Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
61 osób interesuje się tą książką
Postać Donalda Trumpa przywołuje po stronie lewicowo-liberalnego mainstreamu szereg negatywnych skojarzeń. Mówi się, że Trump jest seksistą, który molestuje kobiety, rasistą i ksenofobem, a przynajmniej gra takimi kartami w celach politycznych, więc właściwie na jedno wychodzi. Trump jest również narcyzem, opętanym obsesją na punkcie swojego wizerunku oraz lojalności.
Co więcej Trump to patologiczny kłamca, który w dyscyplinie mijania się z prawdą bije wszelkie rekordy. Zespół fact-checkingowy „Washington Post” tylko do końca kadencji Trumpa w styczniu 2021 roku naliczył ponad 30 tysięcy (tak, tysięcy!) jego kłamstw.
Mimo to w Polsce funkcjonuje wiele środowisk, które albo patrzą na to zupełnie inaczej, albo to ignorują, albo też świadomie popierają w imię realizacji swoich geopolitycznych idei, toczenia wojny z globalnym lewactwem czy choćby w celu przekucia popularności Donalda Trumpa na kapitał polityczny na polskim podwórku.
Dlaczego tak wielu ludzi w Polsce – polityków, pracowników mediów i NGO-sów – opowiada się po stronie człowieka, który jest tak dla Polski tak niebezpieczny. Co nimi kieruje? Czy nie dostrzegają zagrożenia? A może je bagatelizują? Czy są gotowi zaryzykować w imię… no właśnie, czego?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: TrumPolacy. Kto w Polsce czeka na drugą amerykańską rewolucję
Copyright © Robert Kowalczyk, 2025
Copyright © Adam Sokołowski, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt graficzny okładki: Anna Słotorsz
Redakcja: Aleksandra Pietrzyńska
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8076-395-0
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
WSTĘP
Postać Donalda Trumpa przywołuje po stronie lewicowo-liberalnego mainstreamu szereg jednoznacznie negatywnych skojarzeń na płaszczyźnie obyczajowej i w kwestii praw człowieka. Mówi się, że Trump jest seksistą, który molestuje kobiety i wypowiada się o nich w sposób uwłaczający ich godności. Trump to także rasista i ksenofob, a przynajmniej gra takimi kartami w celach politycznych, więc właściwie na jedno wychodzi. Trump jest wreszcie narcyzem, opętanym obsesją na punkcie swojego wizerunku oraz lojalności.
Wszystko to razem wzięte daje nam dość zasobny arsenał argumentów, nazwijmy to: prawnoczłowieczych, przemawiających przeciwko Trumpowi. W końcu – należałoby powiedzieć – tak ważne stanowisko powinno być obsadzane przez ludzi moralnych, zdolnych do rzeczy wielkich, mężów stanu, a nie zionących nienawiścią narcyzów. To prawda. Niestety, po drugim wyborczym zwycięstwie Trumpa wiele wskazuje na to, że wspomniane argumenty nie przekonają już nikogo, kogo nie przekonały do tej pory. Co więcej, sądzimy, że zarzuty te tak bardzo spowszedniały, że dziś znaczą mniej niż w 2016 roku. Elektorat Trumpa, niekiedy przypominający sektę, jest na nie całkowicie odporny. Ba!, uważa je wręcz za potwierdzenie, że właśnie ich kandydat jest najlepszy.
Poza tym Trump to patologiczny kłamca, który w dyscyplinie mijania się z prawdą bije wszelkie rekordy. Zespół fact-checkingowy „Washington Post” tylko do końca pierwszej kadencji Trumpa w styczniu 2021 roku naliczył ponad 30 tysięcy (tak, tysięcy!) jego kłamstw 1. Z kolei według licznika PolitiFact aż 89% wypowiedzi Trumpa to półprawdy lub kłamstwa, a prawie co piątą należałoby zaliczyć do kategorii „nie tylko fałszywa, ale i absurdalna”2,3. Zatem, można by argumentować, czy rozsądnie byłoby powierzyć tak ważny urząd komuś, kto tak notorycznie kłamie?
A nawet jeśli nie kłamie, to wygaduje bzdury, bo po prostu jest ignorantem, który dysponuje bardzo ograniczoną wiedzą o świecie. Jak zresztą miałoby być inaczej, skoro wedle badania statystycznego Trump ma zasób słownictwa na poziomie ucznia czwartej lub piątej klasy szkoły podstawowej i w porównaniu z innymi prezydentami od prawie stu lat wypada najgorzej4 . O nienachalnych zdolnościach intelektualnych Trumpa może świadczyć także niemal dowolne jego przemówienie, w którym w ciągu minuty potrafi kilkukrotnie zmienić temat, ani razu nie kończąc myśli.
Argumenty tego rodzaju można mnożyć. Problem polega jednak na tym, że one chyba niespecjalnie kogokolwiek już obchodzą. W styczniu 2017 roku Trump i jego ludzie publicznie kłamali na temat liczby osób uczestniczących w inauguracji jego prezydentury. Gdy im to wytknięto, doradczyni polityka Kellyanne Conway wyjaśniła, że sztab podaje „alternatywne fakty”5 . Spotkało się to wtedy z ogólnym rozbawieniem. Dziś, osiem lat później, możemy spokojnie stwierdzić, że Trump nie tylko powszechnie używa alternatywnych faktów jako broni, ale że wręcz stworzył z nich równoległą rzeczywistość, w której nie istnieje coś takiego jak prawda obiektywna. Bo choćby pisano, że biała ściana jest biała, to dopóki pisze tak „New York Times”, dopóty Trump będzie ogłaszał, że to tylko liberalna agenda, a ściana może mieć dowolny kolor, zależnie od tego, co uzna odbiorca.
Nasuwa się więc naturalnie wniosek, że ktoś taki nie powinien kierować najpotężniejszym państwem na świecie. Sama myśl, że kontrolę nad amerykańską gospodarką, polityką i armią (w tym nad potencjałem nuklearnym) może sprawować człowiek, który odrzuca rzeczywistość i celowo wprowadza społeczeństwo w stan informacyjnego zagubienia i emocjonalnego rozedrgania, jest dla wielu przerażająca. Niestety, w 2025 roku można jedynie stwierdzić, że – tak jak argumenty emocjonalne – na wyborcach Trumpa nie robi to już żadnego wrażenia. I najwidoczniej nie uniemożliwia mu reelekcji.
O intelektualnych zdolnościach Donalda Trumpa, jego zasobie słownictwa, a także o cechach charakteru, takich jak narcyzm, obsesja na punkcie lojalności, rasizm czy homofobia, napisano już bardzo wiele. I nie wydaje nam się, by dziś dało się na ten temat cokolwiek dodać.
Istnieje jednak jeszcze jedna płaszczyzna, na której Trump jawi się jako fundamentalne zagrożenie dla naszej części świata. Chodzi o jego poglądy dotyczące demokracji, funkcjonowania NATO i Unii Europejskiej, istoty sojuszu USA z innymi państwami zachodnimi (i nie tylko), polityki wobec Rosji i Chin, a także potencjalnego oddania Europy Wschodniej w rosyjską strefę wpływów. Uważamy, że to właśnie jest prawdziwe zagrożenie, które wiąże się z reelekcją Trumpa. Zagrożenie to w znacznie większym stopniu niż Amerykanów dotyczy nas, Polaków. A szerzej: wszystkich mieszkańców Europy Środkowej i Wschodniej.
I choć to nie my wybraliśmy 47. amerykańskiego prezydenta, to jako obywatele państwa uzależnionego od amerykańskiego parasola militarnego mamy prawo być świadomi zagrożenia, które stanowi dla nas Donald Trump. A także zradykalizowana i strumpizowana Partia Republikańska.
Republikanie w krótkim czasie przekształcili się z tradycyjnego ugrupowania konserwatywnego w alt-prawicową partię wchłaniającą wszelkie antydemokratyczne teorie spiskowe i paranoje, romansującą z faszystowskimi bojówkami i nawołującą do obalenia ustroju. Partyjny establishment w ciągu ledwie kilku lat przyjął Trumpa i jego ludzi do swojego grona, po czym się do nich upodobnił. I to do tego stopnia, że dziś trudno wskazać liczących się polityków Grand Old Party, którzy nawoływaliby do deeskalacji, uspokojenia nastrojów i powrotu do normalnego sporu politycznego, toczonego w ramach demokratycznego porządku. Dlatego – choć już samego Trumpa mamy za groźnego – sądzimy, że prawdziwe niebezpieczeństwo czai się w popierającym go ugrupowaniu. Z Trumpem czy bez, republikanie i tak są już strumpowieni. A to dla Polski bardzo zła wiadomość.
Mimo to w Polsce funkcjonuje wiele środowisk, które patrzą na to zupełnie inaczej, albo to ignorują, albo też świadomie popierają w imię realizacji swoich geopolitycznych idei, toczenia wojny z globalnym lewactwem czy choćby w celu przekucia popularności Donalda Trumpa na kapitał polityczny na polskim podwórku. W efekcie sympatyzują z tym politykiem, współpracują z jego ludźmi, angażują się w jego kampanię wyborczą. Ponieważ my z kolei uważamy te zachowania za głęboko nieracjonalne, sprzeczne z polską racją stanu, niekiedy niemal samobójcze, postanowiliśmy się przyjrzeć właśnie tym środowiskom.
W pierwszej części książki wyjaśnimy dokładniej, dlaczego naszym zdaniem Trump i podporządkowana mu Partia Republikańska to zagrożenie dla Polski. Przybliżymy jego poglądy na temat NATO, stosunków międzynarodowych i demokracji jako takiej. Przypomnimy trwającą kilkadziesiąt lat relację z Rosjanami, a także liczne nitki, które za pośrednictwem pracujących dla niego ludzi łączą Trumpa z Kremlem. Będziemy polemizowali z argumentem, że Trump już raz rządził i nic złego się nie stało. Abstrahując od tego, że powyższe zdanie jest w najlepszym razie kontrowersyjne, wskażemy, że sytuacja w 2024 i 2025 roku diametralnie się różni od tej z 2016. Tym razem bowiem Trump ma zaplecze, które doskonale wie, czego chce. A chce radykalnej transformacji amerykańskiego ustroju. I mówi to bardzo otwarcie. Wreszcie: przypomnimy, że Trump przynajmniej od 2018 roku otwarcie flirtuje z ekstremistycznym ruchem QAnon, co ostatecznie doprowadziło do zakwestionowania wyniku wyborów w 2020 roku i bezprecedensowej próby dokonania zamachu stanu w styczniu 2021. Podkreślimy także, że Partia Republikańska nie tylko nie skorzystała z okazji, by go za to ukarać, ale wręcz aktywnie go broniła, na koniec zaś przejęła jego retorykę w tym temacie.
W części drugiej przedstawimy polskie środowiska popierające Donalda Trumpa. A trzeba przyznać, że jest to liczna grupa. Obejmuje zarówno osoby tworzące nieformalne kanały komunikacji pomiędzy jego ludźmi a członkami aparatu partyjnego Prawa i Sprawiedliwości, jak i integrystów religijnych z Ordo Iuris. Think tanki i media zachodzące PiS z prawej flanki oraz przynajmniej jednego przedstawiciela polskiego alt-leftu. Szeroką konserwatywną międzynarodówkę firmowaną twarzą węgierskiego dyktatora Viktora Orbána oraz nieznane szerzej polsko-amerykańskie środowiska skupione wokół pewnej prowincjonalnej prywatnej uczelni z Waszyngtonu. Wiele z tych grup jest – w różnym stopniu – związana z PiS-em, partią reprezentującą mniej więcej jedną trzecią z nas. W kolejnych rozdziałach wykażemy, że ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego także cierpi na „ukąszenie trumpistowskie”, choć choroba szczęśliwie nie objęła jeszcze całej partii.
W ostatniej części książki postaramy się odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Dlaczego tak wielu ludzi w Polsce – polityków, pracowników mediów i NGO-sów – opowiada się po stronie człowieka, który jest dla Polski tak niebezpieczny. Co nimi kieruje? Czy nie dostrzegają zagrożenia? A może je bagatelizują? Czy są gotowi zaryzykować w imię… no właśnie, czego?
Nie mieliśmy wpływu na wynik wyborczy Trumpa. Ale możemy próbować zrozumieć mechanizmy kierujące Polakami, którzy tak jednoznacznie popierają tego polityka. Poznać ich motywacje. I wskazać wiążące się z tym konsekwencje.
Spróbujemy opisać TrumPolaków.
CZĘŚĆ I. PRAWDZIWE ZAGROŻENIE
NATO i Ukraina
W kwietniu 2024 roku amerykański Kongres wreszcie zatwierdził kolejny pakiet pomocy dla walczącej z Putinem Ukrainy, w wysokości prawie 61 miliardów dolarów1. Choć zachodnia opinia publiczna odetchnęła z ulgą, w istocie była to ponura sprawa. Coraz bardziej strumpizowani republikanie świadomie blokowali pakiet pomocowy przez kilka miesięcy.
Sam Trump dał sygnał do blokady pod koniec lipca 2023 roku. W trakcie wiecu w Pensylwanii oznajmił, że Stany Zjednoczone powinny wstrzymać wszelką pomoc Ukrainie, dopóki amerykańskie służby „nie dostarczą ostatniego skrawka dowodu na korupcyjne biznesy przestępczej rodziny Bidenów”2. Chodziło o aferę korupcyjną w ukraińskiej firmie Burisma, w którą miał być zamieszany syn prezydenta Bidena, Hunter.
Trump nie po raz pierwszy połączył pomoc Ukrainie z rzekomymi machlojkami Bidenów. Latem 2019 roku, w trakcie rozmowy telefonicznej z nowo wybranym prezydentem Wołodymyrem Zełenskim, Trump zażądał brudów na Huntera, w zamian oferując zaakceptowany już przez Kongres pakiet pomocy militarnej w wysokości 400 milionów dolarów. Z jednej strony Trump zakwestionował strategiczną pomoc wojskową dla Ukrainy w imię wewnętrznych amerykańskich rozgrywek, z drugiej – zainicjował ingerencję obcego państwa w amerykański proces wyborczy. Co gorsza, Trump podlał to wszystko sosem licznych teorii spiskowych. Wśród nich znalazła się i taka, wedle której to Ukraińcy stali za wyciekiem mejli demokratów w trakcie kampanii 2016 roku, a cała opowieść o udziale Rosji była tylko ustawką3. Tym samym Trump ponownie odrzucił jednoznaczne ustalenia amerykańskich służb4. I powielił rosyjską propagandę.
Cztery lata później, choć dowodów na korupcję młodego Bidena ciągle brakowało5 (dopiero w 2024 roku został uznany winnym, ale zupełnie innych zarzutów – nielegalnego posiadania broni6), a Ukraina zmagała się nie tyle z ograniczoną wojną w Donbasie, a pełnoskalową inwazją, Trump ponownie zażądał wstrzymania pomocy militarnej, i tym razem uzasadniając to tą samą historią z Hunterem. Warto dodać, że w międzyczasie kluczowy świadek obciążający Huntera został oskarżony przez Departament Sprawiedliwości o składanie FBI fałszywych zeznań7. No i tym razem chodziło o 61 miliardów dolarów, a nie 400 milionów.
Trumpiści na różne sposoby blokowali pakiet pomocowy. Opóźniali procedowanie projektu w Senacie8, 9, żądali też sprzężenia go z ustawą dotyczącą bezpieczeństwa na granicy z Meksykiem. Gdy po czterech miesiącach ustaleń zawarto tzw. Senate Border Deal, Trump nagle wezwał republikanów do jego… odrzucenia10, 11. Kiedy zaś projekt w końcu trafił do Izby Reprezentantów, został natychmiast zablokowany przez świeżo mianowanego spikera Mike’a Johnsona, wiernego aparatczyka trumpistów12. Johnson jednak, jako nowy spiker, zaczął być przez amerykańskie agencje wywiadowcze informowany na bieżąco o zagrożeniach, jakie wiążą się z takim krokiem. Pod wpływem dostarczanych mu analiz zaczął rozumieć, że pomoc Ukrainie nie tylko jest moralnym imperatywem, ale też leży w amerykańskim interesie. W końcu wznowił więc procedowanie pakietu, a ten został przegłosowany. Stało się to w kwietniu 2024 roku. Pakiet blokowano od grudnia. Podobnie jak wcześniej w Senacie, część republikanów „zdradziła” Trumpa.
Wprost nazwała to tak republikańska kongresmenka Marjorie Taylor Greene i zażądała rezygnacji Johnsona13. Już po tym, jak pakiet wszedł w życie, Greene zaproponowała poprawkę do ustawy o wydatkach obronnych, w której otwarcie domagała się, by do Ukrainy nie trafiły żadne środki. Ustawa szczęśliwie została stanowczo odrzucona przez Izbę, nie zmienia to jednak faktu, że to republikanie aktywnie wstrzymywali pomoc naszym sąsiadom14. Warto wspomnieć, że Greene nie jest byle polityczką z trzeciego szeregu. W rzeczywistości wywodzi się z ekstremistycznego ruchu spiskowego QAnon, którego zresztą użyła jako trampoliny do kariery politycznej. Dziś reprezentuje wewnątrz partii radykalne skrzydło trumpistowskie. I bywa uważana za potencjalną następczynię Trumpa. Tłumacząc na warunki polskie: to tak, jakby Justyna Socha była poważną kandydatką do przejęcia schedy po Jarosławie Kaczyńskim.
Obecny pakiet w końcu został przyjęty. Broń zaczęła płynąć nad Dniepr dobre sześć miesięcy później, niż powinna. W efekcie na początku 2024 roku Ukraińcom zaczęło dramatycznie brakować amunicji. Stracili inicjatywę. Półroczne opóźnienie tak dużego pakietu z pewnością przyczyniło się do tysięcy niepotrzebnych śmierci, tak ukraińskich żołnierzy, jak i cywilów. Z kolei jego ostateczne uruchomienie pozwoliło Ukraińcom przedsięwziąć zaskakującą ofensywę w rosyjskim obwodzie kurskim w sierpniu 2024 roku. Można domniemywać, że gdyby sprzęt trafił na miejsce wcześniej, ofensywa miałaby jeszcze większą skalę.
Postawa Trumpa i jego ludzi wobec tego pakietu każe przypuszczać, że po jego drugiej wygranej Stany Zjednoczone kolejnego tak dużego pakietu po prostu nie przyznają. Dowiemy się o tym w marcu 2025 roku. Na razie nie ma powodów do optymizmu.
Jeśli chodzi o Ukrainę w ogóle, Trump podkreśla, że zakończy konflikt w 24 godziny, co dość powszechnie odbiera się jako zapowiedź odcięcia Kijowa od dostaw amerykańskiej broni i niezwykle cennej amerykańskiej pomocy wywiadowczej, szczególnie zwiadu satelitarnego. W sierpniu 2024 roku Trump doprecyzował, że jego plan polega na zmuszeniu Rosji do pokoju amerykańskimi cłami nakładanymi na rosyjskie produkty15. Niestety, nie wyjaśnił, dlaczego Rosja miałaby się ugiąć pod ciężarem ceł na eksport wart w 2023 roku blisko 5 miliardów dolarów rocznie i niecałe 30 miliardów w przedwojennym roku 2021, skoro od trzech lat nie ugina się pod ciężarem wartych setki miliardów sankcji i ogromnych strat w ludziach i sprzęcie16.
Niektórzy, jak na przykład Michael Kimmage na łamach „Wall Street Journal”17, twierdzą, że nieprzewidywalność Trumpa może równie dobrze oznaczać zwielokrotnienie dostaw dla Ukrainy. Scenariusz ten w świetle radykalnego oporu przeciwko wspieraniu Kijowa, narastającego zarówno w Partii Republikańskiej, jak i w republikańskim elektoracie, oceniamy jako mało prawdopodobny18. Nie wydaje nam się, by Trump był w stanie wytłumaczyć swoim wyborcom, dlaczego po trzech latach retoryki izolacjonistycznej i powtarzania obietnic zakończenia wojny w ciągu doby nagle wysyła nad Dniepr sprzęt wart kolejne dziesiątki miliardów dolarów.
Apologeci Trumpa w tym miejscu wysuwają zwykle argument, że proponowany przez niego Pax Trumpica ma tylko powstrzymać rzeź pochłaniającą tysiące ludzi tygodniowo. Słusznie krytykują też administrację Bidena za nakładanie na Kijów ograniczeń w używaniu zachodniej broni. Nie rościmy sobie moralnego prawa do decydowania o życiu ukraińskich żołnierzy i cywilów. Przerwanie wojny w tym momencie może rzeczywiście uratować dziesiątki tysięcy ludzi tu i teraz, ale skazać nas na setki tysięcy straconych później. Poza przyjęciem Ukrainy do NATO żadne obietnice ani bilateralne umowy nie dadzą gwarancji, że za kilka lat Putin nie ponowi ataku. A na akcesję Ukrainy do Sojuszu się nie zanosi, także ze względu na stanowisko republikanów.
Ani poklepujący się po plecach za „załatwienie pokoju” Amerykanie, ani odmawiający poważnych zbrojeń Europejczycy mogą nie mieć możliwości powstrzymania kolejnych agresji. A te wcale nie muszą być skierowane przeciwko państwom Sojuszu czy Ukrainie. Putin może wszak zbrojnie poszerzać swoją „strefę bezpieczeństwa” w innych miejscach, jak Mołdawia, Gruzja, Armenia czy Kazachstan. Może też, mając w ręku setki tysięcy zdemobilizowanych żołnierzy, skierować ich na Białoruś w celu ostatecznej „integracji” tego kraju z Rosją, jeszcze mocniej mieszać na Bliskim Wschodzie czy radykalnie zwiększyć swoją, i tak już niebezpieczną, obecność w Afryce. Może także przedsięwziąć agresję na państwa NATO, starannie unikając przekroczenia progu wojny, bo w takim działaniu ma przynajmniej dekadę doświadczenia. Wszystkie te scenariusze są póki co hipotetyczne, bo Rosja angażuje w konflikt z Ukrainą praktycznie cały swój potencjał militarny. Niemniej należy mieć z tyłu głowy, że zakończenie „gorącego” konfliktu w Ukrainie nie zakończy agresywnej rosyjskiej polityki w ogóle.
Wreszcie, okrojona z okupowanych obecnie terytoriów Ukraina (prawdopodobnie niemożliwych do odzyskania Krymu czy „republik donbaskich” nawet nie liczymy) nie musi się stawać obiektem kolejnej pełnoskalowej inwazji, by być w takim scenariuszu państwem niestabilnym. Skłonić Rosję do podpisania pokoju to jedno, zmusić ją do jego respektowania to coś zgoła innego, czego uczy historia lat 2015–2022. Dziś mało kto już pamięta, że Rosja była także sygnatariuszką Memorandum budapeszteńskiego z 1994 roku, w którym zobowiązała się do respektowania integralności terytorialnej Ukrainy19. A później porozumień z Mińska, w myśl których miała zaprzestać działań zbrojnych w Donbasie20.
Nie trzeba wielkiej fantazji, by wyobrazić sobie scenariusz, w którym nowa granica jest cały czas kontestowana i naruszana, a towarzyszą temu operacje dezinformacyjne, prowokacje czy ataki sił specjalnych. Wszystko to podtrzymuje stan chaosu (głównego towaru eksportowego Rosji) i generuje niestabilność, objawiającą się choćby napływem kolejnych fal uchodźców, w tym także tych uciekających przed terrorem, który panuje na terenach anektowanych przez Rosję. Podobny scenariusz może się zrealizować również w przypadku rosyjskiej agresji na inne państwa. W końcu nie jest tajemnicą, że to interwencja wojskowa Rosji w Syrii, z dokonaną rosyjskimi rękami rzezią w Aleppo, przynajmniej po części przyczyniła się do kryzysu migracyjnego w latach 2015–2016.
Jest i jeszcze inny scenariusz. Pokonana Ukraina pada w nim ofiarą niemilitarnej agresji politycznej. Zaprawiona w takich działaniach Rosja wykorzystuje słabość wyniszczonego wojną państwa i niekończący się polityczny chaos (który sama stworzyła), by wprowadzić na kijowskie urzędy uzależnionych od siebie ludzi. Przecież dokładnie tak wyglądał powrót do władzy prorosyjskiego prezydenta Wiktora Janukowycza w 2010 roku. Dokładnie to planowano dwanaście lat później, tyle że z dodatkowym użyciem czołgów i rakiet.
Drugim argumentem, podnoszonym przez niektórych zwolenników mgliście zdefiniowanego Pax Trumpica, jest przekonanie – pośrednio wyjęte z rosyjskiej propagandy – że wojna jest w jakiś sposób winą Amerykanów, NATO, Unii Europejskiej czy samej Ukrainy. Wszystkich, tylko nie Rosji. Rosja według tej opowieści zaatakowała Ukrainę jedynie w odpowiedzi, broniąc swoich nienaruszalnych interesów i zmieniającej się geograficznie „strefy bezpieczeństwa”. Dlaczego? Cóż, wedle tej teorii Rosja taka po prostu jest. Ot, niektóre państwa szanują międzynarodowo uznane granice, Rosja jednak ma akurat to do siebie, że nie musi tego robić. Jedni granice otwierają, Rosja przekracza je czołgami. Jedni chronią prawa mniejszości, Rosja odmawia prawa do tożsamości narodowej 45 milionom Ukraińców. Jeśli się uzna tę logikę, to „pokojowe” pomysły Trumpa mogą się jawić jako całkiem racjonalne. Skoro Rosja i tak taka jest, lepiej przerwać wojnę jak najszybciej. Dać jej to, czego chce. Zadziwiająco rzadko zadaje się przy tym pytanie: „Czego Rosja właściwie chce?”. Albo: „Skąd mamy pewność, że chce tylko Ukrainy?”. A także: „Dlaczego wszyscy mają się dostosowywać do widzimisię Putina, ale od Putina nie oczekuje się dostosowania się do praw człowieka i uznanych międzynarodowo granic państw?”. Treść rosyjskich żądań z grudnia 2021 roku wskazuje, że apetyt Kremla jest dużo większy. I obejmuje także Polskę21.
Kluczowe wydaje się być założenie, że Putin jest racjonalnym przywódcą, pozbawionym emocjonalnych uniesień twardzielem, który na chłodno realizuje swoje cele. Założenie cokolwiek wątpliwe w świetle choćby jego pseudohistorycznych elaboratów o świętej jedności narodu rosyjsko-ukraińskiego22. A także w zupełnym oderwaniu od takich drobiazgów jak prawo międzynarodowe, integralność terytorialna państw, konwencje wojenne czy prawo narodów do samostanowienia albo wręcz istnienia. Wątpliwym także w świetle tego, czy Ukraińcy sami nie zechcieliby zdecydować o integracji z NATO, co chyba w ogóle nie obchodzi wyznawców „racjonalnego pokoju”, którzy za to z wielką troską i zrozumieniem odnoszą się do żądań dotyczących nienaruszalności rosyjskiej strefy wpływów. Idąc ich tokiem rozumowania, Polska i okoliczne państwa również nie powinny były wchodzić do NATO. W końcu my też przez dekady znajdowaliśmy się w rosyjskiej „strefie wpływów”.
Gdyby czarny scenariusz odcięcia wsparcia dla Ukrainy się ziścił, Trump de facto pokazałby Putinowi, że ten może siłowo przesuwać granice „ruskiego miru” w Europie wedle własnego uznania, musi tylko wziąć zachodnich liderów na zmęczenie. Do podobnych wniosków, na przykład w kwestii Tajwanu, mogliby wtedy dojść Chińczycy, będący jakoby głównym zmartwieniem Trumpa. To niezwykle niebezpieczna wiadomość dla Polski i innych krajów regionu. W skrajnym przypadku, to znaczy upadku państwa ukraińskiego i zajęcia znacznej części jego terytorium przez Rosję, Polska musiałaby się zmagać z kolejnymi falami uchodźców i działaniami hybrydowymi na granicy z Białorusią, a do tego przeznaczać nadprogramowe setki miliardów złotych na zbrojenia. Biorąc pod uwagę, jakie emocje wywołała zeszłoroczna zapowiedź Donalda Tuska wydania ledwie 10 miliardów (i to na przestrzeni kilku lat!) na szkieletowy system obrony w północno-wschodniej Polsce, można sobie tylko wyobrazić polityczne konsekwencje wielokrotnie większych wydatków w przyszłości. A byłyby one konieczne.
Chcielibyśmy w tym miejscu zwrócić również uwagę na głęboką sprzeczność w rozumowaniu zwolenników Trumpowego „racjonalnego pacyfizmu”. Z jednej strony straszą oni bowiem widmem eskalacji. Powielają radzieckie jeszcze mity o rzekomo niewyczerpanych zasobach sprzętowych i ludzkich, których Rosja w końcu użyje, jeśli tylko się ją zdenerwuje. Wobec tego, uważają zwolennicy, należy natychmiast przerwać dostawy sprzętu dla Ukrainy, by nie doprowadzić do brutalniejszej odpowiedzi Kremla, z opcją nuklearną włącznie. Przez prawie trzy lata konfliktu w Ukrainie te rzekomo nieprzekraczalne czerwone linie, którymi straszył Kreml, były systematycznie przekraczane – wymieńmy je chronologicznie: dostawy sprzętu, dostawy ciężkiego sprzętu, dostawy rakiet typu HIMARS, dostawy zachodnich wozów bojowych, dostawy F-16, użycie zachodniego sprzętu w obwodzie kurskim – za żadnym razem nie wywołując eskalacji ze strony Rosji. Niektórych jednak nie zniechęca to przed snuciem fantastycznych wizji wybuchu III wojny światowej, w której cudownie ozdrowiała rosyjska armia bez problemu anektuje Polskę czy państwa bałtyckie, tocząc z Amerykanami równe starcie nuklearne. Co ciekawe, w tych opowieściach zadziwiająco często powtarza się motyw zachodniej zdrady, powtórki 1939 roku, a także popularna w kręgach prorosyjskich teza o Polsce jako „zderzaku geostrategicznym Anglosasów”23.
Z drugiej strony ci sami publicyści krytykują, poniekąd słusznie, administrację Bidena za niewystarczające wspieranie Ukrainy, twierdząc, że Trump by do tego nie dopuścił i od początku odpowiednio zaopatrzył Kijów w broń. Ale przecież dostarczanie broni ma grozić eskalacją, przed którą sami przestrzegają.
Dodatkowy paradoks polega na tym, że zachodni liderzy naprawdę nie dostarczyli Ukrainie tyle sprzętu, ile mogli, bo rzeczywiście bali się eskalacji i niekontrolowanego rozpadu ośmieszonej porażką Rosji. W przypadku administracji Bidena natomiast dużą rolę grała także postawa reprezentujących mniej więcej połowę Amerykanów i posiadających większość w Izbie Reprezentantów (od jesieni 2022) republikanów. Przełóżmy to na warunki polskie. Możemy sobie wyobrazić, że wiosną 2022 roku rząd Prawa i Sprawiedliwości miałby znacznie większy problem z przekazaniem Ukrainie czołgów, gdyby w opozycyjnej wtedy Koalicji Obywatelskiej była silna frakcja antyukraińska, a Donald Tusk opowiadałby zapożyczone z rosyjskiej propagandy antyukraińskie bzdury na temat wojny. W realiach sondażowego remisu i zbliżających się wyborów Kaczyński mógłby zrezygnować z pomocy, by nie stracić poparcia swojego elektoratu. Wygląda więc na to, że decyzje Bidena przynajmniej po części spowodowane były presją ze strony trumpistów, którzy następnie zaczęli go krytykować za to, że je podjął. Republikanie zarzucali administracji Bidena „wykrwawianie” Ukrainy w imię realizacji cynicznego amerykańskiego interesu. Jednocześnie postulują uprawianie polityki zagranicznej zorientowanej właśnie na cynicznie pojmowany amerykański interes
Warto też pamiętać, że Trumpowi i jego ludziom często zdarza się mówić o Ukrainie w sposób spójny z rosyjską propagandą. Wiosną 2014 roku podczas konferencji amerykańskich konserwatystów CPAC Trump wyraził podziw dla sprytu, jakim Putin wykazał się przy okazji aneksji Krymu, a także przewidywał, że cała Ukraina „wkrótce upadnie”24. Dwa lata później kwestionował krytykę aneksji półwyspu, argumentując, że „z tego, co słyszał, mieszkańcy Krymu wolą być w Rosji”25. Podważał też rosyjską odpowiedzialność za zestrzelenie malezyjskiego samolotu nad Donbasem. I to rok po incydencie, gdy nikt nie miał co do niej wątpliwości26. Jeśli zaś wierzyć jego byłej doradczyni Fionie Hill, Trump, będąc już prezydentem, uważał, że Ukraina jest częścią Rosji, i nie mógł się nadziwić, że to niepodległe państwo27. Pogląd ten jest z pewnością bliski sercu Putina, który od dawna powtarza, że Ukrainy nie ma i być nie może.
W trakcie kampanii w 2024 roku Trump starannie unikał odpowiedzi na pytanie, kto według niego powinien wygrać wojnę28. Nie stronił za to od ostrej krytyki Ukrainy. Podczas wrześniowego wiecu w Indianie nazwał Zełenskiego „najlepszym handlowcem na świecie” i dodał: „za każdym razem, gdy przyjeżdża do naszego kraju, wraca z 60 miliardami”29. Dwa tygodnie przed wyborami udzielił z kolei wywiadu, w którym stwierdził, że Zełenski „nie powinien był pozwolić na rozpoczęcie tej wojny”30. Natomiast tydzień po wyborach Elon Musk, już wytypowany na członka przyszłej prezydenckiej administracji, udostępnił film, na którym znany z „rozumienia Rosji” ekonomista Jeffrey Sachs opowiada, że Stany Zjednoczone i NATO sprowokowały wojnę – jest to teza zbieżna z rosyjską propagandą w niemal stu procentach. „Interesujące”, skomentował to Musk w tweecie, który dotarł do prawie 50 milionów odbiorców31.
Po drugim zwycięstwie wyborczym Trumpa antyukraińskie treści nadal płynęły z jego otoczenia. Syn Trumpa, Donald Junior, w pewnym momencie zamieścił w sieci filmik, w którym nazwał amerykańską pomoc „zasiłkiem”32. Wspomniany już Elon Musk wyśmiewał Wołodymyra Zełenskiego, który w jednym z wywiadów powiedział, że Amerykanie nie mogą zmusić Ukrainy do negocjacji33. W innym tweecie stwierdził, że niedługo skończy się bezsensowne zabijanie oraz że minął czas „czerpiących zyski podżegaczy wojennych”34. O tym, że Musk będzie miał istotny wpływ na amerykańską politykę zagraniczną, może świadczyć choćby to, że w trakcie swojej pierwszej rozmowy telefonicznej z Zełenskim Trump przekazał miliarderowi słuchawkę35. Musk towarzyszył także Trumpowi w trakcie rozmów z Zełenskim i innymi liderami w Paryżu na początku grudnia 2024 roku36.
W 2024 roku do peletonu dołączył także J.D. Vance, którego Trump namaścił na swojego wiceprezydenta. Vance już w lutym 2022 roku oznajmił: „Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, co się stanie z Ukrainą”37. Rok później w wywiadzie dla byłego doradcy Trumpa (uważanego często za twórcę strategii ruchu MAGA) Steve’a Bannona powiedział z kolei: „Jesteśmy w plecy o, lekko licząc, pół biliona dolarów przez konflikt w Ukrainie… Czemu? Żeby któryś z ministrów Zełenskiego kupił sobie większy jacht?”38 – co jest narracją wymyśloną przez rosyjski aparat dezinformacyjny, dobrze rezonującą wśród radykalnych republikanów. Później, podczas przemówienia w Heritage Foundation, Vance stwierdził, że Ukraina ma „najbardziej skorumpowany rząd i przywództwo w Europie, a być może na świecie”39 – co nie jest prawdą, choć Ukraina w rankingach korupcji rzeczywiście wypada źle (104 miejsce na 180 państw). Gdy Pentagon napisał w raporcie, że pomylił się w ilości sprzętu o wartości miliarda dolarów, Vance opisał to w senackiej notatce tak, jakby to Ukraińcy celowo tę broń ukryli, a w domyśle: rozkradli. Twierdził też, że pakiety pomocowe uderzają w amerykańską gospodarkę, choć większość pieniędzy trafia właśnie do niej, bo nad Dniepr wysyłany jest ich ekwiwalent w sprzęcie40, 41. Warto pamiętać, że w razie kłopotów zdrowotnych lub śmierci 78-letniego Trumpa, to Vance zostanie następnym prezydentem USA.
We wrześniu 2024 roku Vance powiedział w wywiadzie, że „konflikt trwa, bo zarabiają na nim amerykańskie firmy zbrojeniowe i instytucje finansowe”, wpisując się w narracje zdejmujące odpowiedzialność z Rosji. Stwierdził, że Trump posadzi przy stole Rosjan, Ukraińców i Europejczyków i nakaże im „zrozumieć, na czym polega porozumienie pokojowe”, tak jakby wszystkie trzy strony były równie odpowiedzialne za trwanie konfliktu. Wreszcie naszkicował „plan pokojowy”, który zakłada ustalenie nowej granicy wzdłuż obecnie istniejącej linii frontu i zagwarantowanie Rosji, że „Ukraina nie dołączy do NATO ani żadnego sojuszu tego typu”. Ukraina zatem miałaby być neutralnym państwem buforowym, które nigdy nie mogłoby wejść w żaden sojusz obronny, choćby chcieli tego wszyscy jej obywatele. Czyli niemal dokładnie takim państwem, jakim ją widzi Rosja42.
Vance nie określił, kto miałby pilnować utworzonej wzdłuż nowej granicy „strefy zdemilitaryzowanej” ani jakie właściwie terytoria by ona obejmowała (de facto na linii frontu leży na przykład obwodowy Chersoń). Nie wyjaśnił też, w jaki sposób ten plan pokojowy uniemożliwiłby kolejną rosyjską agresję. Rosja przecież próbowała oderwać od Ukrainy Krym już w latach 90.43, 44. Przez lata konsekwentnie podburzała ludność półwyspu przeciwko Kijowowi45. Następnie złamała własne gwarancje integralności dla Ukrainy, zapisane w Memorandum budapeszteńskim, atakując ją w 2014 roku. Przez kolejne lata notorycznie łamała porozumienia mińskie, przeprowadzając przeciwko Ukrainie potężne cyberataki. Wreszcie w 2022 roku rozpoczęła się najbrutalniejsza od 1945 roku wojna na kontynencie europejskim. Doświadczenia ponad 30 lat rosyjskiej agresywnej polityki wobec Ukrainy każą przypuszczać, że proponowany przez Vance’a i Trumpa „pokój” byłby bardzo chwiejny. Rosja w każdej chwili mogłaby stwierdzić, że Ukraina naruszyła swój neutralny status. Dokładnie tak Putin tłumaczy dziś swoje działania z 2014 i 2022 roku.
Choć wypowiedź Vance’a była niekonkretna i niepokojąco zbieżna z żądaniami Kremla, przez długi czas pozostawała jedynym szkicem pokoju, jaki wyszedł z otoczenia Trumpa. W grudniu 2024 roku Trump mianował swoim specjalnym wysłannikiem do sprawy Ukrainy i Rosji emerytowanego generała Keitha Kellogga. Kellog jest współautorem raportu, w którym stwierdzono, że Stany Zjednoczone powinny zbroić Ukrainę, tylko jeśli ta usiądzie do stołu negocjacyjnego z Putinem46. Nominacja Kellogga daje pewną nadzieję, że ustępstwa na rzecz Rosji nie będą zbyt dalekie. Pytanie tylko, jaką będzie miał sprawczość. I jaki cel narzuci mu Trump.
O to, jakiego pokoju może chcieć Donald Trump, zapytaliśmy Magdalenę Górnicką-Partykę, ekspertkę od wizerunku politycznego i amerykańskich wyborów, a także autorkę podkastu Stan Wyborczy.
– Donald Trump nie chce być prezydentem przegranej sprawy, a ponieważ jego zdaniem Ukraina nie ma szans na militarne zwycięstwo nad Rosją, nie będzie poświęcał dla niej pieniędzy amerykańskich podatników. Jak każda inwestycja, i ta musi przynieść korzyści, na dodatek w krótkim czasie. Dlatego w kontekście Ukrainy Trump poprze tylko takie rozwiązanie, które będzie można ogłosić w USA zwycięstwem – Amerykanom nie zrobi różnicy, ile terytorium odda Ukraina, czy ograniczy się jej wejście do NATO ani jak niestabilnym państwem się stanie. Byleby podatnicy nie musieli płacić „najlepszemu handlowcowi na świecie”. Jego polityka zagraniczna wydaje się odwróceniem tradycyjnej polityki zagranicznej republikanów – bo nie ma w niej ideowości innej niż „America First”. Nie ma haseł o wolności, demokracji, równości – to wszystko hasła z programu kampanii Kamali Harris, a przecież równie dobrze mogłyby się znaleźć w programie polityki zagranicznej Busha lub Reagana.
Wszystko to wygląda bardzo niebezpiecznie. Ale wojna nam nie grozi, mówią niektórzy, przecież Polska i kraje bałtyckie są członkami NATO. W żadnym wypadku nie kwestionujemy gotowości Sojuszu do obrony swoich członków. Zwracamy natomiast uwagę, że poglądy Trumpa na samo NATO można w najlepszym razie określić mianem „niepewnych”. Trump miał wielokrotnie mówić swoim ludziom, że nie widzi sensu istnienia Sojuszu i że chciałby go opuścić47. Często kwestionował amerykańską pomoc dla członków, którzy „nie płacą wystarczająco dużo”, co nawet mimo rosnących wydatków na zbrojenia nadal oznacza przynajmniej kilka państw członkowskich48, 49, 50. Ten argument jest często przedstawiany jako dowód na zdrowy rozsądek Trumpa, który chce po prostu uczciwej zapłaty za amerykańską ochronę. W rzeczywistości jednak to dowód na jego niezrozumienie, czym jest NATO. Traktat założycielski Sojuszu nic nie mówi o tym, jaki odsetek PKB należy przeznaczać na zbrojenia. Od takich wydatków nie jest też uzależniony artykuł 5, leżący u podstaw całej organizacji.
Państwa członkowskie dobrowolnie zobowiązały się przeznaczać 2% PKB na własną obronność, nie na płatną protekcję ze strony USA. I choć niewywiązywanie się z tego obowiązku uznajemy za głupie i niebezpieczne, w żaden sposób nie podważa to istoty Sojuszu jako takiego. Trump jednak celowo buduje w swoich wyborcach przekonanie, że wydatki zbrojeniowe państw NATO płyną bezpośrednio do amerykańskiego budżetu i że niewypełnienie zobowiązania o 2% PKB na obronność jest okradaniem ich kraju. To, czy kłamie świadomie, ma znaczenie marginalne, bo jego elektorat i tak właśnie w taki sposób to interpretuje.
Retoryka ta nie zniknęła po wygranej reelekcji. W grudniowym wywiadzie dla NBC Trump powiedział, że „absolutnie rozważy wyjście z NATO”, jeśli europejskie państwa nie będą „płacić swoich rachunków”51. A żeby jeszcze skomplikować sprawę, w sierpniu 2024 roku, gdy większość państw NATO spełniała już zobowiązanie 2%, Trump nazwał to „złodziejstwem stulecia” i zażądał 3%. Z kolei w październikowym wywiadzie z Michałem Rachoniem z PiS-owskiej stacji TV Republika podniósł stawkę do 4%52, a w grudniu 2024 roku „Financial Times” doniósł, że Trump żąda już 5%53. Żądanie powtórzył w styczniu 2025 roku, dodatkowo kierując mgliste groźby użycia siły w celu przejęcia… Grenlandii i Kanału Panamskiego54. Przecież z tak niestabilnym człowiekiem nie da się opracować żadnego planu. Argument, jakoby była to tylko retoryka pisana pod aktualne wybory, nie znajduje uzasadnienia w faktach. Trump bowiem postulował to samo już w 1987 roku55, o czym informujemy szczegółowo w rozdziale drugim.
Można próbować argumentować, że to tylko strategia negocjacyjna mająca zmusić europejskie państwa do wzięcia większej odpowiedzialności za swoje bezpieczeństwo. O ile zgadzamy się, że w świetle rosyjskiej agresji na Ukrainę, Europa powinna tak właśnie zrobić, o tyle uważamy, że nie da się tego zrealizować w trakcie drugiej kadencji Trumpa. Może zatem dojść do sytuacji, w której Amerykanie obetną pomoc wojskową dla Ukrainy i radykalnie ograniczą swoją obecność militarną na Starym Kontynencie, a Europejczycy nie zdążą jej jeszcze zastąpić swoją. W efekcie, Europa zostanie prawie bezbronna.
Trump może i nie wyprowadzi Stanów Zjednoczonych z NATO (o tym, dlaczego tylko „może”, dalej), choć jako prezydent miał wielokrotnie zgłaszać taką chęć swoim doradcom56. Sprawę utrudni mu fakt, że w grudniu 2023 roku kongresmeni obu partii przegłosowali ustawę, która mu tego zabrania, co zresztą dobitnie pokazuje, że nawet republikanie są świadomi takiego ryzyka57. Mimo to Stany Zjednoczone pod rządami Trumpa nie muszą wychodzić z Sojuszu, by go sparaliżować. Mnożą się najrozmaitsze pytania. Jak Trump zinterpretuje artykuł 5. traktatu NATO? Co będzie rozumiał przez „działania, jakie [Strona] uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego”58? Czy zaangażuje się w obronę sojuszników w przypadku działań Moskwy niemających jeszcze charakteru wielkoskalowej wojny? Czy nie wycofa lub nie ograniczy amerykańskich sił na wschodniej flance, czyli także w Polsce? Czy nie ograniczy wsparcia kontrwywiadowczego? Ostatnie pytanie może się wydawać błahe, należy jednak pamiętać, że to właśnie dzięki amerykańskim służbom Europejczycy z wyprzedzeniem wiedzieli o planowanej inwazji Putina na Ukrainę. Tymczasem, według „Politico”, z otoczenia Trumpa wysyłane są jednoznaczne sygnały, że takie zawężenie współpracy jest planowane59. Podobnie zresztą jak pomysł ograniczenia amerykańskiej obecności w Europie tylko do sił powietrznych60.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że nominatką na stanowisko dyrektora National Intelligence, instytucji zwierzchniej wobec wszystkich amerykańskich agencji wywiadowczych, jest Tulsi Gabbard. Gabbard nie ma żadnego doświadczenia w pracy wywiadowczej ani administracyjnej. Jest za to znana ze słabości do rosyjskiej propagandy. Dwa dni po inwazji na Ukrainę Gabbard stwierdziła w wywiadzie dla Fox News, że Biden mógł w prosty sposób zapobiec kryzysowi – wystarczyło zagwarantować, że Ukraina nie wejdzie do NATO61. Optymizmem nie napawa też nominacja Pete’a Hegsetha na Sekretarza Obrony, czyli zwierzchnika ogromnych amerykańskich sił zbrojnych. Hegseth, podobnie jak Gabbard pozbawiony jakichkolwiek kompetencji koniecznych do piastowania takiego stanowiska, nadrabia religijnym zelotyzmem. A także radykalnymi poglądami, których nabrał po, jak sam to nazywa, „konwersji na Trumpa”. Zdaniem Hegsetha NATO „nie jest sojuszem, tylko porozumieniem obronnym dla Europy, opłacanym i gwarantowanym przez Stany Zjednoczone”. Polityk uważa ponadto, że „Europa sama pozwoliła się napaść” oraz że obrona naszego kontynentu „nie jest naszym [amerykańskim] problemem”. Poza tym głosi, że wrogie Stanom Zjednoczonym jest nawet ONZ62. Jakby tego było mało, szefem FBI ma zostać Kash Patel, który uważa, że amerykańskie pieniądze dla Ukrainy znikają w tajemniczych okolicznościach63. Warto dodać, że Patel jest tak lojalny wobec Trumpa, że opublikował nawet żenująco pochlebcze książeczki dla dzieci, w których czarodziej Kash pomaga królowi Donaldowi w jego zmaganiach z niecnymi działaniami Hillary Queenton i Comma-la-la-li64. To z pewnością gwarantuje obiektywną i zorientowaną na interes państwa pracę Biura.
Sprawa jest tym poważniejsza, że – abstrahując od poglądów Trumpa na samo NATO czy Rosję – Trump od dawna kultywuje w stosunkach międzynarodowych niezwykle krótkowzroczne podejście biznesowe. Relacje z państwami mają wyglądać jak bilateralne deale z Wall Street. Ja ci dam to, ty mi to i będziemy robić to, dopóki ktoś nie zaproponuje mi lepszych warunków. Takie podejście stoi niemal z definicji w sprzeczności z ideą istnienia ponadnarodowych sojuszy i organizmów gwarantujących ład i porządek. A także z długofalowym, strategicznym rozumowaniem w kategoriach bezpieczeństwa. To bardzo zła wiadomość dla mniejszych i słabszych sojuszników Ameryki, rodzi bowiem podejrzenie, że Trump biznesmen po prostu dogra zawsze nad ich głowami deal z innym mocarstwem. Oczywiście ich kosztem. Nie trzeba dodawać, o jakie mocarstwo w kontekście Europy Środkowej i Wschodniej może chodzić.
Paradoksalnie, to właśnie zwolennicy takiej „zdroworozsądkowej polityki” często otwarcie krytykują Niemcy za budowę gazociągów Nord Stream, niejako ponad głowami innych państw regionu. A czymże była ta inwestycja, jeśli nie właśnie bilateralnym, biznesowym dealem z najlepszym kontrahentem w okolicy, zawartym bez oglądania się na słabszych? Założenie, że w świecie według Trumpa to właśnie Polska – a nie Niemcy, Rosja czy same USA – jest jednym z dużych graczy, jest dość karkołomne.
Towarzysz Trump
W poprzednim rozdziale wskazaliśmy, że Trumpowi często zdarza się powielać kremlowską propagandę dotyczącą rosyjskiej agresji na Ukrainę. Taki właśnie jest cel rosyjskiej wojny informacyjnej – infekowanie swoim przekazem zachodnich liderów opinii, w tym polityków. W tym kontekście można by po prostu traktować zbieżne z rosyjskimi narracjami wypowiedzi Trumpa jako kolejne małe zwycięstwa aparatu propagandowego Kremla. Wzmocnione dodatkowo nienachalnym intelektem prezydenta, jego zaawansowanym narcyzmem i „zdroworozsądkowym” przekonaniem o swojej omnipotencji.
Problem zaczyna się robić poważniejszy, jeśli się spojrzy na relacje Trumpa i otaczających go ludzi z Rosjanami. Okazuje się wtedy, że Donald Trump z ustami pełnymi rosyjskiej propagandy nie pojawił się znikąd w 2015 roku, gdy oficjalnie ogłosił chęć kandydowania na urząd prezydenta. W rzeczywistości bowiem utrzymuje kontakty z rosyjskimi gangsterami, dyplomatami i oficerami służb już od czterdziestu lat. W tym rozdziale urządzimy więc krótką wycieczkę po tych kontaktach i pokażemy, że – jakkolwiek ta konstatacja może być przygnębiająca – Trump od dawna jest pod wpływem Rosjan. I że może być przez nich traktowany jako asset. Czyli cenny zasób, który można wykorzystać do swoich celów.
Powyższe zdanie, choć pewnie szokujące, nie jest bynajmniej wymysłem tylko nieprzychylnych Trumpowi dziennikarzy. Podziela je szereg wysoko postawionych ludzi z amerykańskich służb. Michael Morell, wieloletni analityk CIA, a przez trzy lata wiceszef Agencji, powiedział w 2016 roku, że „Putin zrekrutował Trumpa jako nieświadomego agenta Federacji Rosyjskiej”65. Alexander Vindman, były szef europejskiego wydziału amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego, nazwał z kolei Trumpa „pożytecznym idiotą i towarzyszem podróży” Putina66. Podobnego zdania jest Michael Hayden, szef CIA i NSA za prezydentów Clintona, Busha i Obamy, który przyznał, że „pożyteczny idiota” to bardzo trafne określenie Trumpa67. Dan Coats, szef National Intelligence już za prezydentury Trumpa, twierdził, że miał „głębokie podejrzenia”, iż Putin „miał coś na Trumpa”, choć brakło mu na to twardych dowodów wywiadowczych68. Oczywiście, wszyscy ci (i szereg innych) przedstawiciele amerykańskich służb mogą się mylić albo realizować swój polityczny interes. Trzeba jednak pamiętać, że wysuwanie tak poważnych oskarżeń przez ludzi na takich stanowiskach byłoby dla nich niezwykle ryzykowne i kompromitujące, gdyby oskarżenia te okazały się wyssane z palca. Niemniej zwracamy uwagę, że wrogim Trumpowi politykom i publicystom nie raz puszczały hamulce. W obiegu bez problemu znajdziemy rzucane lekką ręką narracje, że Trump jest rosyjskim agentem. Dość powiedzieć, że w trakcie ostatniej kampanii parlamentarnej w Polsce sugestie takie powtórzył także Donald Tusk, obecny premier69. Nie podzielamy takiego poglądu i uważamy, że jego uporczywe przytaczanie jest kontrproduktywne. Jednakże nie można zamykać oczu na fakt, że Trump przez lata utrzymywał bliskie stosunki biznesowe i towarzyskie z bardzo wieloma podejrzanymi Rosjanami. A także, że osiem lat temu Rosjanie aktywnie wpłynęli na amerykańskie wybory na jego korzyść. Sprawa relacji Trump–Rosja jest delikatna, ale to nie znaczy, że należy ją zignorować lub zadowolić się dającą komfort psychiczny odpowiedzią. Rozsądnie zatem byłoby się przyjrzeć dziwnym relacjom Trumpa z Rosją nieco bliżej, starając się przy tym zachować porządek chronologiczny.
Nie wiadomo, kiedy rosyjskie służby mogły się zainteresować Trumpem po raz pierwszy. Wiadomo za to, że już od 1977 roku pierwszą żoną Trumpa, pochodzącą z Czech Ivaną Zelníčkovą, interesowała się ówczesna czechosłowacka bezpieka Státní bezpečnost, w skrócie StB7071.Ojciec Ivany, Miloš, był konfidentem służby i regularnie donosił jej o swojej córce i zięciu. Gdy leciał na ich ślub, StB zatrzymało go na lotnisku, przeszukało bagaże i ostrzegło, że takie eskapady będą możliwe, tylko jeśli podejmie z nim współpracę. Podczas podróży Ivany do ojczyzny w kolejnych latach StB poświęcało jej „uwagę operacyjną” – oficer służby kilka razy kontrolnie się z nią spotkał. W archiwach zachował się zapis spotkania z 1988 roku, z którego wynika, że Trump już wtedy liczył na zwycięstwo w wyborach prezydenckich. StB w tamtych czasach blisko współpracowało z „wielkim bratem”, czyli KGB – obie służby podpisały stosowne porozumienia w 1972 i 1986 roku. To zbyt mało, by udowodnić, że Sowieci wiedzieli tyle samo, co ich czechosłowaccy koledzy, niemniej jest to istotny ślad, któremu w czeskich mediach poświęcono sporo miejsca po śmierci Ivany w 2022 roku72, 73.
Mniej więcej równolegle do zainteresowania StB Ivaną, bo w 1976 roku, Trump rozkręcił swój pierwszy duży biznes deweloperski. Kupił podupadły hotel Commodore w centrum Nowego Jorku, by przerobić go na ponownie działającą, ekskluzywną placówkę o nazwie The Hyatt Grand Central New York. W trakcie tej operacji Trump dokonał cokolwiek dziwnego zakupu: nabył dwieście zestawów telewizyjnych ze sklepu Joy-Lud Electronics przy Piątej Alei. Choć dokonywał takiego zakupu po raz pierwszy, odroczono mu zapłatę aż o 30 dni i zapłacił ostatniego dnia74.
Wybór sklepu był bardzo nietypowy, biorąc pod uwagę, że prowadzili go dwaj emigranci z ZSRR: Semion „Sam” Kislin i Tamir Sapir (Teimuraz Sepiaszwili). Obaj przyjechali do Stanów Zjednoczonych zaledwie chwilę wcześniej, rzekomo bez grosza przy duszy. I obaj już w latach 90. stali się niezwykle bogaci dzięki współpracy z rosyjskimi oligarchami piorącymi w amerykańskich bankach rosyjskie pieniądze. A także z rosyjską mafią, która od lat blisko współpracowała z radzieckimi, a potem rosyjskimi służbami. Założona przez Kislina firma Trans Commodities Inc. miała być, cytując raport FBI, „znana z prania milionów dolarów z Rosji do Nowego Jorku”75.
FBI twierdziło również, że Kislin był też związany z Wiaczesławem Iwankowem, brutalnym gangsterem, uważanym za jednego z najważniejszych „worów w zakonie”, czyli dosłownie z rosyjskiego: „złodziei w prawie” – bandytów posługujących się swoistym kodeksem honorowym i niezwykle respektowanych w rosyjskim świecie przestępczości zorganizowanej76. Iwankow, na polecenie „księgowego” mafii sołncewskiej Semiona Mogilewicza (który wykupił go z gułagu dokładnie w tym celu), miał „zaprowadzić porządek” w świecie rosyjskiej mafii w Stanach. I robił to, mieszkając w Trump Tower w Nowym Jorku.
Wracając do 1976 roku: sklep Kislina i Sapira – wtedy jeszcze nie oligarchów – obsługiwał przede wszystkim gości z ZSRR: dyplomatów, naukowców i każdego, kto dostał wizę do kapitalistycznego raju, miał twardą walutę oraz mógł sprowadzić niedostępną w domu elektronikę, po czym sprzedać ją z kosmiczną przebitką. Nie potrzeba wielkiej wyobraźni, by się domyślić, że taka placówka musiała budzić zainteresowanie radzieckich służb. Według Craiga Ungera, amerykańskiego dziennikarza i autora kilku książek poświęconych Donaldowi Trumpowi, sklep Kislina i Sapira był w rzeczywistości kontrolowany przez KGB77. Teza ta brzmi dość prawdopodobnie, jednakże brak na nią jednoznacznych dowodów. W dużej mierze opiera się ona na wywodach byłego oficera KGB Jurija Szwieca, który stracił swoją wiarygodność po rosyjskiej inwazji na Ukrainę78. Niezależnie od tego faktem jest, że Kislin i Sapir w krótkim czasie wyrośli na oligarchów mających liczne powiązania z rosyjską mafią. Przez kolejne lata obaj stanowili ogniwo łączące Trumpa i jego otoczenie z Rosjanami. A właściwie jedno z ogniw.
W następnej dekadzie Kislin, nagle niezwykle bogaty, inwestujący w dawnej ojczyźnie setki milionów dolarów, zaczął udzielać wielomilionowych kredytów na zakup ekskluzywnych lokali w apartamentowcach Trumpa. Wśród nabywców nie zabrakło ludzi związanych z rosyjską mafią i służbami, którzy kupowali je poprzez offshore’owe firmy zarejestrowane w rajach podatkowych, ukrywając dzięki temu swoją tożsamość (Trump był jednym z dwóch deweloperów w Nowym Jorku, którzy dawali taką możliwość). Tylko tych znanych z nazwiska, powiązanych z mafią lub służbami ludzi było trzynaścioro.
Prawdopodobnie pierwszym takim kupcem był David Bogatin, jeden z czołowych przedstawicieli rosyjskiej mafii w Nowym Jorku. Bogatin osobiście kupił od Trumpa pięć apartamentów (oczywiście płacąc gotówką), by ukrywać w nich i prać dzięki nim dziesiątki milionów dolarów. Środki pozyskał z niezapłaconych podatków za paliwo, co było sednem niesławnego wielkiego przekrętu paliwowego, znanego jako „Red Daisy Scam”79. Inni, jak tercet w składzie: Anatolij Gołubczik, Wadim Trinczer i Michael Sall, także prali dziesiątki milionów dolarów, i robili to wprost z apartamentu Trinczera, położonego trzy piętra pod penthouse’em samego Trumpa. Jeszcze innym właścicielem apartamentu był wspomniany Wiaczesław Iwankow, który ukrywał się w mieszkaniu przed FBI (tam też go ostatecznie aresztowano w 1995 roku), w międzyczasie regularnie bywając w kasynie Trumpa w Atlantic City 80, 81, 82, 83, 84, 85. Warto pamiętać, że przynajmniej od połowy lat 80. rosyjską (radziecką) mafię należy traktować jako podporządkowaną rosyjskim służbom.
W latach 80., już po zakupie u Kislina i z Bogatinem piorącym pieniądze w Trump Tower, przyszły 45. i 47. prezydent znalazł jeszcze jeden kanał komunikacji z Rosjanami. I to nie byle jakimi: Donald Trump spotkał się z nowo mianowanym ambasadorem ZSRR Jurijem Dubininem, Natalią, jego córką i prawdopodobnie oficerką KGB, oraz jeszcze jednym radzieckim dyplomatą (a później ambasadorem przy ONZ) Witalijem Czurkinem. Jak pisze sam Trump, jesienią widział się z nimi na imprezie towarzyskiej, w trakcie której ambasador roztoczył przed nim wizję biznesowych podbojów: „Od słowa do słowa i nagle rozmawiałem o zbudowaniu wielkiego i luksusowego hotelu naprzeciwko Kremla, we współpracy z radzieckim rządem”86.
Podatny na komplementy Trump musiał dobrze rokować, skoro w styczniu 1987 roku Dubinin, przypomnijmy: radziecki ambasador, wysłał mu list z zaproszeniem do Moskwy w celu omówienia budowy hotelu. Ze strony radzieckiej partnerem miała być ściśle podporządkowana służbom agencja Goscomintourist. Trump oczywiście się zgodził i 4 lipca 1987 roku pojechał do Moskwy z żoną Ivaną87, 88.
ZSRR przez lata zapraszał do siebie zagranicznych gości, by ich werbować, także przy użyciu kompromatów, wśród których znajdowały się nawet nagrania dokumentujące kontakty seksualne z podstawionymi oficerkami KGB lub GRU. Żadna metoda nie była zła, o ile pozwalała zmanipulować lub zrekrutować ofiarę. Trump, który zarówno wtedy, jak i lata później z zachwytem opisywał piękno Moskwy i zapał, z jakim radzieccy towarzysze parli do zawarcia umowy, najwidoczniej był tego kompletnie nieświadomy. I choć wówczas z planów budowy Trump Tower w Moskwie nic nie wyszło, Donald Trump nagle odkrył w sobie instynkt polityczny. Zapragnął zostać prezydentem.
Niedługo po powrocie z Moskwy zaczął przygotowania do startu w wyborach. Mike Dunbar, weteran republikańskich kampanii, oznajmił „New York Timesowi”, że zbiera podpisy pod jego kandydaturą89. Kilka dni później, jeszcze w lipcu, informacja o starcie Trumpa pojawiła się na łamach kontrowersyjnego pisma „Executive Intelligence Review”, założonego przez znanego radykała i kolekcjonera teorii spiskowych Lyndona LaRouche’a. W tekście wprost stwierdzono, że kandydatura ta jest dobrze przyjmowana na Kremlu:
Sowieci podobno ciepło patrzą na potencjalną kandydaturę prezydencką Donalda Trumpa, dewelopera z Nowego Jorku, który zgromadził fortunę dzięki spekulacjom na nieruchomościach […]. W lipcu Trump odbył opłaconą mu z góry w całości podróż do Związku Radzieckiego, by dyskutować o budowie luksusowych hoteli. Sowieci „pięknie mnie traktowali” – powiedział dziennikarzom. „Rząd chciałby, żebym zbudował duży hotel w Moskwie, w stylu i jakości Trump Tower90.
O ile do tej pory można było uważać korelację pomiędzy nagłą kampanią prezydencką Trumpa a jego podróżą do Moskwy za niefortunny zbieg okoliczności, o tyle wątpliwości te musiały zostać rozwiane na początku września 1987 roku, gdy Donald Trump właściwie ogłosił swój program polityczny. Trump wykupił wówczas za prawie 100 tysięcy dolarów okładki w trzech dużych amerykańskich gazetach: „Boston Globe”, „Washington Post” i „New York Times”. Opłacone przez niego strony tytułowe miały charakter listu do Amerykanów, w rzeczywistości zaś był to manifest polityczny nawołujący do radykalnego odwrócenia amerykańskich sojuszy, porzucenia „wykorzystujących Stany Zjednoczone” sojuszników, takich jak Japonia, oraz zrezygnowania z amerykańskich interesów w rejonie Zatoki Perskiej. Nietrudno się zorientować, że realizacja takich postulatów uderzałaby w amerykańskie bezpieczeństwo, za to ucieszyłaby Związek Radziecki91.
W październiku Mike Dunbar zorganizował dla Trumpa wiec wyborczy pełen dziennikarzy w Rotary Club w Portsmouth, obowiązkowym przystanku dla wszystkich kandydatów, gdzie przed gronem pięciuset osób polityk powtórzył: „Nasi sojusznicy nas naciągają na prawo i lewo. Znają nas jak cholera. Czy mówią »dziękuję«? Czy nas lubią? Nieszczególnie”92. Następnie zasugerował, by Stany Zjednoczone zaatakowały Iran i odebrały od swoich niewdzięcznych sojuszników 200 miliardów dolarów (dziś to ponad 550 miliardów)93. Przypominamy, że ciągle trwała też zimna wojna. Prawie wszystkie ówczesne państwa Sojuszu solidarnie wydawały na obronność ponad 2% PKB, z europejską średnią na poziomie 2,6%94.
Wyobraźmy sobie, że analogiczna historia przydarza się dziś komuś podobnemu do Trumpa. Wyobraźmy sobie zajętego tylko swoim biznesem dewelopera miliardera, który nagle zostaje osobiście zaproszony do Rosji przez rosyjskiego ambasadora, wabiony perspektywą doskonałej inwestycji. Podróż organizują mu rosyjscy dyplomaci z pomocą podległej Kremlowi i służbom instytucji. Na miejscu deweloper przyjmowany jest niemal po królewsku, pozwala mu się udzielać wywiadów o pięknie Moskwy i doskonale zapowiadającej się biznesowej współpracy z rosyjskim rządem. Po powrocie równie nagle, jak został zaproszony, zaczyna się interesować wielką polityką i odkrywa w sobie pragnienie, by zostać prezydentem. I choć nie ma nic ciekawego do powiedzenia na temat podatków, ochrony zdrowia, ubezpieczeń socjalnych, prawa pracy, budowy kolei ani administracji państwowej, ni stąd, ni zowąd ogłasza się rewolucyjnym ekspertem od stosunków międzynarodowych. I publikuje manifest pełen postulatów, o których w najlepszym razie można by powiedzieć, że są głupie. Postulatów, których realizacja dziwnym trafem jest na rękę Rosji. Wyjaśnienie, że zostały zainspirowane dziwną podróżą dewelopera do Moskwy, ciśnie się wszystkim na usta samo.
Gdy podobne podróże w ostatnich latach odbywało liczne grono prorosyjskich polityków z różnych europejskich krajów, a potem powielało tezy żywcem wyjęte z rosyjskiej propagandy, nikt rozsądny nie miał wątpliwości, że politycy ci byli pod wpływem Rosjan lub zostali przez nich zmanipulowani. A przecież wśród nich były także urzędujące głowy państw (jak Viktor Orbán) czy mający realne szanse kandydaci do najwyższych urzędów (jak Marine Le Pen). Tymczasem mało kto dziś pamięta, że Trump zrobił to samo jeszcze w czasach radzieckich.
To jednak dopiero początek.
W latach 90. Donald Trump popadł w poważne kłopoty finansowe. Inwestycje, które poczynił w Atlantic City, się nie powiodły. Jego kasyna nie przynosiły zysków. Mimo desperackiej pomocy ojca, który wykupił w kasynie Taj Mahal żetony warte ponad 3 miliony dolarów i ich nie użył (de facto po prostu dał pieniądze lokalowi), kolejne inwestycje bankrutowały jedna po drugiej: Taj Mahal w 1991 roku, Trump Plaza i Trump Castle w 1992. Łącznie przyszły prezydent stracił trzy kasyna i hotel, a także samolot i swój ukochany jacht. Sytuacja wyglądała naprawdę źle95, 96.
W krytycznym momencie Trump był zadłużony na 3,2 miliarda dolarów97. Stracił zdolność kredytową w amerykańskich bankach i nie był w stanie uruchomić żadnej nowej inwestycji deweloperskiej. I nagle, mniej więcej po roku 1996, znowu zaczął szastać pieniędzmi i kupować warte dziesiątki milionów dolarów nieruchomości, posiadłości i pola golfowe za gotówkę. By zrozumieć, co się wtedy stało, musimy na chwilę wrócić do dziwnego zakupu telewizorów z 1976 roku.
Jak wspomnieliśmy, właścicielami sklepu, a prawdopodobnie także dziupli KGB, w którym Trump zaopatrzył swój hotel The Hyatt Grand Central New York w telewizory, byli dwaj imigranci z ZSRR: Semion Kislin i Temur Sapir. Wtedy biedni dorobkiewicze, 20 lat później – liczący się oligarchowie obracający setkami milionów dolarów, powiązani na wiele sposobów z rosyjskimi służbami i mafią (czyli także służbami). Gdy w 1999 roku Trump, mający ponownie płynność finansową, zaczął budować Trump World Tower na Manhattanie, to właśnie Kislin pośredniczył w sprzedaży apartamentów w tym budynku. Jedna trzecia lokali na najdroższych piętrach trafiła albo do Rosjan, albo do offshore’owych spółek z obszaru postsowieckiego98.
Dolly Lenz, agentka nieruchomości z Nowego Jorku, powiedziała, że sprzedała Rosjanom około 65 lokali w World Tower99, i dodała: „Miałam w Moskwie kontakty, które szukały inwestycji w Stanach Zjednoczonych. […] Wszyscy chcieli poznać Donalda. Byli bardzo przyjacielscy”100. Podobnie rzecz się miała na Florydzie, gdzie Trump nie tyle budował apartamentowce, ile udzielał im licencji, żeby mogły funkcjonować pod jego szyldem, i zarabiał miliony bez wykonywania żadnej pracy i praktycznie bez ponoszenia ryzyka. Dziesiątki lokali w obrandowanych nazwiskiem Trumpa budynkach sprzedał Rosjanom pośrednik Ilja Reznik. Gil Dezer, którego firma fizycznie stawiała Trumpowe apartamentowce, także twierdził, że Rosjanie kochali tę markę. Kolejny pośrednik, José Lima, szacował zaś, że aż jedna trzecia z 500 apartamentów marki Trumpa w Sunny Isles została sprzedana Rosjanom101, 102.
Wszyscy nabywcy musieli być majętnymi ludźmi, bo lokale kosztowały po kilka milionów dolarów. Większość kupujących ukrywała jednak swoją tożsamość lub tożsamość prawdziwych właścicieli lokali za siatką zarejestrowanych w rajach podatkowych firm. W rzeczywistości bogatych Rosjan mogło być więc znacznie, znacznie więcej. Niektórzy kupowali lokale tylko po to, by wyprać w ten sposób pieniądze. Poza wspomnianym już Bogatinem byli to choćby członkowie tak zwanego gambling ring – grupy rozbitej przez policję w jej apartamencie w Trump Tower, dawniej należącym do samego Trumpa (ten sprzedał go w 1994 roku oligarsze Olegowi Bojce, podwładnemu Borysa Jelcyna)103. Ponad 30 członków gambling ring poszło siedzieć za wypranie 100 milionów dolarów. Jednym z nich był pochodzący z Uzbekistanu mafijny boss i stary kumpel Mogilewicza Alimżan Tochtachunow, który uciekł z kraju, a w 2011 roku trafił nawet na listę TOP 10 poszukiwanych przez FBI104, 105.
W wielu zakupach, szczególnie w Nowym Jorku, pośredniczył Kislin. Przypomnijmy, że już wtedy od pięciu lat było wiadomo, że według FBI Kislin jest „członkiem/współpracownikiem” największego rosyjskiego syndykatu przestępczego w USA, kierowanego przez wspomnianego Iwankowa. Iwankowa, który mieszkał i został aresztowany w nowojorskiej Trump Tower przy Piątej Alei. Firma Kislina zatrudniała też między innymi braci Czernojów, Lwa i Michaiła, według Interpolu „podejrzanych o pranie pieniędzy, defraudację i zabójstwa na zlecenie”106. Mniej więcej równolegle Kislin wspierał finansowo Rudy’ego Giulianiego, późniejszego osobistego prawnika Trumpa, został też przez niego zatrudniony107.
Właściwie wszyscy badacze rosyjskiej przestępczości zorganizowanej zgadzają się, że od dawna jest ona zinfiltrowana przez rosyjskie służby. Pozostaje pod ścisłą kontrolą Kremla, podobnie jak pozostają pod nią nowobogaccy Rosjanie i oligarchowie. To, czy Trump był tego świadomy czy nie, nie ma większego znaczenia.
W międzyczasie, w listopadzie 1996 roku, Donald Trump wrócił do Moskwy, ponownie w celu dogadania budowy wieżowca. Po rosyjskiej stolicy oprowadzał go sam mer Jurij Łużkow, według agencji TASS zaś Trump miał wówczas negocjować budowę z wicemerem Władimirem Riesinem. I choć z inwestycji znowu nic nie wyszło, marzenie o zbudowaniu Trump Tower w Moskwie miało istotny wpływ na dalszy bieg wydarzeń108, 109. We wczesnych latach dwutysięcznych Trump bowiem zyskał nowego wielkiego partnera biznesowego, który oferował mu bajeczne warunki licencyjne. Była nim grupa inwestycyjna Bayrock.
Bayrock założyło trio oligarchów z Kazachstanu: Tevfik Arif, Aleksander Maszkiewicz i Patoch Szodijew. Trump wpadł w orbitę tercetu dzięki Temurowi Sapirowi. Ten biedny imigrant z radzieckiej Gruzji, który w 1976 razem z Kislinem sprzedał Trumpowi 200 telewizorów, również został oligarchą, robiącym wielomilionowe biznesy, i zapoznał aspirującego polityka z ludźmi kontrolującymi niemal cały kazachski rynek surowcowy (a w przypadku Arifa także mającymi w CV 17 lat pracy w radzieckim ministerstwie handlu). To Bayrock i Sapir Organization zbudowali apartamentowiec Trump SoHo i dali Trumpowi oszałamiające 18% udziałów tylko za użyczenie swojego nazwiska, ostatecznie wyciągając go w ten sposób z kryzysu finansowego. Oczywiście, i w tym hotelu, podobnie jak w innych miejscach, zamieszkali Rosjanie piorący pieniądze przez spółki w rajach podatkowych 110, 111.
W 2002 roku Bayrock przeniósł do Trump Tower swoje biuro i pracowników, głównie Rosjan. Grupa miała wiele do zaoferowania, więc Trump współpracował z nią w latach 2002–2009, aż do zawieszenia jej działalności. Jak sam zeznał potem przed sądem, imponowały mu koneksje Arifa oraz to, że oligarcha przyprowadzał mu potencjalnych rosyjskich inwestorów. „Bayrock znał ludzi, znał inwestorów”112 – powiedział wprost. Faktem jest, że poza Trump SoHo Bayrock współpracował z przyszłym prezydentem także przy szeregu innych inwestycji, cały czas dając mu ogromne pieniądze tylko za użyczanie nazwiska. Poza tym Bayrock szukał również lokalizacji pod Trumpowe nieruchomości w innych państwach, w tym w Polsce. Udało nam się znaleźć wizualizację przyszłego centrum Warszawy autorstwa architekta i prawicowego publicysty portalu Salon24 Roberta Maciejowskiego, na której rzeczywiście po wschodniej stronie Pałacu Kultury zostawiono miejsce dla „Trump Building”113.
Trump zaprzyjaźnił się nie tylko z Arifem, ale i z Sapirem, jego córką Ziną i zięciem Rotemem Rosenem. Zażyłość była tak duża, że w 2007 roku młoda para wyprawiła huczne wesele na 600 osób w Mar-a-Lago, rezydencji Trumpa na Florydzie114. Szczególna więź połączyła Trumpa także z menedżerem Bayrocka, niezwykle tajemniczym Felixem Saterem. Jego ojciec, Michaił Szeferowski, kolejny radziecki imigrant, współpracował z włoską, a możliwe, że i rosyjską mafią z Brighton Beach. Młody Felix, zresztą znajomy Trumpowego „załatwiacza” (fixera) Michaela Cohena, najpierw siedział w więzieniu za rozbój, potem rozkręcił wielką firmę zajmującą się pompowaniem spółek, spekulacjami i prawdopodobnie praniem pieniędzy, by ostatecznie przyznać się do oszukania inwestorów na przynajmniej 40 milionów dolarów115.
Poza tym przez wiele lat Sater utrzymywał skomplikowaną relację zarówno z rosyjskimi, jak i z amerykańskimi służbami, dla których okazjonalnie pracował. Często odwiedzał Moskwę, gdzie według jednego ze swoich wspólników miał się spotykać z wysoko postawionymi byłymi oficerami KGB. Równolegle pracował dla Bayrocka.
Choć Sater zdaje się koloryzować swój i tak już niecodzienny życiorys, nie ulega wątpliwości, że z pewnością miał dojścia do Kremla, choćby poprzez oligarchę Siergieja Połońskiego, dla którego pracował od 2007 roku116. Przez kolejne lata Sater wielokrotnie jeździł w imieniu Donalda do Moskwy. Także w roku 2006, gdy osobiście oprowadzał po Moskwie (podobno także po Kremlu) jego dzieci: Donalda Juniora i Ivankę. W ciągu następnego półtora roku Junior odbył aż sześć podróży do rosyjskiej stolicy.
Przez cały ten czas Sater i Trump, wbrew temu, co prezydent mówił później mediom, utrzymywali bliską relację i dobijali razem kolejnych biznesów. Co ciekawe, Trump zatrudnił Satera w Trump Organization w 2010 roku, trzy lata po tym, jak jego kryminalne działania wyszły na jaw117. Sater był też przez lata odpowiedzialny za wymarzony projekt Trump Tower w Moskwie i popychał go dla Trumpa podczas kolejnych podróży do rosyjskiej stolicy. A przynajmniej tak mu mówił118, 119, 120.
Faktem pozostaje też to, że dzięki współpracy z Bayrockiem Trump znowu stał się bogaty. W 2008 roku Donald Junior powiedział mediom: „Rosjanie stanowią całkiem nieproporcjonalną część naszych zasobów […]. Widzimy, jak dużo pieniędzy napływa z Rosji”121. Alan Lapidus, wieloletni architekt Trumpa, potwierdził, że po epoce kłopotów finansowych Trump „nie mógł znaleźć w Stanach Zjednoczonych nikogo, kto by mu cokolwiek pożyczył. Wszystko płynęło z Rosji. Jego związek z Rosją był silniejszy, niż mu się wydawało”122. W 2014 roku drugi syn Donalda, Eric, w rozmowie z dziennikarzami przyznał, że w dobie kryzysu ich organizacja „nie polega na amerykańskich bankach. Całe finansowanie ma z Rosji”123, 124.
Mniej więcej równocześnie w otoczeniu Trumpa pojawiła się jeszcze jedna nić łącząca go, być może najbardziej bezpośrednio, z Władimirem Putinem.
W 1999 roku, zaraz po objęciu urzędu premiera, Putin postanowił podporządkować sobie żydowską społeczność w Rosji. W tym celu stworzył Federację Gmin Żydowskich Rosji, którą oddał we władanie dwóm wiernym oligarchom: Romanowi Abramowiczowi i Lwowi Lewiewowi. Federacja powstała w kontrze do istniejącego już Rosyjskiego Kongresu Żydowskiego, który został przez Kreml szybko odrzucony jako reprezentant wyznania mojżeszowego, a stojącego za Kongresem oligarchę Władimira Gusińskiego wkrótce aresztowano i zmuszono do emigracji. Federacja miała być jedyną uznawaną przez Putina organizacją zrzeszającą rosyjskich Żydów. Jedyną i całkowicie podległą dyktatorowi.
Żeby zapewnić sobie dodatkową kontrolę, Putin postawił na jej czele kontrowersyjnego rabina Berela Lazara, lidera ruchu Chabad-Lubawicz, częściowo zreformowanego odłamu chasydyzmu. Berel Lazar odwdzięczył się za to nagłe wywyższenie i do dziś jest wiernym poddanym, pełniącym podobną do patriarchy Cyryla rolę „rabina Putina”. Ruch Chabad, choć wcześniej dość marginalny, miał w oczach rosyjskiego prezydenta jeszcze jeden walor. Był organizacją międzynarodową, z centralą na nowojorskim Brooklynie. To właśnie amerykańska komórka Chabad-Lubawicz stanowi kluczowy element łączący Trumpa z Putinem.
Jednym z największych darczyńców nowojorskiego Chabadu był bowiem Tevfik Arif, znany nam już właściciel grupy inwestycyjnej Bayrock i przyjaciel Trumpa. Blisko Chabadu była także jego córka Zina i wspomniany wcześniej zięć, Rotem Rosen, CEO w amerykańskim oddziale korporacji należącej do Lewiewa, uważany za jego prawą rękę. Prawdopodobnie przez tę znajomość w maju 2008 roku Lewiew, oligarcha bezpośrednio podległy Putinowi, i Trump spotkali się, by omawiać, jakżeby inaczej, potencjalne inwestycje w Moskwie. Miesiąc później córka i zięć Arifa zorganizowali tradycyjną imprezę na cześć ich nowo narodzonego dziecka, na miejsce wybierając grób ostatniego „prawdziwego” lidera Chabadu, rabina Menachema Schneersona, spoczywającego w Nowym Jorku. Trump został zaproszony i przyszedł125.
Z ruchem Chabad blisko okazała się być także rodzina… Kushnerów. Jared Kushner, zięć Trumpa, był członkiem ruchu jeszcze na studiach. Już jako mąż Ivanki jeździł z nią na wydarzenia Chabadu i na grób Schneersona, na którym w listopadzie 2016 roku modlili się nawet o zwycięstwo Trumpa126. Jared i Ivanka jeździli także do Moskwy na zaproszenie żony Romana Abramowicza, Daszy Żukowej. Para zaprzyjaźniła się z Żukową do tego stopnia, że ta zaproszona przez Ivankę zjawiła się nawet na inauguracji prezydenckiej Trumpa. Wcześniej, w lutym 2014 roku, tuż przed rosyjską aneksją Krymu i w trakcie krwawego tłumienia protestów na Majdanie, Ivanka zamieściła na Instagramie zdjęcie z Żukową, dziękując jej za „niesamowite cztery dni w Moskwie”127. Przez cały ten czas Abramowicz, mąż Żukowej, pozostawał jednym z najbardziej zaufanych oligarchów Putina.
Sam Jared nie ograniczał relacji z Rosjanami tylko do towarzyskich. W 2015 roku, a więc gdy jego teść już planował start w wyborach prezydenckich, kupił od Lewiewa kilka pięter w starym budynku „New York Timesa” za skromne 295 milionów dolarów128. Hojnym darczyńcą ruchu Chabad okazał się też Charles Kushner, ojciec Jareda. W ciągu dekady przekazał mu bowiem… ponad 340 tysięcy dolarów129. Jeszcze bliżej amerykańskiej centrali musiał być z kolei Felix Sater, który w 2014 roku został nawet utytułowany „człowiekiem roku” przez kierującego nią rabina130. I wreszcie – bliskie związki z Chabadem miał także powracający w tej historii jak bumerang Temur Sapir.
W efekcie wokół Trumpa funkcjonowała niewielka, acz niezwykle zróżnicowana grupka ludzi związana z tym nietypowym ruchem. Byli to przynajmniej dwaj rosyjscy oligarchowie, Abramowicz i Lewiew, którzy z namaszczenia Putina nadzorowali Chabad-Lubawicz i rosyjską społeczność żydowską. Do tego zięć i córka Trumpa, którzy robili z nimi interesy i przyjaźnili się z żoną Abramowicza. W tej grupce znalazł się też tajemniczy Felix Sater, człowiek zagadka, z którym Trump współpracował przez długie lata. Był także Tevfik Arif, kazachski oligarcha, właściciel Bayrock i strategiczny partner biznesowy Trumpa, dzięki któremu ten ponownie się wzbogacił. A także jego zięć i prawa ręka Lewiewa, Rotem Rosen. Oraz Temur Sapir, wspólnik grupy Bayrock, również strategiczny partner Trumpa, dawniej pracujący najprawdopodobniej w dziupli KGB.
Łączyło ich jedno – bezpośrednia relacja z Kremlem.
Kolejną osobą z otoczenia Trumpa, która kultywowała ciepłe (i opłacalne) relacje z Kremlem, był Paul Manafort. Zdemoralizowany lobbysta i spec od marketingu politycznego, który wraz ze swoim wspólnikiem Rogerem Stone’em przez lata obsługiwał krwawych dyktatorów, takich jak Filipińczyk Ferdinand Marcos, Somalijczyk Mohammed Siad Barre czy Mobutu Sese Seko, niezwykle brutalnego władcę Konga, na czym oczywiście zarabiał miliony131. Ale nas w tym miejscu interesuje praca, którą Manafort rozpoczął na przełomie 2003 i 2004 roku w Ukrainie.
Najpierw na krótko zatrudniło go dwóch oligarchów: Rosjanin Oleg Deripaska i Ukrainiec Rinat Achmetow. Szybko jednak, za pośrednictwem Achmetowa, Manafort został polecony i w efekcie zatrudniony przez swojego najlepszego obok Trumpa klienta: Wiktora Janukowycza. Był to moment, w którym premier-gangster, uważany niebezpodstawnie za marionetkę Putina, właśnie utracił władzę w wyniku masowych protestów przeciw sfałszowanym wyborom, nazwanych pomarańczową rewolucją. Postrzegany jako nieokrzesany bandyta fałszujący wybory Janukowycz miał znikome poparcie. Dzięki pomocy Manaforta przeszedł wizerunkową metamorfozę i zaczął przedstawiać się jako solidny i godny zaufania polityk z zachodnimi aspiracjami, co wyglądało tym lepiej, w im większy chaos osuwały się „pomarańczowe” rządy Wiktora Juszczenki i Julii Tymoszenko.
Manafort był z Janukowyczem bardzo blisko i stosował w jego imieniu wszystkie brudne polityczne chwyty. Organizował kampanie dezinformacyjne oczerniające jego wrogów, zmieniał wpisy na Wikipedii na jego korzyść, założył nawet w Wiedniu pseudo-think tank, który promował Janukowycza na Zachodzie.
Wszystkie te zabiegi przyniosły oczekiwany efekt. W 2010 roku, dzięki staraniom Manaforta i finansowemu wsparciu Kremla, Janukowycz legalnie i uczciwie wygrał wybory prezydenckie. Szybko zakazał Ukrainie kiedykolwiek wstępować do NATO, zaczął prześladować politycznych oponentów (z Julią Tymoszenko na czele) oraz gromadzić ogromne pieniądze, które wydawał potem na swoje kiczowate rezydencje i luksusowe życie. Paul Manafort doradzał mu przez cały ten czas, tylko w latach 2007–2012 inkasując za to pod stołem prawie 13 milionów dolarów, które prał później za pomocą spółek z rajów podatkowych. Nieustannie też utrzymywał bliskie stosunki z przynajmniej dwoma prokremlowskimi oligarchami: Olegiem Deripaską i Dmytro Firtaszem. Jego prawą ręką i tłumaczem był zaś Konstantin Kilimnik, oficer rosyjskich służb132, 133, 134, 135.
Manafortowi nie przeszkadzały autorytarne działania Janukowycza, jego jawna korupcja ani podległość Kremlowi. Lojalnie pracował dla niego – odbywając przez ten czas aż 138 podróży nad Dniepr – aż do jego ucieczki z Ukrainy w lutym 2014 roku. Nagle bezrobotny, wrócił do Stanów Zjednoczonych, by wkrótce potem znaleźć pracę jako… szef kampanii Donalda Trumpa. I choć Trump korzystał z usług Manaforta i Stone’a już pod koniec lat 80., to właśnie ten epizod ich współpracy jest kluczowy. Jak bowiem wykazało senackie śledztwo, Manafort wynosił ze sztabu wrażliwe informacje i przekazywał je wspomnianemu Kilimnikowi. Czyli oficerowi rosyjskich służb136. Mimo to w maju 2024 roku okazało się, że Manafort… znowu doradza w kampanii Trumpa137. Widocznie fakt współpracy z Rosjanami nie spędzał snu z powiek ani jemu, ani przyszłemu prezydentowi.
Co zaś się tyczy jego wspólnika, Rogera Stone’a – on również doradzał Trumpowi w 2016 roku. Posunął się nawet wtedy do pisania mu tweetów atakujących Hillary Clinton. A także, jak wynika z przebadanych przez Senat mejli, z wyprzedzeniem wiedział o kolejnych partiach wyciekających z WikiLeaks mejli138.
To jednak nie koniec powiązań Trumpa z Rosją. W otoczeniu polityka pojawiła się wreszcie kolejna rodzina oligarchów, bardzo blisko współpracująca z Putinem. I okazała się kluczowym elementem rosyjskiej ingerencji w amerykańskie wybory w 2016 roku.
Aras Agałarow to pochodzący z radzieckiego Azerbejdżanu potentat branży nieruchomości, właściciel pierwszego nowoczesnego apartamentowca w Moskwie, a także podmoskiewskiego centrum handlowego Crocus City Hall, w którym w 2024 roku doszło do ataku terrorystycznego. Drugi ważny w tej historii Agałarow, Emin, syn Arasa, to z jednej strony prawa ręka ojca w biznesie, z drugiej piosenkarz pop, z trzeciej zaś mąż (obecnie już były) córki azerskiego dyktatora Ilhama Alijewa.
W czerwcu 2013 roku obaj Agałarowie przyjechali do Las Vegas spotkać się z Donaldem Trumpem na organizowanym przez niego konkursie Miss USA. Spotkanie rodziny Agałarowów i Trumpa oraz jego ludźmi odbyło się w przyjaznej atmosferze. Przyszły prezydent nie mógł się nachwalić Agałarowa czy urody jego żony i otwarcie deklarował, że liczy, iż dzięki tej znajomości uda się rozwinąć jego relacje z Rosją, tym „wspaniałym państwem”139. Wszyscy panowie wystąpili także razem na scenie. Najważniejsze jednak było coś zupełnie innego: Agałarowie zaproponowali Trumpowi zorganizowanie konkursu Miss Universe w Moskwie140.
Trump natychmiast się zgodził. W końcu od lat pragnął robić interesy w Rosji, a teraz wreszcie dostał zaproszenie od podobnego sobie dewelopera. 19 czerwca 2013 roku napisał na Twitterze: „Myślicie, że Putin przyjdzie na listopadowy konkurs Miss Universe w Moskwie – a jeśli tak, to czy zostanie moim nowym najlepszym przyjacielem?”141. Według kilku osób z jego otoczenia Trump napisał nawet do Putina osobisty list, by ten zaszczycił konkurs swoją obecnością. Choć nie jest jasne, czy list w ogóle dotarł na Kreml, jego istnienie potwierdza fakt, że stał się częścią materiału dowodowego amerykańskich śledczych badających rosyjską ingerencję w wybory w 2016 roku142.