Rozdział II
KOMISARZ DOMINIK JAMRÓZ od dwóch miesięcy uwielbiał sobotnie poranki, bo spędzał je głównie w domu z żoną i dziećmi. Stał przy kuchennym stole i kroił czerwoną paprykę, przysmak ich syna. Córka lubiła wszystko, nawet owsiankę. On sam ostatnio też jadał zupy mleczne, żeby dawać dobry przykład dzieciakom.
Do kuchni wbiegł Olek. Był jeszcze w piżamie. Włosy wywijały mu się we wszystkie strony. Zuza chciała mu je podciąć, ale Dominik się nie zgodził. Syn miał podobną czuprynę jak on, tylko że blond, a Dominik wciąż pozostawał brunetem.
— Tata, dzisiaj mam trening.
— To idź się ubieraj, bo jeszcze musisz śniadanie zjeść. I spakuj plecak!
— Mama już mnie spakowała.
Chciał powiedzieć, że takich dużych chłopców mamy nie pakują na trening, ale darował sobie. Syn tryskał radością, a to było najważniejsze. Olek złapał kawałek papryki i wybiegł z kuchni. Po chwili w głębi mieszkania rozległ się dźwięczny śmiech córki.
Dominik układał paprykę na szynce, obok pomidora. Im bardziej kolorowe kanapki, tym chętniej Sylwunia je jadła.
— Nieźle ci idzie — oznajmiła Zuza, przekraczając próg.
Zawiązywała szlafrok w pasie.
— Dzięki. Staram się.
Pogłaskała go po plecach.
— Zastanawiam się, czy jechać na ten zjazd do Torunia.
— A dlaczego miałabyś nie jechać?
— Skarbie, przypominam ci, że mamy dzieci.
— Ja z nimi zostanę — zapewnił. — Wszystkim się zajmę. Nie martw się.
Zrobiła smutną minę.
— Będą za mną tęskniły.
— Będą — potwierdził Dominik. — Ja też będę tęsknił, ale damy radę.
Zuza postawiła na stole cztery kubki.
— Mam ochotę jechać. Miałabym okazję, żeby pochwalić się Sylwią i Olkiem. Mam w telefonie mnóstwo ich zdjęć.
Roześmiał się.
— Twoje koleżanki już z Instagrama wiedzą, że mamy wspaniałe dzieci.
— To nie to samo. Teraz ja też będę mogła opowiadać anegdoty o dzieciakach, o tym, co lubią, a czego nie. Na poprzednim zjeździe mogłam mówić tylko o tobie, teraz będę mogła też o córce i synu.
Dominik podszedł do żony i położył dłonie na jej ramionach. Pomyślała, że chce ją pocałować, bo wysunęła kusząco usta.
— Musisz się liczyć z tym, że usłyszysz tam trudne pytania.
— Jakie pytania? To tylko zjazd absolwentów.
— Twoje koleżanki na pewno będą się dopytywać, dlaczego nie zaadoptowaliśmy młodszych dzieci.
Zuza dotknęła jego nosa swoim.
— To dla mnie nie jest trudne pytanie. Nie zamieniłabym Olka i Sylwii na żadne niemowlę. Kocham te nasze dzieciaki.
Zadzwoniła jego komórka. Niechętnie odsunął się od żony i podniósł telefon. To młodszy aspirant Sokołow telefonował.
— Co tam? — rzucił Jamróz lekkim tonem do słuchawki.
— Mamy trupa — oznajmił Nikita bez zbędnego wstępu.
Komisarz ścisnął mocniej telefon. Skoro Sokół dzwonił, to nie mogło być samobójstwo ani wypadek samochodowy. Zanosiło się na coś poważniejszego.
— Możesz powiedzieć mi coś więcej?
— Zgłoszenie jest od obrony terytorialnej. Ich żołnierz kogoś zastrzelił.
Dominik pomyślał, że zapewne chodzi o nieostrożne obchodzenie się z bronią, w wyniku czego jeden terytorials zastrzelił drugiego. Muszą jednak wykonać wszelkie czynności pod kątem umyślnego doprowadzenia do śmierci.
— Zaraz będę.
Rozłączył się. Zuza patrzyła na niego ze skupieniem w twarzy.
— Co się stało?
— Wypadek na ćwiczeniach terytorialsów — wyjaśnił powściągliwie.
Do wypadku cię wzywają?
— No tak.
— Aha, rozumiem, czyli chodzi o śmiertelny wypadek.
Potwierdził ruchem głowy.
— Muszę jechać — oznajmił takim tonem, jak gdyby od razu prosił o wybaczenie.
— Skoro musisz…
Posłała mu ciepły uśmiech na znak, że nie ma żalu. Skierował się do przedpokoju. Odwrócił się przy drzwiach.
— Zawieziesz Olka na trening? — zapytał z prośbą w oczach.
— Zawiozę.
— Zapakuj mi jeszcze dwie kanapki. Zjem po drodze.
Rozdział III
INSPEKTOR KRYSTIAN SUM konsumował szóste jajko. Zostały mu jeszcze dwa. Mocno posolił płynne żółtko i zagłębił w nim łyżeczkę.
Brakowało mu pomysłu na tę sobotę. Na pewno pójdzie na basen, ale co z pozostałą częścią dnia? Kiedyś nie miał problemu z wolnym czasem. To było wtedy, gdy zajmował się sklejaniem modeli okrętów i żaglówek. Może powinien wrócić do modelarstwa? Lepiej nie, bo znowu dopadnie go depresyjne poczucie, że modele statków są jedynie namiastką rzeczy nieosiągalnych.
Rozległ się dźwięk przychodzącego esemesa. Rozejrzał się za telefonem. Zobaczył go na parapecie obok pudełka po pizzy. Może ta wiadomość zapowiada jakieś działanie, które wypełni mu weekend. Zgniótł skorupkę po jajku i wstał. To Tamara do niego napisała z pytaniem, czy dzisiaj ją odwiedzi. Nie miał ochoty spędzić dnia w łóżku, odpisał więc, że jest zajęty. Przez chwilę czekał na kolejnego esemesa od przyjaciółki, ta jednak milczała. Chyba nie zależało jej bardzo na wspólnym wieczorze.
Gdy czyścił zęby, zadzwonił telefon. Wypluł pastę do umywalki i odebrał.
— Nie odpoczniesz dzisiaj — zakomunikował mu Dominik Jamróz.
Poważny ton komisarza wskazywał, że jest coś na rzeczy.
— Dobrze spałem i czuję się całkiem wypoczęty. Mów, o co chodzi.
— Mamy ofiarę śmiertelną postrzału.
Inspektor zakręcił kran. Trup zawsze generował ogrom pracy. Jeśli się za to weźmie, to rzeczywiście nie odpocznie.
— Chcesz, żebym pokierował oględzinami?
— Dobrze by było. Zapowiada się trudne śledztwo.
— Zaraz przyjadę.
Nie takiego zajęcia oczekiwał, ale w ostateczności to będzie lepsze niż oglądanie kolejnego serialu.
Przypiął kaburę. Zanim wyszedł z mieszkania, zgarnął jeszcze skorupki po jajkach i wrzucił je do kosza. Gwiżdżąc, zbiegał po schodach.
— Proszę pana, mam sprawę.
Kobieta w puchowej kurtce usiłowała zastąpić mu drogę na chodniku. Zwolnił i obrzucił ją nieprzychylnym spojrzeniem. Znał ją z widzenia. Mieszkała gdzieś w pobliżu.
— Słucham — rzucił chłodno.
— Chodzi mi o właścicieli psów. Zrobilibyście coś z tymi, którzy nie sprzątają kup po swoich psach.
Kobieta mówiła oskarżycielskim tonem, jak gdyby on sam był jednym z tych okropnych właścicieli czworonogów.
— Mówi pani, że nie sprzątają?
— Tak. Wszędzie leżą te kupy.
Inspektor Sum się rozejrzał, jak gdyby rzeczywiście poszukiwał psich zanieczyszczeń.
— Nic nie widzę. Proponuję, żeby pani nagrała komórką filmik, jak właściciel się oddala po tym, jak jego pies nasrał na chodnik. I potem zgłosi to pani do nas.
Usta kobiety rozchyliły się w niemym oburzeniu. Inspektor ruszył do swojego forda.
— Burak — rzuciła za jego plecami.
Uśmiechnął się w duchu. Zwykle gorzej go nazywano. Odwrócił się jeszcze do kobiety i zawołał:
— Kupy nie musi pani zabezpieczać, bo sama kupa nie jest żadnym dowodem.
Rozdział IV
— Co właściwie wiemy? — zapytał inspektor Krystian Sum.
Siedział za kierownicą wysłużonego radiowozu. Obok niego miejsce zajął komisarz Dominik Jamróz i to do niego było skierowane to pytanie.
— Terytorialni kogoś postrzelili, niestety śmiertelnie.
— Tak to się kończy, gdy dzieciakom daje się broń. Kogo odstrzelili?
— Nie wiem. Mamy jechać do opuszczonego gospodarstwa w Robuzach. Tam się rozeznamy, w czym rzecz.
— Dlaczego my jedziemy jako pierwsi, a nie prewencja? To oni są od rozwijania taśm, a nie my.
— Bo to wojsko zgłosiło zdarzenie. Sprawa jest poważna. Mamy działać w dyskrecji i z dużą ostrożnością.
Inspektor skrzywił usta, demonstrując niezadowolenie.
— Jak chcieli dyskrecji, to mogli żandarmerię wezwać. U nas zdarzenie to zdarzenie. Będziemy robić swoje, nas tajemnica wojskowa nie obowiązuje. Powiadomiłeś techników?
— Tak, medyka sądowego też, a komendant osobiście zadzwonił do prokuratury. Wszyscy są w gotowości i czekają na nasz sygnał.