Pocisk znaleziony w parasolu - Roman Jaworowski - ebook

Pocisk znaleziony w parasolu ebook

Roman Jaworowski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Miejsce wybrane było dobrze. Gęste korony szeroko rozrośniętych lip niemal zupełnie nieprzepuszczały światła padającego z wysokiej ulicznej latarni. Mimo słonecznego popołudnia wieczorem niebo się zachmurzyło i wśród drzew panowała prawie nieprzenikniona ciemność. Wit wcisnął powoli pedał hamulca i dwoma łagodnymi skrętami kierownicy wprowadził wóz pod nisko zwisające gałęzie. Posłuszny jego wprawnym ruchom ciemnozielony fiat 125p wskoczył prawym bokiem na granitowy krawężnik chodnika i znieruchomiał. Silnik umilkł.

Bogdan przeciągnął się leniwie, unosząc do góry ugięte w łokciach ręce. Jego potężne mięśnie zdawały się rozsadzać rękawy dżinsowej wiatrówki. Nie spiesząc się, sięgnął pod fotel wyciągając długi, wąski przedmiot zawinięty w szary papier. Miał nieodpartą chęć odgiąć klamkę, wyskoczyć z samochodu i rozprostować kości. Nie znosił oczekiwania. Chciał działać. Już. Natychmiast.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Roman Jaworowski

POCISK ZNALEZIONY W PARASOLU

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

 

Okładkę projektował

ZDZISŁAW BYCZEK

Redaktor

ELŻBIETA SKRZYŃSKA

Redaktor techniczny

DANUTA WDOWCZYK

Korektor

MAŁGORZATA TOCZYDŁÓWSKA

© Copyright by Wydawnictwo

Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa, 1973

ISBN-83-11-06261-7

Okno z zieloną zasłoną

Miejsce wybrane było dobrze. Gęste korony szeroko rozrośniętych lip niemal zupełnie nie przepuszczały światła padającego z wysokiej ulicznej latarni. Mimo słonecznego popołudnia wieczorem niebo się zachmurzyło i wśród drzew panowała prawie nieprzenikniona ciemność. Wit wcisnął powoli pedał hamulca i dwoma łagodnymi skrętami kierownicy wprowadził wóz pod nisko zwisające gałęzie. Posłuszny jego wprawnym ruchom ciemnozielony fiat 125p wskoczył prawym bokiem na granitowy krawężnik chodnika i znieruchomiał. Silnik umilkł.

Bogdan przeciągnął się leniwie, unosząc do góry ugięte w łokciach ręce. Jego potężne mięśnie zdawały się rozsadzać rękawy dżinsowej wiatrówki. Nie spiesząc się, sięgnął pod fotel wyciągając długi, wąski przedmiot zawinięty w szary papier. Miał nieodpartą chęć odgiąć klamkę, wyskoczyć z samochodu i rozprostować kości. Nie znosił oczekiwania. Chciał działać. Już. Natychmiast.

— Byłoby głupio, gdybym o tym zapomniał — powiedział cicho, pukając palcem w szary papier.

Wit milczał nie poruszony. Z zewnątrz dobiegł ich szelest liści kołysanych lekkim wiatrem. Szarpnięta silniejszym podmuchem gałąź stuknęła głucho w dach samochodu. Wit zacisnął wargi. Nie zdejmując dłoni z kierownicy, zerknął na przegub lewej ręki. Dwie jasne smugi fosforyzujących wskazówek zegarka tworzyły prawie kąt prosty. Długa, cienka jak włos kreska centralnego sekundnika mijała zielonkawe kropki oznaczające kolejne godziny. Wreszcie dowlokła się do dwunastej. W porządku: punkt dziewiąta. Z otwartego na parterze okna pobliskiego domu dał radiowy sygnał czasu i niski głos spikera zapowiadającego godzinę dwudziestą pierwszą. Wit spojrzał na przeciwną stronę ulicy. Za szerokimpasemświeżo położonego chodnika ciągnął sięzachwaszczony trawnik, a dalej równe szeregi bloków mieszkalnych. Niektóre z nich otoczone były jeszcze siatką metalowych rusztowań. Nieliczni przechodnie wracali do domów. Z jarzeniowych lamp padało na chodnik rzęsiste światło. Przed jasno otynkowanym, kilkunasto-piętrowym wieżowcem, górującym nad stojącymi obok domami, przechadzał się tęgi staruszek paląc papierosa w długiej cygarniczce. Od czasu do czasu mówił coś w kierunku chwiejących się na trawniku chwastów. Po chwili wyłonił się z nich mały, ciemny ratlerek Szczeknął w odpowiedzi swemu panu i ponownie dał nura między skłębione pędy zielska.

Ciszę wieczoru zakłócił nagle pisk hamulców i łoskot ciężko pracującego silnika. Niedaleko stojącego na rogu ulicy kiosku „Ruchu” zatrzymał się zatłoczony berliet. Z licznej grupy wysiadających pasażerów na przystanku pozostał jedynie mężczyzna w szarym płaszczu i kapeluszu nasuniętym na czoło. Zatrzymawszy się przy kiosku, wcisnął ręce w kieszenie i czekał, aż autobus ruszy dalej. Oszklone drzwi zamknęły się z sykiem. Warczące żółto-czerwone pudło drgnęło i ciężko powlokło się po jezdni.

Mężczyzna rzucił okiem na fiata zaparkowanego po przeciwnej stronie ulicy i szybkim krokiem ruszył w stronę wieżowca, wpadając po drodze na ratlerka, który z ujadaniem wybiegł nagle na chodnik. Pies zaskowyczał rozdzierająco. Korpulentny staruszek chwycił go w ramiona i podniesionym głosem zaczął wymyślać mimowolnemu prześladowcy swego ulubieńca. Człowiek w szarym płaszczu przyspieszył kroku i znikł w jasno oświetlonych drzwiach prowadzących na klatkę schodową.

— Ten wysoki budynek, po drugiej stronie ulicy, za kioskiem „Ruchu” — powiedział Wit.

— Co z tym budynkiem?

Dopiero teraz Wit obrócił się w prawo. Badawczym spojrzeniem obrzucił twarz Bogdana. Małe, trochę rozbiegane oczy. Czoło zasłonięte do połowy rozwichrzoną grzywką bujnej fryzury. Długie jasne włosy opadające na kark. Wygląda na spokojnego. Ręce zaciśnięte na podłużnej szarej paczce są nieruchome. Czy on to zrobi? Co będzie, jeśli Zyga nie zdoła uśpić faceta? Matka Bogdana powiedziała kiedyś, że jej syn dla forsy gotów jest na wszystko. Najważniejsze, że on sam też tak mówi.

Wit pamiętał doskonale ich pierwsze spotkanie. Wyłowił Bogdana z rozkołysanego tłumu w nocnym lokalu. Kolega ma czas na drinka w cocktail-barze? Okazało się, że na lufę koniaku kolega może mieć czas w każdej chwili. Gdy już siedzieli na wysokich stołkach, z kieliszkami wypełnionymi „Słonecznym Brzegiem”, na początek wymienili opinie o bułgarskich koniakach.

— Nie gorsze od francuskich, a dużo tańsze...

— Fakt — zgodził się Bogdan — ale chyba nie o to chodzi?

Zaraz potem przeszli do konkretów.

— Jestem Witek, możesz mi mówić Wit. Chcesz zarobić?

— Dużo?

— Bardzo dużo.

— No chyba... Kto by nie chciał?

— Zajęcie nie dla dziecka. Wyrobisz?

— Co jest?

— Jest mięczak. Zaczął dawać. Trzeba mu zamknąć mordę. Na amen.

Bogdan gwizdnął przez zęby.

— To musi kosztować...

— Bądź spokojny. Dogadamy się, do wójta nie pójdziemy. Będzie w dolcach.

Ta informacja wywarła na Bogdanie silne wrażenie, ale mimo to po chwili zapytał podejrzliwie:

— A ty kto? Jaki Wit? Od kogo przychodzisz?

— O tym kiedy indziej. O detalach pogadamy przed załatwieniem klienta. Bierzesz sprawę?

Po kilku następnych kolejkach koniaku Bogdan przystał na propozycję Wita. Potem spotkali się jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem w innym miejscu. Omówili w ogólnych zarysach plan działania. Bogdan wykłócał się zażarcie o wysokość zapłaty. Z podchwytliwych pytań, jakie zadawał Witowi, wynikało, że domyśla się, iż podłożem całej sprawy jest handel walutą połączony z dalekim od legalnego obrotem złota. Wit zbywał go ogólnikami, robiąc mgliste nadzieje na dobre interesy w przyszłości. Oczywiście pod warunkiem, że początek ich współpracy okaże się zachęcający. Do tego konieczne jest trzymanie mordy na kłódkę. Bogdan zapewnił, że nie jest szczypior. Zgodził się na wszystko nawet nie mrugnąwszy okiem. Teraz, na kilkanaście minut przed chwilą, w której pójdzie to zrobić, wyda je się równie opanowany.

Wit sięgnął do wnęki obok deski rozdzielczej. Gmerał w niej przez chwilę, wyciągając pięcio-palczaste włóczkowe rękawiczki, które rzucił w stronę Bogdana. Ten chwycił obie niedbałym machnięciem szerokiej dłoni i wepchnął w kieszeń wiatrówki.

— Co z tym wysokim budynkiem? — powtórzył pytanie. — To tutaj?

— Tak. Właśnie tutaj. Trzecie piętro. Stąd widać mały balkonik, pierwszy z prawej. I okno. Zaraz obok, przy rynnie. To z zieloną zasłoną.

— Tam pali się światło.

— Facet jest w domu. Czeka na gościa, który chyba właśnie w tej chwili dzwoni do jego mieszkania.

Bogdan nacisnął klamkę. Drzwi samochodu odskoczyły sprężyście. Wit przytrzymał go lekko za rękaw.

— Poczekaj. Za wcześnie. A poza tym jeszcze nie uzgodniliśmy wszystkiego.

Bogdan westchnął z rezygnacją i ostrożnie, prawie bezgłośnie zatrzasnął drzwi z powrotem. Wit obserwował wejście do wieżowca. Potem podniósł wzrok na trzecie piętro. W oknie z zieloną zasłoną nadal paliło się światło. Dałby dużo, żeby wiedzieć, co się tam dzieje. Spokój, strofował się w duchu, jak dotąd wszystko przebiega zgodnie z planem. Zyga był punktualny. Żeby nie ten cholerny ratlerek, nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Ale to w końcu drobiazg. Najważniejsze, by udał się manewr z kawą lub herbatą. Powinno chwycić, jeśli... Właśnie. Jeśli tamten jest frajer i niczego się nie domyśla.

— Przypomnijmy sobie parę drobiazgów — Wit postanowił odegnać od siebie niespokojne myśli. — Do jego mieszkania wejdziesz sam. Możesz skorzystać z windy pod warunkiem, że nikt nie będzie jechał z tobą. Jasne?

Bogdan uśmiechnął się lekceważąco.

— Jeśli nawinie się fajna dziewczyna, to wkraczam do windy razem z nią — odezwał się zaczepnie.

— Udajesz idiotę? Nikt nie powinien cię widzieć dłużej niż przez mgnienie oka. Wracasz po schodach. Nie za szybko, a przede wszystkim bez łomotu. W ostateczności... Dajesz dyla, jak się da.

— Jak się da... — Bogdan przeciągał pauzy między wyrazami. — No, nie ma co, ślicznie to ująłeś — dorzucił z ironią.

— Nie gadaj tyle! Tak czy siak, robisz na tym ładny bukiet forsy. A płacę ci nie tylko za załatwienie faceta, ale i za to, żebyś umiał stamtąd — Wit kiwnął głową w stronę wieżowca — szybko icicho prysnąć.

Bogdan milczał.

— Długo jeszcze tego siedzenia? — spytał po chwili. — A poza tym, kiedy wreszcie powiesz, do kogo właściwie się wybieram?

Wit spojrzał na zegarek.

— Masz rację. Już czas — mruknął. — Numer mieszkania: jedenaście. Idziesz do bruneta po trzydziestce. Znak szczególny: drobna blizna na lewym uchu. Może być w okularach. Nazwisko tego pana ijego zawód nie mają dla ciebie najmniejszego znaczenia, a dokładniej: mają w tym sensie, że najlepiej będzie, jeśli jak najmniej się dowiesz ijak najszybciej zapomnisz.

— Masz stracha, co? — wypalił niespodziewanie Bogdan.

— Martw się o siebie. — W głosie Wita zabrzmiała groźba. — I to zarówno teraz, jak i potem. A w tej chwili uspokój się, psiakrew, i przestań marudzić. Jeszcze pół godziny, góra trzy kwadranse i będzie po wszystkim.

Wit znowu zerknął na zegarek. Jemu także czas dłużył się nieznośnie. Niech szlag trafi tę całą historię! Kto mógł przewidzieć, że Zyga tak łatwo da się podejść jakiemuś spryciarzowi. To rzekomo wszechstronne sprawdzanie facetów, o którym z taką pewnością mówili tamci, okazało się — jak przyszło co do czego — do kitu. Zyga wpadł niczym dzieciak i diabli wiedzą, czy zamknięcie pyska temu draniowi, który go wykiwał, rzeczywiście zakończy kłopoty. A może właśnie teraz dopiero się zaczną? Tamci nie będą zachwyceni, a poczucie humoru, delikatnie mówiąc, mają ograniczone.

Przed oczami Wita stanęły nagle twarze ludzi, którzy wciągnęli go w to wszystko. Pozornie kulturalni, przymilni, z szerokim gestem... Lokal taki, lokal owaki. Czego pan się napije? Może jakąś dziewczynkę? Pan jest młody, trzeba wiedzieć, po co się żyje. Z przyjemnością pomożemy panu zarobić. Dał się na to wziąć. Niby pomogli. Płacą. Ale wiedział, że jeśli uwikła się w jakiekolwiek kłopoty, przestaną być „kulturalni i sympatyczni”. Szeroki gest też się skończy. Co wtedy? Teraz Wit już zdawał sobie sprawę, co... Tak, przede wszystkim musi ratować własną skórę i będzie działał, jak postanowił.

Powiał silniejszy wiatr i gałęzie lip znowu stuknęły w dach samochodu. Wit poczuł, że nagle zrobiło mu się zimno. Spokój. Chyba obgadał z Bogdanem wszystko. Aha, jeszcze jedno.

— Nie zapomnij zrobić bałaganu w mieszkaniu — powiedział

— i pamiętaj: trzeba zostawić jeden papier. Pięć dych. W niezbyt widocznym miejscu.

Mężczyzna w szarym płaszczu, klnąc w duchu ratlerka, który wpadł mu pod nogi, szybkim krokiem, niemal biegiem, wpadł na klatkę schodową wieżowca. Czerwone światełka przy drzwiach dźwigów świadczyły, że oba są w ruchu. Nie ma co czekać, aż znajdą się na parterze. Lada chwila może tu nadejść właściciel osa. Chyba nie dał tak łatwo za wygraną. A więc szybko na górę. Kilkanaście stopni, płaski podest, znowu stopnie. Pierwsze piętro, drugie, trzecie. Tak, to tutaj. Drzwi na wprost schodów.

Przez chwilę stał niemal bez ruchu, aby uspokoić przyspieszony oddech. Gwałtowny wysiłek i wzmagające się zdenerwowanie sprawiły, że był bardzo spocony. Dwoma szarpnięciami rozpiął kołnierzyk koszuli i rozluźnił węzeł krawata. Potem wierzchem prawej dłoni wgniótł przycisk dzwonka. Drzwi, przed którymi stał, otworzyły się prawie natychmiast. W ciemnym korytarzu, oświetlonym światłem padającym z klatki schodowej, stał mężczyzna średniego wzrostu ubrany w granatowy szlafrok. W ciemnych, nonszalancko zaczesanych na bok włosach połyskiwały srebrne nitki siwizny. Wypchana czymś prawa kieszeń szlafroka wyraźnie ciągnęła w dół mięsisty materiał.

— Wchodź, Zyga, cieszę się, że jesteś punktualny — Wynurzające się z granatowego rękawa muskularne ramię nieco kpiącym gestem zapraszało do środka.

— Cześć, Marcin — powiedział Zyga.

Wszedł do ciemnego korytarza, powiesił płaszcz na wieszaku. Kapelusz rzucił na majaczącą w rogu niską szafkę. Pokój, do którego wprowadził go pan domu, oświetlony był wysoką stojącą lampą przesłoniętą abażurem w kształcie walca.

— Mam nadzieję, że wybaczysz mi mój strój — usprawiedliwiał się Marcin. — W sobotę też zastałeś mnie w szlafroku…

Siedli w głębokich, miękkich fotelach. Tuż przed nimi stał niski stolik nakryty lnianą, niebieską serwetką. W popielniczce z grubego szkła leżało kilka papierosów wypalonych tylko do połowy. Na brązowych koszulkach filtrów widać było ślady karminowej szminki. Spoza fotela, w którym zagłębił się Marcin, wystawały długie łodygi dorodnego rododendrona tkwiącego w obszernej drewnianej donicy, umieszczonej na wysokim stojaku.

— Nie przejmuj się szlafrokiem — powiedział Zyga. — Mnie nie musisz przyjmować we fraku.

— Tak właśnie myślałem. Mam nadzieję, że możemy sobie darować towarzyskie konwenanse. — Wąskie wargi Marcina wykrzywił trochę bezczelny uśmieszek. — Przecież jesteśmy przyjaciółmi. Pracujemy już tyle lat razem. Nie wiedziałem, że zarabiasz także w inny sposób, ale...

— To miało cię nic nie obchodzić. Uzgodniliśmy to raz na zawsze. Pamiętasz? — Zyga rozpiął marynarkę z cienkiej, brązowej wełny.

Jesteśmy przyjaciółmi, powtórzył w myślach usłyszane przed chwilą słowa. Przyjaciółmi! Nigdy nimi nie byli. Nie raz, i nie dwa, wciągano go w sieć intryg, które napsuły mu mnóstwo krwi. I zawsze ślady kreciej roboty prowadziły do Marcina. Przekonawszy się po raz któryś z kolei, kto próbował podłożyć mu świnię, postanowił odpłacić pięknym za nadobne i przyjrzał się służbowej działalności kierownika działu reklamy. Jaka szkoda, że postąpił wtedy tak głupio! Gdy z fragmentarycznych obserwacji wyciągnął pierwsze wnioski, nie powinien był dawać swemu cichemu wrogowi do zrozumienia, iż domyśla się, skąd pochodzą pieniądze przelewające się przez jego kieszenie. Bo właśnie wtedy zaczęła się ta cała cholerna sprawa. Wystarczyły dwa dni zaziębienia, dwa dni nieobecności w pracy, by pod pretekstem rzekomo koniecznego dotarcia do jakichś materiałów Marcin spowodował otwarcie jego biurka. Naturalnie odbyło się to w obecności świadków. A jakże... Wiedziony jakimś psim węchem zajrzał na koniec do najniższej szuflady. I wtedy wiedział już bardzo dużo. Pozostanie jego tajemnicą, jak udało mu się zabrać to, co zobaczył, i nie zwrócić przy tym uwagi towarzyszących mu osób.

Zyga przypomniał sobie ranek tego dnia, wktórym po chorobie wrócił do pracy. Długo szamotał się z drzwiami swego pokoju, żeby ze zdumieniem stwierdzić, że nie są zamknięte na klucz. Gdy wszedł do środka, w ślad za nim wśliznął się Marcin. Uśmiechnięty od ucha do ucha powiedział, że szukał tu wczoraj takich a takich dokumentów. Oczywiście za zgodą dyrektora, przy świadkach. Wymienił dwa, może trzy nazwiska. Tak, właśnie on, Marcin, osobiście manipulował kompletem zapasowych kluczy. Do dolnej szuflady też sam zajrzał. Nikt poza nim... Ale on jest dla Zygi życzliwy. Najlepszy dowód, że z byle czym nie poleci na przykład na milicję... Po tym wstępie, nie przestając się uśmiechać, wyłożył swoje warunki. Nie były lekkie. A wszystko przez to, że któregoś dnia w tej przeklętej najniższej szufladzie biurka spoczął mały, metalowy przedmiot wielkości pudełka zapałek.

Zyga spojrzał teraz na Marcina i poczuł przenikający go dreszcz. Tamten obserwował go uważnie.

— Nie bój się — powiedział. — Pamiętam, cośmy uzgodnili.

— Jeśli mamy być ściśli — Zyga zanurzył rękę w kieszeni marynarki, szukając papierosów — to ty też nigdy nie zwierzałeś mi się z tego, że sobie... dorabiasz.

Marcin wyciągnął doń rękę ze świeżo napoczętą paczką marlboro.

- Już dobrze — mruknął uspokajająco, naciskając kciukiem drugiej dłoni przycisk gazowej zapalniczki. — Ja wiem, że ty wiesz, ty wiesz, że ja wiem. Zostawisz mnie w spokoju, spotkasz się ze wzajemnością.

Koniec papierosa tkwiącego między wargami Zygi zetknął się z żółtobłękitnym płomieniem. Po chwili kulisty kłąb dymu zawisł nad stolikiem i, dzieląc się na szare, kręte pasma, powoli powędrował pod sufit. Marcin, bąknąwszy coś w rodzaju usprawiedliwienia, wyszedł do kuchni, skąd po chwili dał się słyszeć szum wody z otwartego kranu, a potem metaliczne stuknięcie czajnika postawionego na kuchence gazowej. Zyga zacisnąć lekko palce prawej dłoni. Zdawało mu się, że czuje jeszcze chłód fiolki, której dotknął, sięgając do kieszeni marynarki po papierosy.

Marcin wrócił z kuchni i usiadł z powrotem w fotelu. Milcząc bawił się zapalniczką. Wreszcie postawił ją głośno na stoliku i spojrzał prosto w oczy Zygi.

— Masz? — spytał ostro.

— Tak.

— Wszystko, tak jak uzgodniliśmy w sobotę?

— Właściwie... — Zyga czuł narastające zdenerwowanie. Gasząc niedopałek w popielniczce, boleśnie sparzył się w palec. — Właściwie tak.

— Jak to: „właściwie”? Co to znaczy? Czy zapomniałeś, kto tu dyktuje warunki? Ile razy będziesz mnie kołował? To już prawie dwa tygodnie! Robimy ten interes, do ciężkiej cholery, czy nie? — Twarz Marcina poczerwieniała. Włożył rękę do kieszeni szlafroka i pochylił się w stronę Zygi, niemal krzycząc: — Ty masz swoje sprawy, ja mam swoje. Znalazłem... Wiesz co. Zamiast lecieć z jęzorem, gdzie trzeba, zwróciłem się do ciebie jak kolega dc kolegi. Oddam ci ten drobiazg, ale nie za darmo. Zgodziłeś się, a teraz kręcisz.

Zyga wsunął się w głąb fotela. Z trudem panował nad sobą. W tej chwili tak nienawidził Marcina, że chyba byłby zdolny skoczyć mu gardła. Spokojnie, pomyślał, przecież on ciągle jeszcze ma przewagę, ciągle jest nietykalny. Ale już niedługo...

— Mam przy sobie całą forsę. — Nagły przypływ nienawiści nieoczekiwanie uspokoił Zygę. Mówił chłodnym, beznamiętnym głosem. — Tylko że nie mogłem się wyrobić z takimi papierami, jakich sobie zażyczyłeś. Jest pięć papierków po sto, cztery dwudziestki i dwanaście dych. Reszta jak chciałeś: pięćdziesiątki.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął plik zielonych banknotów jednakowej wielkości. Położył je na stoliku przed sobą.

W kuchni rozległ się przeciągły gwizd. Marcin, wyraźnie uspokojony widokiem pieniędzy, podniósł się z fotela.

— No dobrze — powiedział pojednawczo. — Skoro miałeś kłopoty, niech będzie to, co przyniosłeś. Nie jestem drobiazgowy. Woda już się zagotowała — dodał zmieniając nagle barwę głosu. Teraz był niemal przyjazny. — Napijesz się kawy czy herbaty?

Zyga odetchnął.

— Nie rób sobie kłopotu — powiedział.

— Ależ,.. Żaden kłopot. Parę kropli czegoś mocniejszego też się znajdzie. Warto oblać pomyślne dla nas obu zakończenie sprawy.

Czajnik w kuchni gwizdał jak syrena okrętowa.

— Nie zgłaszam sprzeciwu co do czegoś mocniejszego — Zyga starał się uśmiechnąć. — Ale... Zbyt późno dla mnie na kawę.

— Wobec tego herbata. — Marcin zniknął w kuchni. Słychać było stamtąd, brzęk łyżeczek i szklanek.

Zygę znowu ogarnął niepokój. Czy ten drań nie szykuje jakiejś niespodzianki? Wygląda na to, że wszystko jest w porządku. Sąsiedni pokój i kuchnię, wprawdzie słabo oświetlone widział przechodząc przez korytarz. Nikogo w nich nie było. Uspokojony, powitał uśmiechem Marcina, który niezbyt zręcznie wniósł na spodeczkach dwie szklanki. Obie z herbatą. Po chwili na niebieskiej serwetce wyrosły dwa masywne, zwężające się nieco ku górze kieliszki. Dowcipkując na temat wspólnych znajomych, Marcin napełnił je klarownym, brązowym płynem.

— No to — powiedział odstawiając na bok pękatą, zieloną butelkę — nasze zdrowie...

To mi dobrze zrobi, pomyślał Zyga opróżniając jednym haustem prawie cały kieliszek. Cierpka strużka popłynęła przez gardło i lekko zapiekła w żołądku. Marcin pił małymi łyczkami.

— Dobrze — powiedział nagłe. W jego głosie znowu pojawiły się ostre, agresywne nutki. Postawił energicznie kieliszek na stoliku. Powierzchnia nie dopitego koniaku falowała przez chwilę, połyskując miedzianą barwą. — Dobrze — powtórzył biorąc w dłonie zielony prostopadłościan banknotów. — Chyba rozumiesz, że muszę sobie na to trochę popatrzeć...

Okulary, myślał Zyga. Nie widać ich nigdzie na wierzchu. Może ma je przy sobie, w kieszeni szlafroka? Od tego sporo zależy. Jak to dobrze, że jest taki podejrzliwy. Opłaciło się dobieranie papierków o różnej wartości. Chociaż ten łobuz ma oko jak mało kto, to jednak nawet pobieżne sprawdzenie musi mu zająć parę minut. A to w zupełności wystarczy... W palcach dłoni tkwiącej w kieszeni marynarki leniwie obrócił szklaną fiolkę. Marcin starannie wyrównał stos banknotów.

— Chcesz, to sprawdzaj — Zyga wydawał się dotknięty. — Towar jest autentyczny. Ale to w końcu ma być twoja forsa. Pozostaje tylko sprawa mojego drobiazgu...

Marcin wstał.

— O tym pogadamy za chwilę — powiedział wychodząc do drugiego pokoju. W ręku trzymał pieniądze.

A więc tam zostawił okulary. Dobrze. Bardzo dobrze. Teraz. Zyga przez chwilę siedział jak skamieniały, mimo że czekał na ten moment przez cały czas trwania ich rozmowy. Oto stoi przed nim nie tknięta jeszcze przez Marcina szklanka herbaty... Czuł, jak uciekają sekundy, i nie mógł przemóc ogarniającej go bezwładności. Bał się. Czuł nieodparty lęk przed tym jednym krótkim ruchem. Bał się, że Marcin wejdzie niespodziewanie akurat w chwili, gdy... Z sąsiedniego pokoju dał się słyszeć szelest wysuwanej szuflady i ciche skrzypnięcie krzesła. A więc to jeszcze potrwa. Jeszcze jest czas. Szybko.

Zyga przesunął językiem po suchych nagle wargach. Wreszcie przemógł się. Przytrzymując w głębi kieszeni fiolkę dwoma palcami, kciukiem i palcem wskazującym, wyciągnął gumowy koreczek. Spojrzał stronę drzwi do drugiego pokoju. Szybkim ruchem wyciągnął rękę, przechylając odkorkowaną fiolkę. Strużka białego proszku bezszelestnie opadła w szklankę Marcina. W tej samej chwili usłyszał hałas zamykanej szuflady i energiczne kroki. Wsypany do szklanki proszek utworzył małą, kłębiastą chmurkę, która niemal natychmiast znikła. Odetchnął.

— Co ci jest? — spytał Marcin, sadowiąc się w fotelu. Jego prawa ręka, którą trzymał w obciążonej czymś kieszeni szlafroka, wykonała jakiś nieokreślony ruch, niezbyt dobrze widoczny spoza bocznego oparcia fotela. Na nosie miał okulary w cienkiej metalowej oprawie.

— Już mi się tu nudzi.— Zyga dopijał koniak. Z zadowoleniem zauważył, że jego dłoń nie drży. — Ostatecznie ty też masz coś do stracenia. Jak długo chcesz się bawić ze mną w chowanego? Bierz forsę, daj, co moje, i rozstajemy się. Chyba że ci coś nie odpowiada... — Zawiesił głos. Świadomość, że „to” jest już w szklance Marcina, dodała mu pewności siebie.

Gospodarz, zaskoczony zmianą jego tonu, położył pieniądze przed sobą i sięgnął po szklankę. Prowokacyjnie nie odpowiadał, pijąc herbatę, podobnie jak przedtem koniak, małymi łyczkami. Psiakrew, zaniepokoił się Zyga. Czemu on tak się delektuje herbatą? Ciągle pije. Chyba nie zorientował się, że pakuje w siebie jakieś paskudztwo. W przeciwnym razie mógłby jeszcze wsadzić palce w gardło...

— Przejrzałem to sobie — Dłoń Marcina przesunęła się wzdłuż brzegu banknotów. — Setki dokładnie. Wygląda na to, że dostarczono ci odpowiednie papiery. No cóż... W tej sytuacji... — Schował pieniądze do lewej kieszeni szlafroka.

— Skończysz z tym, do jasnej cholery, czy nie? Marcin z nieznacznym uśmiechem wskazał jakiś punkt za plecami Zygi.

— Z tyłu, za tobą — powiedział. — Między książkami. Druga półka od góry. Niewielkie, czarne pudełko z żółtymi literami.

Zyga podniósł się z fotela. Spojrzał szybko do tyłu. Jest. Siadając z powrotem, niecierpliwie otworzył tekturowe pudełko z napisem: „Apres rasage. Gillette. Citrus”. Szarpnięte gwałtownie wieczko pudełka ustąpiło nieoczekiwanie łatwo. Na podłogę wypadł mały, połyskujący srebrzyście prostokąt. I choć gruby dywan stłumił krótki, metaliczny łoskot, Zyga podskoczył tak, jakby pod jego fotelem rozerwał się granat. Czerwony z emocji, podniósł prędko niewielki, metalowy przedmiot i ścisnął mocno w dłoni. Marcin śledził uważnie każdy jego ruch. Zyga powoli rozwarł palce. Tak, to jest to... Nareszcie. Czyli najważniejsza sprawa załatwiona! A był już najwyższy czas. Na twarzy Marcina pojawiło się nagle zdumienie i strach. Podniósł lewą rękę do czoła, otwierając powoli usta. Chciał coś powiedzieć. Jego prawa dłoń, którą usiłował sięgnąć gdzieś z boku w głąb fotela, osunęła się bezwładnie na stół. Rozległ się brzęk stojących na spodeczkach szklanek. Głowa Marcina opadła do tyłu. Z ust wydobywał się ciężki, lecz równy oddech.

A więc udało się, pomyślał Zyga. Tak będzie dużo łatwiej. Spokojnie schował metalowy przedmiot do wewnętrznej kieszeni marynarki. Dopił herbatę. Chusteczką do nosa starannie wytarł powierzchnię swej szklanki i kieliszka. To samo zrobił z czarnym pudełkiem, które otwierał przed chwilą. Obejrzał starannie dywan i posadzkę. Nie było żadnych śladów. Założywszy płaszcz i kapelusz, ponownie wszedł do pokoju. Wyjął delikatnie z popielniczki swój niedopałek papierosa i, trzymając go w lewej dłoni, wyszedł na schody. Ostrożnie zablokował zatrzask zamka i trzymając klamkę przez chusteczkę cicho zamknął za sobą drzwi.

Pierwsze kroki stawiał powoli, niemal bezgłośnie. Potem, schodząc coraz niżej, wyraźnie przyspieszył. W holu na dole wieżowca nie było nikogo. Zatrzymał się przez chwilę w otwartych drzwiach na ulicę, rozglądając się niespokojnie. Zarówno szczekliwy ratlerek, jak i jego pan zakończyli już wieczorną przechadzkę. Uspokojony, stojąc w drzwiach, dopiął guziki płaszcza.

— Dochodzi dziesiąta. — Bogdan był wściekły. — Jak tak dalej pójdzie, to zanim się wyrobimy, moja cizia machnie ze dwa kielichy przy barze i pójdzie, może nawet nie sama. Będzie zła, że ją wystawiłem do wiatru. Czy w ogóle dzisiaj coś z tego będzie?

— Będzie, i to prędzej, niż myślisz. — Wit śledził wzrokiem mężczyznę w szarym, letnim płaszczu i kapeluszu. Po kilkunastu sekundach, gdy tamten oddalił się od wieżowca i skręcił w najbliższą przecznicę, powiedział beznamiętnie:

— Start.

— Nareszcie — mruknął Bogdan, otwierając drzwi samochodu. Stanąwszy na chodniku pochylił się i spojrzał pytająco.

— Klient nie będzie ci robił trudności — zapewnił Wit.

— To miło z jego strony...

— Czyżbyś wybierał się bez tego? — W wyciągniętej dłoni Wita kołysała się długa, wąska paczka.

Bogdan wyrwał mu ją gniewnie z ręki. Osłonięty cieniem lip przeszedł wzdłuż krawężnika do skrzyżowania ulic i przeciął jezdnię. Po kilkudziesięciu sekundach był już w holu wieżowca. Nikogo tu nie spotkał. Za przeszklonymi drzwiami jednej z wind błyszczało lustro stojącej na parterze kabiny dźwigu. Wszedł do niej szybko i nacisnął guzik obok cyfry „3”. Wysiadając zamknął cicho drzwi szybu i upewnił się, czy zgasło czerwone światełko. Jednym rzutem oka znalazł Właściwe mieszkanie. Sprawdził numer, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Przed zamknięciem drzwi wytarł klamkę chusteczką. Odblokował zamek i zwolnił jego rygiel tak, by wsunął się w szeroką klamrę, przymocowaną do framugi wkrętami o dużych łebkach. Chowając chustkę do kieszeni poczuł, że zrobiło mu się gorąco. Żałował teraz, że wdepnął w tę całą kabałę. Trudno. Na rozmyślania była pora przedtem. Teraz nie zrobić faceta to tyle, co samemu dostać w czapę. Kumple Wita na pewno by tego nie odpuścili.

Wszedł do pokoju. Głośny, chrapliwy oddech siedzącego głęboko w fotelu mężczyzny wydał mu się nieznośnie denerwujący. Ogarnęła go nieodparta chęć uciszenia otwartych ust, z których wydobywały się charczące dźwięki. Położył na stoliku przyniesiony ze sobą pakunek i sięgnął do kieszeni wiatrówki. Mimo narastającej irytacji rękawiczki zakładał powoli. Potem kilkakrotnie zamknął i rozwarł dłonie. Nawet nie podchodząc bliżej do fotela wiedział już, że to z pewnością ten facet, o którym mówił Wit. W świetle stojącej obok lampy widać było twarz dokładnie odpowiadającą podanemu przez niego rysopisowi. Jest drobna blizna na lewym uchu. Gorzej, że nigdzie nie widać zielonych. Rozejrzał się po całym pokoju. Pieniędzy nie było. Coś się nie zgadza. Taka kupa forsy to przecież nie znaczek pocztowy.

Ciężki oddech bezwładnej postaci stał się nagle świszczący. To jeszcze bardziej rozdrażniło Bogdana. Prawie skoczył w kierunku fotela. Zanurzył rękę w lewej kieszeni szlafroka. Jest. Jest szmal! Ważył przez chwilę w dłoni plik banknotów. Rzeczywiście sporo! Wit powiedział prawdę. Bogdan przewracał banknoty jak kartki w książce. Zakręciło mu się w głowie na widok cyfr widocznych w narożach zielonkawych papierków. Nigdy nie miał tylu dolarów w ręku. Dosyć. Do roboty. Teraz przynajmniej wiadomo, że warto ryzykować. Wsadził pieniądze do bocznej kieszeni dżinsowej wiatrówki i sięgnął po leżącą na stoliku paczkę. Jednym szarpnięciem ściągnął z niej szary papier. W prawej dłoni miał długi, stalowy łom.

Psiakrew. Mało brakowało, a byłby zapomniał. Nie bez żalu wyciągnął z kieszeni plik pieniędzy i wyłowił z nich banknot, w którego narożniku widniała piątka i zero. Rozejrzał się i wsunął go pod dywan w pobliżu lampy. Potem wyrzucił na podłogę zawartość półki z książkami. Kilka z nich zsunęło się na stojący tuż obok drugi, pusty fotel. Z rozkołysanej szarpnięciem półki spadła z głośnym stukiem metalowa statuetka pląsającej ba letnicy. Cholera... Zbyt głośno. Odczekał chwilę, nasłuchując niespokojnie. Chyba nikt nie zwrócił uwagi na ten łomot. Teraz szybko. Faceta zrobi się na końcu, myślał, jeśli jakimś psim fartem ktoś mnie teraz nakryje, to będzie tylko włamanie...

Wpadł do sąsiedniego pokoju. Starając się robić jak najmniej hałasu, zrzucił na podłogę to, co było na biurku: jakieś czasopisma, zapisane kartki, blok listowy, długopisy. Wyrwał z gniazdka kabel telefoniczny i kopnął wiklinowy kosz na papiery. Wyciągnąwszy z biurka szufladę wysypał jej zawartość tuż nad podłogą. Otworzył składany tapczan, wywalając z wnętrza pościel. Ostrożnie. Nie nadepnąć... Omijając rozrzuconą bezładnie kołdrę i prześcieradło, Bogdan wrócił do pokoju, w którym był poprzednio.

Ponownie wziął do ręki metalowy pręt odłożony przed chwilą na stolik i podszedł do fotela. Nagle poczuł, że ciarki przebiegły mu po grzbiecie. Pokracznie upozowana figura w granatowym szlafroku poruszyła się... Dopiero po chwili zrozumiał, że to tylko złudzenie. Podchodząc do fotela trącił jedną z łodyg stojącego za nim kwiatka. Cień rzucany przez duże, wielopalczaste liście przesunął się kilkakrotnie od czoła do otwartych ust śpiącego. Skończyć z tym czym prędzej...

Zacisnął mocno dłoń na łomie i podniósł go wysoko nad głową. I właśnie Wtedy zobaczył, że między zmiętą prawą połę szlafroka a wysokie boczne oparcie fotela wciśnięte jest coś, co dotychczas zdarzało mu się widzieć tylko w kinie. Bogdan powoli opuścił uniesiony do góry łom. Zawahał się.

Zagrożenie jest rzeczywistością

Niewielka niebieska koperta, która nadeszła wewnętrzną pocztą, zaadresowana była bezpośrednio do pułkownika Rochosza. Pani Katarzyna obróciła ją kilkakrotnie w palcach. Ponieważ szef z naciskiem prosił, by mu nie przerywać, po chwili zastanowienia włożyła kopertę do teczki z napływającą korespondencją.

Pani Katarzyna sprawiała wrażenie postaci żywcem wyjętej z zabawnych secesyjnych pocztówek lub komedii Bałuckiego. Niewysoka, o zaokrąglonych kształtach, zwracała uwagę sposobem ubierania się. Wszystkie uszyte przez nią suknie, bluzki i spódniczki miały w sobie coś, co przypominało epokę sprzed kilkudziesięciu lat. Po tragicznej śmierci męża pani Katarzyna szybko otrząsnęła się z nieszczęścia, poświęcając wszystkie swe siły pracy i wychowaniu trzech synów. Jej okrągła twarz była zawsze uśmiechnięta.

Ludzie, z którymi pracowała w szeregach niełatwej, często niewdzięcznej służby, należeli do kategorii odpornych na nieprzewidziane złośliwości losu, ale i oni przeżywali chwile niepewności. Wtedy pani Katarzyna była niezastąpiona. Potrafiła każdego podtrzymać na duchu, umiała tak skierować pogawędkę na pozornie błahy, odległy od służbowych problemów temat, że jej rozmówcy odzyskiwali jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dobry humor i z nowym zapasem sił zabierali się do dalszych działań.

Pułkownik Rochosz bardzo szybko zorientował się w zaletach usposobienia i intelektu pani Katarzyny. Obejmując przed kilkoma laty trudne stanowisko, bez wahania powierzył jej swój sekretariat.

— Pani zdolności organizacyjne są wyjątkowe — powiedział kiedyś. — Podejrzewam, że pani jest czarownicą, pani Katarzyno. W średniowieczu wyszykowano by dla pani stosik albo spławiono w rzece.

— Trybunał inkwizycji to drobnostka w porównaniu ze złośliwym zwierzchnikiem — odcięła się pani Katarzyna. Ale jej oczy śmiały się. Bardzo lubiła pułkownika. Ceniła wysoko jego szybkość decyzji i jasność poleceń. Był dla niej wyrocznią we wszystkich dziedzinach z wyjątkiem... piłki nożnej. Wprowadzona w teoretyczne tajniki futbolu przez swych synów, śledziła namiętnie wszystkie telewizyjne transmisje z meczów piłkarskich i często Rochosz musiał rejterować przed jej znajomością przedmiotu.

— Tak... Rzeczywiście... — mówił. — Ma pani rację. Tę pierwszą bramkę władowali ze spalonego...

Albo:

— No cóż... Istotnie... Zgadzam się z panią. W drugiej połowie nasi siedli kondycyjnie.

Niebieska koperta nie dawała spokoju pani Katarzynie. Jej palce o krótko obciętych, nie polakierowanych paznokciach zawisły nad krawędzią skrzynki interfonu. Po chwili opadły na przycisk.

— Słucham — rozległ się spokojny głos.

— Pułkowniku — powiedziała pani Katarzyna — zebrało się dużo poczty. Jutro od rana konferencja. Pomyślałam, że może jednak...

W głośniku interfonu dało się słyszeć przeciągłe westchnienie.

— Dobrze — odezwał się Rochosz.

Pani Katarzyna otworzyła teczkę z korespondencją, wyjęła z niej kilka kopert różnego formatu i weszła do gabinetu pułkownika.

— Dziękuję — Rochosz zatrzymał ją gestem ręki, wskazując fotel. Metodycznie, bez pośpiechu, rozciął kolejno wszystkie koperty i zabrał się do lektury Po chwili stos dokumentów leżących na biurku wzbogacił się o kilka stron nadesłanych maszynopisów. Były to wszystko teksty krótkie. Pułkownik ogarniał je niemal jednym rzutem oka. Jego nieporuszona twarz nie zdradzała żadnych uczuć prócz lekkiego znudzenia. Pani Katarzyna juz oskarżała się w duchu, że zupełnie niepotrzebnie niepokoiła szefa, gdy nagle pułkownik podniósł twarz znad biurka i sięgnął po słuchawkę jednego z telefonów.

— Rochosz — powiedział krótko do słuchawki. I zaraz przystąpił do rzeczy: — Kierunek cztery zero jeden. Czy może tam być coś ciekawego dla osób z zewnątrz? Nie, nie interesują mnie szczegóły techniczne... Czy można uważać, że to już gotowe? Od jak dawna? Pół roku? Długo, psiakrew... Tak na razie wystarczy. Dziękuję.

Pułkownik zapisał coś w grubym bloku do notatek i podniósł wzrok.

- Pani Katarzyno... Kapitan Łaszt. Natychmiast. Może być teraz —spojrzał na zegarek — gdzieś poza gmachem. Niech robią, co im się podoba. Chcę go tu mieć jak najszybciej.

Pani Katarzyna bez słowa skinęła głową. Wróciwszy do sekretariatu, nie siadając za biurkiem, zdjęła z widełek słuchawkę telefonu. Po kilkunastu minutach w gabinecie pułkownika zamrugała lampka interfonu. Rochosz nacisnął kwadratowy klawisz.

— Tak — powiedział nie podnosząc głowy znad dokumentów. — Oczywiście. Bardzo proszę. — Rzucił przed siebie ołówek, który potoczył się i znikł wśród rozrzuconych papierów. Odsunąwszy się nieco od biurka, pułkownik machnął ręką w kierunku wysokiego bruneta, którego szczupła sylwetka pojawiła się w drzwiach sekretariatu. To machnięcie ręką znali na pamięć wszyscy podwładni Rochosza. W ten sposób dawał znać, że nie wymaga formalnego meldowania się i zaprasza do zajęcia miejsca w jednym ze stojących przed biurkiem foteli.

Łaszt usiadł w milczeniu.

— Masz czytaj. — Rochosz podał mu pasek papieru wyjęty z niebieskiej koperty. Kapitan przebiegł wzrokiem krótki tekst, zawahał się i ponownie spojrzał na trzymaną w ręku kartkę. Pułkownik przyglądał mu się z uwagą.

Pociągła twarz Andrzeja Łaszta była spokojna. Mięśnie gładko wygolonych, śniadych policzków nie drgnęły. Tylko kąciki ust, ledwo widoczne spod szerokiej, ciemnej smugi wąsów, uniosły się nieco w górę. Temu uśmiechowi przeczył jednak malujący się w jego oczach wyraz napiętej uwagi.

— Podobny sygnał chyba już mieliśmy — powiedział kapitan zwracając kartkę pułkownikowi. — Było to dość dawno i, jeśli dobrze sobie przypominam, tamten komunikat także miał charakter bardzo ogólny. Przekazując go Centrala dodała wtedy komentarz, że bezpośredniego zagrożenia nie ma.

Rochosz odwrócił się w stronę masywnego, wytoczonego z jasnego drewna stojaka do fajek, który tkwił wśród plątaniny kabli kilku aparatów telefonicznych. Stłoczone na niewielkim, niskim stoliku zdawały się stać jeden na drugim.

— Bezpośredniego zagrożenia nie ma... — pułkownik powtórzył ostatnie słowa Łaszta i stuknął w metalowe wieczko pudełka z tytoniem. Stercząca z jego ust fajka zajmowała zwykle środkową pozycję w potrójnym stojaku. Odznaczała się największą pojemnością. Był to sygnał, że rozmowna potrwa długo.

Andrzej westchnął cichutko. Pojmując potrzebę służbowych narad i rozmów, serdecznie ich nie cierpiał. O wiele efektywniej wykorzystywał czas w robocie samodzielnej nad plikami gruntownie analizowanych dokumentów, a już najbardziej odpowiadał mu ruch, praca w terenie, gdy sytuacja zmuszała do podejmowania szybkich i śmiałych decyzji według własnego uznania i jakże często na własne ryzyko. Z trudem wykrojone wolne godziny przeznaczał przede wszystkim na tenis, pływanie, a w zimie na lodowisko. Uwielbiał pracę i wypoczynek związane z wysiłkiem mięśni. Twierdził, że dobry film, książka czy spektakl telewizyjny mogą smakować tylko wtedy, gdy płuca nałykają się świeżego powietrza, a szare komórki dostaną zwiększoną porcję tlenu.

— Wygląda na to, że sytuacja częściowo się zmieniła — ciągnął pułkownik, nabijając fajkę. — Potencjalne zagrożenie istnieje zawsze, lecz nie o to idzie. Współczesna wymiana myśli technicznej, współpraca międzypaństwowa czy sprzedaż licencji w konkretnych branżach przemysłowych sprawiają, że dwustronnie partnerzy dowiadują się o różnych nowościach i korzyści płynących z tego zjawiska negować nie można. Istnieje jednak druga strona medalu: rywalizacja czy wręcz otwarta konkurencja między zachodnimi koncernami, które w walce o rynek, wydzierają sobie nawzajem różne tajemnice drogą szpiegostwa. Skoro i my wkraczamy na ten rynek, nierzadko z produktem oryginalnym wysokiej jakości, ich zainteresowania sięgają znacznie dalej. Chcą po prostu wiedzieć, nad czym pracują aktualnie nasi naukowcy i konstruktorzy, a tego z zasady nikt przedwcześnie nie ujawnia...

— Nic nowego pod słońcem — wtrącił Andrzej, nieco zdziwiony monologiem szefa, który mówił o sprawach powszechnie znanych.

— Zgoda — potwierdził pułkownik. - W takim razie przejdźmy od razu do konkretów. Mamy sygnał, że po ostatniej wystawie wyrobów naszego przemysłu maszynowego w Hamburgu, pozytywnie zresztą ocenionej przez tamtejszych fa-chowców, przedstawiciele jednego z koncernów zwrócili szczególną uwagę na eksponowany model ciężkiego silnika trakcyjnego o napędzie spalinowym. Zorientowali się widocznie, że mamy bardzo wysoko postawione zaplecze naukowo-badawcze, skoro we własnym zakresie zdołaliśmy opracować i wdrożyć do produkcji z zastrzeżeniem patentowym ten oryginalny typ. I tu zaczyna się coś, co z kolei wymaga-naszego udziału. Panowie z owego koncernu czy raczej z jego komórki zajmującej się konkurencyjnymi wyrobami postanowili dojść do źródła. Ich rozumowaniu trudno odmówić racji: jeśli taki model wystawiono, to znaczy, że najprawdopodobniej na deskach kreślarskich znajduje się jego kolejny wariant o wyższych parametrach i nowszych rozwiązaniach technologiczno-konstrukcyjnych. Pojąłeś?

Andrzej skinął głową. Pułkownik bez pośpiechu sięgnął po zapałkę, poczekał, aż płomyk obejmie prawie pół drewienka, i przytknął go do fajki.

— Jak zwykle jesteśmy przygotowani na takie ewentualności. Ponieważ sygnał został potwierdzony, trzeba niezwłocznie, przystąpić do działania, nie licząc oczywiście wcześniej podjętych środków profilaktycznych...

— Czy nowy model silnika jest rzeczywiście na warsztacie?

— Wyobraź sobie, że tak. W przeciwnym razie nasza rozmowa nie miałaby sensu.

Łaszt poruszył się niecierpliwie i po chwili namysłu zadał pytanie, które mogło zaważyć na kierunku prowadzenia sprawy:

— Zakładamy przeciek ze źródła?

— Jako jedną z hipotez — przyznał pułkownik — ale jak dotąd bez dowodu konkretnego. Hipotez może być wiele, a ja wolę trzymać się faktów. Przygotuj na jutro plan czynności. Dotychczas staraliśmy się uzyskiwać różnymi kanałami dane oniecodziennych wydarzeniach, których przedmiotem lub podmiotem były osoby pracujące w zakładach, gdzie powstaje nowy silnik. Grupa osób najbardziej nas interesujących to oczywiście personel inżynieryjno-konstruktorski. Wszystkiemateriały w tej kwestii docierały do mnie. Powodów do alarmu nie było. Dopiero dzisiaj rano...

Gabinet pułkownika był już prawie całkiem wypełniony błękitną, wonną mgiełką dymu Rochosz pykał fajkę nie wyjmując jej z ust. Z sił znacząco głos i spojrzał na kapitana.

— Rozumiem — powiedział Łaszt. — Komu mam przekazać to, nad czym siedzę w tej chwili?

— Oficerowi, który zgłosi się do ciebie mniej więcej za dwie godziny. Od tej chwili będziesz miał do załatwienia inną sprawę. Daję ci Grażyckiego i jego sekcję. Czy jeszcze kogoś dostaniesz do pomocy, nie wiem. Mamy zapewnić współpracę milicji, więc nie będzie źle. — Pułkownik wyjął na moment fajkę z ust i wydmuchał z nich ogromny kłąb dymu. Jego masywna postawa z lekko kędzierzawymi, jasnymi włosami wyglądała teraz jak barokowy wizerunek Eola.

Łaszt milczał. Ucieszyła go decyzja Rochosza. Porucznik Grażycki, wśród kolegów — po prostu Wojtek, absolwent politechniki, po ukończeniu szkoły resortu, trafił do ludzi pułkownika dawno. Z miejsca zaskarbił sobie powszechną sympatię i uznanie. „Ten młodziak jest dobry; mawiali jedni. „Zbyt narwany” — dodawali drudzy. „Nie szkodzi. Uszarpie się i będzie akurat”, wyrokowali starsi, bardziej doświadczeni. A Katarzyna oświadczyła: „Najważniejsze, że oprócz głowy na karku ma także dobre maniery. W dzisiejszych czasach nie zdarza się to zbyt często młodym ludziom. Odpowiedni sposób bycia świadczy nie tylko o właściwych naukach w domu i w szkole. Jest zawsze przejawem rozsądku”. Łaszt bardzo polubił Grażyckiego. Cenił jego odwagę, inteligencję i to, co wielu mężczyzn stawia najwyżej: prawdziwe koleżeństwo w najtrudniejszych sytuacjach. Perspektywa wspólnego działania z Wojtkiem była dobrym prognostykiem dla wyników akcji, która— kapitan odgadywał to z tonu Rochosza, a nawet ze sposobu, w jaki palił fajkę — została przez niego uznana za trudną. Już następne słowa pułkownika, przedzielone obłoczkami dymu, świadczyły, że domysły Łaszta były trafne.

— Kłopot polega na tym, że wkraczamy w aferę, która, jak się wydaje, ma charakter wyłącznie kryminalny, pozbawiony aspektu wywiadowczego. To znaczy — spojrzenie Rochosza śledziło ruchliwe pasma dymu — chętnie dałbym się przekonać, że sprawa polega „tylko” na morderstwie. Biorę jednak pod uwagę ewentualne inne podłoże, związane z tym, o czym już mówiłem uprzednio. Właśnie ten problem musimy wspólnie rozwikłać.

— Wywiad i morderstwo... — Łaszt zawahał się, lecz zachęcony spojrzeniem pułkownika dokończył: — Zakrawa to nieco na kiepski scenariusz sensacyjnego filmu. Z wieloletnich doświadczeń wynika, że...

— Że to rozwiązanie ostateczne w sytuacji przymusowej bądź w warunkach bezpośredniego zagrożenia agenta — dopowiedział Rochosz bez cienia dezaprobaty dla poglądu rozmówcy. — Owszem, nie neguję tego, ale dopóki nie wyja-śnimy prawdziwych przyczyn i okoliczności morderstwa, i ten element trzeba mieć na uwadze. Dzisiaj rano otrzymałem meldunek o zabójstwie i na razie nie przewiduję naszego udziału w śledztwie. Zajmą się tym koledzy z milicji, tym bardziej że wśród wstępnie sformułowanych motywów morderstwa wymienia się możliwość machinacji dewizowych. Zobaczymy, co powiedzą świadkowie i jakie wyniki przyniosą oględziny oraz opinie ekspertów. Pewne skojarzenia o których wspomniałem, wzbudza sama osoba zamordowanego. Jest nim... — Rochosz wziął do ręki wypełniony maszynowym pismem formularz i przesunąwszy fajkę w kącik ust powoli przeczytał: — Marcin Gryczak, kierownik działu reklamy przedsiębiorstwa „Visprodexport”. — Sylabizując ostatnie słowo, pułkownik zaczynał je dwukrotnie. Można było sądzić, że jego język owinął się wokół ustnika fajki. — Cholery można dostać z tymi nazwami. Kto je wymyśla? — zadał retoryczne pytanie i dorzucił: — Przedsiębiorstwo to, uważaj dobrze, produkuje i eksportuje ciężkie silniki...

— Czyli jedną nogą jesteśmy w domu — przerwał kapitan.

— Tego nie powiedziałem, za wcześnie na takie wnioski. Więc Gryczak był kierownikiem działu reklamy — ciągnął bez emocji pułkownik. — Znał się na swojej robocie. Prospekty tej firmy, wydawane w kilku językach, wyróżniały się sugestywnymi tekstami i ciekawą kompozycją plastyczną. Nie to jednak w tej chwili jest ważne. Zdążyłem już odwiedzić -dyrektora tego „Vis-pro...”, no, podarujmy sobie, i okazało się...

Fajka pułkownika zaskwierczała cichutko. Łaszt słuchał, pochylony do przodu, z oczami utkwionymi w twarz przełożonego, który sprawiał wrażenie, iż dopalający się tytoń jest jedyną interesującą go kwestią.

— Okazało się — powtórzył — że biuro konstrukcyjne tego przedsiębiorstwa współpracuje z zakładem „Beta”, w którym przygotowuje się pochodny, ale rewelacyjnie zapowiadający się silnik trakcyjny do dźwigów samojezdnych. Stanowi on oryginalnie połączoną kombinację napędu spalinowego z elektrycznym, zyskując dzięki temu na mocy przy zachowaniu niewielkich gabarytów i prostocie oraz niezawodności eksploatacji. Słowem unikat, jeśli wszystkie próby wypadną pomyślnie. Kojarzysz?

— Kojarzę, chociaż dla jasności obrazu brak mi jeszcze kilku elementów — stwierdził rzeczowo kapitan. — Choćby pierwszy z brzegu: co mogło łączyć Gryczaka z zakładami „Beta”, skoro nie należał do grona konstruktorów? Przecież tych właśnie bierzemy „na widelec”...

Rochosz odłożył wypaloną fajkę do ogromnej popielniczki z grubego, przezroczystego szkła. Poszperał w papierach i zerknąwszy na jakąś notatkę podjął postawioną kwestię.

— Elementy wypunktujesz w planie — powiedział, podnosząc się zza biurka. — Radzę zwrócić uwagę na następujące: „Beta” nie ma własnego działu reklamy. Wszystkie prace w tym zakresie wykonywał Gryczak za wiedzą i zgodą dyrekcji „Visprodexportu” na podstawie umowy między tymi przedsiębiorstwami. Na wystawie w Hamburgu eksponaty obu firm znajdowały się na wspólnym stoisku pod szyldem tej ostatniej, ponieważ tylko ona obok produkcji prowadzi również eksport. Ustaliłem, że Gryczaka na wystawie nie było ze względów zdrowotnych. Grypa zpowikłaniami czy coś podobnego. Nieważne, dość że leżał w tym czasie w domu.

— Jeden do zera dla niego...

— Albo remis, jeśli chciał w ten sposób być poza wszelkimi podejrzeniami, organizując sobie wdniach wolnych od pracy spotkania z kimś, kogo jeszcze nie znamy, a być może ten ktoś miał związek z morderstwem. Zastrzegam — pułkownik zawiesił głos — to też hipoteza, a nie pewnik.

— Raczej kolejny element — poprawił Łaszt, porządkując w pamięci spostrzeżenia szefa. — Sporo się tego zebrało i z pobieżnego nawet zestawienia wynika czy, mówiąc ostrożniej, może wynikać, że za dużo jest znaków zapytania jak na przypadkowy zbieg okoliczności.

Pułkownik zajął swoje miejsce po odmierzeniu gabinetu wzdłuż i wstecz, wyjął z biurka notes i przerzucił kilka kartek, szukając jakiegoś zapisu.

— ,,Modrzew’” — powiedział bez związku, a po chwili dodał: — Taki kryptonim przyjąłem dla czekającej nas akcji. Denata odnaleziono na ulicy Modrzewiowej, gdzie mieszkał, więc skrót wydawał mi się trafny. Zaczynamy od jutra. O twoim planie już mówiłem. Wszystkie meldunki będziesz kierował bezpośrednio do mnie. W razie uzyskania danych uzupełniających bądź zupełnie nowych, a takie mogą być, zostaniesz niezwłocznie wezwany i zapoznasz się z nimi na miejscu. Co jeszcze... Aha, śledztwo z ramienia milicji prowadzi kapitan Przedborski. Znasz go?

Brwi Andrzeja powędrowały do góry w niemym pytaniu.

— Oficer sekcji zabójstw Komendy Stołecznej — wyjaśnił krótko pułkownik. — Młody. Niedawno awansowany za doskonałe wyniki w sprawie morderstwa związanego z zabytkami folkloru afrykańskiego. To była głośna historia. Pamiętasz późniejsze artykuły w „Expressie”, „Kulisach” i „Kurierze”?

— Pamiętam. Sądzono powszechnie, że jest to zagadka, której nie da się rozwiązać.

— On był innego zdania. Bardzo dobry oficer śledczy. Współpracował kiedyś z nami przy innej okazji. Spodobał mi się. Będziecie działać wspólnie aż do zakończenia akcji „Modrzew”. W najbliższym czasie rzecz zostanie oficjalnie uzgodniona na odpowiednio wysokich szczeblach. Przedborski ma w ręku wszystkie materiały dotyczące zabójstwa Gryczaka. Zapoznasz się z nimi, uzgodnicie dalsze kroki. Jutro chcę znać twoje pierwsze wnioski co do zagadnień istotnych z naszego punktu widzenia.

Pułkownik wstał i wyszedł zza biurka. Andrzej poderwał się z fotela, dławiąc w popielniczce niedopałek papierosa. Rochosz rzucił przelotne spojrzenie na jego dłoń, a potem wbił wzrok gdzieś wpodłogę.

— Chciałbym się mylić — powiedział — i usłyszeć w jutrzejszym meldunku, że sprawa nie jest aż tak paskudna, jak się domyślam. Dręczy mnie jednak obawa, że będziemy musieli wejść w nią po uszy. Uważaj na siebie i pozostałych. Pamiętaj, że jeśli ktoś raz zdecydował się na rozlanie krwi, to przyparty do muru gotów to zrobić ponownie. W takich sytuacjach nigdy nie wolno lekceważyć drugiej strony. Działaj ze świadomością, że to nie są frajerzy, i postaraj się, aby jak najszybciej znaleźli się w miejscu, w którym nie będą mogli być ani zbyt brutalni, ani zbyt wścibscy.

Rochosz z powrotem ruszył za biurko. Dopiero teraz można było zauważyć, że utyka nieznacznie na lewą nogę. To dawała o sobie znać pamiątka z Wału Pomorskiego.

— Podejrzewam — powiedział zwaliwszy swą ciężką postać na fotel — że w najbliższych dniach będziesz miał niewiele czasu na odnawianie mieszkania. Radzę uprzedzić żonę. Domyślasz się chyba, co na to powie? Bo ja tak. Miewam podobne rozmówki we własnym domu.

Kapitan uśmiechnął się. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niego, że... Jak to się stało? Skąd, u licha, pułkownik wie?

— Maleńka jasnoniebieska plamka w kąciku paznokcia na twoim prawym kciuku — powiedział gdzieś w przestrzeń Rochosz. — I paromilimetrowa smużka farby na brzegu zelówki. Też prawej. Malujesz emulsyjną?

Diabelski kołowrót