Tropiąc Bin Ladena. W afgańskiej matni 1997-2007 - Aleksander Makowski - ebook

Tropiąc Bin Ladena. W afgańskiej matni 1997-2007 ebook

Aleksander Makowski

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autor – jeden z najzdolniejszych oficerów wywiadu PRL, współpracujący także ze służbami wolnej Rzeczypospolitej – nie kryje, że ta książka być może nigdy by nie powstała, gdyby nie sławetny Raport Macierewicza, dekonspirujący operację prowadzoną przez polski wywiad w Afganistanie. Opowiem ci swoją wersję – zdaje się mówić Aleksander Makowski – a ty, czytelniku, sam oceń, czy jest wiarygodna. Poznajemy więc historię widzianą od kulis, napisaną ze zdumiewającą szczerością, często na granicy tego, co oficer wywiadu może publicznie powiedzieć. Fascynujące jest przede wszystkim przedstawienie pracy wywiadu, dalekie od potocznych wyobrażeń. W opisie akcji o najwyższym stopniu ryzyka są wprawdzie mrożące krew w żyłach przeprawy przez górskie przełęcze, nasłuchiwanie, czy nie nadlatują skądś pociski, ale przede wszystkim ciągłe czekanie, na lotniskach, w hotelach, w terenie, i żmudne nawiązywanie kontaktów z informatorami. Cierpliwe budowanie wzajemnego zaufania, które w tej robocie stanowi fundament sukcesu. Jest trud wędrówki aż do skrajnego wyczerpania, zaduch przypadkowych noclegowni, marzenie o strumieniu ożywczej wody. I ciągła pogoń za informacją w matni splątanych interesów politycznych i handlowych, często na granicy prawa a nawet poza nią. Książka Aleksandra Makowskiego pokazuje, jak wielkie były nasze aktywa wywiadowcze w Afganistanie, i to zarówno przed 11 września 2001 roku, jak i później. Można powiedzieć, że nawet w porównaniu z wywiadami światowych mocarstw byliśmy bardzo bogaci w wiedzę i gdyby umiano ją wykorzystać, być może do wielu dramatycznych zdarzeń po prostu by nie doszło.

Janina Paradowska

„Polityka”

Aleksander Makowski był jednym z najmocniej napiętnowanych bohaterów Raportu Macierewicza, gdzie został przedstawiony jako osobnik szczególnie niebezpieczny, który dla osobistych zysków oszukiwał państwo polskie oraz amerykańskich sojuszników, podając zmyślone informacje wywiadowcze. Znaczącą rolę w tych oskarżeniach odegrał fakt, że Makowski miał opinię jednego z najzdolniejszych oficerów PRL-owskiego wywiadu i że w 1990 roku został negatywnie zweryfikowany i zwolniony ze służby. Absolwent Ośrodka Kształcenia Kadr Wywiadowczych polskiego wywiadu (1972–1973). Ukończył studia podyplomowe LLM Harwardzkiej Szkoły Prawa (1975–1976). Doktor nauk prawnych Instytutu Nauk Prawnych PAN (1978). W latach 1985–1988 naczelnik Wydziału XI Departamentu I MSW. Negatywnie zweryfikowany w 1990 r. i zwolniony ze służby wywiadu. W latach 1992–2007 współpracownik Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa i wywiadu wojskowego WSI.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 530

Oceny
4,5 (33 oceny)
21
9
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie redakcyjne

Mirosław Grabowski

Projekt okładki

Magda Kuc

Zdjęcie na okładce

John Downing/Hulton Archive-Editorial/Getty Images/Flash Press Media

Zdjęcia zamieszczone w książce pochodzą z prywatnych zbiorów autora

Skład i łamanie

Marcin Labus

Text copyright © by Aleksander Makowski

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2012

Wydanie I 

ISBN 978-83-7554-473-2

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Pamięci komendanta Ahmada Szaha Masuda, którego szanowałem i podziwiałem. Jego afgański przyjaciel, doktor Abdullah Abdullah, powiedział o nim trafnie: „Był wszystkim. Przyjacielem. Przywódcą. Nauczycielem, który nie odgrywał roli nauczyciela”.

Na przełomie lat 1999 I 2000 CIA prowadziła w Afganistanie tajną operację, której celem było ujęcie Usamy Bin Ladena 1. Nadano jej szczególną wagę i objęto najwyższą klauzulą tajności. Nielicznych dziennikarzy amerykańskich, którzy mimo to trafili na ślad tej akcji, przekonano, że interes narodowy wymaga powstrzymania się od ujawniania jej w mediach. Operacja o kryptonimie „Jawbreaker” realizowana była we współpracy z walczącym z reżimem talibów Sojuszem Północnym pod dowództwem Ahmada Szaha Masuda, najsłynniejszego z afgańskich komendantów. Zbiegła się z prowadzonymi już od 1997 roku na terenie Afganistanu działaniami operacyjnymi polskiego wywiadu, częściowo finansowanymi przez CIA. Uzyskiwane przez polski wywiad informacje – dotyczące między innymi miejsc pobytu Bin Ladena, jego przemieszczania się na terenie Afganistanu oraz planowanych ataków terrorystycznych – trafiały do jej komórek analitycznych. Z informacji tych wynikało także, że Usama Bin Laden i kierownictwo talibów wiedzą o akcji CIA, w związku z czym szanse jej powodzenia były nikłe. Mimo to Agencja kontynuowała operację „Jawbreaker” w różnych formach aż do 2001 roku, to jest do chwili zamachu na Masuda dziewiątego września i zamachów z jedenastego września na World Trade Center w Nowym Jorku i Pentagon w Waszyngtonie.

Pracując na rzecz Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, realizowałem wspomniane wyżej działania operacyjne na terenie Afganistanu. Wpisywały się one w działania innych wywiadów, w tym CIA, które jednak nie zapobiegły tragedii.

Po zamachach przeprowadzonych przez terrorystów Al-Kaidy jedenastego września 2001 roku Polska stała się członkiem koalicji antyterrorystycznej, a żołnierze Wojska Polskiego rozpoczęli wieloletnie misje w Afganistanie. W latach 2002-2006 na zlecenie Wojskowych Służb Informacyjnych realizowałem ponownie zadania wywiadowcze na terenie Afganistanu, tym razem służące ochronie interesów kontyngentu polskiego i armii sojuszniczych działających w tym kraju. Oznaczało to pośrednio kontynuację tropienia Bin Ladena.

Książka niniejsza, poświęcona tej prawie dziesięcioletniej działalności wywiadowczej, jest próbą znalezienia odpowiedzi na gnębiące mnie do dziś pytanie: Czy można było uniknąć jedenastego września?

Warszawa, wiosna 2012

Wstęp

Genewa, wiosna 1993

Stałem nieopodal dworca kolejowego i od niechcenia paliłem papierosa. Czekałem cierpliwie na spotkanie z ludźmi, których wielu nazwałoby terrorystami, a inni – żołnierzami ugrupowania Bojownicy o Wolność Ulsteru. Ich kwalifikacja była mi obojętna, nie dotyczyła mojego zadania. Byłem eks-oficerem Departamentu I MSW w randze pułkownika. W sierpniu 1990 roku zostałem bowiem negatywnie zweryfikowany i zwolniony ze służby. Wywiadem zajmowałem się od 1972 roku. Według opinii przyjaciół, niegdysiejszych przeciwników i przyszłych wrogów byłem w tym dobry Od kilkunastu miesięcy brałem udział – teraz już jako wolny strzelec – w skomplikowanej grze operacyjnej Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa i brytyjskich służb specjalnych, wymierzonej w irlandzkie organizacje terrorystyczne. Posługiwałem się fałszywymi dokumentami fałszywej tożsamości. Dla Irlandczyków byłem handlarzem broni z Europy Wschodniej, u którego zakontraktowali kontener karabinów AK, pistoletów maszynowych Glauberyt, materiałów wybuchowych i tym podobnych narzędzi pracy Dzisiejsze spotkanie było jednym z ważniejszych etapów operacji. Miałem otrzymać pieniądze za przygotowany do spedycji kontener broni – dwieście tysięcy dolarów. W tym biznesie obowiązuje zasada stuprocentowej przedpłaty Albo ktoś akceptuje te reguły, albo nie ma dealu.

Przekazanie kasy oznaczałoby, że koledzy terroryści chwycili przynętę i że można ich dalej rozgrywać – inicjatywa byłaby po naszej stronie.

Z Irlandczykami spotykałem się już parę razy. W branży nielegalnego handlu bronią nie było zwyczaju wymiany wizytówek. Nikt się nie rwał do obszernej prezentacji. Ustalenie prawdziwej tożsamości moich rozmówców miało więc duże znaczenie. Brytyjczycy uporali się z tym szybko i sprawnie, bo, jak się okazało, obaj panowie, z którymi miałem przyjemność, byli dobrze znani w irlandzkim środowisku terrorystów. Młodszy miał na koncie kilka zabójstw, starszy kilkanaście. Jeden i drugi uczestniczyli w przesłuchaniach członków swej organizacji podejrzanych o zdradę lub też osób postronnych posądzonych o wysługiwanie się Brytyjczykom. Na ogół wyglądało to tak, że przesłuchujący zachęcał podejrzanego do zwierzeń, biorąc po cegle do każdej ręki i uderzając z obu stron w lewe lub prawe kolano, aż do momentu, gdy poza krzykiem i jękami usłyszał coś ciekawego lub doszedł do wniosku, że delikwent nic nie wie. Udział w takich przesłuchaniach był dla członków organizacji swoistym testem lojalności. Według Brytyjczyków nasi Irlandczycy zdali ten test celująco. Twardzi, niebezpieczni ludzie.

Oficerowie służb brytyjskich, z którymi realizowałem operację, zaczęli więc nalegać, aby spotkanie genewskie było obstawiane przez doświadczonych żołnierzy Special Air Service (SAS).

Nie zgodziłem się na taką ochronę.

– Posłuchaj, Aleks – argumentował brytyjski oficer prowadzący. – Jeżeli w łańcuszku naszych działań było gdzieś jakieś słabsze ogniwo lub coś im się w tobie nie spodobało i nabrali podejrzeń, to pchną cię kosą i rozpłyną się we mgle, zanim zdążymy mrugnąć.

– To ty posłuchaj – ripostowałem. – Kalkuluję na chłodno ryzyko. Z grubsza wiem, co robię, i nic mi nie podpowiada, że popełniłem błąd. Brałem udział w wielu akcjach na ulicy i mogłem się przekonać, że taką operację najszybciej pali obstawa, która ma cię ubezpieczać, lub obserwacja, która rejestruje przebieg spotkania. Ktoś popełni błąd, wybije się na tle otoczenia… i wielomiesięczny wysiłek idzie na marne. Wtedy nie ma winnych, ale my wszyscy budzimy się z ręką w nocniku. Niech lepiej każdy odpowiada za swój odcinek. Wiem, co robię. Nie jestem ani bohaterem, ani głupcem, ani tym bardziej głupim bohaterem.

– No dobra, Aleks. Ale obiecaj, że nie będziesz też martwym bohaterem – zażartował Anglik.

– You’ve got a deal.

Zaczął padać deszcz. Niedopałek papierosa rozmiękał w kałuży u moich stóp. Irlandczycy spóźniali się już kilkanaście minut. Zakładałem, że po prostu stoją gdzieś nieopodal i obserwują mnie, próbując wyłowić w otoczeniu coś nienaturalnego. Coś, co by im podpowiedziało, że harmonia tego miejsca jest zakłócona. Na przykład faceta w źle założonej kurtce, która nie kryje konturu kamizelki kuloodpornej, pistoletu, noża i Bóg wie jakiego jeszcze arsenału. Nie ma obstawy, nie ma niepokoju. Komfort psychiczny w akcji na ulicy jest najważniejszy.

W przemieszczającym się tłumie wyłowiłem sylwetkę młodego Irlandczyka zmierzającego w moją stronę. Szedł powoli i spokojnie, nie rozglądał się na boki, ale spojrzeniem omiatał systematycznie okolicę. Nieźle wyszkolony, zawodowy konspirator.

– Hi, miło cię widzieć. Wszystko okay? – zapytał, ściskając mi mocno rękę na powitanie.

– Hi, u mnie wszystko gra – odparłem. – A u was?

– Jesteśmy gotowi. Może pójdziemy do pubu niedaleko i pogaworzymy przy piwku – zaproponował.

– Czemu nie? Prowadź.

Zacząłem analizować sytuację. Sam fakt, że zjawili się na miejscu spotkania, dobrze wróżył. Scenariusz optymalny byłby taki, że starszy czeka w pubie z forsą. Średni – że starszy czeka, ale bez forsy, bo jej nie zebrali, i będę słuchał zapewnień, że zrobią to za miesiąc. Najgorszy – że nabrali podejrzeń i coś knują. Ale co? Z kalkulacji ryzyka wynikało, że martwy Polak jest im w Genewie niepotrzebny. Poza tym takie rzeczy dzieją się tylko na filmach. Mogliby mnie zabrać w miejsce, gdzie czekają dwie cegły, ale to też raczej filmowa sytuacja. Przestałem więc analizować, zwłaszcza że doszliśmy do pubu. Drogę zapamiętałem bardzo dokładnie. Pub był irlandzki. Pomyślałem sobie, że faceci muszą mieć obcykane wszystkie irlandzkie puby w Europie. Godzina była wczesna, więc w knajpie było w miarę luźno. Przy narożnym stoliku siedział starszy Irlandczyk i uważnie obserwował otoczenie. Uśmiechnął się na mój widok i ręką wskazał krzesło obok.

– All the best, mate – przywitał się. – Świetnie, że się wyrobiłeś na nasze spotkanie. Czego się napijesz?

– Guinnessa, rzecz jasna, dużego.

– To mi się podoba! – zaśmiał się i posłał młodego po piwo.

Pomyślałem, że zaczynam lubić kolegów Irlandczyków, bo już dawno nikt tak nie cieszył się na mój widok.

– Pogadajmy o interesach.

– Okay.

– Pod stołem stoi walizeczka z forsą. Jest w niej równowartość dwustu tysięcy dolarów w banknotach pięćdziesięcio – i stufuntowych. Powoli wyjmę ją spod stołu i lekko otworzę, byś mógł zerknąć i pomacać, że nie ma lipy. Wyjmiesz kartkę papieru, która leży na wierzchu, i zaczniesz czytać. Na niby Będzie wyglądało, że załatwiamy jakiś biznes. Jasne i proste?

– Jak pierdolenie – odpowiedziałem.

– Dobre – zaśmiał się. – Jesteś w porządku.

Z charakterystyk, które sporządzili Brytyjczycy, wynikało, że starszy Irlandczyk ma zasłużoną opinię kobieciarza i lubi świntuszyć. Wchodząc w jego styl, tworzyłem atmosferę wzajemnego zaufania.

Wyciągnął walizeczkę i położył przed sobą. Wrócił młodszy Irlandczyk z trzema dużymi guinnessami. Stuknęliśmy się szklanicami i wypiliśmy po dużym łyku. Młody wyjął papierosy, odruchowo mnie poczęstował i podał ogień z zapalniczki. Wziąłem papierosa, przypaliłem i zerknąłem na starszego Irlandczyka, który zacisnął pięści na walizeczce z banknotami. Kątem oka patrzył na mnie. I on, i ja wiedzieliśmy, że młody popełnił błąd. Nie zapytał, czy palę, a na poprzednich spotkaniach nie paliłem. Wtedy nikt nikogo nie częstował papierosami, bo wszyscy byliśmy mocno zajęci oceną i rozszyfrowywaniem drugiej strony. Dziś, czekając na nich, wyrzuciłem niedopałek co najmniej pięć minut przed pojawieniem się młodego Irlandczyka. Widział mnie więc palącego wcześniej, zanim podszedł. Słusznie zakładałem, że przed spotkaniem będą lustrować mnie z ukrycia.

– Skąd wiesz, że palę? – zapytałem spokojnie.

Nie chodziło o to, aby młodego upokorzyć i utrzeć mu nosa. Musiałem jednak wykazać, że jestem czujny i nie pozwolę się wykołować. Punktowanie każdego, nawet najmniejszego błędu drugiej strony jest jedną z metod udowodnienia swojej siły i sprytu. Powstrzymuje przeciwnika przed wykonaniem fałszywego ruchu. Takimi zasadami rządzą się tego typu spotkania.

Zanim młodszy Irlandczyk zdążył coś powiedzieć, odezwał się starszy.

– Czujny jesteś. To dobrze. A on jest młody, ale się szybko uczy. Chcesz zobaczyć kasę, czy mam ją zabrać?

– A chcesz, żebym kontener sprzedał gdzieś w Afryce? – zapytałem z uśmiechem.

– Dobre. Kawalarz z ciebie, lubię to – zaśmiał się i lewą ręką poklepał mnie po ramieniu, a prawą wykonał szybki, gwałtowny ruch, jakby chciał dźgnąć mnie w brzuch. Nie patrzył w moją stronę, ale obejmował wzrokiem całą salę. Młody też lustrował wszystkich obecnych, próbując odnotować najmniejszą reakcję tłumu na coś, co wyglądało jak pchnięcie nożem. Ale reakcji nie było. Nie mogło być.

– Zadowolony? – zapytałem, patrząc w oczy starszemu.

Uśmiechnął się szeroko. Bez słowa wziął walizeczkę, położył sobie na kolanach i lekko uchylił wieko.

– Wyjmij kartkę z wierzchu i sprawdź pieniądze – zasugerował uprzejmie.

Wyjąłem kartkę. W walizce były równo poukładane pliki banknotów pięćdziesięcio – i stufuntowych. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Sprawdziłem kilka plików, czy zawierają rzeczywiście banknoty, a nie makulaturę. Na kartce były dwa adresy.

– Pierwszy to ten, pod który ma dotrzeć kontener – wyjaśnił starszy – a drugi to adres najlepszego burdelu w tym mieście. Bzyknij sobie na nasz koszt, kurs wymiany funta do dolara jest dla ciebie korzystny. – Zaczął się śmiać, jakby opowiedział dobry kawał. Nagle spoważniał. – Kiedy dostaniemy towar?

– Pojutrze nadam kontener. Dojazd do portu i rejs zajmą jakieś dwa tygodnie. Mamy łączność, więc będę cię informował na bieżąco, okay?

– Dobra. Liczymy na ciebie – powiedział z naciskiem starszy Złożyłem i schowałem kartkę, dopiłem piwo, wziąłem walizeczkę z forsą i uścisnąłem ręce obu Irlandczyków.

– To biegnę pod drugi adres – rzuciłem na pożegnanie.

– Nie przeruchaj całej walizki – zarechotał starszy Brytyjczycy nie pozwolą – miałem ochotę odpowiedzieć.

Wyszedłem z pubu i lekko uśmiechnąłem się sam do siebie. Dla takich chwil żyje oficer operacyjny służby specjalnej. Nawet były oficer. Nic nie zastąpi tej adrenaliny i przeżyć związanych z realizacją operacji wywiadowczej na obcym terenie, gdy ma się do czynienia z trudnym przeciwnikiem.

Za mniej więcej godzinę byłem umówiony w jednej z galerii handlowych z brytyjskim wywiadowcą, któremu miałem przekazać walizeczkę z pieniędzmi… albo złe wieści, gdyby Irlandczycy nawalili. Rozpocząłem trasę sprawdzeniową, którą uprzednio pieczołowicie opracowałem. Tak jak nauczali w szkole szpiegów na Mazurach. Musiałem być pewien, że Irlandczycy nie puścili za mną obserwacji, czyli ogona, jak to się mówi w branży.

Trasa sprawdzeniowa musi trwać dwie, trzy godziny i wszystko powinno być w pełni zalegendowane. Oficer nie może pokazać, że się sprawdza, bo obserwacja, wietrząc spotkanie, już go nie odpuści. Nawet kosztem dekonspiracji. Dlatego budowanie i przygotowywanie takiej trasy to mozolne zajęcie. Każde wejście gdziekolwiek – do sklepu, hotelu, urzędu, parku – musi mieć powód, czyli legendę. Chodzenie przez trzy godziny po ulicach jest bez sensu. Trasa musi być urozmaicona i mieć punkty wyjścia spod obserwacji – właściwe i zapasowe. Bo przecież jeśli się idzie na spotkanie z agentem, trzeba kiedyś tę obserwację zgubić. Bez względu na to, czy faktycznie była, czy nie, należy spod niej wyjść w sposób, który wyklucza możliwość dalszej inwigilacji, ale jednocześnie pozostawia obserwację w przekonaniu, że to ona zgubiła figuranta. W dobie nowoczesnej techniki wszystko jest bardziej skomplikowane. Ale nie da się prowadzić człowieka wyłącznie kamerami czy z wykorzystaniem podrzutek. Czynnik ludzki zawsze musi być uwzględniany Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma policjanta, przebiegłem na czerwonym świetle, złapałem przejeżdżającą taksówkę i po dziesięciu minutach znalazłem się w innej części miasta. Godzinę później byłem pewien, że jestem czysty Brytyjczycy znali moją trasę sprawdzeniową i przygotowali parę punktów kontrobserwacji, by się upewnić, że nikt za mną nie idzie. Gdyby były wątpliwości, mój brytyjski łącznik nie wyszedłby na spotkanie i realizowalibyśmy wariant zapasowy. Ale tak się nie stało. Anglik czekał w umówionym miejscu w galerii handlowej. Siedział na jednej z ławek i palił papierosa. Gdy zauważył mnie z walizeczką w ręku, jego twarz się rozjaśniła. Przysiadłem się, postawiłem walizeczkę między nami, wyjąłem papierosa i poprosiłem o ogień. Mocno się zaciągnąłem.

– Punkty kontrobserwacji meldowały, że jesteś czysty – poinformował mnie brytyjski oficer.

– Też tak myślę. Nic podejrzanego nie zauważyłem. Ten dżentelmen z gazetą za nami to twój? – Dyskretnym ruchem głowy wskazałem na krótko ostrzyżonego, mocno zbudowanego młodego mężczyznę stojącego nieopodal i czytającego „Le Monde”.

– Mój. Ten drugi przy wejściu też. Rozumiem, Aleks, że mogę ci pogratulować? – zapytał.

– Możesz nam pogratulować – odpowiedziałem. – Jest kasa, adres docelowy dla kontenera. Przechodzimy do kolejnej fazy.

– Super. Nie wiesz, jak bardzo się cieszę. To duża sprawa.

Spojrzałem na swojego rozmówcę. Na chwilę opuścił go flegmatyczny, na poły nonszalancki sposób bycia, tak charakterystyczny dla oficera brytyjskiego wywiadu. Facet wydawał się autentycznie uradowany Ta operacja musiała być dla nich niezwykle ważna.

– Cieszę się, że mogłem pomóc wywiadowi Jej Królewskiej Mości. Do usług.

– Słuchaj, Aleks. Biorę walizkę i biegnę do swoich zdeponować zawartość i zdać wstępny raport. Ty idź do hotelu i odpręż się, a ja wpadnę po ciebie za parę godzin. Warto chyba uczcić ten sukces.

– Okay, do zobaczenia.

Brytyjczyk wziął walizkę i skierował się do wyjścia. W pewnej odległości za nim ruszył młody człowiek, który przed chwilą czytał gazetę, i jego kolega.

Byli to żołnierze SAS. Obstawa.

Dopaliłem papierosa i udałem się do hotelu. Wszedłem do baru i zamówiłem podwójny gin z tonikiem. A później jeszcze jeden. Rzadko kiedy drinki lepiej smakowały Alkohol powoli rozchodził się po ciele. Znikało napięcie, a w jego miejsce pojawiało się przyjemne uczucie ciepła.

Wieczorem Brytyjczycy urządzali uroczystą kolację w bardzo dobrej restauracji po drugiej stronie granicy, we Francji. Nie kryli zadowolenia.

Zakończenie operacji przebiegło zgodnie z planem. Kontener z bronią wypłynął w listopadzie 1993 roku z Gdyni na statku „Inowrocław” i został przejęty przez brytyjskie służby specjalne w jednym z angielskich portów. Udanej operacji osobiście pogratulowali mi minister Andrzej Milczanowski i generał Gromosław Czempiński. Łącznik wywiadu brytyjskiego przekazał mi miły dowód uznania: wspomnienia Margaret Thatcher z jej osobistą dedykacją. Była premier Wielkiej Brytanii napisała: To Aleksander with all good wishes. Dlaczego wybrano właśnie ją, choć nie była już premierem? Uchodziła za najwybitniejszego żyjącego polityka brytyjskiego i zaliczała się do ścisłej czołówki najbardziej znanych osobistości świata. Od czasu wojny o Falklandy była idolem brytyjskiej społeczności wywiadowczej i wojskowej. Anglicy, gdy chcieli, zawsze potrafili zdobyć się na wyrafinowanie.

Czy operacja spełniła swój cel? Od rejsu „Inowrocławia” nie słyszałem, aby jakaś organizacja terrorystyczna próbowała kupić kontener broni w Polsce.

1 Afganistan, lata dziewięćdziesiąte

Rozpisany przez Ministerstwo Obrony Narodowej w 1993 roku przetarg na kierowaną rakietę przeciwpancerną do helikoptera bojowego Huzar, która miała być jego głównym orężem, wszedł w czwarty rok. Wraz z przyjaciółmi ze spółki Impart wspierałem wysiłki pewnego uczestnika przetargu, izraelskiej firmy Rafael, należącej do najbardziej znanych producentów technologii rakietowej na świecie. Ich rakieta typu powietrze-powietrze, Python-4, służąca do zwalczania myśliwców przeciwnika, to absolutny fenomen w swojej klasie. Wchodziła w skład uzbrojenia najbardziej rozwiniętych armii świata, w tym US Air Force.

Do przetargu w Polsce Rafael zgłosił rakietę przeciwpancerną NT-D o zasięgu sześciu kilometrów, kierowaną światłowodem lub działającą w konwencji „wystrzel i zapomnij”. Gdy usłyszałem o niej po raz pierwszy, brzmiało to dla mnie jak bajka. Tak też było odbierane przez znaczną część polskich wojskowych, którzy za plecami Izraelczyków, mniej lub bardziej dyskretnie, pukali się w czoło. Uwierzyć w tę bajkę można dopiero w momencie, gdy w pilnie strzeżonych laboratoriach Rafaela widzi się szpulę z nawiniętym światłowodem o długości sześciu kilometrów, niczym gigantyczny kołowrót z żyłką na ryby, a następnie obserwuje się test z odpaleniem rakiety NT-D z helikoptera bojowego typu Cobra na poligonie w środku pustyni. Światłowód łączy monitor celowniczy z systemem minikamer i komputerów w głowicy rakiety. Im bliżej celu, tym wyraźniej widzą go systemy naprowadzające helikopter i rakiety. Kamery fotografują cel, a komputery rejestrują go w pamięci. Następuje zamknięcie – lock-in – celu, który już się nie wymknie, nawet jeśli spróbuje schować się za mur lub naturalną przeszkodę terenu. NT-D leci bowiem trajektorią eliptyczną i razi z góry w najmniej zasłoniętą pancerzem część czołgu. Celowniczy odcina światłowód, rakieta zmierza do celu w konwencji „wystrzel i zapomnij” i trafia zgodnie z założeniem.

Głównym konkurentem Rafaela był amerykański koncern Lockheed Martin z przeciwpancerną rakietą Hellfire, od trzydziestu lat będącą w uzbrojeniu wielu armii świata i – jak twierdzili Amerykanie – sprawdzoną podczas wojny w Zatoce Perskiej.

Tam jednak hellfire’y, naprowadzane laserem, czyli wiązką światła, spisywały się różnie. Pustynne tumany kurzu czy zapory dymne stawiane przez broniący się czołg, obecnie już automatycznie, gdy jego systemy wykryją namierzanie laserem, okazały się przeszkodą nie do pokonania.

Polscy decydenci, rozdarci między koniecznością głaskania nowego Wielkiego Brata a możliwością zakupu rzeczywiście nowoczesnego uzbrojenia od Izraelczyków, zrobili to, co wydawało się najmniej szkodliwe – odłożyli decyzję w czasie. Było to na rękę koncernowi Lockheed Martin, bo budowa polskiego śmigłowca bojowego Huzar z supernowoczesną rakietą NT-D stworzyłaby broń dwukrotnie tańszą niż najtańszy amerykański helikopter Cobra z przestarzałą rakietą Hellfire kierowaną przez często niedowidzący laser. Powstałaby groźna konkurencja.

Pewnego słonecznego marcowego przedpołudnia 1997 roku, gdy podczas kolejnego spotkania w kawiarni hotelu Victoria rozmawialiśmy o zawieszeniu przetargu, nagle otrzymałem telefon, który znacząco zmienił moje życie, mój sposób patrzenia na bieg spraw tego świata i mój w nim udział.

Dzwonił do mnie przyjaciel Rudolf Skowroński, główny udziałowiec i założyciel firmy Inter Commerce, deweloper związany blisko z Carrefourem, francuskim gigantem w dziedzinie hipermarketów. W tym czasie, dzięki znakomitej, dającej ogromne zyski współpracy z tą siecią, Inter Commerce parł naprzód jak burza, a Rudolf znajdował się w pierwszej trzydziestce listy najbogatszych Polaków według tygodnika „Wprost”. I oto dzwonił do mnie z pytaniem, które zadał z właściwą sobie prostolinijnością takim tonem, jakby interesowała go pogoda na jutro: Czy za dwa, trzy tygodnie nie wybrałbym się z nim w sprawach biznesowych do Afganistanu na spotkanie z komendantem Masudem?

Rudolfa znałem od lat. Słynął z niekonwencjonalnych przedsięwzięć gospodarczych, które starał się uporczywie – niekiedy daremnie – wprowadzać w życie. Usłyszawszy jego pytanie, zdałem sobie sprawę, że mój wyjazd do Afganistanu jest już dla niego faktem, a samo pytanie – czystą retoryką. W ciągu tych kilku sekund, zanim udzieliłem mu twierdzącej odpowiedzi, zastanawiałem się, co ja w ogóle wiem o Afganistanie i komendancie Ahmadzie Szahu Masudzie, słynnym Lwie Pandższeru, bohaterze wojny partyzanckiej z okupacyjną armią radziecką, toczącego obecnie wojnę na śmierć i życie z reżimem talibów.

Co nieco wiedziałem. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych, gdy chodziłem do Western High School w Waszyngtonie, zaprzyjaźniłem się z Chalilem Malikjarem, synem ówczesnego ambasadora Afganistanu w Stanach Zjednoczonych. Miałem wtedy szesnaście lat, a Chalil był o dwa lata starszy Przypadliśmy sobie do gustu. Może było to wynikiem jakiejś dobrej chemii, a może tego, że obaj otrzymaliśmy tradycyjne wykształcenie w brytyjskiej szkole podstawowej lat pięćdziesiątych, na której tle amerykańska szkoła średnia była miłym miejscem spotkań towarzyskich, a nie – niestety – kuźnią intelektów. Codziennie rano Chalil wysiadał przed szkołą z cadillaca ambasady Afganistanu, poczekawszy, aż kierowca otworzy mu drzwi, i w nienagannie skrojonym garniturze z londyńskiej Saville Row, z równie nienagannie dobranym krawatem i w koszuli z kołnierzykiem spiętym złotą spinką, podążał na spotkanie ze swoim polskim kumplem.