Szpiedzy. Następne pokolenie - Aleksander Makowski - ebook

Szpiedzy. Następne pokolenie ebook

Aleksander Makowski

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja pełnej intryg i nagłych zwrotów akcji historii szpiegowskiej autorstwa asa polskiego wywiadu.

W dzień Święta Dziękczynienia 1968 roku Victor Van Vert ujawnia swój genialny plan, który zamierza zrealizować, wykorzystując prezydenta Nixona. Jeśli wszystko się powiedzie, Van Vertowie zarobią krocie, tyle że kosztem podważenia podstaw światowej gospodarki. Chyba że… ktoś ich wyprzedzi.

Piątka konspiratorów-mścicieli ostro bierze się do dzieła, znajdując popleczników w osobach wybitnej finansistki Edyty Amschel, przewodniczącego KGB Jurija Andropowa oraz byłego esesmana Gerarda, który właśnie uruchomił wytwórnię fałszywych dolarów. Wydaje się, że całe to nietypowe towarzystwo jest na prostej drodze do sukcesu, gdy z Nowego Jorku nadchodzi niepokojąca wiadomość o tajemniczym zniknięciu Jekatieriny Iwanowej. W trakcie poszukiwań Jany wychodzi na jaw, że Van Vertowie zaczynają sobie uświadamiać istnienie poważnej konkurencji.

Tymczasem do akcji wkracza następne pokolenie. André, syn Jana Ratza, nie ma wątpliwości, że powinien pomścić śmierć ojca. W trakcie studiów na Harvardzie zaprzyjaźnia się z młodym Fredem Van Vertem i wkrótce poznaje jego piękną macochę. Zakochuje się w niej z wzajemnością od pierwszego wejrzenia. Tylko czy w takich warunkach ich miłość będzie miała szansę przetrwać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 483

Oceny
4,5 (41 ocen)
27
8
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
basiapelasia

Całkiem niezła

Trochę mnie zmęczyła ta książka. Właściwie bez akcji, opisy nieciekawe i zamotane, takie przynudzane. Dotrwałam do końca
00
Tatek

Dobrze spędzony czas

Daty jako tytuł rozdziału, to nie do końca udany pomysł.
00

Popularność




1968

31 marca

Lyndon Johnson siedział w salonie prywatnego apartamentu prezydenckiego naprzeciw swojej żony Lady Bird i z goryczą tłumaczył jej motywy postanowienia, jakie podjął po wielu tygodniach rozważań.

– Od ubiegłego roku generał Westmoreland i mój wysłannik Robert Komer powtarzali mi: „Widzimy już światełko w tunelu. Wierzymy, że nareszcie wygrywamy tę wojnę. Mamy tam przecież pięćset pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, najlepsze lotnictwo świata i całe niezbędne wsparcie sprzętowe, logistyczne i wywiadowcze”. Westmoreland dawał nawet do zrozumienia, że już w tym roku zacznie ściągać naszych chłopców do domu. Ja z kolei zapewniałem o tym Amerykanów… I co? Nagle nadchodzi trzydziesty pierwszy stycznia, Wietkong razem z tymi z Północy funduje nam ofensywę Tet i wszystkie nasze rachuby biorą w łeb. Amerykanie są w szoku, a ja wychodzę na prezydenta, który okłamuje własny naród! Natychmiast wysyłam do Sajgonu generała Wheelera, aby zbadał sytuację na miejscu, a ten wraca i oznajmia, że Westmoreland potrzebuje jeszcze dwustu tysięcy amerykańskich żołnierzy… Dasz wiarę? Jak im wyślę te dwieście tysięcy, to ilu jeszcze zażądają? Mamy już dwadzieścia pięć tysięcy poległych!

Lady Bird zapewniła prezydenta, że poprze każdą jego decyzję.

O dwudziestej pierwszej trzydzieści pięć Lyndon Johnson w wystąpieniu telewizyjnym poinformował Amerykanów, że w nadchodzących wyborach prezydenckich nie przyjmie nominacji swojej partii. Ci, którzy mieli okazję widzieć się z nim tego wieczoru osobiście, mówili, że po przemówieniu wyglądał na zrelaksowanego…

W rodowej rezydencji Van Vertów na Long Island w zasadzie nie oglądano telewizji i jednym z zadań kamerdynera Jamesa było informowanie domowników o ważniejszych wydarzeniach. Tego wieczoru wszedł więc do biblioteki, w której siedzieli Victor, Frederick i Martin, streścił telewizyjne przemówienie prezydenta, po czym ukłonił się i oddalił.

– Zawsze mówiłem, że Johnson nie jest taki głupi – ocenił Frederick. – Gdy dwa tygodnie temu ten karakan Robert Kennedy ogłosił, że będzie się ubiegał o nominację demokratów na prezydenta, Lyndon już wiedział, że nie ma szans. Tylko po jaką cholerę kazał przerwać bombardowania żółtków z Północy i zaprosił ich przedstawicieli na rozmowy pokojowe?

– Kennedy zatem dostanie nominację Partii Demokratycznej i w listopadowych wyborach prezydenckich zmierzy się z naszym Nixonem – odezwał się Martin. – A swoją drogą ten Bobby to dużej klasy spryciarz. Prawie wszyscy, którzy doradzali Johnsonowi w sprawie Wietnamu, wywodzą się z administracji Johna Kennedy’ego. Ponoć są najlepsi i najbardziej inteligentni. Ale gdyby dzisiaj Johnson wyszedł bez ochrony na ulicę, to ludzie pewnie by go zlinczowali. Tak więc, Fredericku, masz rację i zarazem jej nie masz. Na razie najmądrzejszy okazał się Robert Kennedy.

– Dlatego nie może dostać nominacji demokratów na prezydenta – stwierdził Victor Van Vert z głębokim przekonaniem, a nieco ciszej dodał: – Nikt nie będzie stawał na drodze realizacji moich planów. Nikt!

Ani syn, ani brat nie skomentowali jego wypowiedzi.

14 lipca

Tego dnia Victor Van Vert zaprosił Martina na rozmowę do rezydencji. Piękna pogoda zachęciła ojca i syna do spaceru po ogrodzie.

– Nie podobają mi się te rozmowy w Paryżu z komunistami z Północy – oznajmił Victor prosto z mostu.

Znaczące wstrzymanie bombardowań Wietnamu Północnego umożliwiło w maju podjęcie bezpośrednich rozmów pokojowych pomiędzy Amerykanami a północnymi Wietnamczykami. Po licznych oporach i wypracowaniu skomplikowanej formuły partycypacji przyłączył się do nich także rząd Wietnamu Południowego i Narodowy Front Wyzwolenia.

– Wiadomo, o co Johnsonowi chodzi. Tuż przed wyborami chce zawrzeć jakąś namiastkę pokoju i pokazać wyborcom, że zakończył wojnę w Wietnamie, którą ta hołota z ulicy już rzyga. I to mają być patrioci?! W ten sposób zamierza dać zwycięstwo w wyborach demokratom, a nam je odebrać. Nie możemy do tego dopuścić!

– Wydawało mi się, że śmierć Roberta Kennedy’ego gwarantuje zwycięstwo naszego kandydata – zauważył nieco cierpko Martin.

Piątego czerwca, tuż po północy, brat zamordowanego pięć lat wcześniej prezydenta został postrzelony przez zamachowca w kuchni hotelu Ambassador w Los Angeles i dwadzieścia sześć godzin później zmarł. Zabójcą okazał się imigrant arabskiego pochodzenia, urodzony w Palestynie Sirhan. Podobnie jak Harvey Oswald, miał działać sam… Martin śmiercią drugiego Kennedy’ego był nie tylko zaskoczony, ale i cokolwiek zszokowany, ponieważ nie wierzył w takie szczęśliwe zbiegi okoliczności… Wolał jednak nie roztrząsać tej sprawy.

– W polityce nie ma czegoś takiego jak gwarancja zwycięstwa wyborczego, bo ludzie są tylko ludźmi. – Victor zdecydowanie uciął dywagacje syna, nie odnosząc się w żaden sposób do wzmianki o tragicznej śmierci kolejnego członka klanu Kennedych. – Trzeba dopilnować, aby twój przeciwnik polityczny nie miał nawet najmniejszej możliwości zarobienia dodatkowych głosów. Na czymkolwiek!

– Co zatem sugerujesz, ojcze? Co mam zrobić? – zapytał Martin, nieco zdziwiony zaciętością ojca. Znał go jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że ma gotowy plan działania, którego wykonanie przypadnie jemu.

– Trzeba się skontaktować z kimś sensownym z delegacji Wietnamu Północnego w Paryżu – zaczął spokojnie wyjaśniać nestor rodu Van Vertów – i przedstawić mu propozycję zakończenia wojny w imieniu tych, którzy będą rządzić Ameryką po Lyndonie Johnsonie. Nie może to być jakiś tępy komuch, ale ktoś, kto wie, jak działają mechanizmy w naszym kraju, i zna naszą mentalność. Najlepiej ktoś z ich wywiadu. Oni mają takich ludzi…

Martin Van Vert zaniemówił. Wszystkiego się spodziewał, lecz nie tego, że ojciec będzie go zachęcał do kontaktu z… wrogiem. Wprawdzie toczyły się oficjalne rozmowy pokojowe, ale wojna, na której cały czas ginęli żołnierze obu stron, trwała przecież w najlepsze.

Szybko otrząsnął się z zaskoczenia.

– Jaką propozycję mam przedstawić takiemu człowiekowi, jeśli w ogóle zechce mnie słuchać? – zapytał.

– Oczywiście, że zechce! W końcu wywiad jest od tego, by słuchać przeciwnika. Sam to wiesz najlepiej. – Victor starał się nadać swojej wypowiedzi żartobliwy charakter. – Przedstawisz sprawę prosto. Johnson jest skończony, a demokraci przegrają wybory, więc jakiekolwiek rozmowy z nimi to strata czasu. Teraz gotowi są obiecać wszystko, aby zapewnić sobie zwycięstwo, ale nie będą w stanie dotrzymać żadnej obietnicy, bo i tak stracą władzę. Poradzisz zatem swojemu rozmówcy, aby w geście dobrej woli jego rząd nie przyczyniał się do jakiegokolwiek sukcesu Johnsona przed wyborami, a ci, którzy przyjdą po nim, z pewnością tego nie zapomną…

– Wybacz, ojcze, ale ktoś, kto nas nie zna, mógłby powiedzieć, że taka rozmowa może zakrawać na zdradę stanu – zauważył ostrożnie Martin.

– Mylisz się, drogi synu. W grę wchodzi wyłącznie racja stanu. Nasza racja stanu – odpowiedział spokojnie i z wielką pewnością siebie Victor Van Vert. – Zajmiesz się tą sprawą? Pozostało niewiele czasu…

Były oficer CIA pomyślał, że musi jak najszybciej skontaktować się z Harrym Adamsem, swoim człowiekiem w Białym Domu, a także z Lucienem Coneinem, byłym żołnierzem OSS.

Szkoda, że Lodger dał się zabić w Wietnamie, przydałby się – naszła go refleksja.

– Oczywiście, ojcze, możesz na mnie liczyć.

15 października

O dziesiątej rano Martin Van Vert siedział w paryskim bistrze La Bohème na Montmartrze, uważnie obserwując nieprzeniknioną twarz pułkownika Tran Minha.

Były oficer CIA nie posiadał się z zadowolenia, kiedy odkrył, że obaj jego zaufani dali mu nazwisko tego samego człowieka. Musi to być zatem właściwy rozmówca – skonstatował w myślach.

Harry Adams powołał się na swoje stare niemieckie kontakty, które przemycały dla niego ludzi zza żelaznej kurtyny w czasach, gdy stacjonował w Europie. To właśnie one, jak twierdził, ustaliły, że to odpowiedni człowiek i jedyny porządnie znający angielski spośród żółtków z północnowietnamskiej delegacji. W rzeczywistości po rozmowie z Martinem Harry natychmiast przesłał relację Dominikowi, a parę tygodni później został przez niego wywołany na spotkanie do Paryża. Tam ustalili, że Tran Minh musi być przekonany, że jego spotkanie z Martinem zaaranżował sam Harry jako amerykański agent. Przy okazji polski przemytnik rozbudził jego wyobraźnię, mówiąc, że jeżeli ta inicjatywa zakończy się sukcesem i Nixon zostanie kolejnym prezydentem, to Martin zarobi u niego dużo punktów. „A wtedy przedstawi cię ze stosowną rekomendacją Nixonowi i zostaniesz w Białym Domu na dwie kadencje jako zaufany człowiek nowego prezydenta”.

Z kolei Lucien Conein, który w 1945 roku walczył w Indochinach przeciw Japończykom i z tego okresu znał osobiście Ho Chi Minha, założył, że swoje ustalenia oprze na starych kontaktach w Wietnamie Północnym, i nie pomylił się. Ale na wszelki wypadek posiłkował się też opinią znajomych z francuskiego wywiadu. W obu przypadkach wskazano mu tego samego człowieka i to jego nazwisko przekazał Martinowi Van Vertowi.

Nawet najbardziej uważna obserwacja twarzy pułkownika nie pozwoliłaby byłemu oficerowi CIA odkryć, że siedzący naprzeciwko niego mężczyzna nazywa się Tran Ngoc i do niedawna był majorem spadochroniarzy w armii Wietnamu Południowego. Ani też – że antycypując przystąpienie do paryskich rozmów pokojowych, najwyżsi przełożeni pułkownika postanowili wysłać go do Paryża jako doradcę delegacji Północy właśnie dlatego, że doskonale znał angielski i mentalność drugiej strony oraz mógł natychmiast reagować radą na wszelkie niespodzianki towarzyszące negocjacjom.

Martin nie mógł też wiedzieć, że poprzedniego dnia pułkownik spotkał się w lokalu konspiracyjnym KGB z Jekatieriną Iwanową, którą włączono do tej rozgrywki, gdy wywiad polski w ramach rutynowej współpracy sojuszniczej przekazał informację Harry’ego wywiadowi KGB. Tran Minh wiedział zatem o swoim rozmówcy wszystko to, co w ocenie Iwanowej wiedzieć powinien. Nie miał zatem wątpliwości, że rozmawia z człowiekiem, który może mieć wielkie wpływy w Białym Domu prezydenta Richarda Nixona.

O ile opatrzność pozwoli mu wygrać… – pomyślał były major spadochroniarzy.

– Dziękuję panu za pozytywną odpowiedź na propozycję tego spotkania – zagaił Martin. – Postaram się być możliwie otwarty i stawiać sprawy jasno, bez niepotrzebnego owijania w bawełnę. Podobnie jak pan jestem żołnierzem oraz oficerem wywiadu i wolę nie tracić czasu na niepotrzebne kluczenie.

– Doceniam pańską szczerość, panie Van Vert – odpowiedział pułkownik, mile zaskoczony nastawieniem swojego interlokutora. – Pańskie nazwisko to synonim potęgi Ameryki i tylko głupiec nie skorzystałby z zaproszenia do rozmowy.

Martin przeszedł do rzeczy.

– Reprezentuję siły polityczne, które za kilka miesięcy będą rządzić Stanami Zjednoczonymi i przewodzić temu, co my nazywamy wolnym światem. Jestem bowiem głęboko przekonany, że to Richard Nixon wygra wybory i będzie waszym partnerem w procesie pokojowym, który zakończy tę nieszczęsną wojnę. Lyndon Johnson wie, że jest skończony. Jeśli stara się osiągnąć w tych rozmowach choćby pozór sukcesu, to tylko po to, by wesprzeć kampanię wyborczą demokratów. Uczestniczenie w jego gierkach byłoby wielkim błędem ze strony waszych decydentów i przyczyniłoby niepotrzebnych szkód nie tylko pańskiemu krajowi, lecz także mojemu. To Richard Nixon będzie decydował w kwestiach wojny i pokoju, a nie wątpię, że potrafi docenić każdy wasz gest dobrej woli, który nie osłabi jego przedwyborczych wysiłków. Mówiąc bez ogródek, porozumienie pokojowe z Johnsonem nie byłoby warte papieru, na którym zostałoby spisane…

Pułkownik Tran Minh dość nieoczekiwanie przyznał Martinowi rację.

– Też uważam, że do czasu wyborów nie powinniśmy podejmować żadnych decyzji, a tym bardziej czegokolwiek podpisywać, i będę to zalecał swoim przełożonym. Sądzę, że skorzystają z moich rad i poczekają na nowego amerykańskiego prezydenta.

– Jeżeli pan pozwoli, to przekażę mu tę dobrą nowinę – zasugerował w pełni usatysfakcjonowany przebiegiem tej rozmowy Martin. – A gdy już zaczną się poważne negocjacje pokojowe z administracją prezydenta Nixona, to pańskim zdaniem jakie są szanse na szybkie zakończenie tej wojny?

Wietnamczyk zamyślił się na chwilę.

– Jestem na wojnie od prawie trzydziestu lat. Najpierw z Japończykami, potem z Francuzami, reżimem sajgońskim i z wami. Trudno mi więc być optymistą. Musi pan zrozumieć, że nie odpuścimy celu, o który tak długo walczyliśmy, a jest nim niepodległość i zjednoczenie całego Wietnamu. Nie będą to więc rozmowy szybkie, łatwe i miłe. Ale zarówno wasze, jak i nasze największe problemy są związane z rządem sajgońskim. Przekona się pan, podobnie jak nowy prezydent, jacy z nich dranie. Oni nie chcą, aby wojna się zakończyła. Obecne status quo niezwykle im odpowiada. O ich bezpieczeństwo w Wietnamie Południowym dba ponad pięćset pięćdziesiąt tysięcy amerykańskich żołnierzy i niewiele mniej Amerykanów z agend cywilnych, co powoduje napływ ogromnej fali dolarów. De facto utrzymujecie tę bandę. Po co mieliby się porozumieć z nami w jakiejkolwiek sprawie i zakręcić sobie kurek z kasą? Pewna szacowna dama i gorąca zwolenniczka pana Nixona, Anna Chennault, skontaktowała się osobiście z prezydentem Wietnamu Południowego, radząc mu sabotowanie rozmów paryskich przed wyborami. Jest bardzo nieostrożna, ale umacnia go w przeświadczeniu, że taka taktyka ma wielką przyszłość. Proszę sobie to wszystko rozważyć na spokojnie, a dojdzie pan do wniosku, że mam rację.

– To logiczne, co pan mówi, ale bądźmy dobrej myśli. W czasie ofensywy Tet na początku roku zginął mój przyjaciel Henry Lodger. – Martin spojrzał na pułkownika, którego twarz pozostała niewzruszona. – Dołożę zatem starań, aby zakończyć to zabijanie. To była bardzo pożyteczna wymiana poglądów i cieszę się, że do niej doszło.

– Ja też, panie Van Vert. W razie potrzeby jestem do dyspozycji – odpowiedział pułkownik Tran Minh i wyciągnął rękę na pożegnanie.

– Zabiłaś Henry’ego Lodgera? – zapytał prostu z mostu Dominik, gdy spotkał się na kolacji z Janą.

Siedzieli w niewielkiej rodzinnej knajpce i czekali na wino.

– Nie. Wietkong go zabił, a ja nie widziałam powodu, aby temu zapobiec. – Pułkownik KGB opowiedziała mu pokrótce całe zdarzenie. – Został nam jedynie Martin Van Vert, ale jego przecież nie zabijemy.

– Z tego, co ci zrelacjonował Tran Minh, wynika, że Van Vertom niezwykle zależy na wygranej Nixona. Jak sądzisz, wygra? – Dominik nie wątpił, że Jana ma lepszy od niego wgląd w sprawy amerykańskie.

– Odkąd zabito Roberta Kennedy’ego, jego szanse znacznie wzrosły. A jak zapewnił mnie Tran Minh, w rozmowach paryskich aż do wyborów nie będzie żadnego przełomu. Zatem obstawiam wygraną Nixona – odpowiedziała. – W Święto Dziękczynienia dowiemy się, jakie plany pomnożenia majątku i potęgi swojego rodu ma Victor Van Vert…

– Rozumiem, że Maria nie musi za wszelką cenę znaleźć się w gronie słuchaczy Victora? – upewnił się Dominik.

– Nie musi. Van Vertowie to męski klan, który nie zwykł dopuszczać kobiet. Gdyby się starała uczestniczyć w spotkaniu, mogłoby się to wydać podejrzane – oceniła. – Ona, jak uzgodniliśmy, ma inne zadania.

Przemytnik przyznał jej rację, zadumał się, po czym całkowicie zmienił temat.

– Zwróciłaś uwagę na to, co się wydarzyło w marcu w Polsce?

– Wydarzyło się to, co zostało przez kogoś zaplanowane. Na razie nie wiem do końca, czy głównymi animatorami byli moi przełożeni, czy też przełożeni Dolores. Musimy spotkać się we troje, bo bez jej udziału i litra bimbru woprosa nikak nie rozbieriosz – zaśmiała się Jana.

6 listopada

Jednym z głównych powodów, dla których kwatera ekipy prezydenta elekta znajdowała się w hotelu Pierre, była odległość zaledwie jednej przecznicy od nowojorskiego apartamentu Richarda Nixona przy Piątej Alei 810. Przyszły prezydent nabył go w 1963 roku od Nelsona Rockefellera, zostając przy okazji jego sąsiadem. Apartamenty pod tym adresem miały na ogół prawie pięćset metrów kwadratowych powierzchni, cztery sypialnie, pokoje dla służby, salon, bibliotekę i wspaniały widok na Central Park.

Nixon wraz z żoną i córkami Tricią i Julie przyleciał do Nowego Jorku poprzedniego dnia około osiemnastej i prosto z lotniska Newark udał się do hotelu Waldorf Astoria, gdzie na trzydziestym piątym piętrze wynajęto dla niego apartament. Tu oczekiwał na wynik wyborów. Miał nadzieję, że w odróżnieniu od pojedynku z Johnem Kennedym w 1960 roku nie będzie musiał czekać na wyniki całą noc czy wręcz całą dobę.

Nie po raz pierwszy w życiu się omylił.

Mimo że przez pierwsze kilka godzin tego wieczoru prowadził w wyścigu prezydenckim z kandydatem demokratów, to o północy Hubert Humphrey go wyprzedził. Pół godziny później zdobył przewagę sześciuset tysięcy głosów. Dopiero nadejście wyników ze stanów Ohio i Kalifornia zmieniło stan rzeczy. O trzeciej nad ranem szóstego listopada Richard Nixon uwierzył, że wygrał wybory prezydenckie 1968 roku. Podobnie jak w 1960 roku do samego końca były kłopoty z liczeniem głosów w Chicago, gdzie uparty burmistrz Daley nie zamierzał pójść Nixonowi na rękę i ujawnić rezultatów wcześniej, niż absolutnie musiał.

Niepewność republikanów trwała mniej więcej do dziesiątej trzydzieści, gdy główne stacje telewizyjne NBC i CBS ogłosiły Richarda Nixona zwycięzcą, a rozwiała się całkowicie o jedenastej trzydzieści, kiedy zadzwonił Hubert Humphrey, by osobiście pogratulować kontrkandydatowi zwycięstwa. Natychmiast po przyjęciu tych gratulacji prezydent elekt udał się z całą rodziną do sali balowej hotelu na spotkanie ze swoimi zwolennikami, by podziękować im za nocne czuwanie i wygłosić krótkie przemówienie.

Zrelaksował się dopiero w apartamencie na Piątej Alei, gdzie zjadł coś z żoną i córkami i nastawił ulubioną muzykę. Z przyjemnością rozmyślał o czekających ich kilkudniowych wakacjach w rodzinnej posiadłości w Key Biscayne na Florydzie. Ale przed wylotem miał jeszcze jedno spotkanie, którego nie chciał odkładać, tym bardziej że nie spodziewał się, aby mogło być absorbujące.

Niebawem służący Manolo wprowadził gościa do biblioteki.

Martin Van Vert już od progu wyciągnął ramiona.

– Panie prezydencie, serdecznie gratuluję wygranej! Spełnił pan swoje i nasze marzenia. Ojciec prosił o przekazanie wyrazów podziwu i uznania. Jak zawsze zaprasza na kolację z okazji Święta Dziękczynienia. W tym roku będzie ona niezwykła, bo musimy podziękować za niezwykłą łaskę bożą.

Uścisnęli się. Obaj byli w doskonałych humorach. Usiedli w fotelach, a Manolo podał po kieliszku szampana i wyszedł.

– Podziękuj serdecznie Victorowi. Jego wiara we mnie przez te lata jest częścią naszego zwycięstwa, choć bardzo niewiele brakowało, a mogło być inaczej. Z danych mojego sztabu wynika, że wygrałem zaledwie jednym procentem głosów – zwierzył się rozluźniony prezydent elekt. – Tym bardziej dziękuję ci za to, co załatwiłeś z północnymi Wietnamczykami w Paryżu.

Przyszło mu też do głowy, że gdyby kandydatem demokratów na urząd prezydenta nie był Hubert Humphrey, lecz zamordowany pięć miesięcy wcześniej Robert Kennedy, to wyniki tych wyborów byłyby inne. Ale nie widział potrzeby, żeby dzielić się tą refleksją z gościem. Wiedział, że członek rodu Van Vertów musi mieć pełną tego świadomość…

– Kto będzie pamiętał o różnicy procenta?! Zwycięzca jest zawsze jeden! Pan nim jest i przejdzie do historii jako trzydziesty siódmy prezydent, reszta się nie liczy. – Martin uniósł kieliszek. – Wypijmy za ten sukces!

– Chciałbym cię z kimś poznać, Martinie – oznajmił Richard Nixon, z lubością spełniwszy toast. – Za chwilę wpadnie tu Bob Haldeman…

Nie dokończył zdania, gdy rozległo się pukanie i do biblioteki wszedł wysoki, prawie po wojskowemu ostrzyżony, ale już lekko łysiejący na czubku głowy mężczyzna o zdecydowanym wyrazie twarzy. Miał na sobie szary garnitur, białą koszulę, ciemny krawat i czarne buty.

– Pozwolą panowie, że dokonam prezentacji – rzekł Nixon, po czym przedstawił Martina nowo przybyłemu, jego zaś Martinowi. – Bob Haldeman będzie moim szefem sztabu w Białym Domu. Pokieruje przepływem dokumentów, informacji oraz, co najważniejsze, ludzi do Gabinetu Owalnego. Nie pozwoli, abym utonął w powodzi spraw nieistotnych, a mój czas marnowali osobnicy, którzy nie mają nic do powiedzenia.

– Miło cię poznać, Bob. Teraz już wiem, kto w Białym Domu jest najważniejszy po prezydencie… – odezwał się Martin poważnym tonem, gdyż nie chciał, aby jego wypowiedź została odebrana jako żart.

– Otóż to! Bob będzie moim alter ego czuwającym nad powodzeniem tej prezydentury. A klucz do sukcesu każdej prezydentury tkwi w prawidłowym procesie podejmowania decyzji. Na biurko prezydenta mogą trafiać jedynie te kwestie, których nie da się rozstrzygnąć na niższym szczeblu – odpowiedział Nixon. – Bob rzeczywiście będzie najważniejszym administratorem w Białym Domu. Dlatego życzyłbym sobie, abyście dobrze się poznali. Pamiętaj, Bob, że Martin Van Vert zawsze ma wstęp do Gabinetu Owalnego. A teraz wybaczcie, moi drodzy, muszę przygotować siebie i dziewczyny do podróży do Key Biscayne. Wy tymczasem sobie pogadajcie.

Dwaj mężczyźni pożegnali się z prezydentem elektem, zjechali do wyłożonego marmurem holu w stylu włoskiego renesansu, z bogato rzeźbionym sufitem, i wyszli na ulicę. Postanowili mówić sobie po imieniu.

– Jeżeli idziesz do waszej kwatery w hotelu Pierre, to chętnie cię odprowadzę – zasugerował Martin nowemu znajomemu. – Mam tam apartament, w którym możemy pogawędzić.

Haldeman z przyjemnością na to przystał. Od dwunastu lat był politycznie związany z Richardem Nixonem i doskonale się orientował, kto jest kim wśród jego zwolenników i jaki ma ciężar gatunkowy. Ród Van Vertów zajmował w tej konstelacji unikatową pozycję.

12 listopada

Nixonowie nie zabawili w Key Biscayne dłużej aniżeli pięć dni. W drodze powrotnej do Nowego Jorku zahaczyli o Waszyngton, gdzie prezydent elekt spotkał się ze swoim poprzednikiem. Podczas gdy Lady Bird oprowadzała Pat Nixon po pokojach Białego Domu, odchodzący prezydent zaprosił gościa na spotkanie, którego głównym tematem była wojna w Wietnamie. Stawili się sekretarz stanu, sekretarz obrony, szef połączonych szefów sztabów, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego i szef CIA. Ludzie większość swojego czasu poświęcający wojnie, której nie potrafili wygrać.

Słuchając ich, Richard Nixon uświadomił sobie nagle, że nie może pozwolić, aby Wietnam stał się jego obsesją i zniszczył jego administrację, tak jak zniszczył prezydenturę Johnsona, doprowadzając do sytuacji, w której prezydent bał się wychylić nosa z Białego Domu. Trzeba skończyć tę pieprzoną wojnę i zabrać się za wielkie sprawy – postanowił w myślach.

Przez następne kilka dni przez hotel Pierre przewinęło się mnóstwo ludzi, spośród których Nixon zamierzał wybrać pracowników swojej administracji. Wyrazy uszanowania złożył mu także dyrektor FBI, Edgar J. Hoover, który pełnił swój urząd od prawie czterdziestu lat i nie wątpił, że nadal na nim pozostanie, bo wiedział prawie wszystko o prawie wszystkich.

Nie przyszedł więc o nic prosić, tylko poinformował prezydenta elekta, że jego poprzednik, Lyndon Johnson, kazał zainstalować w Gabinecie Owalnym system do nagrywania wszystkich rozmów, który włączał i wyłączał przełącznikiem zainstalowanym pod biurkiem. Dodał, że John Kennedy i jego poprzednicy również podsłuchiwali ludzi, o czym on jako odwieczny szef FBI wiedział najlepiej. Ale to nie było wszystko, co Hoover miał do powiedzenia tego dnia nowo wybranemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych.

– W końcówce kampanii wyborczej Lyndon Johnson był już tak zdesperowany, że kazał nam zainstalować podsłuchy wokół pana, między innymi w samolocie, którego używaliście podczas kampanii wyborczej – relacjonował dyrektor FBI z profesjonalnym spokojem. – Uzasadniał to względami bezpieczeństwa narodowego, co zawsze stanowi wygodny pretekst i praktycznie uniemożliwia nam odmowę.

– Bardzo interesujące, dyrektorze, chociaż nie do końca rozumiem, jakie informacje spodziewał się w ten sposób uzyskać. Liczył, że podsłuchując mnie, doprowadzi do zwycięstwa demokratów? I tak o wszystkim decydują wyborcy – zauważył prezydent elekt, wyraźnie zachęcając swojego niecodziennego rozmówcę do dalszych wynurzeń.

– Prezydent Johnson kazał też objąć podsłuchem telefon madame Chennault, pańskiej wielbicielki… – zaczął wyjaśniać Hoover.

– Czy to możliwe?! Anna Chennault to legenda, wdowa po bohaterze wojennym, który odniósł dla Ameryki wielkie zasługi, walcząc z Japończykami… – wszedł mu w słowo zdenerwowany tą informacją Richard Nixon. – Dlaczego to zlecił? O co mu chodziło?

– Był przekonany, że madame Chennault namawia prezydenta Wietnamu Południowego Nguyena Van Thieu i jego zastępcę Nguyena Cao Ky do sabotowania paryskich rozmów pokojowych, na które prezydent Johnson bardzo liczył jako na wsparcie kampanii wyborczej demokratów – kontynuował dyrektor FBI. – Miała ich przekonywać, że pan zapewniłby im znacznie lepszą pozycję i warunki w negocjacjach z komunistami z Północy aniżeli Hubert Humphrey, gdyby został prezydentem, bo cały pana życiorys to walka z komunizmem. Thieu i Ky zawsze bardzo ją szanowali i chyba w końcu uwierzyli, że to pan wygra wybory, bo jak inaczej wytłumaczyć ich obstrukcję w Paryżu… Johnson nie miał wprawdzie żadnych podstaw, aby sądzić, że jest pan osobiście zaangażowany w te działania, ale ta bardzo bogata dama stała się jego obsesją.

– Mam nadzieję, że te podsłuchy już nie funkcjonują, panie dyrektorze? – zapytał retorycznie Nixon.

– To zrozumiałe samo przez się, panie prezydencie – zapewnił Edgar Hoover. – Bardzo dziękuję za rozmowę i pozostaję do pana dyspozycji.

Dyrektor FBI pożegnał się i odprowadzony do drzwi przez Richarda Nixona opuścił apartament zajmowany przez ekipę prezydenta elekta.

Bob Haldeman, który na prośbę szefa uczestniczył w spotkaniu, uśmiechnął się ironicznie pod nosem.

– Stary, przebiegły lis. Przyszedł wkupić się w łaski nowego lokatora Białego Domu i wybadać, jak stoją jego akcje. Oczywiście zostawisz go na stanowisku?

– Oczywiście. Wolę mieć Edgara w swoim namiocie sikającego na zewnątrz, aniżeli miałby stać poza nim i sikać do środka – odpowiedział Richard Nixon z właściwą sobie umiejętnością komponowania obrazowych porównań.

28 listopada

Podobnie jak w poprzednich latach kolacja z okazji Święta Dziękczynienia została zaplanowana w ścisłym gronie rodzinnym, a jej gośćmi honorowymi mieli być Pat i Richard Nixonowie. W tym roku jednak gości przywiózł nie czarny rolls-royce Van Vertów, ale pojazdy tajnych służb prezydenta elekta.

Victor Van Vert czekał na parę prezydencką w drzwiach wejściowych.

– Panie prezydencie, gratuluję zwycięstwa i witam serdecznie w moim domu. – Nestor rodu uścisnął rękę Richarda Nixona.

– Dziękuję, Victorze, stary przyjacielu. To nasze wspólne zwycięstwo, a udział w nim twojego rodu jest nie do przecenienia – zripostował prezydent elekt, obiema dłońmi odwzajemniając uścisk gospodarza.

Victor przywitał się z Pat Nixon i poprowadził gości do salonu, gdzie byli już Maria, Martin, Frederick, Vick oraz dzieci Martina, Rose i Fred. Gdy wszyscy przywitali się z parą prezydencką, kamerdyner James i służba podali zebranym przedobiednie drinki. Spotkanie upływało w lekkiej atmosferze i było widać, że Nixon upaja się jeszcze zwycięstwem wyborczym. Do dwudziestego stycznia, przewidzianej prawem daty oficjalnej inauguracji każdego nowo wybranego prezydenta, pozostało jeszcze prawie dwa miesiące. W tym czasie mógł on odpocząć po trudach kampanii wyborczej bez konieczności zajmowania się oficjalnymi obowiązkami, z wyjątkiem kompletowania składu osobowego przyszłej administracji, ale do tego Richard Nixon był dobrze przygotowany.

Menu kolacji nie odbiegało tego roku od menu z lat poprzednich i szybko uporano się z posiłkiem, zwłaszcza że męski trzon rodu Van Vertów z niecierpliwością oczekiwał rozmowy z nowym prezydentem przy kawie, koniaku i cygarach. Gdy zatem Pat, Maria i dorastające już dzieci Martina udały się na basen, zgromadzeni w bibliotece mężczyźni przystąpili do wymiany poglądów.

– Panie prezydencie – pierwszy przemówił Victor Van Vert. – Proszę uchylić nam rąbka tajemnicy co do priorytetów politycznych pańskiej administracji, przede wszystkim w polityce zagranicznej.

– Cieszę się, Victorze, że pytasz właśnie o nią, bo polityka zagraniczna stanie się nicią przewodnią mojej prezydentury – odpowiedział prezydent elekt i rozwinął myśl: – Jak słusznie zauważył kiedyś w tym domu Martin, aby wygrać wojnę w Wietnamie, musielibyśmy wysłać do Indochin milion żołnierzy, a na to nie ma przyzwolenia Amerykanów. Jedyna opcja to wycofać się z honorem, o czym wtedy wspomniałem, a dziś powiem, jak chcę to zrobić. Z jednej strony zamierzam kontynuować paryskie rozmowy pokojowe z północnymi Wietnamczykami i Wietkongiem, prowadząc ostre negocjacje, a z drugiej – nie przerywać bombardowania. Ich przywódcy muszą uwierzyć, że jeżeli nie pójdą na kompromis, to amerykańskie bomby sprowadzą ich do epoki kamienia łupanego. W tym kontekście wymyśliłem pewne zagranie, które nazwałbym „Madman Theory”, czyli teorią nieprzewidywalnego wariata. Ho Chi Minh i inni muszą być przekonani, że mam obsesję na tym punkcie i zbombarduję w ich kraju wszystko, co wystaje ponad powierzchnię ziemi, jeżeli zmuszą mnie do tego, nie godząc się na pokój z honorem w moim rozumieniu. Jestem znawcą komunizmu i uważam, że komuniści to na ogół pragmatycy, z którymi można się dogadać, wypracowując właściwe warunki rozmowy. Twoje ostatnie paryskie doświadczenie, Martinie, chyba to potwierdza?

– Jak najbardziej, panie prezydencie – odpowiedział były oficer CIA. – Odniosłem wrażenie, że mój wietnamski rozmówca, pułkownik Tran Minh, nie miał cienia wątpliwości, że układanie się z przegranym politykiem, jakim był Lyndon Johnson, jest bez sensu. Jeżeli grać o pokój, to wyłącznie ze zwycięzcą. Dlatego poszli nam na rękę i demokraci nie odnieśli w Paryżu przedwyborczego sukcesu.

– Otóż to! Ale rozmowy z samymi Wietnamczykami z Północy mogą nam nie zapewnić pożądanego efektu, a sukces w wygaszaniu tej wojny w mojej pierwszej kadencji prezydenckiej to conditio sine qua non wygrania drugiej – kontynuował Richard Nixon. – Dlatego w dalszej perspektywie równoległym priorytetem mojej polityki zagranicznej będzie stopniowe ocieplanie stosunków z Rosjanami. Nazywam to „détente”. Możemy ze sobą rywalizować, ale mamy wspólną odpowiedzialność wobec ludzkości: nie pozabijać się w wyniku wojny atomowej. Z kolei powodzenie tego priorytetu zapewni zrewidowanie całej naszej polityki wobec Chin i dokonanie wielkiego amerykańskiego otwarcia na ten kraj. W sytuacji konfliktu pomiędzy tymi komunistycznymi molochami bylibyśmy lekkomyślni, nie starając się go wykorzystać na naszą korzyść. Abstrahując od tego, że zarówno Związek Radziecki, jak i Chiny mają wielki wpływ na polityczne i militarne poczynania swoich sojuszników, komunistów z Wietnamu.

W bibliotece zaległa cisza. Nikt z obecnych nie spodziewał się, że Richard Nixon, polityk mający reputację jednego z najbardziej zagorzałych antykomunistów w Ameryce, zechce wystąpić z takimi inicjatywami. Zaskoczenie było kompletne, czego zresztą prezydent elekt się spodziewał.

Pierwszy przerwał ciszę Martin.

– To genialnie odważna koncepcja, panie prezydencie. Zaskoczy pan wszystkich, tak jak nas dzisiaj. Rosjanie i Chińczycy nie będą mogli zbojkotować pańskiej inicjatywy dla dobra ludzkości. Ma pan szansę zawładnąć wyobraźnią światowej opinii publicznej – zachwycał się były oficer CIA, który w lot pojął potencjał polityczny i wizerunkowy zamierzeń nowego amerykańskiego prezydenta. Może dlatego nie zwrócił uwagi, że ojciec zachowuje uprzejme, powściągliwe milczenie.

– Dziękuję, Martinie, bardzo dobrze, że tak to oceniasz. Realizację zamierzam powierzyć Henry’emu Kissingerowi, który właśnie zgodził się być moim doradcą i przewodniczyć Narodowej Radzie Bezpieczeństwa. To pierwszej klasy intelekt, profesor z Harvardu – wyjaśnił prezydent elekt. – Działania te będą wymagały wielkiej dyskrecji i umiejętności poruszania się w tak zwanym świecie równoległym. Dlatego mając na uwadze twoje doświadczenie w wywiadzie, chciałbym, Martinie, abyś włączył się w ten proces i pomagał Henry’emu z pozycji doradcy zewnętrznego, niewidocznego dla reszty świata, a zwłaszcza dla mediów. Przedwczesne ujawnienie mych zamierzeń mogłoby wszystko zepsuć. Co ty na to?

– Jestem do dyspozycji, panie prezydencie. Zapowiada się niezła akcja, że się tak wyrażę – natychmiast odparł szczerze uradowany propozycją Martin.

– Nie obawia się pan, panie prezydencie, że takie otwarcie na rosyjskich i chińskich komunistów może ich za bardzo wzmocnić i legitymizować? – odezwał się w końcu Victor Van Vert, starając się jak najoględniej sformułować wątpliwości, które go naszły. – Czy nie lepiej byłoby ich wykończyć wyścigiem zbrojeń?

– Nie, Victorze. Moim zamiarem jest wzmacnianie nie ich, ale nas. To my jesteśmy główną potęgą gospodarczą świata i trzymając przeciwników blisko przy piersi, będziemy mieli większą możliwość wpływania na ich politykę i kształtowania poczynań – wytłumaczył Richard Nixon. – Za żelazną kurtyną jest mnóstwo ludzi, którzy gdy tylko lepiej poznają nasz sposób życia, zamarzą o tym, żeby go naśladować…

– Nie muszę zapewniać, że nasz ród będzie pana wspierał – odpowiedział Victor krótko, ale z pełną kurtuazją. – Jestem przekonany, że Martin świetnie upora się z każdym zadaniem, jakie pan prezydent uzna za stosowne mu powierzyć.

– Dziękuję, panowie. Niestety, na Pat i na mnie już czas – oznajmił prezydent elekt, widząc, że młodzież i kobiety pojawiły się w salonie.

Odprowadzeni przez wszystkich Van Vertów goście odjechali w kawalkadzie pojazdów tajnych służb na Piątą Aleję 810. Zaraz potem czarny rolls-royce odwiózł Marię, Freda i Rose do apartamentu nad hotelem Pierre.

Dochodziła dwudziesta trzecia. Victor, jego brat i synowie powrócili do biblioteki, gdzie czekały już na nich drinki przygotowane przez kamerdynera Jamesa. Nestor rodu podziękował mu za trud włożony w organizację tego wieczoru i pozwolił udać się na spoczynek. Klan Van Vertów pozostał sam.

– Pozwolicie, że zanim zaczniemy rozmawiać, coś sprawdzę – odezwał się nagle Martin i jak przystało na fachowca, zaczął zaglądać pod fotele, krzesła, biurko, stoliki i za półki z książkami. Widząc osłupienie malujące się na twarzach pozostałych członków rodu, wyjaśnił: – Przed tak ważną rozmową już wcześniej przeprowadziłem porządną inspekcję, więc teraz sprawdzam tylko dla porządku. Wszystko wydaje się okej.

– Niby kto miałby nas podsłuchiwać? – zainteresował się nieco rozbawiony Frederick. – Chyba nie podejrzewasz naszego Jamesa?

– Oczywiście, że nie, ale w tym domu kręci się mnóstwo służby i lepiej mieć pewność, że jest czysto – odpowiedział były oficer CIA.

– To dobrze, że myślisz o takich sprawach, synu. – Victorowi nigdy nie przyszłoby do głowy, że ktoś mógłby zainstalować podsłuch w jego własnym domu. Teraz jednak, gdy Martin podniósł tę kwestię, zgodził się, że lepiej dmuchać na zimne. – Jeżeli już się upewniłeś, to przejdę do meritum.

Spojrzenia Fredericka, Martina i Vicka spoczęły na Victorze. Wszyscy trzej zajęli miejsca w fotelach, czekając na spełnienie obietnicy sprzed roku – ujawnienie planu zwielokrotnienia stanu posiadania, a tym samym potęgi rodu Van Vertów. Gospodarz domu na Long Island doskonale zdawał sobie sprawę z ich zniecierpliwienia, ale w wypowiedziach prezydenta elekta coś na tyle go zaniepokoiło, że poruszył zupełnie inny, wręcz nieistotny w ocenie pozostałych członków rodu temat.

– Najpierw jednak chcę się z wami podzielić pewnym spostrzeżeniem z dzisiejszego wieczoru. Oględnie mówiąc, Nixonowskie plany wchodzenia w jakąś komitywę z Rosjanami i Chińczykami wcale mi się nie podobają. Powinniśmy wykorzystać naszą potęgę gospodarczą i przewagę ekonomiczną i osiągnąć taki poziom uzbrojenia, który rzuci ich na kolana, gdy nie sprostają narzuconemu przez nas wyścigowi zbrojeń. Tymczasem odniosłem dzisiaj wrażenie, że Richard Nixon wymięka w pryncypialnej postawie wobec komunizmu. Co wy o tym sądzicie? Może się mylę?

– Czy trochę nie za wcześnie na tak surową ocenę? – zapytał Frederick, którego wieloletnie doświadczenie parlamentarne z Izby Reprezentantów przyzwyczaiło do niewyciągania pochopnych wniosków i preferowania rozwiązań kompromisowych. – Umiejętne rozgrywanie wzajemnych animozji między Rosjanami a Chińczykami to klasyka stosunków międzynarodowych. Trzeba po prostu dopilnować, aby było to robione po naszej myśli. A skoro sam Nixon zaprosił Martina do udziału w tych międzynarodowych rozgrywkach, to nie wątpię, że nasze interesy nie zostaną narażone na szwank. Jeżeli dojdziemy do wniosku, że Nixon nie spełnia naszych wyobrażeń o idealnej prezydenturze, to cóż… Nikt nie powiedział, że musi mieszkać w Białym Domu przez osiem lat.

– Zgadzam się z Frederickiem – oznajmił Martin. Uświadomił sobie, że ojciec zbyt rzadko bywa na ulicach, by wiedzieć, co się na nich dzieje. – Musimy zakończyć wojnę w Wietnamie, zanim podzieli naród na dwie zwalczające się frakcje. – I żeby nieco uspokoić ojca, dodał: – Tak jak powiedział Frederick, będę trzymał rękę na pulsie i pilnował naszych interesów.

– No dobrze, może rzeczywiście jestem przewrażliwiony – zgodził się Victor i przeszedł do meritum. – Rok temu obiecałem wam ujawnienie planu, który pozwoli uczynić nasz ród praktycznie niezwyciężonym. Musiałem zachować go w tajemnicy, bo jego istotnymi elementami były zwycięstwo wyborcze Nixona, określony rozwój wydarzeń w Wietnamie i w samych Stanach Zjednoczonych. Gdyby, nie daj Boże, prezydentem został demokrata Hubert Humphrey, to cały mój plan najprawdopodobniej spaliłby na panewce. Nie mogłem sobie pozwolić na zaniedbanie najmniejszej nawet szansy na zwycięstwo. Dlatego w ostatniej chwili wysłałem Martina do Paryża. Opłaciło się, bo, jak zauważyliście, niewiele brakowało…

– Powiedziałbym nawet, że to cud. Gdyby opatrzność w swej mądrości nie wykreśliła z kampanii wyborczej kolejnego Kennedy’ego, to dzisiaj mielibyśmy nieco inne miny – odezwał się Frederick, wywołując uśmiech na twarzy Victora. – A teraz, moi drodzy, cisza. Oddajmy głos nestorowi naszego rodu.

– Plan, o którym chcę wam powiedzieć, składa się z trzech faz. Zadaniem każdej jest napędzanie następnej. Faza pierwsza już trwa: to wojna w Wietnamie. Jej koszt jest horrendalny, czyli dokładnie taki, jaki miał być, a jesteśmy dopiero w połowie drogi do jej zakończenia. Według najostrożniejszych wyliczeń wydamy na nią pięćset miliardów dolarów. Maksymaliści zaś uważają, że może to być nawet dwa razy tyle. Wszystko zależy od tego, z jakim rozmachem Richard Nixon będzie chciał zakończyć wojnę i jak długo wypadnie mu bombardować Wietnam Północny.

– Możemy chyba mieć na to jakiś wpływ – wtrącił się Frederick. – Pan prezydent wie, komu zawdzięcza swój urząd…

– Bez wątpienia, Fredericku – odpowiedział Victor i kontynuował swój monolog: – Poprosiłem Vicka, aby z grubsza wyliczył, ile na tej wojnie zarobią dla nas na czysto firmy zbrojeniowe, w których mamy większościowe i mniejszościowe pakiety akcji lub które są naszą całkowitą własnością. Oświeć nas, synu.

– Posługiwałem się całą gamą skomplikowanych wyliczeń – oznajmił Vick wyrwany do odpowiedzi – ale żeby uprościć przekaz, powiem tylko, że cały nasz konglomerat zbrojeniowy da nam zarobić około pięciu procent tego, co Stany Zjednoczone już wydały i wydadzą w najbliższych latach na tę wojnę. Mieści się to w przedziale między dwudziestoma pięcioma a pięćdziesięcioma miliardami dolarów. Mając na uwadze, że dzisiaj za jednego dolara można w McDonaldzie kupić sześć hamburgerów i coca-colę, a przeciętna płaca miesięczna wynosi niecałe siedemset dolarów, to całkiem przyzwoity wynik. Tyle z grubsza zarobimy przez dziesięć lat.

W bibliotece zapadło milczenie. Victor wodził wzrokiem po twarzach członków rodu, sycąc się wyrazem pełnej zaskoczenia radości graniczącej z niedowierzaniem. Martin, Frederick i zwłaszcza Vick doskonale rozumieli, jak wielkie są to pieniądze, ale świadomość, jaką potęgę mogą zagwarantować ich rodowi, docierała do nich powoli.

– Powinniśmy obchodzić Święto Dziękczynienia częściej! To gigantyczne pieniądze – zauważył Martin. Zdał sobie sprawę, że jego zaangażowanie w bieżące sprawy Instytutu Erudycji i ślub z Marią oderwały go od kwestii rodzinnych finansów, które, jak życie pokazało, znajdowały się w bardzo kompetentnych rękach. – Takie wydatki na wojnę muszą mieć jakieś konsekwencje. Skąd rząd na to bierze? Przecież nie podnosi podatków…

– Drukuje – odparł Vick, od lat uważny obserwator wszystkiego, co się dzieje w amerykańskiej i światowej gospodarce. – Powiem więcej: nie nadąża z drukowaniem! Finansuje przecież nie tylko wojnę w Wietnamie, ale też całą masę programów socjalnych. Nie wchodząc w nudne szczegóły, podam tylko jeden, za to wszystko mówiący wskaźnik. W styczniu sześćdziesiątego pierwszego roku, gdy odchodził Eisenhower, a następował Kennedy, inflacja wynosiła półtora procent. Dzisiaj wynosi cztery i siedem dziesiątych. Trzykrotny wzrost w ciągu siedmiu lat! To jeszcze nie Niemcy w czasach Republiki Weimarskiej, ale wielkimi krokami zmierzamy w dobrym kierunku…

– Wiele zrobiliśmy, aby wojna w Wietnamie osiągnęła obecny stopień natężenia, i rzeczywiście zarabiamy na niej krocie. Czy jednak sytuacja ekonomiczna Ameryki, a więc i świata, o której mówi Vick, nie odbije nam się czkawką? – zauważył Frederick, wyrażając zarazem wątpliwości, jakie naszły Martina. – Przecież rząd federalny będzie musiał coś z tym zrobić. Nie można drukować dolarów w nieskończoność!

Oczy członków klanu ponownie spoczęły na uśmiechającym się pod nosem Victorze. Wydawało się, że dozowanie napięcia w ujawnianiu planu sprawia nestorowi rodu niemal dziecięcą radość.

– Powiadasz, Fredericku, czkawką? Wręcz odwrotnie! Te wydatki na wojnę, które pozwalają nam osiągnąć bajeczny zysk, i wynikająca z nich nieunikniona inflacja stanowią część mojego planu – odpowiedział z prawie mesjanistycznym przekonaniem Victor Van Vert. – Przechodzę zatem do drugiej fazy. Przy obecnie istniejącym systemie finansowym, ustanowionym dla całego świata tuż po wojnie w Bretton Woods, nie da się nad tymi wydatkami zapanować ani ich pokryć. Spoiwem tego systemu jest wymienialność dolara amerykańskiego na złoto przy sztywnym kursie trzydziestu pięciu dolarów za uncję. Rezerwy złota rządu federalnego to równowartość około trzydziestu miliardów dolarów…

– Ojcze, chyba nie myślisz o wywróceniu do góry nogami systemu z Bretton Woods i odejściu od… – Vick, któremu biegłość w kwestiach finansowych pozwoliła najszybciej zrozumieć, do czego zmierza ojciec, miał niedowierzanie w oczach.

– Dokładnie o tym myślę, synu, a co więcej, zamierzam przeprowadzić. Po to właśnie z takim trudem wybraliśmy Richarda Nixona na prezydenta Stanów Zjednoczonych, aby zniósł wymienialność dolara na złoto i uwolnił ceny kruszcu – oznajmił Victor Van Vert, wodząc po zebranych triumfalnym spojrzeniem.

Czekał spokojnie, aż waga tego, co powiedział, wsiąknie wystarczająco głęboko w świadomość jego rozmówców.

– Zniesienie wymienialności dolara i uwolnienie cen złota – kontynuował – spowoduje, że cena złota poszybuje w górę. Ten, kto wyprzedzając innych, skupi go tyle, ile się da, po trzydzieści pięć dolarów za uncję, wzbogaci się wielokrotnie – zakończył, podsumowując drugą fazę planu.

– To jest genialne w swojej prostocie, ojcze! – wykrzyknął Vick. – Uwolniona cena złota może iść tylko w górę. Jedyną niewiadomą jest, czy będzie to skok dwu-, pięcio- czy dziesięciokrotny. To nie może się nie udać. Nikt na to nie wpadł, bo nikomu się nie śniło obalanie systemu z Bretton Woods! Ojcze, jesteś geniuszem!

– Co konkretnie, bracie, miałeś na myśli, mówiąc „wielokrotnie”? – zapytał Frederick, którego początkowy sceptycyzm zaczął ustępować miejsca coraz większej ciekawości i uznaniu.

– W perspektywie paru lat to może być, powiedzmy, trzykrotny skok cen, a w perspektywie dziesięciu… nawet piętnastokrotny. Może nawet większy. Nie musimy przecież stać bezczynnie. Możemy ten wzrost wspomagać na różne sposoby. Każda przyszła wojna będzie pompować cenę złota, a ekspertami od wojen jesteśmy my… – odpowiedział Victor.

– Jeżeli zatem teraz zainwestujemy w złoto dziesięć miliardów dolarów, to w ciągu dziesięciu lat przy dziesięciokrotnym skoku cen zrobi się z tego sto miliardów. Sto procent rocznie! W biznesie to wręcz niespotykany zwrot zainwestowanego kapitału – ocenił Vick. – Bez kosztów, bez ryzyka i całej chmary upierdliwych pracowników i ich problemów. Leżymy i patrzymy, jak inwestycja niemal sama rośnie. To piękne!

– Dokładnie taką sumę, dziesięć miliardów dolarów, zamierzam zainwestować w złoto przed uwolnieniem jego ceny – przyznał Victor Van Vert.

Martin, usłyszawszy rzuconą przez Vicka kwotę, usiadł przy biurku, wziął papier, ołówek i zaczął liczyć.

– To rzeczywiście genialne, bracie! – stwierdził Frederick. – Zawsze doceniałem twój intelekt i doświadczenie życiowe, ale w tym przypadku przeszedłeś sam siebie. Jedyna uwaga, jaka mi się nasuwa, to czy w stosownej chwili Nixon podejmie decyzję o uwolnieniu cen złota. Wspominałeś mu o tym, ojcze?

– Oczywiście. Richard tkwi w polityce od wielu lat i dobrze rozumie mechanizmy polityczne i gospodarcze. Ponadto sytuacja finansowa państwa nabrzmieje do tego stopnia, że nie będzie miał wyboru. Przemyślałem to wszystko. Zadbamy, aby odpowiedni zespół doradców zachęcił go do takiej decyzji i pomógł uzasadnić ją całemu światu, bo to przecież będzie operacja globalna – odpowiedział ze spokojem Victor. – Nie martwiłbym się zatem o trafność decyzji prezydenta w tym względzie…

– Jeżeli pozwolicie… – włączył się do dyskusji Martin. – Dokonałem pewnych wyliczeń, które są niezwykle ciekawe, ale i trochę niepokojące. Za dziesięć miliardów dolarów można dziś, przy cenie trzydziestu pięciu dolarów za uncję, kupić dwieście osiemdziesiąt pięć milionów siedemset czternaście tysięcy dwieście osiemdziesiąt pięć uncji złota. To przekłada się na dziewięć milionów pięćset dwadzieścia trzy tysiące osiemset dziewięć kilogramów, czyli dziewięć tysięcy pięćset dwadzieścia trzy tony złota w sztabkach. Powiem wprost, że to cholernie dużo złota. Znakomita większość państw ma kilkadziesiąt lub w najlepszym wypadku kilkaset ton rezerwy złota. Zatem zakup takiej ilości to nade wszystko nie lada przedsięwzięcie logistyczne, a dopiero w drugiej kolejności finansowe. Ale znając cię, ojcze, nie wątpię, że doskonale o tym wiesz i również ten problem przemyślałeś na wiele sposobów…

– Nie mylisz się, drogi chłopcze – odpowiedział bez emocji Victor. – Największą rezerwę złota Stany Zjednoczone posiadały w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku i wynosiła ona wtedy dwadzieścia tysięcy sześćset sześćdziesiąt trzy tony. W tym roku spadła poniżej dziesięciu tysięcy ton. Dlatego w największej tajemnicy powołałem do życia spółkę, która od lat skupuje nie tylko samo złoto, ale także kopalnie, tereny złotodajne i udziały w firmach, które są jego hurtownikami. Spółka ma siedzibę w Zurychu, niedaleko naszej posiadłości, i skupiła do tej pory złoto za pięć miliardów dolarów, przetrzymywane w jednym z banków szwajcarskich. Musicie mi wybaczyć, moi drodzy, że dopiero teraz ujawniam wam tę fazę swojego planu, ale sami rozumiecie, że jakikolwiek przeciek byłby w tym przypadku wielkim zagrożeniem.

– Wyrażę chyba opinię wszystkich, jeżeli powiem, że nie tylko nie musisz nas przepraszać, ale masz też nasz głęboki podziw i szacunek – odpowiedział Frederick, podczas gdy Martin i Vick z entuzjazmem potakiwali głowami. – Nie przypuszczałem, że na starość będziemy się zajmowali handlem złotem…

– Mam znacznie większe ambicje, Fredericku – zapewnił Victor. – Samo skupowanie złota gdzie się da nie wystarczy. Musimy też opanować cały łańcuch produkcji: od wyrobiska w kopalni czy zakupu od indywidualnych dostawców grudek lub złotego piasku, poprzez proces kilku rafinacji wstępnych, aż do rafinacji finalnej w jednej z rafinerii na terenie Europy, w tym w Szwajcarii, i odlania sztabek złota. Pozwoli to nam pełniej wpływać na cenę złota.

– Ale co zastąpi stabilizacyjną rolę złota względem dolara? – zapytał nagle Martin. – Nie czeka nas jakaś panika na rynkach?

– Parytet złota to przeżytek. Nic go nie musi zastępować, bo to coś już istnieje. To potęga naszej gospodarki, nasza moc militarna i sam dolar. Dolar całkowicie zastąpi złoto jako jedyna waluta światowa. Uwalniając dolara od złota, można go będzie drukować prawie bez ograniczeń, bo wszyscy będą chcieli go mieć jeszcze bardziej niż dotychczas. No i wszyscy będą musieli zapłacić za to nieco większą inflacją, ale mniej lub bardziej chętnie to zrobią, bo nie damy im wyboru.

Widać było, że Victor długo i pieczołowicie przygotowywał swój plan i jego prezentację.

– Przez ostatnie dwadzieścia lat ilość dolarów w obiegu wzrosła o jakieś pięćdziesiąt pięć procent – odezwał się Vick. – Jaki wzrost podaży dolara przewidujesz, ojcze, po zniesieniu jego wymienialności?

– Czyli ile dolarów dodrukujemy? Trudno powiedzieć, ale tak na zdrowy rozsądek… jeżeli cena złota wzrośnie dziesięciokrotnie, to dlaczego identycznie ma nie wzrosnąć ilość dolarów w obiegu? Można będzie z tego finansować nie tylko wojnę w Wietnamie, ale też wszystkie wojny, jakie okażą się konieczne, i uzbrojenie na najwyższym poziomie. A wracając do twojego pytania, Fredericku… Jeżeli zostanie zniesiona wymienialność dolara na złoto, praktycznie nie widzę powodu, aby nie drukować naszej waluty w nieskończoność…

– Mogą zacząć rosnąć ceny innych surowców… – zauważył Martin i nim w pełni się zorientował, jak ważną poczynił uwagę, wszedł mu w słowo nestor rodu.

– Brawo, synu! I tu dochodzimy do trzeciej i potencjalnie najbardziej intratnej fazy mojego planu. Ceny ropy! Jeżeli cena złota poszybuje w górę podobnie jak wolumen dolarów w obiegu, to nie ma możliwości, aby nie wpłynęło to na rynkową wartość ropy, bo przecież baryłka czarnego, nomen omen, złota liczona jest w dolarach. Przewiduję zatem, że nasi sojusznicy w Arabii Saudyjskiej, Iranie oraz pomniejsi producenci wpadną we wściekłość, jeżeli przyjdzie im sprzedawać czarne złoto za coraz mniej wartościowego dolara. Zgodnie więc ze skokiem ceny złota podniosę cenę najpierw trzy- lub czterokrotnie, a w dalszej perspektywie… Bóg raczy wiedzieć – rzekł Victor. – Dlatego musimy inwestować nie tylko we wszystko, co jest związane ze złotem, ale także we wszystko, co jest związane z ropą naftową. Nawet jeżeli będziemy musieli pożyczać, to przez najbliższe lata powinniśmy inwestować w złoto i ropę każdego dolara, bo zyski będą niewyobrażalne…

– Dzisiaj baryłka ropy kosztuje trzy dolary dwadzieścia centów – odezwał się niezastąpiony w swej wiedzy ekonomicznej Vick. – Jeżeli cena wzrośnie na przykład do dwunastu dolarów, to co Arabowie zrobią z tą forsą?

– Jak to co? Kupią od nas broń, żeby bić się z Żydami w wojnie, którą w każdej chwili możemy im sprokurować, a gdy ją przegrają, to kupią jeszcze więcej, by odegrać się w następnej – odpowiedział z uśmiechem Victor Van Vert. – Na tym polega piękno mojego planu. Zatacza on wielkie koło i wraca do naszego macierzystego biznesu, czyli do zbrojeń, kryjąc nas po drodze z każdej strony i pozwalając ze wszystkiego wyciągnąć zysk.

– Ale jeżeli Arabowie zarobią na zwyżkach cen ropy, to zarobią także Rosjanie, bo są największym jej producentem na świecie. Nie martwi cię to, ojcze? – zapytał Martin. – Oni też wydadzą te pieniądze na broń, ale nie kupią jej od nas, tylko będą zbroić się sami…

– Dlaczego miałoby mnie to martwić? Wręcz odwrotnie, synu. Niech się zbroją aż po zęby, ba, po czubek głowy. Mają moje błogosławieństwo – odpowiadał wyraźnie rozbawiony Victor. – Im bardziej będzie się zbroił Związek Radziecki i ich sojusznicy, tym bardziej będą się też zbroiły Stany Zjednoczone i nasi sojusznicy. Ci pierwsi, niestety, uzbroją się sami, ale drudzy kupią broń od naszego konglomeratu za pieniądze, jakie Rezerwa Federalna – po uwolnieniu dolara od tych archaicznych związków ze złotem – będzie mogła drukować w każdej ilości.

– Nie obawiasz się, że tak wielkie zbrojenia doprowadzą w końcu do kolejnej wojny światowej? – zapytał na wszelki wypadek były oficer CIA.

– Jakoś dziwnie się nie obawiam. Przecież pan prezydent, który jest znawcą komunistów, powiedział dzisiaj, że to ludzie pragmatyczni. A ludzie pragmatyczni nie zabijają się nawzajem w wojnach atomowych. W Paryżu rozmawiałeś, Martinie, z przedstawicielem komunistów z Wietnamu Północnego, i to pułkownikiem ich sił zbrojnych, czyli rzekomo najbardziej ortodoksyjnym produktem systemu. Jednak z twojej relacji wynikało, że pułkownik okazał się bardzo racjonalnym człowiekiem. Każdy chce żyć, komuniści też, przeto nie obawiam się, że wyścig zbrojeń spowoduje zagładę ludzkości. Jakąś wojnę tu i tam, owszem, co leży w naszym interesie, ale nie konflikt globalny. Zresztą po to właśnie jest Liga Rodów, żeby w wyniku nieoficjalnych rozmów i kontaktów z pragmatykami zza żelaznej kurtyny nie dopuścić do takiej wojny – odpowiedział Victor Van Vert.

– Czy zamierzasz, Victorze, ujawnić swój plan innym rodom? – zapytał Frederick z wyczuwalnym niepokojem w głosie.

– Prawdę mówiąc, tej kwestii nie przemyślałem jeszcze do końca. Ale na razie nie widzę takiej konieczności. Zaraz cały świat by się dowiedział, a przecież na tym nam nie zależy. Ścisła tajemnica jest gwarantem powodzenia…

– Kamień spadł mi z serca, drogi bracie! – przyznał z ulgą Frederick, który inne rody zawsze traktował jako zło konieczne, a w planie brata natychmiast dostrzegł niepowtarzalną szansę na osiągnięcie absolutnie dominującej pozycji w Lidze.

Rozmowa skończyła się grubo po północy i następnego dnia wszyscy Van Vertowie spali do późna. Nie mogli więc zauważyć, że o świcie do biblioteki wszedł kamerdyner James. Nocą na żywo słuchał rozmowy Van Vertów przez odbiornik, leżąc na łóżku w swoim pokoju. Dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy Martin zaczął wyjaśniać pozostałym, czego szuka. Teraz James wyjął z kieszeni śrubokręt, lekko trzęsącymi się rękami rozmontował jeden z kontaktów w bibliotece i usunął z niego urządzenie podsłuchowe nowej generacji, zasilane z sieci elektrycznej, niezwykle trudno wykrywalne i skuteczniejsze od tych, które do niedawna umieszczał pod meblami. Po raz kolejny tej doby podziękował Bogu, że usłuchał nalegań Gladys i zainstalował podsłuch stacjonarny w kontakcie. Schował niewielkie urządzenie do kieszeni, a potem oddalił się do swoich codziennych obowiązków. Pomyślał, że jest pierwszym obcym człowiekiem, który poznał świetlaną przyszłość rodu Van Vertów…

1969

20 stycznia

Dzień był zimny, szary i pochmurny, ale nowemu prezydentowi wydawało się, że świeci słońce.

Po ceremonii zaprzysiężenia podszedł do Lyndona Johnsona i zapytał:

– Co czułeś, gdy mówiłem: „Tak mi dopomóż Bóg”? Nie było ci przykro?

– Nie. Poczułem ogromną ulgę, że już nie odpowiadam za losy świata – odparł z uśmiechem były prezydent.

Obecny na uroczystości inauguracyjnej Victor Van Vert, złożywszy serdeczne gratulacje nowemu gospodarzowi Białego Domu i uścisnąwszy dłoń jego poprzednikowi, podszedł do szefa CIA Richarda Helmsa, którego karierę od lat śledził i wspierał. Mimo dzielącej ich różnicy wieku mieli ze sobą wiele wspólnego. Każdy z nich osiągnął w swoim życiu to, do czego dążył. Obaj wywodzili się z elitarnych środowisk Wschodniego Wybrzeża i – wyniośli, o arystokratycznych manierach – byli ich wcieleniem.

Chroniąc się przed chłodnym powietrzem, weszli do budynku Kapitolu.

– No jak, Richardzie? – zagaił nestor rodu Van Vertów. – Czego się spodziewasz po naszym nowym prezydencie?

– Nasze relacje będą zależeć od dobrej woli pana prezydenta – odpowiedział Helms – ale nie byłbym tu wielkim optymistą.

Victor Van Vert popatrzył na niego ze zdumieniem.

– Mam na myśli sprawę sprzed lat, z okresu przygotowań do operacji w Zatoce Świń – pospieszył z wyjaśnieniem dyrektor CIA. – Nixon był wtedy wiceprezydentem i wiedział, że emigranci kubańscy szkolą się w Ameryce Środkowej. Był wręcz jednym z pomysłodawców i głównych architektów tej operacji. Gdy w kampanii wyborczej roku sześćdziesiątego Jack Kennedy został kandydatem demokratów na prezydenta, ówczesny szef CIA, Allen Dulles, poinformował go o trwających przygotowaniach. I w czasie debaty telewizyjnej z Nixonem Kennedy, nawiązując do kwestii kubańskiej, wykorzystał to, co usłyszał od Dullesa. Nixon musiał zaprzeczyć, że trwają jakiekolwiek szkolenia. Uważał zapewne, że ma obowiązek chronić uczestniczących w nich ludzi, ale sprawił przez to wrażenie człowieka niewiele wiedzącego i nieprzygotowanego do debaty. Gdy później Dulles zaprzeczył, jakoby informował Kennedy’ego o planach inwazji, Nixon poczuł się zdradzony. A fiasko operacji utrwaliło w nim przekonanie, że na dodatek Agencja jest niekompetentna.

– Z tego, co pamiętam, to Kennedy ponosi największą winę za to, co się wtedy wydarzyło w Zatoce Świń. Przecież odwołał zgodę na osłonę operacji przez nasze lotnictwo i na wsparcie ze strony marynarki wojennej – zauważył Victor.

– Dobrze pamiętasz, ale nie zmienia to faktu, że była to operacja CIA – odpowiedział Helms. – Teraz Nixon pewno zażąda ode mnie wszystkich teczek i dokumentów związanych z tą operacją, choćby po to, by się dowiedzieć, czy Dulles rzeczywiście poinformował o niej Kennedy’ego, umożliwiając mu ośmieszenie rywala podczas debaty i ostateczne wygranie kampanii. Ja zaś będę musiał odmówić, bo CIA nikomu, nawet prezydentowi, nie może udostępniać materiałów operacyjnych, w których zawarte są dane osobowe agentów czy informacje o głowach państw udzielających nam wówczas pomocy. Nie wiemy przecież, w jaki sposób ta wiedza może zostać wykorzystana, a mnie nie wolno dopuścić do ręcznego sterowania Agencją przez głównego lokatora Białego Domu.

– Tak, to jest zarzewie potencjalnego konfliktu – przyznał Victor. – Mnie natomiast niepokoi wielkie otwarcie na Rosjan i Chińczyków, jakie deklaruje pan prezydent, twierdząc, że jego obowiązkiem wobec ludzkości jest nie dopuścić do wybuchu wojny atomowej. Uważam, że komunistów najłatwiej i najszybciej można wykończyć wyścigiem zbrojeń, a do wojny atomowej i tak nie dojdzie, bo wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, co by to oznaczało…

– Zgadzam się z tobą. Nixon potrzebuje Rosjan i Chińczyków przede wszystkim po to, aby zakończyć wojnę w Wietnamie. Bez tego nie może marzyć o drugiej kadencji – odpowiedział dyrektor CIA. – Zresztą już w połowie grudnia Henry Kissinger spotkał się z radzieckim dyplomatą z ich misji przy ONZ. Ten Rosjanin to oficer wywiadu działający pod przykryciem dyplomatycznym. Zakładam, że Nixon chce w ten sposób nawiązać kanały komunikacji z kierownictwem radzieckim poza strukturami Departamentu Stanu czy Agencji. To, niestety, nawyk, któremu hołduje większość prezydentów.

– Musimy, Richardzie, dokładnie śledzić ten proces i regularnie wymieniać się poglądami – zasugerował Victor. – Każdy prezydent chciałby przejść do historii jako zbawca ludzkości, ale też żaden z nich nie jest niezastąpiony. Nawet mój przyjaciel Richard Nixon.

– Niezmiernie się cieszę z tej wymiany poglądów, Victorze – odparł oficer amerykańskiego wywiadu. Instynkt podpowiadał mu, że właśnie pozyskał potężnego sojusznika w ewentualnym starciu z prezydentem.

W tym samym czasie w innym z licznych pomieszczeń Kapitolu swoją pierwszą rozmowę toczyli Henry Kissinger i Martin Van Vert, których tego rana przedstawił sobie Bob Haldeman, szef sztabu Białego Domu.

– Pan prezydent bardzo cię chwalił, Martinie, za twoją akcję w Paryżu – mówił z charakterystycznym, ciężkim niemieckim akcentem doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Nasza nowa polityka wobec Rosjan i Chińczyków będzie wymagała właśnie takich zakulisowych i bardzo dyskretnych działań. Twoje doświadczenie z OSS i CIA powinno się tu okazać bardzo pomocne. Będziesz realizował zadania poza strukturami rządowymi, co pozwoli ukryć cię przed wszędobylskimi dziennikarzami. Musimy dopracować taki system kontaktów, aby wiedza o tym, że nam pomagasz, pozostała tajna. Pomyślisz nad jakimś rozwiązaniem?

– Oczywiście, Henry. Nie będzie z tym problemu – zapewnił Martin. – Chyba znam kogoś, kto dobrze się sprawdzi w roli naszego łącznika.

Wiedział, że już za kilka dni przedstawi Kissingerowi swojego zaufanego człowieka w Białym Domu, Harry’ego Adamsa, rekomendując go jako doświadczonego i dyskretnego urzędnika.

15 lutego

Tego ranka lord Grey gościł w salonie swojego paryskiego apartamentu przy rue Caulaincourt pułkownik Jekatierinę Iwanową, Dominika i Dolores, która przybyła tam kilka dni wcześniej.

– Jak to jest, że w Moskwie poranna kawa smakuje zupełnie inaczej niż w Paryżu czy w Rzymie? – rzuciła mimochodem pułkownik KGB, rozkoszując się pierwszymi łykami aromatycznego napoju.

Wszyscy pozostali spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem.

– Nie przejmuj się, Jano. Mnie też kawa najlepiej smakuje w Rzymie, zwłaszcza we właściwym towarzystwie – odpowiedziała Dolores.

– Jak przebiegła kolacja z okazji Święta Dziękczynienia w rezydencji Van Vertów? – zapytał wreszcie Dominik. W jego głosie nie było zniecierpliwienia, ale na wszelki wypadek dodał: – Nie ukrywam, że trawi mnie ciekawość, co wymyślił stary Van Vert.

– Mów, Jano – podchwycił Malcolm. – Przyznam się, że cały rok myślałem o tej kwestii. Musi to być nie lada plan, skoro w okresie przygotowań zginęło aż dwóch Kennedych. Nie wątpię, że jakimś jego elementem jest też wojna w Wietnamie…

– Tak, Malcolmie, ale nie najważniejszym. Prostota planu was zadziwi… – odpowiedziała Jana, po czym zaczęła relacjonować słowo po słowie przebieg rozmowy zarejestrowanej przez Jamesa.

Taśmę z nagraniem Gladys przekazała do antykwariatu w Greenwich Village, a kurier pionu nielegałów wywiadu KGB dostarczył do centrali w Moskwie, z przeznaczeniem do rąk własnych pułkownik Iwanowej. Wymogi operacyjne sprawiły, że zajęło to trochę czasu i Jana otrzymała przesyłkę dopiero na początku drugiego tygodnia lutego.

Gdy skończyła, nikt ze słuchaczy długo nic nie mówił. Na twarzach Dolores, Dominika i Malcolma rysowały się różne odczucia, ale ich wspólnym mianownikiem była głęboka powaga.

Pierwszy zabrał głos Brytyjczyk.

– To niezwykle cyniczny, ale rzeczywiście genialny w swej prostocie plan, który przeorze całą gospodarkę światową. To najstarszy sposób bogacenia się elit: zepsuć pieniądz, opodatkowując tym samym pozostałych zjadaczy chleba. Historycznie rzecz ujmując, robili to wszyscy rządzący i możni tego świata. W perspektywie paru dekad plan Victora musi doprowadzić do drastycznego spadku wartości dolara i jego siły nabywczej. Ale z punktu widzenia rodu Van Vertów to nie będzie miało najmniejszego znaczenia. Słabego pieniądza trzeba mieć po prostu odpowiednio więcej… Mnie najbardziej zaintrygowała końcówka rozmowy, gdy Victor i Frederick dochodzą do wniosku, że nie będą się swoim planem z nikim dzielić.

– Bo też nie są filantropami – ocenił krótko Dominik. – Kwestią jest, co my zrobimy z tą wiedzą, i wywiad KGB, który też ją chyba zdobył… Ta wiedza warta jest fortunę! Tym większą, im mniej jest wtajemniczonych.

Spojrzenia zebranych skierowały się na pułkownik KGB, która uśmiechnęła się i zapaliła papierosa. Siedziała tak przez chwilę, z tajemniczą miną, jakby zastanawiając się, co powinna powiedzieć współkonspiratorom.

– KGB na razie nic nie zrobi z tą wiedzą, bo jej nie ma – odparła. – Nie będę wam tłumaczyć zawiłości mechanizmów operacyjnych radzieckiego wywiadu, ale w tej chwili jestem jedynym posiadaczem tej wiedzy i tylko ja znam źródła, które ją uzyskały. Mogę przekazać zwierzchnikom całość informacji, mogę pewne ważne dla nas elementy zataić lub zmienić, mogę też nic im nie powiedzieć, ale wtedy musiałabym się ewakuować z KGB i wyeliminować źródła. Nie sądzę jednak, abym była gotowa na takie rozwiązanie ani że jest ono konieczne.

– Nie jest konieczne – zabrał głos Dominik. – Najlepiej będzie, jeżeli pani pułkownik zasugeruje maksymalne zawężenie rozdzielnika, tak aby informacja trafiła jedynie do kilku najważniejszych osób. Niech one same zadecydują, komu jeszcze ją ujawnić.

– Szef wywiadu sam to zaproponuje, gdy pozna wagę informacji – zgodziła się Jana. – Dla ZSRR to jak dar niebios. To w końcu Rosja ma największe złoża złota i ropy, których cena będzie rosła, i może najbardziej skorzystać na planie Victora Van Verta. Zatem nic nie musi robić, a wywiad KGB tym bardziej. To nie są nasi konkurenci w tej sprawie.

– W gruncie rzeczy to my w ogóle nie mamy konkurentów. Nawet Van Vertowie nimi nie są – odezwał się Malcolm. – Dzisiaj o planie wiedzą oni i my, ale oni nie wiedzą, że my wiemy. Jana poinformuje swoich przełożonych, bo musi. Ale ci przecież nie upublicznią tej informacji. Dlatego nadarza się nam okazja życia: możemy nieźle się wzbogacić na pomysłowości Victora. Musimy robić dokładnie to co Van Vertowie, zacząć inwestować wszystko, co mamy, w złoto i ropę.

– Zgadzam się z Malcolmem, że nie musimy się martwić o konkurencję – rzekł Dominik. – Przypomnę natomiast, że mamy potencjalnego sojusznika, z którym jesteśmy związani pewnymi ustaleniami i który od czterech lat całkiem nieźle finansuje nasze poczynania wymierzone w Van Vertów, niewiele na razie otrzymując w zamian…

– Edyta Amschel i jej ród bankierów… – weszła mu w słowo pułkownik Jana. – Tak, ona jest potężnym sojusznikiem, ale może się okazać wielkim wrogiem, jeśli nie zasłużymy na jej zaufanie. Chyba nie zamierzamy zataić naszej wiedzy przed moją koleżanką z Auschwitz?

Na kilka sekund zaległa cisza, którą przerwał Dominik, zrywając się na nogi i pukając w czoło.

– Ależ to genialne! Jak mogłem wcześniej na to nie wpaść?! Oczywiście, że powiemy o wszystkim pani Amschel. Jano, idziesz ze mną na to spotkanie.

– Jesteś pewien, że chcesz ujawnić panią pułkownik wobec osób trzecich? – zapytała nagle Dolores, która od dłuższego czasu wydawała się zagubiona we własnych myślach.

– No tak. Koleżanki z obozu… – rzekł Malcolm z niepewnym uśmiechem. – Dominik nie musi nikogo dekonspirować. Po prostu zabierze na negocjacje mocniejszego partnera…

– Ja tu czegoś nie rozumiem… – odezwała się oficer izraelskiego wywiadu, do której dopiero po chwili dotarło, o co chodzi przemytnikowi. – Chcesz jakoś wykorzystać fakt, że obie były w obozie śmierci? Jak możesz…?! Jano, powiedz coś!

– Nie pierdol, mała! Nie takie rzeczy robiliśmy – odparł Dominik twardym, ale spokojnym głosem. – Nie umawiam się z panią Amschel na randkę, ale na twarde negocjacje biznesowe. Za ujawnienie planu Victora należy się nam wszystkim prowizja, tak z nią uzgodniłem, natomiast o wysokość tej prowizji trzeba będzie ostro się potargować. Jeżeli pani Amschel zdecyduje się zainwestować w złoto i ropę tyle co Van Vertowie, to każdy najmniejszy promil tej kwoty będzie superkasą! Dlatego, z całym szacunkiem, nie wyjeżdżaj mi tu z jakimiś hamulcami moralnymi! Ja też nie jestem do końca ich pozbawiony. Ale to gra w pieniądze, a nie w kulki na angielskim trawniku. Bez obrazy, Malcolmie.

Malcolm uśmiechnął się i machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie czuje się w żaden sposób dotknięty. Dolores jednak nadal siedziała z naburmuszoną miną, wpatrując się w Janę.

– To dobry pomysł – odezwała się w końcu pułkownik KGB. – Pójdę z Dominikiem na spotkanie z panią Amschel. Nie mam nic przeciwko wykorzystaniu faktu, że obie przeszłyśmy przez Auschwitz. Kto wie, może się rozpoznamy, jeżeli nasze ścieżki gdzieś się w tym piekle przecięły. Przypominam, że jeden procent od dziesięciu miliardów dolarów to sto milionów zielonych, co oznacza, że na każdego z nas przypadłoby dwadzieścia milionów. Dla takich pieniędzy warto zastosować różne sztuczki negocjacyjne…

– Dziękuję ci, Jano, za zrozumienie – powiedział Dominik. – Tym bardziej że za ujawnienie naszej wiedzy zamierzam zaproponować pani Amschel nie jeden procent prowizji, ale… dziesięć.

Malcolm wstał gwałtownie, ale nie potrafił wydusić z siebie słowa, Jana uśmiechnęła się, kiwając z uznaniem głową, a Dolores, wyrwana z zadumy, przyglądała się Dominikowi, jakby wątpiąc w jego poczytalność. Ten zaś, świadomy wrażenia, jakie wywołał, beztrosko popijał kawę w oczekiwaniu na komentarze. Nie spodziewał się, że pierwszy padnie z ust człowieka, który już kilka minut wcześniej otworzył wytrychem drzwi do apartamentu, a teraz stał w przedpokoju, przysłuchując się ściśle tajnej rozmowie przyjaciół.

– Ambitny zamiar, ale do odważnych świat należy.

– Cewi! – Jana podbiegła i rzuciła się odzyskanemu kochankowi na szyję. Pocałowali się czule, nie zważając na pozostałych, jakby chcieli nadrobić stracone lata rozłąki. – Nie mogłeś mi sprawić większej niespodzianki!

– Dobrze, że się zjawiłeś, Cewi, bo Dominikowi chyba rozum odjęło – zaczął szybko mówić lord Grey. – Chce wytargować od pani Amschel miliard dolarów…

– …i zabrać ze sobą Janę, żeby zmiękczyła tamtą wspólnymi wspomnieniami z obozu – dodała z wyrzutem Dolores. – To mi się nie podoba…

– Słyszałem, słyszałem – uspokoił ich Cewi. – Stoję tu już wystarczająco długo. W tym gronie to Dominik jest ekspertem od robienia interesów i ja mu ufam.

– Nareszcie jakiś głos rozsądku – wszedł mu w słowo przemytnik. – Miliard dolarów prowizji, o który mam zamiar wystąpić, to bardzo względna suma. To wprawdzie dziesięć procent od sumy dziesięciu miliardów dolarów, jaką zgodnie z naszym założeniem miałaby zainwestować Edyta Amschel, ale jeżeli zwrot na tym kapitale będzie dziesięciokrotny, a tak to widzi Vick Van Vert, to zrobi się z tego sto miliardów dolarów. Wtedy jeden miliard naszej prowizji to nie dziesięć, lecz jeden procent! Diabelna różnica, prawda, moi drodzy?

– To rzeczywiście zmienia postać rzeczy – przyznał Malcolm, znacząco uspokojony argumentacją Dominika. – Z tej perspektywy twoja propozycja wydaje się wręcz skromna…

– Pozwólcie, że dokończę swoją poprzednią myśl – odezwał się Cewi, po czym zwrócił się do Dominika. – Nie mam nic przeciwko udziałowi Jany w negocjacjach z panią Amschel, ale wydaje mi się on raczej niepotrzebny.

– Co chcesz przez to powiedzieć, Cewi? – zapytała oficer izraelskiego wywiadu. – Jestem dziś chyba w kiepskiej formie, bo nie nadążam…

– Dominik zrobił na Edycie Amschel na tyle mocne wrażenie, że będzie najlepiej dla sprawy, jeżeli spotkają się sami. Jestem przekonany, że nasz przyjaciel znakomicie sobie poradzi. Co ty na to, Dominiku?

– A niech mnie! Nie da się ukryć, Dominik może się jeszcze podobać… – zauważyła Dolores, przyglądając mu się uważnie.

Przemytnik ocknął się wreszcie z zamyślenia.

– No cóż, Cewi, to ty jesteś ekspertem od madame Amschel, niech więc będzie tak, jak mówisz. Tym bardziej że przyszedł mi do głowy pewien szatański pomysł, którego realizacja wymagałaby znacznie bliższej znajomości, ba, wręcz zażyłości, Jany i Edyty Amschel. Przy odrobinie szczęścia moglibyśmy się dowiedzieć, co Rosjanie zamierzają zrobić z wiedzą o planie Victora Van Verta, którą wkrótce im przekaże pułkownik Jekatierina Iwanowa.

Dolores popatrzyła na niego podejrzliwie.

– Co knujesz? – zapytała.

– Pani Amschel powinna zostać doradcą człowieka, który rządzi Związkiem Radzieckim, Leonida Breżniewa. To najlepiej pozwoli jej wykorzystać wiedzę wynikającą z planu Victora i jeszcze na niej zarobić. Za sprawą stosownej prowizji, ma się rozumieć. – Dominik rozejrzał się po zebranych, ciekaw ich reakcji.

Dolores zatkało, Malcolm ukrył twarz w dłoniach, a Jana uniosła brwi.

Cewi w zamyśleniu zaczął gładzić się ręką po brodzie.

– Celowość takiego działania nie podlega dyskusji – rzekł w końcu. – Przekazując informację o planie Victora przełożonym, Jana automatycznie wypada z dalszej gry. Natomiast dzięki doradczej roli pani Amschel pozostaje na boisku, a my kontrolujemy sytuację. Jednak gra na takim poziomie jest wyjątkowo niebezpieczna. Równie łatwo można osiągnąć sukces, jak zostać kozłem ofiarnym. Co pani pułkownik o tym myśli?

– Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach – oceniła Jana. – Od początku istnienia Kraju Rad jego kierownictwo miało swoich zachodnich doradców czy też życzliwych admiratorów. Wielu z nich zresztą nieźle na tym zarobiło. Zatem tego typu doradztwo ze strony postaci legendarnej w kręgach międzynarodowej finansjery nie byłoby czymś niezwykłym. Mogłoby się okazać wręcz pożądane. Ale jak mam to zasugerować swoim? Po pierwsze, skąd pani Amschel dowiedziała się o zamiarach Van Vertów. Po drugie, jak się poznałyśmy i zgadałyśmy o ich planie. Ktoś ma jakąś podpowiedź? Pan pomysłodawca?

– To proste. Mosad ujawnił ci parę szczegółów – odparł jakby nigdy nic Dominik, po raz kolejny tego dnia zaskakując wszystkich. – Podczas następnego przyjacielskiego spotkania Jany z Dolores… – zaczął wyjaśniać, ale oficer izraelskiego wywiadu nie dała mu dokończyć.

Zerwała się z sofy, na której siedziała obok Malcolma, i żywo gestykulując, wrzasnęła:

– Kurwa mać, Dominik, co za pojebany szatan dzisiaj cię opętał! Mógłbyś mnie nie mieszać do swoich popierdolonych planów?!

Brytyjczyk nie odrywał od niej oczu, zachwycony jej temperamentem i urodą.

– Dolores, proszę, daj człowiekowi dokończyć – rzekł uprzejmie Cewi, ale ton jego wypowiedzi wskazywał, że to raczej polecenie niż prośba. – Albo się skompromituje, albo zadziwi nas czymś sensownym.

Spojrzała na przełożonego złym wzrokiem, ale uspokoiła się i usiadła na swoim miejscu.

Dominik kontynuował:

– Pamiętajmy, że pułkownik Jekatierina Iwanowa uratowała w Kairze życie naszej małej awanturnicy, a ludzie na ogół bywają wdzięczni za takie przysługi. Kierownictwo wywiadu KGB, które przecież nie zna paskudnego charakteru słodkiej Dolores, z pewnością nie wątpi, że jest ona wdzięczna pani pułkownik…

– Dominik! – ostrzegła Dolores, podnosząc się powoli z sofy.

Przytrzymał ją jednak Malcolm, który postanowił wkroczyć do akcji z pozycji gospodarza tego spotkania szpiegowskiej międzynarodówki.

– Czy mogę prosić o minimum obycia towarzyskiego w tych progach? – zapytał. – Mów, Dominiku, powstrzymując się od niemerytorycznych wtrętów, a ty, moja panno, racz wysłuchać w milczeniu.