Trzy cięcia biczem - Roman Jaworowski - ebook

Trzy cięcia biczem ebook

Roman Jaworowski

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Roman Jaworowski

 

TRZY CIĘCIA BICZEM

 

WYDAWNICTWO

MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

 

Okładkę projektowała

KRYSTYNA IWANICKA

 

Redaktor

WANDA WŁOSZCZAK

 

Redaktor techniczny

ANNA LASZUK

 

Korektor

ANNA MIAZEK

 

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

 

ISBN 83-11-06431-8

 

Printed in Poland

 

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowe]

Warszawa 1980 r. Wydanie I

 

Nakład 120 090 + 333 egz. Objętość 9,37 ark. wyd., 7,75 ark. druk Papier druk. sat. VII kl. 65 g, rola 63 cm z Głuchołaskich Zakładów Papierniczych. Oddano do składania we wrześniu 1979 r. Druk ukończono w marcu 1980 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. 965/11.

Cena zł 30.— 0-121

Dwa błędy

Leżała na podłodze, przy tapczanie, tyłem głowy oparta o ścianę. Ubrana w żółty, męski szlafrok przypominała dużą lalkę porzuconą przez znudzone dziecko. Szeroki dekolt szlafroka nie pozostawiał najmniejszych złudzeń. Jej piersi były nieruchome. Dziewczyna nie oddychała. Była martwa.

Nie wierzył własnym oczom. Odwrócił głowę w idiotycznej nadziei, że niepojęty obraz zniknie, gdy przestanie nań patrzeć. Obserwując bezmyślnie rękę znieruchomiałą na przycisku kontaktu, machinalnie zgasił światło i natychmiast zapalił je ponownie. Nic się nie zmieniło. W jego mieszkaniu leżały zwłoki jasnowłosej dziewczyny, której nigdy przedtem nie spotkał. Miała na sobie jego szlafrok. Od razu zauważył charakterystyczną plamkę wypaloną papierosem Moniki.

Zrobił krok do przodu i opadł na fotel przed telewizorem. Ciągle nie mógł dojść do siebie. Dopiero po chwili zaczął myśleć nieco składniej. Stopniowo przypominał sobie przeżycia ostatnich minut.

Dźwigając walizkę i ciężką aktówkę wszedł na klatkę schodową. Przy drzwiach windy stała tęga kobieta, wyraźnie po pięćdziesiątce, przesadnie umalowana. Koralowoczerwone wargi, lepiąc się od grubo położonej szminki, cmokały pieszczotliwie do trzymanego na ręku pekińczyka. Pies, wtłoczony między wypukłości potężnego biustu, wywiesił czerwony język i ciężko dyszał. W kabinie dźwigu, do której wcisnęli się nie bez trudu, usiłował ugryźć Roberta w ucho. Właścicielka długowłosego potworka wysiadła wreszcie na przedostatnim piętrze, rozklejając koralowe usta w pożegnalnym uśmiechu. W chwilę później Robert znalazł się przed drzwiami swego mieszkania. Przetrząsając kieszenie płaszcza w poszukiwaniu kluczy, zauważył ze złością brak wizytówki. Ktoś zerwał biały kartonik z nadrukiem: „Inż. Robert Bielawski”. Poza tym wszystko było w zupełnym porządku. Otwierając drzwi, przekonał się, że zarówno górny zamek typu yale, jak i umieszczona niżej zasuwa są podwójnie zaryglowane. Uspokojony sięgnął po odstawioną na bok walizkę i wszedł do małego przedpokoju. Zapaliwszy światło, powiesił płaszcz na wieszaku, zdjął marynarkę i spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta.

W łazience natychmiast zorientował się, że ktoś obcy był w jego mieszkaniu. Przede wszystkim, myjąc ręce, na półeczce pod lustrem zauważył niewielką puderniczkę z tworzywa sztucznego. Złote, kręte litery widoczne na jej wieczku układały się w napis: „Lotta”. Wycierając dłonie w niebieski, mechaty ręcznik uprzytomnił sobie, że nigdy jej przedtem nie widział. Ręcznika także... Spojrzawszy w lustro zobaczył zmęczoną twarz, a z tyłu wewnętrzną powierzchnię drzwi do łazienki. Niewielki metalowy wieszak, przymocowany czerwonym krążkiem plastykowej przyssawki, był pusty. Bielawskiego obleciał strach połączony z gniewem. Ktoś zabrał jego szlafrok! Puderniczkę i ręcznik, pomyślał, być może zostawiła Monika. Bądź co bądź spędzili tutaj noc poprzedzającą jego wyjazd... Ale szlafrok musiał wziąć ktoś obcy. Robert przypomniał sobie, jak usiłował wcisnąć oporny kłąb żółtego materiału do przepełnionej walizki. Wreszcie Zrezygnował i wychodząc na lotnisko powiesił go tu, w łazience. Więc co to wszystko znaczy? Przecież nie zostawił Monice kluczy, a drugi komplet ma Alka, której na pewno nie było w tym czasie w Warszawie. Zresztą po co miałaby zabierać jego szlafrok? Gdy zaniepokojony wpadł do pokoju i zapalił światło, jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że Alka nie wzięła żółtego szlafroka. Był tam... Rzucony obok tapczanu jak szmata. A w nim martwa, jasnowłosa dziewczyna.

Dalsze rozpamiętywanie wydarzeń sprzed kilkunastu minut było bezcelowe. Robert spojrzał w kąt pokoju. Tak. To wszystko nie jest przemijającym, nocnym koszmarem. Stąd, z fotela, widział doskonale smukłe, jasne łydki i drobne stopy z rozcapierzonymi palcami. Ich paznokcie pokrywał wiśniowoczerwony lakier. Tuż obok nieruchomych, poszarzałych pięt leżała lampka zrzucona z nocnej szafki. Niewielki abażur z włochatego, kolorowego sznura potoczył się aż pod drzwi balkonu; Żarówka była stłuczona. Okruchy szkła błyszczały wśród rozsypanych na podłodze jasnych. włosów.

Dość bezczynności, pomyślał Bielawski. W tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak tylko... Wyszarpnął z szuflady biurka książkę telefoniczną i spojrzał na okładkę. Wśród wydrukowanych tłustą czcionką numerów bez trudu odnalazł pogotowie milicyjne. Ale przytknięta do ucha słuchawka milczała głucho. Uderzył nią kilkakrotnie w widełki telefonu. Nic. Prócz łoskotu w obudowie aparatu, żadnego innego dźwięku. Zupełna cisza. Obejrzał starannie kabel biegnący do gniazdka w ścianie. Nie było żadnych uszkodzeń.

Zaraz, chwileczkę, zreflektował się prostując zgarbione plecy. Co ja właściwie chcę zrobić? Przecież w ten sposób za kilka minut będę miał na karku milicję. Dziewczynie j tak nic już nie pomoże, a oni zabiorą się do moich rzeczy. Zaczną się pytania: co, jak, skąd... Co im powiem? Że wracając z lotniska do domu znalazłem to na ulicy? Śmiechu warte! Więc co robić? Na początek postanowił napić się czegoś mocnego. Otworzył drzwiczki niskiego, wyszkowskiego kredensu. Kolejna niespodzianka: na półce stała opróżniona do połowy butelka z etykietą „Stołowej”. Na pewno jej tu nie zostawił Nie tknięte przed wyjazdem pół litra winiaku zniknęło bez śladu. Krzywiąc się napełnił prawie po brzegi ciężką szklankę do kompotu i pociągną duży łyk. Wódka. zapiekła w język wysuszony papierosowym dymem. Prawie od razu poczuł ciepło w żołądku. Co robić, powtórzył w myśli. Nie mogę tu tego trzymać. Niby niedużo, ale wystarczy, żeby ich zainteresowało. A nietrudno zaplątać się w wyjaśnieniach. Wtedy będzie niedobrze. Prawdę mówiąc, bardzo niedobrze... Zwłoki jasnowłosej nieznajomej mogą być swoistym ostrzeżeniem adresowanym bezpośrednio do niego. Widzisz? Potrafimy sięgnąć daleko. Milcz i nie próbuj dochodzić, dlaczego podczas urlopu znalazłeś się daleko stąd w malowniczym alpejskim kurorcie”. Lepiej o tym nie myśleć, wzdrygnął się podnosząc do góry szklankę. Drugi łyk wódki nie odwiódł go jednak od natrętnego wspomnienia. Pamiętał dokładnie tę słoneczną sobotę, gdy wraz z Zygmuntem wybrali się na długi, samochodowy wypad z Wiednia. Spoglądając przez okno na błyszczące w dole nocne światła Warszawy, ujrzał nagle rozgrzaną wstęgę asfaltowej szosy...

Wśród jodłowego lasu, wypełniającego ciemniejącą niżej dolinę, połyskiwało w słońcu podłużne, szaroniebieskie jezioro. Wzdłuż skalistego brzegu ciągnął się wysoki wiadukt autostrady, z której zjechali przed kilkoma minutami. Z boku mignęła prostokątna tablica z napisem: „Leck am Altberg 5 km”.

— Za następnym zakrętem zobaczysz kościół — odezwał się Zygmunt, naciskając lekko pedał hamulca.

Najpierw ukazała się wielograniasta wieża z małymi gotyckimi okienkami i baniastą, blaszaną kopułą zakończoną smukłą iglicą. Potem ujrzeli strome dachy miasteczka. Większość domów pamiętała jeszcze czasy cesarsko-królewskie. Jasno otynkowane ściany parterowe, urozmaicone kamiennymi obrzeżami drzwi i okien, lśniły w słońcu. Wyższe piętra, zbudowane z dużej cegły lub drewna, były ciemniejsze. Kontrastowała z nimi nieskazitelna biel framug okiennych. Duże okapy dachów opierały się na misternych wiązaniach grubych belek. Nowe pensjonaty i hotele najczęściej nawiązywały swymi kształtami do starej zabudowy. Nie brakowało jednak wysokich, szpecących widok budynków, przypominających gigantyczne pudełka zapałek. W pobliżu jednego z nich, ozdobionego reklamą amerykańskiej gumy do żucia i napisem „Hotel Krone”, znaleźli miejsce na parkingu.

— Leck przeżywa najlepsze dni w sezonie zimowym — powiedział Zygmunt. — Wtedy trudno postawić samochód w środku miasta, a byle gdzie nie warto. Tutejsza policja nie bawi się w łagodne perswazje...

Robert nie bez trudu uwolnił się od przyjaciela. Dopiero zamiar wjechania kolejką linową na potężny szczyt zamykający południowy kraniec doliny zdołał zniechęcić Zygmunta.

— Wybacz — usprawiedliwiał się przed Bielawskim — ale byłem na tej cholernej górze już dwa razy i w obu wypadkach czułem się niezbyt dobrze. Coś z ciśnieniem... Jedź sam. Pospaceruję nad rzeką. Za dwie godziny znajdziesz mnie tam — kiwnął głową w stronę niskiego, przeszklonego pawilonu z napisem: „Bar Marlena”.

Robert wyraził nieszczery żal z takiego obrotu sprawy i, w obawie, że jego przyjaciel może zmienić zamiar, czym prędzej wziął nogi za pas, kierując się w stronę, gdzie nad czerwonymi, stromymi dachami sterczał stalowy słup kolejki.

Po przejściu kilkudziesięciu metrów stanął przy kiosku z pamiątkami i zerknął do tyłu. Zygmunt szukał czegoś w bagażniku swego fiata. Bielawski skręcił gwałtownie w boczną uliczkę. Spojrzał na zegarek: dochodziła dwunasta. Między dwunastą a trzynastą, przypomniał sobie głos Leona. A więc będę w wyznaczonym czasie, pomyślał. Szedł szybko rozglądając się na wszystkie strony. Na rogu, ulicy zobaczył zieloną tablicę z czarną literą „i”, oznaczającą informację turystyczną. Bez trudu odnalazł na barwnym planie miasta hotel „Wannbergerhof”. Dotarł do niego po piętnastu minutach.

Hotel wznosił się niedaleko kościoła, przy ulicy położonej nad ujętym w kamienne koryto strumieniem. Niedawno odnowiony budynek postawiono w pierwszych latach uzdrowiskowej świetności miasta. Wzdłuż bocznej ściany, na każdym z trzech pięter, ciągnął się szereg drewnianych balkoników. Prawie wszystkie okna, opatrzone zielonymi okiennicami, były otwarte. Spod okapu dwuspadowego dachu na grubych łańcuchach zwieszała się żółta, blaszana tarcza, na której, obok nazwy hotelu, ciemniał napis: Restaurant, cafe, dancing”. Bielawski przystanął po drugiej stronie ulicy. Oparłszy się o balustradę biegnącą wzdłuż strumienia spoglądał uważnie przed siebie.

Na lewo, w starym kupieckim domu z wymalowanym w podsieniu wizerunkiem świętego Bonifacego, jaśniała wystawa sklepu ze sprzętem turystycznym. Przy wejściu do hotelu, na zewnętrznej ścianie budynku, wisiał ogromny barometr. w który pukały paluszkami dwie rozbawione dziewczynki. Obok, przy małym klombie górskich kwiatów, stała czerwona ławka. Robert zbliżył się do niej i usiadł. Wyciągnąwszy z kieszeni marynarki pudełko papierosów, obrócił je w prawej dłoni, i, po chwili wahania, schował z powrotem.

— Herr Bielawsky? — usłyszał spokojny, przyjazny glos.

Spojrzał w bok. Tuż przystawce stał drobny, niski mężczyzna w sportowym garniturze z beżowego menczesteru. Sztywne, ciemne włosy okalały łysiejącą czaszkę. Brązowe oczy, osadzone blisko wydatnego nosa, tkwiły w gęstej sieci zmarszczek. Między grubymi wargami błądził życzliwy uśmiech. Robert wykrztusił umówione zdanie w języku, niemieckim. Uśmiech nieznajomego stał się wyraźniejszy.

— Dzień dobry panu — powiedział po polsku. — Proszę — wskazał drzwi hotelu „Wannbergerhof” — w całej Austrii nie podają takiej kawy ze śmietanką jak właśnie tutaj...

Po chwili znaleźli się w mrocznym wnętrzu hotelowej kawiarni. Gdy siadali przy okrągłym stoliku z marmurowym blatem. Robert zauważył, że towarzyszący mu mężczyzna wymienił krótkie, porozumiewawcze spojrzenia z dwoma potężnie zbudowanymi amatorami coca-coli, którzy usadowili się tuż przy wejściu na salę. Ich kwadratowe tułowia tkwiły w workowatych, kraciastych marynarkach. Siedzieli bez słowa, przyglądając się kostkom lodu pływającym w wysokich szklankach wypełnionych ciemnobrązowym napojem. Nim Robert zdążył wygodnie usiąść, wyrosła przy nim, jak spod ziemi, uśmiechnięta kelnerka w kwiecistej sukience z białym fartuszkiem.

— A więc kawa, prawda? — zwrócił się do Bielawskiego jego towarzysz i nie czekając na odpowiedź dodał: — Może coś jeszcze? Rum albo weinbrand?

Karol pomyślał o spotkaniu z Zygmuntem i zrezygnował z alkoholu. Tamten rzucił kelnerce krótkie słowa zamówienia i spojrzał bystro na siedzącego przed sobą mężczyznę.

— Nie przyjechał pan sam — powiedział, jakby czytał w jego myślach. I przestał się uśmiechać.

Siedzieli milcząc. Po chwili na kamiennym blacie stolika stanęły dwie parujące filiżanki.

— Tak, rzeczywiście — odezwał się wreszcie Bielawski. Śledzili mnie, pomyślał przechylając dzbanuszek wypełniony śmietanką. — Ale nie wiem, dlaczego to pana interesuje, panie...

— Jestem Bazyli. Proszę uważać, leje pan śmietankę na spodek. Owszem, interesuje mnie to. Bardziej niż pan przypuszcza. — Głos wychodzący z grubych warg był cichy, ale bez trudu można było w nim wyczuć twarde nuty. — Celowo została wybrana ta miejscowość, żeby mógł pan swobodnie dojechać koleją. Wiedzieliśmy, że nie będzie pan miał samochodu. Kto to jest?

Robert wściekły, że tamten traktuje go jak pętaka, dopiero po kilku sekundach zrozumiał, że pytanie dotyczy Zygmunta.

— Kolega, przyjaciel ze studiów — odpowiedział przezwyciężając rozdrażnienie. — Pracuje już przeszło rok w Austrii w przedstawicielstwie jednego z naszych przedsiębiorstw. Jest mi wdzięczny za pewną przysługę i zaprosił mnie na urlop do Wiednia.

Bazyli, nie spuszczając oczu z twarzy Bielawskiego, podniósł do ust filiżankę. Miał niezwykle długie i mocne palce u rąk.

— Zostałem przyjęty bardzo gościnnie — mówił dalej Robert — może aż za bardzo. Rzadko uda je mi się uwolnić od jego towarzystwa. Mój samotny wyjazd z Wiednia mógłby wzbudzić zainteresowanie. Co tydzień zabiera mnie samochodem poza miasto na weekend. Tak było i tym razem. Powiedziałem, że chcę zobaczyć Alpy w pobliżu granicy szwajcarskiej. Gdy rozłożył wczoraj mapę samochodową, medytując, gdzie by tu jechać, naprowadziłem go na Leck. A w tej chwili jestem w wagoniku kolejki linowej...

Bazyli uśmiechnął się krzywo. Jego długie dłonie otworzyły leżącą obok popielniczki sztywną płócienną okładkę ze złotymi literami układającymi się w nazwę hotelu i napis: „Cafe. Menu”. Pochylił ją ku sobie, zasłaniając gors jasnej koszuli w drobną, granatową kratkę.

— W każdym razie — powiedział sucho — postąpił pan inaczej, niż uzgodniliśmy z Leonem. Jeśli będzie pan jeszcze kiedyś w podobnej sytuacji, nie radzę odstępować choćby na włos od wcześniejszych uzgodnień. Proszę mi to dać — zakończył niespodziewanie.

Robert podał mu dużą, mocno wypchaną kopertę wyciągniętą z bocznej kieszeni marynarki. Bazyli, zasłonięty od strony sali okładką kawiarnianej karty, otworzył kopertę i obejrzał starannie jej zawartość. Potem wsunął plik banknotów do dużego skórzanego portfela.

— W porządku — odezwał się dość łaskawym topem. Grube usta znowu były uśmiechnięte. — Proszę przekazać Leonowi, że zielone trafią, gdzie trzeba. Towar otrzyma według umowy.

Nie kryjąc się przed Bielawskim machnął ręką w kierunku panów popijających coca-colę przy stoliku ustawionym w pobliżu wejścia na salę. Kiwnęli domyślnie głowami. Po krótkiej, cichej naradzie jeden z nich dźwignął masywne cielsko i szybko wyszedł z kawiarni.

Cholera, pomyślał Robert, wdepnąłem w paskudną sprawę. A przecież zarówno Leon, jak i Monika zaręczali, że chodzi o drobiazg Oczywiście od początku wiedział, że włazi w trefny interes, nie sądził jednak, że rzecz jest aż tak śmierdząca. Poczuł się nieswojo. Bazyli był zły, że nie przyjechałem do Leck sam, myślał niespokojnie, a ci dwaj goryle z początku mieli takie miny, jakby chcieli mi dać po ryju. Trzeba stąd wyrywać jak najszybciej, postanowił w duchu. Ale przecież...

— Chwileczkę — powiedział do Bazylego. — Mnie się od pana też coś należy...

— Ach, oczywiście — zgodził się tamten. — Jak to czasem pamięć płata figle... Byłbym zupełnie zapomniał.

Z jawnie bezczelnym uśmiechem położył przed Bielawskim banknot dwudziestoszylingowy i zmrużywszy oczy przyglądał się siedzącemu przed sobą mężczyźnie jak wąż hipnotyzujący swą ofiarę. Częściowo w porządku, pomyślał Robert. Pokwitowaniem odbioru dostarczonych przez niego pieniędzy miał być banknot austriacki z ukrytym znakiem, stwierdzającym, że przerzut forsy poszedł zgodnie z planem. A jednak nie wszystko się zgadza.

— Pomyłka — syknął Bielawski odstawiając znacznie głośniej niż należało opróżnioną filiżankę. Poczuł nagle nieuzasadniony przypływ odwagi. — Może mi pan powie, co to ma znaczyć? I o co w tym wszystkim chodzi?

Bazyli nie był zaskoczony słowami Roberta. Spokojnie zamienił banknot na dziesięcioszylingowy.

— Niech się pan nie gorączkuje — powiedział pojednawczo. — Miało być dziesięć, a nie dwadzieścia szylingów, prawda? No więc teraz jest dobrze. To był tylko taki mały test, czy jest pan rzeczywiście tym, który miał tu przyjechać. Z przyjemnością stwierdzam, że tak... — Gdy znaleźli się na zalanej słońcem ulicy, dodał: — To doprawdy niemiły. zgrzyt, że nie przyjechał pan sam. Będziecie musieli tu nocować. Zamierzam odjechać spokojnie, bez waszego towarzystwa za plecami.

Nie zważając na odruch sprzeciwu Bielawskiego mówił dalej, patrząc na pienisty nurt strumienia. Szum wody głuszył trochę jego słowa.

— Niech pan nie zadaje nikomu, nawet sobie, pytań w rodzaju: „O co w tym wszystkim chodzi”. Proszę pamiętać: nigdy.

Nim Bielawski zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Bazyli odwrócił się i szybkim krokiem odszedł bez pożegnania.

Robert oderwał wzrok od setek paciorkowatych świateł miasta. Paskudnie wdepnąłem, przemknęło mu przez głowę. Jak to się skończy? Może tak jak z tą jasnowłosą... Mimo woli spojrzał na podłogę przy tapczanie. Pociągnął następny łyk wódki i odstawił z niechęcią szklankę. Zmęczenie przeżyciami ostatniej nocy i widok martwej dziewczyny sprawiły, że poczuł lekkie mdłości. Jeszcze tego brakuje, żebym zaczął tu rzygać, pomyślał. Czy rzeczywiście oni ją tak urządzili.? Przekonał się wtedy w Leck, że nie przebierają w środkach. Spełniła się przepowiednia Bazylego. Robert i Zygmunt musieli tam nocować. Ni stąd, ni zowąd silnik samochodu Zygmunta odmówił posłuszeństwa i wymagał długotrwałej naprawy. Zdumiony pracownik stacji obsługi przysięgał, że ktoś celowo go uszkodził. Dosyć tych rozmyślań i wspomnień, rozzłościł się sam na siebie. Niczego tu nie wysiedzę. Muszę zawiadomić milicję, ale przedtem...

Gwałtownym szarpnięciem otworzył suwak skórzanej aktówki i wysypał jej zawartość do szuflady biurka. Nie oglądając się na zmięty ręcznik, mydło, przybory do golenia i foldery turystyczne, wypadł do przedpokoju.

Kapitan Przedborski z sekcji zabójstw wyglądał oczywiście zupełnie inaczej, niż tego oczekiwał Bielawski. Inżynier ubzdurał sobie, że zobaczy korpulentnego, starszego faceta z jowialną twarzą i rozbieganymi badawczo oczami. Tymczasem nieco po północy w drzwiach jego kawalerki stanął młody, bardzo wysoki mężczyzna. Jego oczy robiły wrażenie trochę zaspanych, lecz gdy spojrzał wprost w twarz Roberta, ten zorientował się od razu, że ów atletycznie zbudowany młody człowiek potrafi zajrzeć głęboko w cudze myśli. Nabrawszy respektu Bielawski obserwował go teraz spod lekko zmrużonych powiek, powtarzając w duchu jak zadaną lekcję to, co zamierzał powiedzieć, i to co zamierzał zataić.

Kapitan, trzymając w ustach nie zapalonego papierosa, pochylił się nad ciałem dziewczyny, zajrzał do nie domkniętej szuflady biurka, musnął dłonią włosie leżącego w niej pędzla do golenia i długimi, powolnymi krokami obszedł cały pokój. Potem wetknął głowę do łazienki, rozejrzał się po przedpokoju i zajrzał do wnęki kuchennej. Nigdzie nie znalazł kurzu. Mieszkanie zostało niedawno sprzątnięte. Kilkoma krótkimi zdaniami, wypowiedzianymi tubalnym szeptem, rozdzielił funkcje między swych ludzi, a potem zwolnił załogę radiowozu, który po telefonicznym alarmie Bielawskiego skierowano na miejsce zbrodni. Pożegnawszy przyjaznym machnięciem ręki dwóch funkcjonariuszy, odwrócił się do Roberta. Przez chwilę obaj milczeli.

Przedborski miał na sobie luźną, letnią marynarkę z tropiku w kolorze sahara. Jej prawa klapa, zagięta do przodu, wyglądała jak „ośle ucho” w zeszycie pierwszoklasisty. Kołnierzyk szarej koszuli był rozpięty, a sportowy krawat w brązowo-beżową kratę rozluźniony tak dalece, iż przypominał dyndający majestatycznie łańcuch rektorski. Bielawski przesunął koniec języka między wyschłymi wargami. Stali w korytarzu, przy drzwiach do pokoju.

Ludzie Przedborskiego pracowali niemal w milczeniu, wymieniając od czasu do czasu krótkie uwagi. Technik dochodzeniowy po krótkiej medytacji nad otwartą szeroko walizką śledczą wyjął z jej wnętrza niewielki, miękki pędzelek i pakiet przezroczystej folii. Pochylony nad blatem wyszkowskiego kredensu oświetlił go skośnie trzymaną w ręku latarką.

W głębi pokoju młody człowiek, ubrany w starannie wyprasowany uniform sierżanta MO, rozstawiał niewielkie tabliczki z czarnymi numerami. Po chwili w miejscu, gdzie leżały zwłoki, błysnął oślepiająco flesz aparatu fotograficznego. Bielawski odwrócił oczy porażone gwałtowną eksplozją światła.

W otwartych drzwiach łazienki majaczyła skurczona sylwetka mężczyzny w jasnej, welwetowej marynarce i gumowych rękawiczkach. Był to podporucznik Włodek Bałut, przyjaciel i jeden z najbliższych współpracowników Przedborskiego. Skończywszy oględziny łazienki, przeszedł do pokoju.

— Czy dużo tego było? Mam na myśli alkohol — zwrócił się kapitan do inżyniera. Jego potężny, trochę stłumiony bas zdawał się docierać z głębokiej studni.

Robert był zaskoczony. Przypuszczał, że pierwsze pytanie będzie zupełnie inne. Ma nosa ten facet, pomyślał. Nic nie pomogło zjedzenie kolacji na dworcu, żucie fusów z kawy i mycie zębów. Nie chciał, by wiedzieli, że sięgnął po butelkę przed ich przyjazdem.

— Łyk... Może dwa — odpowiedział ostrożnie. — Rozumie pan... Takie przeżycie... Czułem się, jakby mnie ktoś zdzielił pięścią w podbródek. Myślałem, że parę kropli postawi mnie na nogi.

— Rozumiem — Przedborski wyjął z ust zapalonego papierosa i po chwili namysłu schował go z powrotem do pudełka. — Poskutkowało? — spytał wpychając je do kieszeni.

Inżynier był całkiem zbity z tropu. Nie sądził, że tak będzie przebiegała rozmowa.

— Niezupełnie — odpowiedział szczerze. — Zrobiło mi się trochę mdło. Nerwy...

— Czy teraz czuje się pan dobrze? Chciałbym

[brak 2 stron]

kilka minut później ciało nieżyjącej dziewczyny od wiezione zostało do Zakładu Medycyny Sądowej.

— A więc — kapitan wrócił do Bielawskiego — po wypiciu dwóch łyków wódki i stwierdzeniu, że telefon w mieszkaniu nie działa, zjechał pan windą na parter i zadzwonił do nas z automatu umieszczonego obok skrzynek na listy...

— Tak.

Przedborski zerknął na zegarek. Zbliżała się pierwsza w nocy.

— Czy ktoś pana Wtedy widział?

Inżynier zaprzeczył.

— A przedtem? W chwili gdy wjeżdżał pan na górę z bagażem, nie wiedząc jeszcze, co stało się w tym mieszkaniu?

Cholera, przeraził się Robert, sprytny jest ten drągal. I odpowiedział o sekundę później niż należało:

— Nie... Nie przypominam sobie, żebym kogoś spotkał. — Nim skończył mówić, przypomniał sobie kudłaty pysk pekińczyka.

Był to pierwszy błąd Bielawskiego. Kapitan zauważył jego zmieszanie. Wysłuchał odpowiedzi inżyniera z uprzejmym uśmiechem, nie mając wątpliwości, że mija się z prawdą.

— Ile jest kompletów kluczy do pańskiego mieszkania? — spytał.

— Trzy — padła pewna odpowiedź. — Jeden miałem ze sobą, drugi zostawiłem Alce, mojej siostrze. Już od kilku tygodni nie ma jej w Warszawie. Wyjechała na wakacje z dziećmi i mężem.

Trzeci komplet, właściwie bezużyteczny, poniewiera się w szafce obok kuchenki...

— Chyba nie — włączył się do rozmowy podporucznik.

W kleszczach masywnej pęsety trzymał metalowe kółko, z którego zwisał długi klucz do zasuwy i połyskujący srebrzyście krótki kluczyk do zamka typu yale. Uśmiechnąwszy się przekornie, Bałut otworzył drzwi prowadzące na klatkę schodową. Po chwili szczęknęły kolejno oba zamki. Nie ulegało wątpliwości: klucze pasowały jak ulał.

Gdy podporucznik wrócił do pokoju, Przedborski, po krótkiej chwili namysłu, poszedł za nim. Ruchem ręki zatrzymał inżyniera w korytarzu. Bielawski ostentacyjnie wzruszył ramionami i usiadł na chybotliwym krześle stojącym obok wieszaka.

— Skąd je masz? — spytał kapitan Włodka, pstryknąwszy palcem w plastykową kopertę, do której włożono klucze.

Bałut wskazał damską torebkę położoną w poprzek stołu. Była to podłużna koperta uszyta z wielu kawałków cienkiej skórki. Wewnątrz, obok zamykającego ją zatrzasku, ciemniała prostokątna wszywka z napisem: „Made in Czechoslovakia”.

— Znaleźliśmy ją między tapczanem a ścianą — wyjaśnił porucznik. — W środku, prócz kluczy do mieszkania, trochę damskich drobiazgów. Między innymi pudełko z tuszem do rzęs. Ciekawe, że nie ma szczoteczki do nakładania tuszu...

Kapitan nie wydawał się zbyt poruszony tym spostrzeżeniem.

— Dokumenty? Pieniądze? — spytał niecierpliwie. starając się ściszyć głos. Efekt jego usiłowań przypominał pomruki żubra.

— Nie było — odpowiedział szybko Włodek. — Ani w torebce, ani w ubraniach, które prawdopodobnie należały do nieznajomej. Znaleźliśmy w szafie lekki płaszcz, kilka letnich sukienek, trochę damskiej bielizny, trzy pary butów i ranne pantofle.

Z dalszych wyjaśnień podporucznika wynikało, że żadnych innych kluczy nie znaleziono, a aparat telefoniczny został uszkodzony od wewnątrz.

— Ktoś odkręcił spód, przeciął w środku przewody, a potem ponownie skręcił obudowę.

— Odciski palców?

— Były bardzo wyraźne. Wzór zbliżony lub ten sam co na butelce z wódką.

— A więc prawdopodobnie zostawione przez inżyniera — mruknął rozczarowany Przedborski. — Coś jeszcze?

— Tak — powiedział Włodek zniżając głos do szeptu.

Kapitan schylił głowę i zbliżył ucho do jego ust.

— Ciekawa jest walizka Bielawskiego — usłyszał. — Boczna ściana zawiera płaską skrytkę. Opukałem ją, gdy zająłeś inżyniera rozmową. Chyba nie zauważył, że wpadła mi w oko...

— Jesteś pewny, że to skrytka?

— Szefie — oburzył się Bałut. — Praktykowałem u najlepszych celników na Okęciu. Nie do mnie z czymś takim...

Zapytany w chwilę później o torebkę Bielawski nie wahał się ani chwili. Ależ oczywiście, poznaje... Kupił ją kilka tygodni temu podczas służbowego pobytu w Czechosłowacji. Dla siostry. Dokładnie kiedy? Mniej więcej dziesięć dni przed wyjazdem na urlop. Alka była już wtedy poza Warszawą, na wakacjach z mężem i dziećmi. Nauczycielska rodzina. Mają długie wakacje. Postanowił, że wręczy siostrze torebkę we wrześniu jako prezent urodzinowy. Gdzie zostawił torebkę wyjeżdżając do Austrii? Chyba na półce w szafie. W każdym razie na pewno nie między tapczanem a ścianą. I z całą pewnością nie było w niej żadnych przedmiotów. Czy to na pewno ta torebka? Ależ, panowie, nie ma najmniejszych wątpliwości. Wystarczy spojrzeć na wyraźnie jaśniejszy kawałek skóry, tu, obok zatrzasku. Ekspedientka z praskiego domu towarowego zapewniała, że nie ma takich więcej.

— Feler był znikomy, więc kupiłem — kończył Bielawski.

— Jeśli dobrze pamiętam poprzednią pańską relację — Przedborski podciągnął trochę krawat do góry — przed naszym przyjazdem nie rozpakowywał pan swego bagażu?

— Tak.

— A czy przybory do golenia, te w szufladzie biurka, należą do pana? Pędzel jest jeszcze trochę wilgotny.

Robert poczuł gwałtowne uderzenie krwi do twarzy. Ale ze mnie idiota, przemknęło mu przez głowę. Skłamał naprędce, że przybory do mycia wiózł w kieszeniach płaszcza. Kapitan pokiwał ze zrozumieniem głową.

— Mnie się też to zdarza — powiedział.

Przedborski nie minął się z prawdą. Często doprowadzał do rozpaczy swych bliskich nieprawdopodobnym roztargnieniem i bałaganiarstwem w życiu prywatnym. Z materiałem gromadzonym przez niego w czasie dochodzeń bywało niekiedy podobnie. Nigdy jednak roztargnienie kapitana nie dotyczyło spraw mogących mieć znaczenie dla rozwiązania ponurych zagadek, jakie życie, a właściwie śmierć stawiała przed sekcją zabójstw. Tak było i teraz. Bez trudu wyłowił, wszystkie wątpliwe punkty wypowiedzi inżyniera. Krążył wokół nich stawiając pozornie niewinne pytania i zadowalał się wykrętnymi odpowiedziami tylko dlatego, że taki był plan jego gry. Z tego samego powodu nie kartkował paszportu Bielawskiego i nie interesował się bliżej dość długimi, brązowymi włosami, które zauważył na rękawie jego płaszcza... Gdy ledwo trzymający się na nogach inżynier powiedział, że chciałby pojechać do znajomych, u których spodziewa się znaleźć nocleg, kapitan polecił zawieźć go radiowozem pod wskazany adres. Wychodzącemu razem z Bielawskim sierżantowi szepnął coś na ucho...

Pół godziny później oględziny miejsca zbrodni powoli dobiegały końca. Na balkonie, tuż przy metalowej balustradzie, znaleziono jeszcze szczoteczkę do rzęs. Między palnikami kuchenki gazowej Przedborski zauważył drobne ślady krwi. Stojący obok żółty kubeł z tworzywa sztucznego, przeznaczony na śmiecie, był pusty. Jego dno wysłano podwójnie złożoną gazetą. Bałut wyjął ją ostrożnie, dbając o to, by rękawy jego welwetowej marynarki nie dotknęły brudnej ściany kubła. Dłońmi w gumowych rękawiczkach rozwinął powoli zadrukowaną petitem płachtę papieru i spojrzał pytająco na kapitana.

— Ogłoszeniowe strony „Życia Warszawy” — powiedział. — Chyba nic szczególnego...

— Data? — spytał Przedborski.

Włodek zbliżył do oczu górny margines gazety.

— Dziesiąty lipca — przeczytał.

Dziesiąty, powtórzył w myśli kapitan. Z tego, co mówił Bielawski, wynika, że w tym czasie znajdował się daleko stąd, a jego kawalerka, starannie zamknięta, powinna być nie zamieszkana.

— Bierzemy — zadecydował bez wahania.

Bałut twierdząco skinął głową. Trzymając gazetę za róg, podniósł ją do góry jak śniętą rybę. Gdy w poszukiwaniu odpowiednio dużej torby z plastyku odsunął na bok walizkę śledczą, położony na niej pakiet ze znalezioną w łazience puderniczką zsunął się na podłogę. Przez połyskującą szkliście błonkę folii błysnął złotawy napis: „Lotta”. Kapitan przypominał sobie relację Bielawskiego. To właśnie ta puderniczka zaniepokoiła pana Roberta, gdy myjąc ręce spojrzał na półeczkę pod lustrem. Prawdopodobnie należała do zamordowanej dziewczyny. Przedborski podniósł niewielkie, okrągłe pudełko i zaczął rozwijać zabezpieczającą je folię.

— Nie było na tym żadnych odcisków palców — odezwał się podporucznik, obserwując ze zdziwieniem jego niecierpliwe ruchy.

Przedborski szarpnął mocniej oporny brzeg folii i puderniczka wysunęła się z opakowania. W wielkiej dłoni kapitana wyglądała jak guzik na spodeczku. Przedborski podniósł ciemnobrązowe wieczko. Zobaczył niewielkie lusterko, a w nim swe niebieskie oczy. W nozdrza uderzyła woń pudru. Jola używa innego... Przypomniał sobie zapach ciepłej twarzy i dotyk pełnych ust oddychających równo tuż przy jego policzku. Uśmiechnął się do wspomnień sprzed dwóch godzin. I właśnie wtedy zauważył kątem oka, że na metalowym otoku sprasowanego krążka pudru drobniutkie literki układają się w napis: „Made in Austria”. Wiedziony nieoczekiwanym impulsem podważył paznokciem cienki, metalowy pierścień...

Przedborski nigdy nie zastanawiał się nad tym, jaką rolę odgrywa intuicja w zwalczaniu przestępstw. On ją po prostu miał... Właśnie dlatego teraz, w środku nocy, na dnie puderniczki jego oczom ukazała się niewielka biała karteczka przypominająca rozmiarami etykietę zapałczaną. Kapitan wyciągnął swobodną rękę w kierunku walizki śledczej i uśmiechnął się znacząco do Bałuta. Podporucznik podał mu połyskującą srebrzyście pesetę. Przedborski chwycił nią delikatnie mały; biały prostokąt i podniósł do góry w stronę zwisającej z sufitu lampy. Z wyciągniętym przed siebie ramieniem i odchyloną lekko do tyłu głową wyglądał przez chwilę jak gladiator wołający: „Ave, Caesar!”

— Na puderniczce na pewno nie było odcisków palców? — rzucił kątem ust do Włodką.

— Na pewno. Nie znaleźliśmy żadnych śladów — odpowiedział podporucznik, wpatrując się ze zdumieniem w małą kartkę prześwietloną światłem lampy.

To już co najmniej drugi błąd Bielawskiego, pomyślał kapitan..

— Tutaj też nic nie widać — odezwał się po kilkunastu sekundach, podając Włodkowi zaciśniętą pęsetę. — A jednak myślę, że ten kawałek papieru bardzo nam się przyda...

Fifi

Tej samej nocy, w chwili gdy Przedborski zaglądał do tajemniczej puderniczki, łysiejący na wierzchu, głowy mężczyzna zdjął masywną dłoń z ramienia pogrążonej we śnie kobiety. Przebierając palcami szukał ostrożnie przycisku nocnej lampki. Po chwili jasny krąg światła zalał nocną szafkę stojącą przy łóżku. Mężczyzna przechylił abażur na bok, tak aby poduszka znalazła się w cieniu. Spojrzał na zegarek. Była druga czterdzieści. Nie mógł zasnąć, choć w całym ciele czuł błogie, obezwładniające zmęczenie. Wierzchem dłoni musnął rozsypane na poduszce długie, puszyste włosy Berty. Ona była wczoraj, jak zawsze, wspaniała...

Potrafił to docenić. Już od dawna drażniły go młode dziewczyny, którym forsa rodziców poprzewracała w głowach. Podczas wakacji przyjeżdżało ich tu sporo. Włóczyły się ze swoimi przyjaciółmi, czasem samotne krążyły bez celu wąskimi uliczkami najstarszej części miasta, chichotały z byle czego i do byle kogo, obnosząc demonstracyjnie zbyt obcisłe spodnie. Stanowiły mniejszość wśród zwiedzających miasto dziewcząt, ale zwracały powszechną uwagę hałaśliwym zachowaniem, tupetem i jaskrawymi ciuchami. Najczęściej odznaczały się beznadziejną głupotą. Albo w ogóle nie miały o niczym pojęcia, albo udawały intelektualistki zabierając głos na każdy temat. Powtarzały przy tym bełkotliwe dywagacje modnych krytyków sztuki. Ten drugi rodzaj pretensjonalnych pannic, opowiadający brednię o nowoczesnej poezji, iberoamerykańskiej literaturze lub awangardowej pantomimie, był zdecydowanie gorszy. Zresztą jedne i drugie były z reguły zbyt naiwne, aby mógł je wykorzystać w swoich planach. Dopiero Berta...

Tak, aż do wczoraj Berta zdawała się spełniać jego oczekiwania. Poznali się przypadkowo w sklepie z pamiątkami, na rynku. Lunął gwałtowny deszcz, a ona wyszła z domu bez parasolki. Zaproponował pomoc i miejsce w swoim samochodzie. Już następnego dnia jedli wspólnie śniadanie w jego mieszkaniu. Była uroczym wcieleniem dojrzałej kobiecości pozbawionym jakichkolwiek skrupułów. Natychmiast zrozumiała, o co chodzi, gdy po dość długim okresie bardzo bliskiej znajomości wyłożył wreszcie karty na stół. Zadała tylko jedno pytanie: ile? Gdy odpowiedział, zaniżając przezornie stawkę, spojrzała mu prosto w oczy. Jej efektowna twarz stała się nagle obca.

— Chyba żartujesz — parsknęła gniewnie. — Co to ma być? Zabawa w podchody z lizakiem dla zwycięzcy? Bardzo się cieszę, że wyjedziemy potem razem. Ale póki co, muszę dbać o siebie. Trzy razy więcej.

Nie mógł jej tyle obiecać, ale w końcu doszli do porozumienia. I zdawało się, że wszystko przebiega pomyślnie. Żyli zadowoleni z siebie, ciesząc się przekonaniem, że niedługo będą mieli naprawdę ciężką forsę i znajdą się tam, gdzie rozsądnie z niej korzystając można zdobyć jeszcze więcej. A potem? Potem można mieć wszystko gdzieś i używać na całego. Prawdę mówiąc nie bardzo wiedzieli, na czym to używanie ma polegać. No... Willa z basenem w ogrodzie, ekstra samochody, najlepsze alkohole, dalekie podróże, luksusowe hotele... I luksusowe dziwki, dodawał zawsze w duchu, gdy głośno snuli marzenia. Czy kocha Bertę? Często się nad tym zastanawiał i zawsze dochodził do wniosku, że jest fajna. I to wszystko. Mimo niejednej płomiennej deklaracji tak naprawdę nie kochał jej ani przez moment. Zresztą czy w ogóle kochał jakąkolwiek dziewczynę? Nie. No i bardzo dobrze. Więc co zrobić z Bertą teraz, po tej wpadce? Pozbyć się jej?

Pomysł nie jest zły. Ten pechowy zbieg okoliczności może ściągnąć na niego cholerne kłopoty. No więc, powiedzmy, że rezygnuje z Berty. Ale gdzie to zrobić? Przecież nie tutaj, u niego w domu. A Berta nie jest w ciemię bita. Szkoda gadać, by dała się podejść tak jak tamta mała. Nie wlezie łatwo w pułapkę...

Odsunął rąbek kołdry i dotknął ręką jej długiej szyi. Wyglądałoby tak samo jak z tamtą, pomyślał. Dziewczyna, nie otwierając oczu, poruszyła głową. Natychmiast cofnął rękę i pocałował ją lekko w usta. Uśmiechnęła się.

— Kochanie — szepnęła — daj spokój...

Nie zważał na ciche protesty. Jego zachłanne pocałunki stawały się coraz mocniejsze, coraz bardziej natarczywe. W jednej chwili zapomniał o tym, co stało się wczoraj, daleko stąd, w Warszawie. Dręczący go niepokój i złe myśli przepadły bez śladu.

Rano wróciły ze zdwojoną siłą...

Po śniadaniu, gdy zagłębieni w miękkich fotelach dopijali poranną kawę, przerwał milczenie pytaniem niepokojącym go od kilkunastu godzin.

— Jesteś pewna, że tam tego nie było?

Berta sięgnęła po paczkę marlboro leżącą na niskim stoliku. W dekolcie różowego, jedwabnego szlafroka zakołysały się strome piersi. Milcząc szukała zapalniczki, a potem denerwująco długo zapalała papierosa. Nie wiedział, czy chce zyskać na czasie, by wymyślić jakieś kłamstwo, czy jest to tylko manifestacja jej niezależności.

— Uspokój się — przemówiła wreszcie, wsuwając dłoń z zapalniczką do kieszeni szlafroka. — To zaczyna być nudne. Od wczoraj nie potrafisz znaleźć innego tematu do rozmowy. W kółko to samo. Co się z tym stało, dlaczego nie szukałam dłużej, kto mógł to zabrać, gdzie to może być, czy jestem pewna... Więc odpowiadam po raz setny i ostatni: nie mam zielonego pojęcia, gdzie to jest. Było zbyt mało czasu, obleciał mnie strach i ręce trzęsły mi się tak, jak tobie w tej chwili. Poza tym niczego nie jestem pewna, a przede wszystkim zupełnie nie rozumiem, czego ty się właściwie boisz? Choć mi się nie powiodło, to jednak byłam na tyle przytomna, by nie zostawić po sobie żadnych śladów. — Mówiła cichym, ale twardym głosem. — Łatwo ci mieć teraz pretensje. Cały wczorajszy dzień siedziałeś sobie spokojniutko w waszym zakładzie i opowiadałeś kawały na jakiejś konferencji. Trzeba było jechać razem ze mną, jeżeli to takie ważne.

Oj, ważne, cholernie ważne, jęknął w duchu. Co za paskudny pech... Ogarnęła go wściekłość na Bertę. Tak czy siak, wszystko zaczęło się od tego, że nigdy i nigdzie nie umie utrzymać porządku. Wiedząc o tym powinien bardziej jej pilnować. Alę któż mógł przewidzieć, że w to wszystko wpakuje się tamta słodka idiotka.

— Jesteś trochę zbyt beztroska — powiedział ironicznie, lecz bez zaczepki. — Mogą nas dopaść w każdej chwili. Kto wie, może właśnie już teraz zaczęli węszyć w mieście... — Berta poruszyła się niespokojnie. — To oczywiście nie oznacza jeszcze bezpośredniego zagrożenia — mówił dalej, obserwując ze złośliwym zadowoleniem narastające zdenerwowanie towarzyszki. — Może się skończyć na uprzejmych rozmowach w rodzaju: co pani wie o... kiedy widziała pani ostatni raz... kto mógł być zainteresowany w... Odpowiesz, że nic nie wiesz i nikt ci nie przychodzi na myśl. Nie będzie to trudne, ponieważ prawie w całości pokrywa się z prawdą.

Wypił łyk kawy i nie odejmując od ust filiżanki zamyślił się głęboko. Ta mała jadąc na urlop na pewno wzięła ze sobą dowód osobisty lub jakikolwiek inny dokument z adresem. Nieprędko odnajdą na tej podstawie Bertę, ale należy przypuszczać, że w końcu do niej dotrą. Co wtedy? Dopił kawę do końca i delikatnie odstawił filiżankę.

— Przede wszystkim — powiedział rozkazująco — ubierz się jak najszybciej i zjeżdżaj stąd.

Znieruchomiała zaskoczona jego brutalnością. Ze stłamszonego w popielniczce niedopałka snuło się chwiejne pasmo dymu.

— Od tej chwili aż do odwołania przestajemy się spotykać. Pod żadnym pozorem nie kontaktuj się ze mną,

— Chwileczkę — odezwała się lodowatym nieprzyjemnym tonem — Nie bardzo mi to odpowiada. Wygląda na to, że zostawiasz mnie na pastwę losu...

Ostatnie słowa wysyczała z taką pasją, że wyciśnięta spomiędzy zbielałych warg struga powietrza uderzyła go w twarz. Spojrzeli na siebie. Łączyła ich forsa i łóżko. Wystarczająco dużo, by trzymać się razem, ale zbyt mało, by oczekiwać wzajemnej lojalności. Ciężką ciszę przerwała Berta.

— Kochanie — uderzyła w pokorę, kładąc miękką dłoń na jego kolanie — ufam ci... Co zrobimy?

Oczywiście, że mi nie ufa, pomyślał, ale na razie nic nie stoi na przeszkodzie, by mnie posłuchała. Zapalił papierosa i patrząc z przyjemnością w jej duże oczy zreferował krótko swój plan. Berta była wyraźnie uspokojona. Ten pomysł wydał się jej dobry. Ożywiona nagłym przypływem dobrego humoru wstała gwałtownie z fotela, musnęła wargami jego policzek i pomknęła do łazienki. W rozwianych fałdach różowego szlafroczka mignęło ciemnobrązowe ciało.

— Już znikam — rzuciła przez ramię. — Mam nadzieję, że oni w ogóle nie skojarzą mnie z tym wszystkim...

— Obawiam się — powiedział bardziej do siebie niż do niej — że potrafią to zrobić bardzo prędko.

Kapitan Andrzej Łaszt spojrzał na sztywną kartę połyskującego szkliście papieru. Równe, kolumny cyfr ciągnące się przez całą długość arkusza fotokopii, przypominały tablice logarytmiczne.

— Zdaniem ekspertów jest to szyfr książkowy — pułkownik Rochosz splótł palce na płaskim brzuchu odzianym w ciemną kamizelkę. Nie wyjmując z ust fajki wypuścił z nich kolisty obłoczek niebieskiego dymu i zmrużywszy powieki spojrzał na Łaszta.

Śniada twarz kapitana nie zdradzała żadnych emocji. Rochosz zbyt dobrze znał swych ludzi, by nie wiedzieć, że oznacza to, iż umysł Łaszta pracuje na najwyższych obrotach. Andrzej potrafił błyskawicznie zapamiętać usłyszane informacje i równie szybko znaleźć w nich wszystkie rzeczywiste i pozorne sprzeczności. Teraz, spoglądając na leżący przed pułkownikiem magnetofon, powtarzał w myślach informacyjne sprawozdanie kapitana Przedborskiego nagrane przed kilkoma godzinami. Głos Przedborskiego był spokojny, beznamiętny. Jasno sformułowaną relację dwukrotnie przerywał dźwięk klaksonu. Taśmę nagrano w samochodzie, którym kapitan i jego ludzie pędzili do komendy bezpośrednio po zakończeniu oględzin miejsca tragedii.

Już ponad pół doby sekcja zabójstw Komendy Stołecznej MO prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa dokonanego na młodej, sądząc z wyglądu dwudziestoletniej, dziewczynie. Ze wstępnej opinii lekarskiej wynika, że została ona uduszona 24 godziny temu, to znaczy wczoraj koło południa. Właścicielem mieszkania, w którym popełniono morderstwo, jest inżynier Robert Bielawski. Ofiarę zabójstwa znalazł bezpośrednio po powrocie z trzytygodniowego urlopu, który spędził w Austrii. Inżynier nie ukrywał, że przez jego mieszkanie przewinęła się niejedna „narzeczona”, lecz kategorycznie zaprzeczył, by kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć uduszoną dziewczynę. Wśród osobistych rzeczy zamordowanej nie znaleziono żadnego dokumentu umożliwiającego jej identyfikację. W damskiej torebce, z której prawdopodobnie korzystała, były tylko kosmetyki. Jak poinformował Bielawski, torebka ta jest jego własnością. Została kupiona jako prezent dla siostry i zostawiona przez niego w domu przed wyjazdem na urlop. Siostra inżyniera, która już od czterech tygodni razem z mężem i dziećmi przebywa na wakacjach poza Warszawą, dysponuje kompletem kluczy do fatalnego lokalu. Jeszcze jeden komplet inżynier miał przy sobie, a trzeci zostawił w domu. Komplet ten znalazł się w torebce używanej przez ofiarę morderstwa. W łazience kawalerki Bielawskiego, na półeczce pod lustrem, leżała puderniczka z tworzywa sztucznego pozbawiona odcisków palców. Właśnie ona stała się punktem zwrotnym w śledztwie i zwiększyła jego zakres tak dalece, że Centrala podjęła decyzję utworzenia specjalnej grupy operacyjnej. Kierownictwo grupy i koordynację działań wszystkich zainteresowanych służb, jak zwykle w takich sytuacjach, powierzono Rochoszowi.

Dobrze się stało, pomyślał Łaszt, że już od samego początku sprawa trafiła w ręce Stacha Przedborskiego... Andrzej uśmiechnął się na wspomnienie niedźwiedziowatej postury i gromkiego głosu przyjaciela. Poznali się niedawno. Pod kierunkiem Rochosza prowadzili wówczas sprawę morderstwa, w której jednym z wiodących wątków śledztwa była zagadkowa postać nie znanej dziewczyny Wiedziano o niej tylko tyle, że istnieje i... dokłada wszelkich starań, by zniknąć z pola widzenia organów ścigania. Dzięki energii i niezwykłemu instynktowi śledczemu Stacha udało się ją znaleźć. Dzisiejszej nocy intuicja Przedborskiego jeszcze raz okazała się niezawodna. Prawdopodobnie nawet on sam nie potrafiłby powiedzieć, co skłoniło go do zajrzenia pod krążek sprasowanego pudru... Tajemnicza karteczka zostałaby oczywiście odkryta w czasie szczegółowego badania przedmiotów zabezpieczonych na miejscu zbrodni. Przy zachowaniu normalnej procedury minęłoby jednak sporo czasu. Dzięki Stachowi zagadkowy skrawek papieru natychmiast znalazł się w rękach ludzi, dla których wykrycie tekstu pisanego atramentem sympatycznym nie było rzeczą trudną. A wszystko wskazuje na to, że w tej sprawie czas będzie się liczył podwójnie.

— Przedborski i jego ludzie — głos pułkownika przerwał bieg myśli Andrzeja — są w naszej grupie operacyjno-dochodzeniowej.

Łaszt poruszył się gwałtownie w fotelu. To była pierwsza pomyślna wiadomość od chwili, gdy wezwany przez pułkownika wszedł do jego gabinetu. Rochosz wyłuskał z magnetofonu kasetę zawierającą relację Przedborskiego i wsunął ją do dużej, biurowej koperty.

— Podczas ostatniego kontaktu, jaki miałem z Centralą — pułkownik zakleił kopertę przezroczystą taśmą adhezyjną — tuż przed twoim przyjściem, zapewniono mnie, że zostały uruchomione wszystkie środki umożliwiające, przynajmniej orientacyjne, ustalenie, z jaką dziedziną zainteresowań obcego wywiadu można wiązać sprawę, która dla nas zaczęła się śmiercią jasnowłosej dziewczyny znalezionej w mieszkaniu Bielawskiego. Sporo materiału do przemyślenia głównych kierunków działań dostarczy złamanie szyfru. Ale na to musimy poczekać. Już się o to martwią najlepsi kryptolodzy... Większość ekspertów jest zdania, że tekst znaleziony w puderniczce zredagowano po polsku.

Pułkownik wyszedł zza biurka i, dymiąc fajką jak parowóz, otworzył drzwi prowadzące do sekretariatu. Ich wewnętrzna powierzchnia, pokryta dźwiękochłonną dermą, kojarzyła się Łasztowi z obiciem skórzanej otomany, na której szalał w dzieciństwie, w domu dziadków.

— Pani Katarzyno — zwrócił się pułkownik do niewysokiej kobiety o roześmianych oczach i staroświeckim koku w tyle głowy. — Proszę to przekazać do skopiowania.

Pani Katarzyna już trzymała w ręku słuchawkę. Kręcąc znany na pamięć numer, mruknęła:

— Pułkowniku... Fajka.

Rochosz cofnął się pospiesznie do gabinetu.

— Nie masz pojęcia, jaki tu panuje terror — powiedział do Andrzeja. — Zmuszono mnie do zaakceptowania niepisanego kodeksu, w myśl którego płacę grzywnę za każde wejście z dymiącą fajką do sekretariatu. Tam — skinął głową, jakby chciał nią otworzyć drzwi — odkąd pani Katarzyna rzuciła palenie, wypowiedziano: wojnę palaczom. Do wczoraj byłeś w terenie, więc ostrzegam, że nie ma z tym żartów. Rzecz dotyczy wszystkich. Zaczyna się dość lojalnie. Od uprzedzenia i wyjaśnienia charakteru akcji. Ale potem biada temu, kto uświadomiony zagapi się i wejdzie tam z zapalonym papierosem. Lub fajką — dodał. — Ona jest bezlitosna... Pamiętasz Witolda? Tego łysego inspektora z Centrali? W zeszłym tygodniu wyciągnęła od niego ponad pięćdziesiąt złotych! Wszystko wędruje do zapieczętowanej puszki Polskiego Czerwonego Krzyża. Albo rzucimy palenie, albo dostaniemy złotą odznakę za zasługi dla tej organizacji.

Czując się bezpiecznie za drzwiami oddzielającymi go od pani Katarzyny, pułkownik pyknął z lubością i podszedł do biurka. Utykał nieznacznie na lewą nogę. Po szturmie na bunkier niemiecki pod Jastrowiem zostawił w polowym lazarecie okruch kości piszczelowej.

— Charakterystyczne — powiedział stukając wypaloną fajką w krawędź wielkiej, szklanej popielniczki — że zabójca nie zabrał ze sobą ani puderniczki, ani ukrytej w niej kartki, poprzestając tylko na dokumentach dziewczyny i — Rochosz sięgnął po metalowe pudełko z tytoniem — pieniądzach. O ile zamordowana w ogóle miała przy sobie dokumenty i pieniądze. To przecież nic pewnego...

Fajka była już pełna. Pułkownik przytknął do niej płonącą zapałkę.

Nic pewnego, powtórzył Andrzej w myśli ostatnie słowa Rochosza. W tej sprawie właściwie wszystko jest niejasne. Jedyne niewątpliwe fakty to śmierć tajemniczej dziewczyny i niewielka kartka z zaszyfrowanym tekstem, który napisano atramentem sympatycznym.

Rochosz z wyraźnym zadowoleniem ssał ustnik fajki. Jego policzki przez moment stały się wklęsłe. Wyglądał tak, jakby wciąganie do ust strużki dymu było jedyną interesującą go rzeczą. Krótki błysk oczu spoza dzielącej się w wąskie pasma wonnej mgły, otaczającej głowę pułkownika, uprzytomnił Łasztowi, że szef oczekuje jego opinii o sprawie.

— Stach postąpił słusznie, zarządzając obserwację Bielawskiego — stwierdził w końcu. — Jest coś niejasnego w tym, co powiedział inżynier. Niby wszystko się zgadza w przedstawionej przez niego wersji wydarzeń, ale... Nie wiem, co skłoniło Stacha do podejrzeń, lecz gdy zatrzymał się przy sprawie puderniczki, uderzył mnie fakt, że nie było na niej odcisków palców.

Rochosz uśmiechnął się. Wiedział doskonale, do czego zmierza kapitan. On sam także zwrócił uwagę na ten fragment sprawozdania Przedborskiego, w którym była mowa o pierwszych zeznaniach inżyniera. Bielawski wyraźnie powiedział, że po umyciu rąk w łazience, zauważył puderniczkę, wziął ją w dłonie, otworzył...

Korzystając z milczącej aprobaty pułkownika, Łaszt wyłowił wargami papierosa z paczki klubowych. Wydmuchując z ust pierwszy haust dymu, powiedział:

— Mam ochotę spytać pana inżyniera, dlaczego po obejrzeniu puderniczki tak starannie wytarł znajdujące się na niej odciski palców.

Tęgi, niski mężczyzna w białym kitlu spojrzał pytająco na docenta Łomińskiego.

— Tak — mruknął docent zsuwając z nosa i ust płócienną maskę — to wszystko...

Rzucił na metalową tacę długie, smukłe nożyce i szybkim ruchem dłoni, obciągniętej gumową rękawiczką, wskazał drzwi niewielkiej sali. Jej ściany lśniły bielą gładkich płytek okładzinowych.

Niski mężczyzna skinął domyślnie głową. Wprawnym machnięciem krótkich ramion nakrył prześcieradłem leżącą nieruchomo postać. Pod opadającym z szelestem rąbkiem białej płachty błysnęły przez moment jasne włosy. Docent przygryzł wargi. Długie lata pracy, podczas których niemal codziennie stykał się z milczącymi na zawsze ofiarami zbrodni, nie zdołały pozbawić go uczuć, które dzisiaj okazały się szczególnie silne. Ciągle widział przed sobą ładną, jasnowłosą dziewczynę z brutalnymi śladami duszących palców na szyi. Jej twarz, mimo skamieniałego wyrazu rozpaczy, miała sobie jednocześnie ostatni przebłysk nadziei, że za chwilę zelżeje straszny uścisk gniotący krtań. Cholera, rozklejam się, pomyślał Łomiński.

— Zasłużyliśmy na papierosa — mruknął, chcąc zagłuszyć dręczące go myśli. Ale jego nastrój zawładnął wszystkimi uczestnikami sekcji. W sali panowała cisza przerywana łoskotem porządkowanych narzędzi.

Docent kiwnął ze zrozumieniem głową i podszedłszy do drzwi umywalni pchnął je łokciem.

— Mogę tylko potwierdzić wyniki wstępnych oględzin — powiedział pół godziny później do Przedborskiego. — Została uduszona wczoraj, nieco przed południem.

Siedzieli w gabinecie mieszczącym się na piętrze długiego, niewysokiego budynku. Nad jego frontowymi drzwiami, ozdobionymi po obu stronach pseudoklasycystyczną kolumnadą, ciągnął się napis: „Zakład Medycyny Sądowej”. Żółty tynk wokół napisu odpadł w kilku miejscach, a wzdłuż kolumn pięły się kręte łodygi dzikiego wina. Zielone pędy sięgały aż na piętro, zaglądając w otwarte szeroko okna gabinetu. Stach przełknął z wysiłkiem kleistą ślinę. Był bardzo zmęczony. Łomiński przesunął w jego stronę formularz sekcji zwłok.

Na środku strony upstrzonej rozmaitymi symbolami i notatkami ciemniał nadruk schematycznego zarysu ludzkiego ciała.

— W formie ostatecznej dostaniecie to — docent puknął końcem automatycznego ołówka w formularz — trochę później.

— W porządku — mruknął Stach, spoglądając na zaznaczony grubą krechą, łagodny owal symbolizujący głowę. W jego wnętrzu, nieco z boku, umieszczono dużą, ciemną kropkę, z której wybiegała krótka strzałka narysowana niebieskim flamastrem. Grot strzałki zmierzał do kilku słów nabazgranego drobnym pismem objaśnienia. Kapitan spojrzał na Łomińskiego.

— Drobne stłuczenie w tyle głowy — uprzedził jego pytanie docent. — Bez znaczenia. Skóra na czaszce nie rozcięta, kość nie naruszona. Ślad uderzenia, które na pewno nie spowodowało śmierci, a na utratę przytomności także było zbyt słabe. W miejscu stłuczenia, między włosami, tkwiły bardzo drobne, białe okruchy. Roztarte w palcach zamieniały się w proszek przypominający kredę. Moim zdaniem złoszczona farba klejowa...

Przedborski spojrzał z uśmiechem na szczupłą, wręcz ascetyczną twarz docenta. Nie pierwszy to raz zauważył, jak rozwinięty jest jego zmysł obserwacyjny. Już w tej chwili gotów był dać głowę, że Łomiński ma słuszność. Pamiętał położenie zwłok w momencie, gdy niewiele po północy zobaczył je w mieszkaniu Bielawskiego. Głowa dziewczyny leżącej w pobliżu tapczanu opierała się o ścianę. Drobne, białe okruchy wbite między włosy są więc prawie na pewno startą farbą. Prawdopodobnie jasnowłosa nieznajoma, zaatakowana przez napastnika, uderzyła potylicą o ścianę. Niewykluczone, że odebrało to jej siły, by stawić jakikolwiek opór.

Myśli docenta Łomiańskiego zdawały się krążyć wokół tej samej sprawy.

— Zdaje się — mruknął podsuwając Stachowi paczkę marlboro — że dusiciel, trzymając swą ofiarę za szyję, celowo bił jej głową o ścianę. W ten sposób starał się osłabić dziewczynę.

— Albo — kapitan gestem ręki zrezygnował z papierosa — ogarnięty przypływem furii po prostu nie panował nad sobą.

Uwaga Stacha trafiła do przekonania Łomińskiemu. Jaśniejący w płomyku zapalniczki koniec papierosa zakołysał się przytakującym ruchem. Przedborski przyglądał się schematycznej sylwetce ludzkiej widocznej na formularzu badań sądowo-lekarskich. Mniej więcej w połowie zarysu ciała, na wysokości podbrzusza, umieszczono zygzakowaty symbol. Kapitan znieruchomiał. Wpatrując się w zamaszysty ślad końcówki granatowego flamastra poczuł, że jeszcze bardziej zaschło mu w gardle. Nie trzeba było zbytniej przenikliwości, by domyślić się całej prawdy ujawnionej w czasie sekcji...

— Tak — odezwał się spokojnie Łomiński.

Po kilku sekundach ciężkiej ciszy odstawił głośno zapalniczkę i dodał:

— Trzeci miesiąc...

Kierowca fiata 125 p zatrzymał toczący się wolno wóz w przestronnej zatoce parkingowej położonej naprzeciw wysokiego, nie otynkowanego budynku. Przekręciwszy kluczyk w stacyjce spojrzał pytająco na siedzącego obok mężczyznę w letnim płaszczu narzuconym na ramiona, z którego kieszeni wystawał przód okrągłej czapki z charakterystyczną odznaką w kształcie trąbki pamiętającej czasy pocztowych dyliżansów.

Samochód był szary, lekko zakurzony i niczym nie zwracał na siebie uwagi. Tuż obok piętrzył się masyw potężnego wozu meblowego. Przy akompaniamencie soczystych przekleństw dwóch młodzieńców wyszarpywało z jego czeluści czarny kadłub fortepianu. Nieco dalej stało jeszcze kilka samochodów osobowych. Za krawężnikiem, otaczającym wyłożone sześciokątną kostką miejsce do parkowania, poniewierały się podarte worki po cemencie, kawałki prętów zbrojeniowych, nadtłuczone cegły i pobielone wapnem deski. Obok sterty żelbetowych belek biegł głęboki wykop, w którym czerniała gruba rura. Miejsce, gdzie powinien być chodnik, przypominało trasę rajdu „safari”. W wysuszonym na kamień błocie krzyżowały się liczne ślady szerokich kół ciężarówek.

Mężczyzna siedzący obok kierowcy sięgnął w dół, przed siebie. Trzymając nieco poniżej ust zasłonięty klapą płaszcza mikrofon nacisnął kciukiem niewielki przycisk.