Tyle groźnych miejsc - Stacy Willingham - ebook + audiobook + książka

Tyle groźnych miejsc ebook i audiobook

Willingham Stacy

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

W oczach społeczeństwa winna jest zawsze matka.

140 tysięcy ocen czytelniczek i czytelników na Goodreads.com Nominacja do tytułu Najlepszego thrillera roku 2023.

Ta książka ma wszystko, czego szukamy w thrillerach. Nie da się przewidzieć, co się stanie. Niesamowita lektura.

- Mary Beth

Nowy thriller tej autorki przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Zachwyciłam się jej debiutem, ale tę książkę uwielbiam jeszcze bardziej.

- Nilufer Ozmekik

Autorka, której książki stały się dla mnie must-buy. "Błyski w mroku" były dobre, ale "Tyle groźnych miejsc" jest jeszcze lepsze.

- Emily May

Rok temu życie Isabelle Drake zmieniło się na zawsze. W samym środku nocy jej synek Mason został uprowadzony wprost z kołyski, gdy ona i jej mąż spali spokojnie w pokoju obok. Co gorsza bez żadnych wyraźnych tropów sprawa szybko utknęła w martwym punkcie. Ale Isabelle nie spocznie, dopóki nie odnajdzie Masona. Dosłownie.

Bo jeśli nie liczyć chwil, w których udaje jej się zapaść w płytki półsen albo na chwilę stracić przytomność, Isabelle Drake nie spała od roku.

Jej całe życie kręci się teraz wokół poszukiwań, ale przecież nie da się funkcjonować w ten sposób bez końca. Isabelle zgadza się więc udzielić wywiadu kryminalnemu podcasterowi. Ma nadzieję, że w ten sposób dotrze do jakichś nowych świadków, a może ktoś zwróci jej uwagę na wcześniej przeoczony szczegół. Ale wścibskie pytania o przeszłość tylko pogarszają sprawę, a nerwy w połączeniu z głębokim wyczerpaniem sprawiają, że Isabelle zaczyna wątpić we własną wersję wydarzeń. Co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy, kiedy Mason zniknął? I komu można jeszcze zaufać?

Przede wszystkim, czy Isabelle może zaufać sobie?

Tyle groźnych miejsc dotyka tematyki wyniszczających rodzinnych sekretów, trudów wczesnego macierzyństwa i kłamstw, które opowiadamy nie tylko innym, ale i sobie. Jak szalona przewracałam strony tej pełnej niespodziewanych zwrotów akcji powieści.

- Sarah Pearse

Ten wciągający, pobudzający do myślenia thriller rodzi niepokojące pytania o naturę opowieści, które tworzymy na własny użytek, by nadać światu sens. Willingham potwierdza, że jest pisarką, którą warto obserwować.

- „Publishers Weekly”

Stacy Willingham - Autorka thrillerów psychologicznych, która z każdą nową książką zachwyca kolejnych czytelników i krytyków. Zanim zadebiutowała jako pisarka, pracowała jako copywriterka i tworzyła strategie dla agencji marketingowych. Ukończyła dziennikarstwo na Uniwersytecie Georgii i studia magisterskie z literatury na College of Art and Design w Sabannah. Mieszka w Charleston w Karolinie Południowej z mężem Brittem i psem Mako. W 2023 roku w tłumaczeniu na język polski ukazała się jej debiutancka powieść Błyski w mroku (przekład: Martyna Trykozko), która zyskała świetne recenzje wśród polskich czytelniczek i czytelników. Tyle groźnych miejsc potwierdza, że obok prozy Stacy Willigham nie można przejść obojętnie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 17 min

Lektor: Barbara Liberek
Oceny
4,3 (179 ocen)
91
53
30
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Dla lubiących niespieszna akcje i patologiczne rodziny.
50
neatka

Dobrze spędzony czas

Sporo niespodziewanych zwrotów akcji, nieoczywiste, zaskakujące rozwiązanie - naprawdę wciąga i trzyma w napięciu.
10
KatyLew

Nie oderwiesz się od lektury

Jeden z lepszych thrillerów jakie czytałam. Napisany pięknym językiem, posiadający wielowymiarowych bohaterów, skomplikowaną tajemnicę, dla mnie majstersztyk.
10
martynamuraszko
(edytowany)

Z braku laku…

Niestety nie jestem w stanie obiektywnie ocenić samej książki, gdyż wysłuchałam audiobooka, którego zdecydowanie nie mogę polecić. Lektorka odczytująca ‚dziecięcym’ głosem fragmenty książki dot. przeszłości głównej bohaterki, z intonacją mającą naśladować (z lepszym lub gorszym skutkiem) sposób mówienia małego dziecka, dziecięcymi westchnieniami i innymi odgłosami (stanowiącymi przy tym jej wyłączną interpretację, gdyż sama treść na to nie wskazywała) była absolutnie nieznośna i obrzydziła mi skutecznie lekturę.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

książka bardzo dobra. jest dużo na rynku o tej tematyce jednak ta ma na prawdę dobra fabułe, wciąga. polecam bo warto po nia sięgnąć
00

Popularność




Tytuł oryginału: All the Dangerous Things

Tłumaczenie: Dobromiła Jankowska

Redakcja: Paweł Sajewicz

Korekta: Marta Śliwińska

Projekt okładki: David Baldeosingh Rotstein

Zdjęcia na okładce: © hikrcn/Shutterstock; © Kim Fearheiley/Arcangel; © Kent Weakley/Shutterstock; © Rastan/Getty

Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadząca: Magdalena Kosińska

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

Copyright © by Agora SA,2024

Copyright © 2023 by Stacy Willingham

All rights reserved. First published in the United States by Minotaur Books, an imprint of St. Martin’s Publishing Group

Copyright © for the Polish translation by Dobromiła Jankowska, 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-268-4474-4

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla mojej starszej siostry Mallory

Sen, te kawałeczki śmierci. Jakże ich nie cierpię

Anonim

PROLOG

Dzisiaj: dzień trzysta sześćdziesiąty czwarty.

Trzysta sześćdziesiąt cztery doby od ostatniej przespanej nocy. To niemal dziewięć tysięcy godzin. Pięćset dwadzieścia cztery tysiące minut. Trzydzieści jeden milionów sekund.

Albo, jeśli liczyć w przeciwnym kierunku, pięćdziesiąt dwa tygodnie. Dwanaście miesięcy.

Cały rok bez jednej nocy odpoczynku.

Cały rok brnęłam przez życie w nieprzytomnym półśnie. Cały rok rankiem odzyskiwałam świadomość w kolejnym obcym pokoju, kolejnym budynku, nie pamiętając, kiedy i jak tam trafiłam.

Cały rok tabletek nasennych, kropli do oczu i litrów kofeiny. Drżących palców i opadających powiek. Wyjątkowo bliskiej znajomości z nocą.

Cały rok, odkąd odebrano mi Masona, a ja wciąż nie jestem ani trochę bliżej prawdy.

ROZDZIAŁ 1
Teraz

– Isabelle, wchodzisz za pięć minut.

Wwiercam się spojrzeniem w jakiś punkt na wykładzinie. Punkt raczej bez znaczenia, po prostu moim oczom chyba jest tam dobrze. Wszystko wokół zaczyna tracić ostrość, a ten punkt – mój punkt – robi się wyraźniejszy, jaśniejszy. To coś jakby widzenie centralne.

– Isabelle.

Szkoda, że nie mogę zawsze tak widzieć: koncentrować się w danej chwili wyłącznie na jednej rzeczy. Wszystko inne zmienia się wtedy w tło. W biały szum.

– Isabelle.

Pstryk, pstryk.

Przed moją twarzą pojawia się jakaś dłoń, która macha. Pstryka palcami. Zaczynam mrugać.

– Ziemia do Isabelle.

– Wybacz – mówię, kręcąc głową, jakby ten ruch jakimś cudem mógł rozproszyć mgłę niczym wycieraczki oczyszczające przednią szybę z deszczu. Mrugam jeszcze kilka razy, a potem próbuję na nowo odnaleźć tamten punkt, ale zniknął. Wiem, że zniknął. Wtopił się na powrót w wykładzinę, w zapomnienie; szkoda, że i ja tak nie mogę. – Wybacz, tak. Pięć minut.

Podnoszę rękę, popijam ze styropianowego kubka mocną, czarną kawę; spierzchnięte usta dotykają krawędzi, która lekko skrzypi. Kiedyś codziennie się tak delektowałam. Żyłam, czekając na zapach kawy roznoszący się w mojej kuchni, na palce ściskające ciepłą porcelanę, wcześniej zmarznięte i zesztywniałe od wystawania na tylnym ganku, skąd obserwowałam wschodzące słońce i czułam na skórze krople porannej rosy.

Ale teraz już wiem, że to nie kawy potrzebowałam. Bardziej powtarzalności, rutyny. Pociechy w wersji instant, czegoś podobnego do suchego dania z makaronem, które polewasz wodą z kranu, wrzucasz do mikrofalówki i nazywasz posiłkiem. Teraz jednak nie obchodzą mnie już ani pocieszenie, ani rutyna. Otucha to luksus, na który już mnie nie stać, a rutyna... cóż. Jej również od dawna nie zaznałam.

Teraz potrzebuję po prostu kofeiny. Żeby nie zasnąć.

– Wchodzisz za dwie.

Podnoszę wzrok na stojącego przede mną mężczyznę z podkładką opartą na biodrze. Kiwam głową, dopijam resztę kawy i czuję w ustach gorzkie szczypanie. Smakuje parszywie, ale mam to gdzieś. Spełnia swoją funkcję. Wkładam rękę do torebki, wyjmuję buteleczkę i z zawodową precyzją wpuszczam sobie do każdego zaczerwienionego oka po trzy krople. Teraz najwyraźniej to jest moja rutyna. Potem wstaję, wygładzam dłońmi spodnie i poklepuję się po udach, sygnalizując, że jestem gotowa.

– Chodź ze mną.

Wyciągam rękę, prosząc gestem, by mężczyzna mnie poprowadził. I idę za nim. Idę za nim przez drzwi w półmrok korytarza, gdzie jarzeniówki bzyczą w uszach niczym krzesło elektryczne ze szmerem budzące się do życia. Idę za nim przez kolejne drzwi, które się otwierają, a gdy przez nie przechodzimy, natychmiast rozlega się grzmot oklasków. Mijam mężczyznę, idę na krawędź sceny i staję za czarną kurtyną, która ledwie zasłania publiczność.

To duża rzecz. Największa jak dotąd.

Spoglądam na swoje dłonie, w których kiedyś trzymałam fiszki z naskrobanymi ołówkiem najważniejszymi punktami prezentacji. Krótkie, treściwe instrukcje przypominające mi, co mówić, a co pominąć. Muszę uporządkować opowieść – jakbym realizowała przepis, skrupulatnie i uważnie, z umiarem posypując szczegółami. Ale już nie potrzebuję notatek. Robiłam to zbyt wiele razy.

Zresztą nie mam do powiedzenia nic nowego.

– A teraz zaprosimy osobę, dla której, jak wiemy, wszyscy tu przyszliście.

Obserwuję mężczyznę mówiącego ze sceny trzy metry ode mnie, jego głos dudni z głośników. Wydaje się, że jest wszędzie – przede mną, za mną. Nawet w moim środku. Gdzieś głęboko w piersi. Publiczność znowu klaszcze, a ja odchrząkuję i przypominam sobie, dlaczego tu jestem.

– Panie i panowie, uczestnicy TrueCrimeConu, mam zaszczyt przedstawić naszą główną gościnię... Isabelle Drake!

Wchodzę w światło reflektora i zdecydowanie ruszam w kierunku prowadzącego, który zaprasza mnie do siebie. Tłum dalej wznosi okrzyki, część ludzi wstaje, klaszcze, celując w moim kierunku paciorkowatymi, niemrugającymi oczkami iPhone’ów. Odwracam się w stronę widzów, mrużę oczy, spoglądając na ich sylwetki. Wzrok powoli się przyzwyczaja, macham więc, lekko się uśmiechając, a potem zatrzymuję się na środku sceny.

Prowadzący podaje mi mikrofon, biorę go i kiwam głową.

– Dziękuję – mówię, choć mam wrażenie, że mój głos to echo. – Dziękuję, że tak licznie zjawiliście się w ten weekend. Co za wspaniała lista gości.

Widownia ponownie wybucha aplauzem, a ja wykorzystuję tych kilka wolnych sekund, by omieść wzrokiem morze twarzy, jak robię to zawsze. W większości kobiety. To zawsze są kobiety. Starsze kobiety w grupach po pięć lub dziesięć, lubiące tę doroczną „tradycję” – mogą oderwać się od życia, obowiązków i zanurzyć w opowieści. Młodsze kobiety, dwudziestokilkulatki, spłoszone i nieco zażenowane, jakby ktoś przyłapał je na oglądaniu pornosów. Ale są też mężczyźni. Mężowie i partnerzy zaciągnięci tu wbrew swojej woli; często w drucianych okularach, z lekkim zarostem i łokciami niezgrabnie wystającymi z rąk jak gruzłowate gałęzie drzew. Są też ci samotnicy w kącie, których spojrzenia zatrzymują cię na tyle długo, byś poczuła się niekomfortowo, no i policjanci przemierzający alejki, powstrzymujący ziewanie.

Potem dostrzegam ubrania.

Jedna z dziewczyn ma na sobie koszulkę z napisem „Czerwone wino i true crime”, z „t” w kształcie pistoletu; kolejna włożyła białą, spryskaną drobinkami czerwieni, chyba mającymi przypominać krew. Potem dostrzegam kobietę w T-shircie z nazwiskami: „Bundy. Dahmer. Gacy. Berkowitz”. Pamiętam, że widziałam go wcześniej w sklepie z upominkami, był ciasno opięty na manekinie, wyeksponowany tak samo, jak eksponuje się absurdalnie drogie gadżety z koncertów, pamiątki dla zagorzałych fanów.

Czuję już w gardle znajomą gulę, ciepłą i kwaśną, zmuszam się więc, by odwrócić wzrok.

– Jak zapewne wszyscy wiecie, nazywam się Isabelle Drake, a rok temu porwano mojego syna Masona – mówię. – Jego sprawa pozostaje nierozwiązana.

Skrzypienie krzeseł, chrząknięcia. Myszowata kobieta w przednim rzędzie lekko kręci głową, ma łzy w oczach. Uwielbia takie chwile, dobrze o tym wiem. Jakby oglądała ulubiony film, beznamiętnie podjadając popcorn, lekko poruszając ustami, recytując kolejne kwestie. Słyszała już moje wystąpienie, wie, co się wydarzyło. Wie, ale i tak nie ma dosyć. Nikt z nich nie ma dosyć. Mordercy na koszulkach to złoczyńcy, mężczyźni w mundurach z tyłu sali – bohaterowie. Mason jest ofiarą... a ja nie wiem właściwie, kim jestem.

Być może jedyną ocalałą. Tą, która ma do opowiedzenia historię.

ROZDZIAŁ 2

Siadam na fotelu. Tym z brzegu. Zwykle wolę miejsce przy oknie. Mam się wtedy o co oprzeć i mogę zamknąć oczy. Nie żeby spać. Ale żeby na chwilę odpłynąć. „Mikrodrzemka”, mówi mój lekarz. Wszyscy je widzieliśmy, najczęściej w samolotach: drgające powieki, opadająca głowa. Dwie do dwudziestu sekund nieświadomości, zanim szyja wyprostuje się gwałtownie z siłą odrzutu strzelby, gotowa do działania.

Spoglądam na miejsce po prawej: puste. Mam nadzieję, że takie pozostanie. Odlot za dwadzieścia minut, zaraz zamkną bramkę. A gdy to zrobią, będę mogła się przesunąć. I przymknąć oczy.

Spróbuję, tak jak próbuję od roku, w końcu trochę odpocząć.

– Przepraszam.

Podskakuję i podnoszę wzrok na stojącą przede mną stewardesę. Stuka palcem w oparcie mojego fotela i jest wyraźnie niezadowolona.

– Proszę się upewnić, że oparcie jest wyprostowane.

Spoglądam znów w dół, naciskam mały srebrny guzik na podłokietniku i czuję, jak plecy wędrują do przodu pod bolesnym kątem, a żołądek składa się na pół. Stewardesa już ma odejść, zamykając pobliskie schowki na bagaże, ale wyciągam rękę i ją zatrzymuję.

– Czy mogłabym prosić o wodę gazowaną?

– Zaraz po starcie zaczniemy serwis z napojami.

– Proszę. – Łapię ją mocniej za rękę, kiedy chce odejść. – Jeśli to nie kłopot. Przez cały dzień pracowałam głosem.

Dla podkreślenia powagi sytuacji dotykam szyi, a ona spogląda na kolejne rzędy wiercących się, poprawiających pasy pasażerów grzebiących w plecakach w poszukiwaniu słuchawek.

– No dobrze – odpowiada, zaciskając usta. – Chwileczkę.

Uśmiecham się, kiwam głową i opieram się, a potem rozglądam, patrząc na ludzi, z którymi przez kilka najbliższych godzin będę dzielić zamknięty obieg powietrza podczas lotu z Los Angeles do Atlanty. To taka moja rozrywka: próbuję sobie wyobrazić, kim są. Jakie życiowe okoliczności przywiodły ich właśnie do tego momentu, z tą akurat grupą nieznajomych. Zastanawiam się, co przed chwilą robili albo co zamierzają robić.

Jadą gdzieś czy może wracają do domu?

Najpierw dostrzegam siedzące samotnie dziecko, chłopca z wielkimi słuchawkami zakrywającymi uszy. Wyobrażam sobie, że to ofiara rozwodu rodziców, na któryś weekend w miesiącu przerzucana z jednej strony kraju na drugą niczym towar. Zaczynam się zastanawiać, jak wyglądałby Mason w tym wieku: zielone oczy odziedziczone po ojcu, dwa identyczne lśniące szmaragdy, jeszcze bardziej by pozieleniały, dziecięca gładka skóra nabrałaby oliwkowej barwy mojej naturalnej opalenizny, bez chwili spędzonej na słońcu.

Przełykam ślinę, zmuszam się, by spojrzeć gdzie indziej, obracam w lewo i patrzę na pozostałych.

Są tu starsi mężczyźni z laptopami, kobiety czytające książki i skulone nad komórkami nastolatki z chuderlawymi kolanami wbijającymi się w oparcia foteli przed nimi. Niektórzy zapewne jadą na ślub lub pogrzeb, inni w interesach albo na potajemne wypady, za które zapłacili gotówką. Niektórzy mają tajemnice. Właściwie wszyscy je mają. Niektórzy jednak mają prawdziwe, paskudne tajemnice. Głębokie, ciemne, podejrzane, czające się tuż pod skórą, wędrujące żyłami i rozprzestrzeniające się niczym choroba.

Dzielące się, rozmnażające i dzielące na powrót.

Zastanawiam się, jakiego rodzaju są to tajemnice: zapewne takie, które dotykają każdego organu i wywołują jego gnicie. Tajemnice, które zjedzą ich żywcem od środka.

Nikt tutaj nie potrafi sobie wyobrazić, co jeszcze niedawno robiłam: mówiłam o najbardziej bolesnych chwilach mojego życia ku uciesze obcych ludzi. Doszło bowiem do tego, że wyćwiczyłam pewną przemowę. Przemowę, którą wygłaszam całkowicie beznamiętnie, zgodnie z precyzyjnym planem. Dźwięki, które – już wiem – będą się dobrze czytać wyrwane z moich ust i wydrukowane w gazetach, a do tego umyślne chwile milczenia, kiedy chcę na coś zwrócić uwagę. Dobre wspomnienia o Masonie, które kończą pełen napięcia fragment, gdy wyczuwam, że teraz słuchaczom potrzeba zabawnego przerywnika. Kiedy zaczynam się zagłębiać w szczegóły jego zniknięcia (otwarte okno, które zauważam w pokoju, wlatująca przez nie ciepła, wilgotna bryza; mała karuzela nad łóżeczkiem: niewielkie pluszowe dinozaury tańczące lekko na wietrze), przerywam, przełykam ślinę. Potem wygłaszam fragment o Masonie, który niedługo przed zniknięciem zaczął mówić. Tyranozaura nazywał „tyrantochrapusem”, a za każdym razem, kiedy pokazywał małe zwierzątka nad łóżkiem, mój mąż udawał, że przesadnie głośno chrapie. Wywoływał tym u Masona napady chichotek, a potem sam także zasypiał. Wtedy już widownia pozwala sobie na uśmiech, może nawet śmiech. Widać, jak z ich ramion znika napięcie, ciała wygodniej sadowią się na krzesłach, płuca wypuszczają zbiorowo wstrzymywane powietrze. Tak właśnie jest z publicznością, nauczyłam się tego dawno temu: nie chcą czuć się zbyt niewygodnie. Nie chcą naprawdę przeżywać tego, co ja przeżyłam, każdej paskudnej chwili. Chcą jej tylko zasmakować. Chcą zaspokoić ciekawość – ale jeśli zrobi się zbyt gorzka, zbyt słona lub zbyt prawdziwa, to tylko mlasną i wyjdą niezadowoleni.

A tego nie chcemy.

Ludzie tak naprawdę kochają przemoc, ale z daleka. Jeśli ktoś temu przeczy, to albo wypiera prawdę, albo coś ukrywa.

– Woda dla pani.

Podnoszę wzrok, widzę wyciągniętą rękę stewardesy. Trzyma niewielki kubek przezroczystego płynu, małe bąbelki wzlatują na powierzchnię i pękają z przyjemnym sykiem.

– Dziękuję – biorę wodę i stawiam na kolanach.

– Nie może pani otwierać stolika – przypomina. – Niedługo startujemy.

Uśmiecham się i popijam łyczek na znak, że zrozumiałam. Kiedy stewardesa odchodzi, nachylam się i grzebię w torebce, póki nie znajduję buteleczki włożonej w boczną kieszeń. Próbuję właśnie dyskretnie zdjąć z niej nakrętkę, kiedy czuję, że ktoś staje obok, zawisa blisko mnie.

– Przepraszam.

Gwałtownie prostuję szyję i z jakiegoś powodu spodziewam się zobaczyć znajomego. Wydaje mi się, że kojarzę ten głos, raczej z przelotnej znajomości, ale gdy podnoszę wzrok, widzę stojącego w przejściu obcego mężczyznę z płócienną torbą TrueCrimeConu w jednej ręce, drugą wskazującego miejsce obok mnie.

To przy oknie.

Dostrzega buteleczkę w mojej dłoni i szeroko się uśmiecha.

– Nikomu nie powiem.

– Dzięki – odpowiadam, wstając, by go wpuścić.

Próbuję nie krzywić się na myśl, że podczas lotu do domu utknę obok słuchacza – moje uczucia wobec fanów to dość skomplikowana sprawa. Nienawidzę ich, ale potrzebuję. Są jak zło konieczne: ich oczy, ich uszy. Ich stuprocentowa uwaga. Bo kiedy reszta świata zapomina, oni pamiętają. Dalej czytają każdy artykuł, wymieniają się teoriami na amatorskich forach detektywistycznych, jakby moje życie było tylko rozrywką, zagadką do rozwiązania. Wieczorami zwijają się na kanapie z kieliszkiem merlota, słuchają uspokajającego głosu z programu Dateline. Próbują tego doświadczyć, nie doświadczając naprawdę. I dlatego istnieją takie eventy jak TrueCrimeCon. Dlatego ludzie wydają setki dolarów na bilety lotnicze, hotele i bilety wstępu: by mieć bezpieczną przestrzeń i przez kilka dni pławić się w krwawym blasku przemocy, a morderstwo staje się elementem rozrywki.

Nie rozumieją jednak – nie potrafią zrozumieć – że pewnego dnia sami mogą się obudzić i spostrzec, że przemoc wdarła się na ekrany ich telewizorów, przykleiła do ich domów, do ich życia i zatopiła w nim kły niczym pasożyt. Taki, który wpija się głęboko, sadowi wygodnie. Wysysa krew z ciała, a potem nazywa je swoim domem.

Ludzie myślą, że im nigdy się to nie przytrafi.

Mężczyzna prześlizguje się na swoje miejsce, wciskając torbę pod fotel. Kiedy i ja siadam, wracam do przerwanej czynności: cichy trzask nakrętki, bulgot wódki wlewanej do wody. Mieszam palcem, a potem upijam duży łyk.

– Słuchałem pani prezentacji.

Czuję, że mężczyzna na mnie patrzy. Próbuję go zignorować, zamykam oczy i opieram głowę. Czekam, aż wódka obciąży mi powieki na tyle, by przez chwilę pozostały zamknięte.

– Bardzo mi przykro – słyszę.

– Dziękuję – odpowiadam, nie otwierając oczu. Choć i tak nie śpię, mogę przecież zachowywać się, jakbym spała.

– Ale jest pani niezła – ciągnie mężczyzna. Czuję jego oddech na policzku, zapach miętowej gumy do żucia wciśniętej między trzonowce. – W opowiadaniu tej historii.

– To nie jest historia – mówię. – To moje życie.

Milknie na chwilę, więc chyba się udało. Zwykle nie próbuję zawstydzać ludzi, wolę subtelnie grać rolę pogrążonej w żałobie matki. Uścisk dłoni, skinięcie głową, przyklejony do twarzy, pełen wdzięczności uśmiech, który ścieram jak szminkę natychmiast, gdy tylko odchodzę na krok. Teraz jednak nie jestem na konferencji. Już skończyłam przemowę. Wracam do domu. Nie chcę o tym rozmawiać.

Nad nami interkom budzi się do życia i odzywa skrzeczącym echem.

„Personel pokładowy, proszę przygotować i sprawdzić drzwi”.

– Jestem Waylon – mówi mężczyzna i czuję, że wyciąga do mnie dłoń. – Waylon Spencer. Prowadzę podcast...

Otwieram oczy i spoglądam w jego kierunku. Powinnam była zgadnąć. Znajomy głos. Dopasowana koszulka w serek i ciemne obcisłe dżinsy. Z tymi lśniącymi włosami zgolonymi na karku w trójkąt nie wygląda jak typowy słuchacz. On nie interesuje się śmiercią dla rozrywki, on robi na niej interes.

Nie wiadomo, co gorsze.

– Waylon – powtarzam. Spoglądam na wyciągniętą dłoń, na wyczekującą twarz. Potem obracam głowę i znów zamykam oczy. – Nie chcę wyjść na nieuprzejmą, Waylon, ale nie jestem zainteresowana.

– Podcast zyskuje duże zainteresowanie – nie ustępuje. – Piąte miejsce w App Storze.

– Gratulacje.

– Rozwiązaliśmy nawet jedną niewyjaśnioną sprawę.

Nie wiem, czy to nagły ruch samolotu – lekkie szarpnięcie, od którego wywraca mi się żołądek, ręce i nogi wbijają się głębiej w fotel, kiedy z łomotem ruszamy po pasie, a to wielkie metalowe pudło z nami w środku porusza się coraz szybciej i szybciej, aż puchną mi bębenki – czy jego słowa, ale nagle robi mi się słabo.

Biorę głęboki oddech, wbijam paznokcie w podłokietniki.

– Nie lubisz latać? – pyta.

– Możesz przestać? – rzucam, gwałtownie się do niego odwracając. Patrzę, jak unosi brwi; moja niespodziewana wredota go zaskoczyła.

– Przepraszam. – Wydaje się zawstydzony. – Po prostu... Pomyślałem, że mogłoby cię zainteresować opowiedzenie tej historii. Twojej historii. W programie.

– Dziękuję – odpowiadam, próbując złagodzić ton. Oboje pochylamy się w tył, kiedy samolot zaczyna się wznosić, a pod naszymi stopami mocno grzechocze podłoga. – Ale nie skorzystam.

– W porządku – odpowiada Waylon, sięgając do kieszeni i wyjmując portfel. Patrzę, jak otwiera wyślizganą skórę, wyciąga wizytówkę i delikatnie kładzie mi ją na nodze. – Gdybyś zmieniła zdanie.

Znów zamykam oczy, nie dotykając kartonika. Jesteśmy już w powietrzu, przedzieramy się przez chmury wzdęte od wody i tylko od czasu do czasu promień słońca odnajduje drogę przez na wpół zaciągnięty cień, strzelając mi w oczy jaskrawym światłem.

– Chyba myślałem, że dlatego to robisz – słyszę cichy głos. Próbuję go zignorować, ale ciekawość mnie pokonuje. Nie potrafię.

– Co robię?

– No wiesz, wystąpienia. To z pewnością niełatwe ciągle od nowa przeżywać to samo. Ale musisz to robić, żeby sprawa nie umarła. Jeśli chcesz, by kiedykolwiek ją rozwiązano.

Mocniej zaciskam powieki, koncentrując się na pajączkach, które pojawiają się pod spodem i lśnią na czerwono.

– Dzięki podcastowi nie musiałabyś mówić publicznie do tych wszystkich ludzi. Przynajmniej nie bezpośrednio. Rozmawiałabyś tylko ze mną.

Przełykam ślinę, lekko kiwam głową na znak, że go wysłuchałam, ale rozmowę i tak uważam za zakończoną.

– Po prostu to przemyśl – dodaje Waylon, rozkładając oparcie.

Słyszę szelest jego dżinsów, kiedy szuka wygodnej pozycji, i wiem, że za kilka minut z łatwością zrobi to, czego ja nie mogę zrobić od roku. Otwieram lekko jedno oko i zerkam w bok. Waylon włożył do uszu bezprzewodowe słuchawki, ale rytmiczne uderzenia basów i tak są słyszalne. Patrzę, jak jego ciało zmienia się w sposób przewidywalny, ale dla mnie od dawna obcy: oddech wyrównuje się i pogłębia. Palce leżące na kolanach zaczynają podrygiwać, usta otwierają się niczym skrzypiące drzwi kuchennej szafki, w ich kąciku wyskakuje pojedyncza kropla śliny. Pięć minut później z gardła dobywa się ciche chrapanie, a ja zaciskam zęby, aż szczypie mnie szczęka.

Potem zamykam oczy, przez jedną krótką chwilę wyobrażając sobie, jak to jest.

ROZDZIAŁ 3

Wkładam klucz do zamka i przekręcam.

Jest prawie druga w nocy, a moja podróż do domu z lotniska to tylko niewyraźna smuga: przypomina zdjęcia z długą ekspozycją, na których podróżni gnają przez stację kolejową, a w ślad za nimi podążają kolorowe paski. Po wylądowaniu na Hartsfield-Jackson zgarnęłam wizytówkę Waylona i wrzuciłam ją do torebki, zabrałam bagaże i bez pożegnania ruszyłam w stronę wyjścia. Potem pobiegłam do bramki, wskoczyłam do kolejnego samolotu i ruszyłam w czterdziestopięciominutową podróż na Savannah/Hilton Head International Airport, przez całą drogę wbijając wzrok w oparcie poprzedzającego fotela. Ledwie pamiętam, jak półprzytomnie przelazłam przez odbiór bagażu i zatrzymałam taksówkę przed terminalem. Pozwoliłam, by samochód jeszcze przez czterdzieści minut wpędzał mnie w senny trans, a potem wysiadłam na podjeździe i niepewnie weszłam po schodkach do domu.

Przekręcam klucz i od razu słyszę skomlenie mojego psa. Wiem, gdzie go znajdę: siedzi tuż za drzwiami, szaleńczo uderzając ogonem o drewnianą podłogę jak miotełką do kurzu. Roscoe zawsze był wyszczekany, już od małego. Zazdroszczę mu zdolności trzymania się tego, co czyni go nim, niezmiennym.

Czasami, kiedy spoglądam w lustro, nie rozpoznaję samej siebie. Nie wiem, kim jestem.

– Hej, mały – szepczę, głaskając jego uszy. – Tęskniłam.

Roscoe wydaje gdzieś z głębi gardła cichy pomruk, drapiąc mnie w nogę. Zawsze gdy wyjeżdżam, zajmuje się nim sąsiadka, starsza pani, która albo się nade mną lituje, albo naprawdę potrzebuje tych dwudziestu dolarów dziennie zostawionych na blacie. Wypuszcza Roscoe na dwór i go karmi. Zostawia mi szczegółowe spisy tego, ile razy się załatwił i co zjadł. Szczerze mówiąc, nawet nie mam wyrzutów sumienia, bo sąsiadka zajmuje się nim lepiej niż ja.

Stawiam torebkę na blacie i przeglądam pocztę, którą zostawiła mi na stosiku, głównie rachunki i śmieci, aż nagle ściska mnie za gardło. Podnoszę kopertę zaadresowaną znajomym pismem – w lewym górnym rogu adres moich rodziców – obracam ją, wkładam kciuk za krawędź i rozdzieram. Wyjmuję niewielką kartkę z namalowanymi kwiatami, a ze środka wypada czek i sfruwa na podłogę.

Odkładam kartkę i powoli wypuszczam powietrze. Nie mogę się zmusić, by dotknąć papieru, sprawdzić kwotę. Jeszcze nie teraz.

– Gotowy na spacer? – pytam Roscoe. Zaczyna się kręcić w kółko, co oczywiście oznacza „tak”, a ja się uśmiecham. To całe piękno zwierząt – adaptują się do sytuacji.

Odkąd zaczęłam prowadzić nocny tryb życia, Roscoe zrobił to samo.

Pamiętam, jak dziewięć miesięcy temu, podczas pierwszej wizyty – jednej z wielu – spojrzałam na doktora Harrisa. Nie widziałam swoich oczu, ale je czułam. Zaciśnięte, piekące. Wiedziałam, że są przekrwione: małe żyłki, zwykle niedostrzegalne, rozpękły się na twardówkach jak samochodowa szyba po wypadku, zakrwawiona pajęczyna. Nie do naprawienia. Nieważne, ile razy bym mrugała, nie było lepiej. Jakbym miała powieki z papieru ściernego, który zdzierał źrenice z każdym kolejnym zamknięciem.

– Kiedy ostatnio przespałaś bez wybudzania całą noc? – zapytał lekarz. – Pamiętasz?

Oczywiście, że pamiętałam. Oczywiście, że tak. Będę pamiętać tę datę do końca życia, bez względu na to, jak usilnie staram się ją wymazać z pamięci. Bez względu na to, jak bardzo próbowałam ją unicestwić, jak rozpaczliwie chciałam udawać, że to tylko koszmar. Potworny, paskudny koszmar, z którego za minutę się obudzę. Za sekundę.

– Niedziela, szóstego marca.

– Dawno temu – odparł lekarz, zerkając na podkładkę leżącą na biurku. – Trzy miesiące.

Skinęłam głową. W tym stanie nieustannej świadomości zaczęłam niedawno zauważać, że z każdym dniem pozornie nieznaczące rzeczy robią się większe. Głośniejsze, trudniejsze do zignorowania. Tykanie zegara w kącie jest ogłuszające niczym długi paznokieć rytmicznie uderzający o szybę. Drobinki kurzu w powietrzu są zaskakująco wyraźne, drobne kłaczki powoli przepływają przed oczami, jakby ktoś bawił się moimi ustawieniami, zwiększając kontrast i zwalniając tempo. Czułam zapach resztek lunchu doktora Harrisa, cząsteczki tuńczyka z puszki płynące przez gabinet do moich nozdrzy, rybne i słonawe, aż ścisnęło mnie w przełyku.

– Czy tamtego wieczoru wydarzyło się coś niezwykłego?

Niezwykłego.

Dopóki nie obudziłam się następnego ranka, w wieczorze nie było nic niezwykłego. A wręcz zdawał się boleśnie zwyczajny. Pamiętam, że przebrałam się w ulubioną piżamę, nałożyłam opaskę na włosy i zmyłam makijaż. A potem, oczywiście, położyłam Masona spać. Przeczytałam mu bajkę i ukołysałam tak, jak to robiłam zawsze, ale za nic nie potrafiłam sobie przypomnieć, która to była historia. Pamiętam, że wiele dni później stałam w jego pokoju – kiedy już zerwano z drzwi żółtą policyjną taśmę – a cisza dziecięcego pokoju sprawiała, że wydawał mi się trzy razy większy niż w rzeczywistości. Pamiętam, jak tam stałam, wpatrując się w półkę z książkami: Dobranoc, księżycu, Bardzo głodna gąsienica i Tam, gdzie żyją dzikie stwory, rozpaczliwie próbując sobie przypomnieć, którą czytałam. Jakie były moje ostatnie słowa skierowane do syna.

Ale nie potrafiłam. Nie pamiętałam. Tak bardzo zwyczajny to był wieczór.

– Naszego syna... – wtrącił Ben, kładąc dłoń na moim kolanie. Spojrzałam na męża, przypominając sobie o jego istnieniu – ...porwano tamtej nocy z jego pokoju. Kiedy spaliśmy.

Doktor Harris na pewno o tym wiedział. Wiedział cały stan Georgia, a nawet cały kraj. Lekarz schylił wtedy głowę, jak robi to większość ludzi, gdy zorientują się, co to za sprawa, i nie wiedzą, co jeszcze powiedzieć; kark strzelił mu niczym zamykane wieczko. Koniec rozmowy.

– Ale Izzy zawsze miała... kłopoty – ciągnął Ben. Nagle poczułam się jak oskarżona w sądzie. – Ze snem. Zanim zaczęła się bezsenność. Właściwie to był odwrotny problem.

Doktor Harris spojrzał na mnie wtedy uważnie, jakbym była zagadką do rozwiązania.

– Jakieś pięćdziesiąt procent zaburzeń snu wiąże się z lękami, depresją albo innym zaburzeniem psychospołecznym czy chorobą, więc to nic dziwnego, biorąc pod uwagę to, co przeszłaś – powiedział, klikając długopisem. – Bezsenność nie jest wyjątkiem.

Pamiętam, że wyglądałam przez okno na stojące wysoko na niebie słońce. Z każdą mijającą sekundą powieki robiły się coraz cięższe, mózg zmętniał, jakby ktoś owijał go kocem z mgły. Długopis dalej klikał, w moich uszach tykając jak bomba, która za chwilę wybuchnie.

– Zrobimy badania – dodał lekarz. – Może przepiszę leki. Raz-dwa doprowadzimy cię do ładu.

Sięgam po smycz Roscoe, dostrzegam przebłysk swego odbicia w lustrze w holu i natychmiast się krzywię – to instynktowna reakcja, jak zabranie ręki od gorącego piekarnika. Powinnam być dla siebie łagodniejsza, wiem. Wiele przeszłam, ale brak snu jest na mojej twarzy tak bardzo widoczny, że trudno go nie zauważyć. Jakbym przez kilka miesięcy postarzała się o całe lata: worki pod oczami wiszą jeszcze niżej, opadające i oklapnięte. Cienkie fragmenty skóry pod kanalikami łzowymi zmieniły barwę z ciepłej oliwki na głęboki, ciemny fiolet, przypominają marmurkowe siniaki, a reszta twarzy nabrała szarawego odcienia, jak kurczak, który zbyt długo leżał w lodówce. W ciągu roku straciłam dziewięć kilo, czyli niby niedużo, ale jeśli i tak jesteś wysoki i zabiedzony, bardziej widać zmianę wagi. Widać na policzkach, na szyi. Na biodrach, czy raczej w ich braku. Włosy, kiedyś lśniące i w kolorze głębokiego brązu, chyba też umierają: końcówki rozdwajają się równo na pół niczym drzewo pęknięte od uderzenia pioruna. Kolor z każdym dniem coraz bardziej blaknie.

Z wysiłkiem odwracam się i przypinam smycz do obroży Roscoe, potem wychodzę na dwór, a chłodne nocne powietrze wywołuje na rękach gęsią skórkę. Zamykam za sobą drzwi i ruszam w prawo, w naszą zwyczajową trasę.

Isle of Hope to maleńki kawałek lądu, ma trochę ponad trzy kilometry kwadratowe. Przeszłam je w całości setki razy, znam na pamięć to, jak rzeka Skidaway prześlizguje się przez wschodnią stronę niczym mokasyn błotny, lśniący i śliski. To, jak dęby tworzą gigantyczny łuk nad Bluff Drive, a ich splątywane latami gałęzie przypominają połączone ze sobą artretyczne palce. Ale to niesamowite, jak zmienia się miejsce w ciemności: drogi, na których przeżyłaś całe dorosłe życie, są zupełnie inne, jakbyś wchodziła nie na gładki chodnik, ale prosto do mętnej rzeki. Zaczynasz zauważać latarnie, które kiedyś ignorowałaś; idziesz między nimi, a przygasające i rozbłyskujące światło staje się jedynym sposobem na oszacowanie odległości czy głębi. Cienie zmieniają się w kształty, twoją uwagę zwraca każdy drobny ruch, na przykład taniec suchych liści na ziemi czy nogi fantomowych dzieci napędzające pustą huśtawkę, łańcuchy popiskujące na wietrze. Okna są ciemne, zasłony zaciągnięte. Próbuję sobie wyobrazić życie w kolejnych mijanych domach: wiercące się we śnie dziecko, nocną lampkę rzucającą na ścianę nierzeczywiste formy. Leżący w łóżkach małżonkowie, skóra przy skórze, splątane ciała w pościeli – a może odsunięte od siebie jak najdalej – oddzielone niewidzialną zimną granicą wyrysowaną na środku.

Ja znam jedno i drugie.

Są też rozmaite nocne stworzenia. Istoty takie jak ja, które wypełzają ze swoich kryjówek i ożywają dopiero pod nieobecność innych. Szopy pomykają wśród cieni i przegrzebują śmieci. W dali słychać pohukiwanie sowy, węże wyślizgują się z półmroku i zostawiają za sobą tylko zrzuconą skórę. Wrzaski świerszczy, cykad i innych niewidzialnych istot pulsują w trawie z rytmiczną determinacją, jak krew płynąca w żyłach.

Zbliżam się do mokradeł na krawędzi dzielnicy i zatrzymuję, wpatrując się w atramentową wodę, która opluskuje brzeg. Urodziłam się w Beaufort, trochę ponad godzinę jazdy stąd. Od zawsze żyję nad wodą, uczyłam się pływać z płotkami łaskoczącymi w stopy i do odgłosów krewetek prześlizgujących się po powierzchni przy odpływie. Przywiązywałam kurze kości na sznurku i godzinami cierpliwie czekałam, aż poczułam znajome drgnięcie życia po drugiej stronie; patrzyłam, jak niezliczone stworzenia wygryzają sobie drogę do własnego upadku: była to chora rozrywka, której nawet wtedy nie rozumiałam.

Teraz wdycham zapach bagien, przenosi mnie tam jedno pociągnięcie nosem. Z powrotem do domu. Sól zagęszczająca powietrze, które robi się zawiesiste niczym maślanka. Orne błoto, pachnące znajomo zgnilizną jak zepsuty ząb. Bo przecież tym właśnie jest. To zapach rozkładu; płynny pocałunek życia i śmierci.

Miliony umierających wspólnie żywych stworzeń i miliony innych bytów, dla których to dom.

Wpatruję się w dal i instynktownie podnoszę rękę, dotykając delikatnego fragmentu skóry za uchem. Do tego miejsca zawsze sięgam, kiedy utknę w jakimś wspomnieniu. Tym wspomnieniu. Próbuję zignorować ucisk w żołądku, to wrażenie, że ktoś wsadził dłoń w moje wnętrzności, mocno zacisnął palce i nie chce puścić.

Spoglądam na stojącego tuż przy krawędzi wody Roscoe. On również wpatruje się w ciemność, wbił wyszkolony wzrok w coś znajdującego się w oddali.

– No dalej – mówię, ciągnąc smycz. – Chodźmy do domu.

Po powrocie zamykam frontowe drzwi na zasuwkę i dolewam psu wody, a potem zaczynam przeglądać marną zawartość lodówki. Wyjmuję plastikowy pojemnik ze spaghetti, otwieram wieczko i wącham. Mokry makaron wpada do miski, zachowując swój podłużny kształt, wsadzam go do mikrofalówki i wpatruję się w zegar, patrząc na obracające się naczynie. Małe cyferki świecące w ciemności.

3:14.

Kiedy mikrofala zaczyna pikać, wyjmuję miskę i idę z nią do jadalni, gdzie najpierw przekładam ze stołu rozmaite papiery, teczki i karteczki samoprzylepne z nocnymi rozważaniami nagryzmolonymi wyschniętym długopisem. Krzesło odsuwa się z piskiem, a Roscoe, słysząc hałas, przychodzi i kładzie się u moich stóp, kiedy wbijam widelec w makaron i obracam.

Potem wgapiam się w ścianę i dostaję gęsiej skórki, kiedy ta odwzajemnia spojrzenie.

Patrzę w uśmiechnięte oczy swoich sąsiadów, ich zdjęcia wycięte z kościelnych gazetek i uczelnianych albumów; ich zeznania, alibi, hobby i plany dnia przyczepione w jednym miejscu. Analizuję martwe spojrzenia policyjnych ujęć; wyraz twarzy obcych ludzi, których fotografie wzięłam z policyjnej księgi zatrzymań albo wyrwałam z artykułów prasowych, a teraz zdobią ścianę w mojej jadalni niczym kolaż licealistki. Nie wiem, jak opanować tę obsesję. Dlatego tylko się gapię. Zastanawiam. Próbuję zajrzeć pod papier, do ich umysłów, odgadnąć myśli. Ponieważ tak jak pasażerowie samolotu – ktoś z nich skrywa tajemnicę.

Ktoś gdzieś zna prawdę.

ROZDZIAŁ 4
Wtedy

Zrywam się nerwowo. Taką spanikowaną pobudkę może wywołać trzaśnięcie drzwi albo rozbita szyba: to nie stopniowe wybudzanie, tylko gwałtowny wstrząs. Od razu wiem, że nie jestem sama. Obok mnie leży drugie ciało, ciepłe i lekko wilgotne jak spocony piec. Czuję na karku gorący oddech.

Odwracam się, szybko mrugam, by odzyskać ostrość widzenia, i dopiero po chwili dostrzegam dwoje dużych oczu.

– Znowu to robiłaś.

Pocieram powieki wierzchem dłoni i wpatruję się w siostrę, w jej włosy splątane jak sznurki stopionego karmelu. Wkłada kciuk do ust i wyczekująco na mnie spogląda. Próbuję sobie przypomnieć, jak w nocy przyszła tutaj, podniosła moją bezwładną rękę i wcisnęła drobne małe ciało pod moje, które owinęło ją niczym pas bezpieczeństwa.

Próbuję sobie przypomnieć, ale nie potrafię.

– Przepraszam – mówię.

– Przeraża mnie, kiedy to robisz.

– Wszystko dobrze. – Poślinionymi palcami sięgam jej głowy i jak kotka liżąca swoje małe wygładzam jeden wyjątkowo duży kołtun. – To się nazywa lunatykowanie.

– Wiem, ale mi się nie podoba.

– Nic na to nie poradzę – rzucam niemiło. Przez chwilę czuję irytację. Rankiem zawsze jestem marudna. Szybko się denerwuję, jakby mój mózg złościł się, że ktoś zmusza go do pobudki i rozpoczęcia pracy. Ale przypominam sobie, że i ona nic na to nie poradzi. Ma tylko sześć lat.

Zmuszam się, by wypuścić powietrze, oddychać.

– Co robiłam?

– Tylko stałaś – odpowiada. Leży z twarzą wciśniętą w moją poduszkę, przygniatając sobie policzek. – Z otwartymi oczami.

Przewracam się na plecy i wpatruję w sufit, śledząc wzrokiem pęknięcie rozpoczynające się u podstawy żyrandola i rozchodzące po cemencie nitkami przypominającymi dopływy zbierające się w rogach. Układ krwionośny. Odkąd tylko pamiętam, zawsze miałam mocny sen. Kiedy dotykam głową poduszki, zasypiam tak głęboko, że nic mnie nie obudzi. Nic. Kilka miesięcy temu przespałam alarm przeciwpożarowy wyjący tuż za drzwiami mojego pokoju. Pamiętam, jak obudziłam się po wszystkim i w koszuli nocnej stałam na zewnątrz, czując gryzący dym. Bose stopy przyklejały się do zroszonej trawy, a ojciec w ciemności trzymał mnie mocno za rękę. Najwyraźniej wyszłam z nim na dwór, obejmując palcami jego palce. Stałam tam przez pół godziny, sztywna, wyprostowana i zupełnie nieprzytomna, patrząc, jak strażacy gaszą płomienie, które zajęły kuchnię i pełzały po ścianach.

– Gdzie byłam? – pytam.

– W moim pokoju – mówi Margaret, wciąż mi się przyglądając. – Obudziłaś mnie.

Czuję gorący rumieniec wstydu oblewający kark, kiedy zdaję sobie sprawę, że młodsza siostra czuła, jak obserwuję ją we śnie. Otworzyła oczy, przyzwyczajając wzrok do ciemności, i po chwili zobaczyła stojącą w mroku nieruchomą postać.

– Próbowałaś mnie obudzić?

– Nie – odpowiada. – Mama mówiła, że nie wolno. To niebezpieczne.

– To nie jest niebezpieczne. To tylko przesądy.

Margaret mocniej wciska się pod moją kołdrę, a ja próbuję sobie wyobrazić nocne wybudzenie: mam otwarte oczy i puste spojrzenie. Prostuję się, obracam w bok, chude nogi zwisają z materaca. Wiszą tak, machają, jakbym siedziała na pomoście ze stopami w bagnistej wodzie, nie dostrzegając życia czającego się pod powierzchnią. Czuję między palcami miękki kudłaty dywan, przechodzę przez pokój, otwieram drzwi i skradam się korytarzem.

Próbuję, ale nie potrafię.

– Co zrobiłaś?

– Leżałam i czekałam, aż sobie pójdziesz – odpowiada. – Potem poszłam za tobą do pokoju.

– Dlaczego położyłaś się ze mną?

– Nie wiem. – Wzrusza ramionami. – Nie mogłam zasnąć. Tak robię, kiedy się boję.

Spoglądam na siostrę, kładę na jej policzku otwartą dłoń i się uśmiecham. Margaret, mój mały cień. Wszędzie za mną podąży. Zawsze do mnie przybiega, kiedy się boi – najwyraźniej również wtedy, kiedy to mnie się boi.

– Jak długo jeszcze będziesz tak robić? – pyta.

– Nie wiem – odpowiadam, wzdychając. I to prawda. Nie wiem. Nie wiem, jak często chodzę przez sen, ale wnioskując z tego, jak wiele razy w ciągu kilku ostatnich miesięcy budziłam się w dziwnych miejscach, zakładam, że dość często. Przytomniałam na stojąco w salonie, przed telewizorem emitującym milczący niebieski blask. Po ciemku, przy kuchennym stole z miseczką płatków. W białej koszuli nocnej, oświetlona blaskiem księżyca, nawiedzam korytarze niczym duch przeklętej, samotnej dziewczyny. Lekarz twierdzi, że to nieszkodliwe – a nawet powszechne – wśród dzieci w moim wieku, ale myśl o tym, że ciało zachowuje się niezależnie od umysłu, jest po prostu trochę straszna. Kiedy to zdarzyło się po raz pierwszy, obudziłam się na podłodze pokoju Margaret, ona zaś siedziała obok mnie i bawiła się lalkami. Nawet nie wiedziała, że spałam. – Tata mówi, że z tego wyrosnę.

– Ale kiedy?

– Nie wiem, Margaret. – Zagryzam mocno wnętrze policzka, by nie powiedzieć czegoś niemiłego. Czegoś, czego będę żałować. – Ale przepraszam, okej? Nie zrobię ci krzywdy. Obiecuję.

Spogląda na mnie, rozważając te słowa, a potem kiwa głową.

– A teraz chodźmy – dodaję, odrzucając kołdrę.

Spuszczam nogi z łóżka, gotowa wstawać, kiedy coś mnie powstrzymuje: ucisk w gardle, strach umoszczony gdzieś głęboko, poza zasięgiem. Na dywanie dostrzegam odciski stóp – słabe, ale widoczne: ślad ziemi prowadzący od drzwi pokoju do łóżka. Przełykam ślinę, rzucając spojrzenie za okno. Na dwadzieścia arów trawy stykającej się z mokradłem; delikatny, błotnisty spadek.

Pocieram mocno stopą jeden ze śladów, pragnąc, żeby zniknął.

– No chodź – mówię w końcu z nadzieją, że Margaret nie zauważyła. – Zjemy śniadanie.

ROZDZIAŁ 5
Teraz

Powłóczę nogami, idąc do kuchni po trzecią kawę, w tle lecą popołudniowe wiadomości. Zdążyłam wziąć prysznic i się przebrać. Zwlokłam się z kanapy, gdy tylko pierwsza strużka światła wpadła przez okno, poszłam do łazienki, odkręciłam prysznic i odchylając szyję, czekałam, aż woda zbombarduje skórę.

Potem zamknęłam oczy i wstrzymałam oddech. Jak wiele razy wcześniej wyobrażałam sobie, co to znaczy tonąć.

Ekstremalne zmęczenie robi z mózgiem dziwne rzeczy, które trudno wytłumaczyć. Odkąd przestałam sypiać, często myślę o torturach – ale nie tych wyjątkowo okrutnych, na przykład o nacinaniu skóry zardzewiałym ostrzem czy zrywaniu paznokci starymi obcęgami. Myślę o prostych do zastosowania męczarniach, które przez pozbawienie człowieka możliwości zaspokojenia podstawowych potrzeb, jak sen czy głód, zmieniają nas w najgorsze wersje ludzi: izolacja, deprywacja sensoryczna, waterboarding.

Teraz już rozumiem, że można oszaleć, leżąc bezsennie w środku nocy, mając za towarzystwo wyłącznie własne myśli.

Oczywiście trochę przez miniony rok spałam. Gdybym nie spała w ogóle, tobym umarła. Drzemałam w poczekalniach albo taksówkach, gdzie wybudzałam się, mrugając nerwowo i spoglądając na zegar, by zdać sobie sprawę, że nie pamiętam minionej godziny. I wszystkie te mikrodrzemki w ciągu dnia: ledwie sekundy intensywnej, głębokiej, oszałamiającej nieprzytomności pojawiającej się jakby znikąd i równie szybko znikającej. Niespokojne drzemki na kanapie, podczas których budziłam się co kwadrans i znów odpływałam. Na początku doktor Harris przepisał mi tabletki nasenne i kazał brać jedną co wieczór po zachodzie słońca. Próbowałam, kilkukrotnie, ale dawka nigdy nie była wystarczająca, więc zaczęłam je gromadzić. Brałam trzy lub cztery, aż powieki w końcu robiły się ociężałe, jednak nawet wtedy po kilku godzinach budziłam się gwałtownie, nieprzytomna i otępiała. Nie mogłam myśleć. Nie mogłam nic zrobić.

Czasami umysł jest po prostu silniejszy niż nasze próby przezwyciężenia go.

Teraz siedzę przy kuchennym stole z kubkiem w dłoniach i wpatruję się w zaklejoną kopertę. Wyrwałam ją wczoraj wieczorem mężczyźnie z podkładką z tym samym zażenowaniem, z którym dziwki zgarniają gotówkę – zresztą przecież i ja obnażyłam się przed tymi ludźmi dla pieniędzy.

Może nie odsłoniłam ciała, ale duszę, a to w pewnym sensie wydaje się jeszcze gorsze.

Upijam łyk kawy i obracam kopertę, poluzowuję zapięcie i wysuwam zawartość na stół. To moje „honorarium”: pełna lista uczestników, nazwiska oraz adresy mailowe wszystkich, którzy kupili bilet. Detektyw prowadzący sprawę Masona powiedział mi kiedyś, że przestępcy często pojawiają się na publicznych wydarzeniach takich jak konferencje prasowe czy spotkania wspominkowe, by poczuć ekscytację, zaryzykować ponownie albo żeby zyskać informacje o ewentualnym przełomie w sprawie. Zgodnie z tym założeniem zaczęłam się domagać listy uczestników każdej konferencji, na której występowałam, z nadzieją, że któryś ze słuchaczy się wyróżni. Organizatorzy zawsze się przed tym wzbraniają – twierdzą, że to naruszenie prywatności, dopóki nie przypomnę, że uczestnicy i tak zgodzili się już na przetwarzanie danych, zgłaszając się na prelekcję.

Drobnym drukiem. Zawsze drobnym drukiem.

Ostatecznie ustępują. Przecież mówczyni taka jak ja mogłaby zażądać tysięcy dolarów za wystąpienie: sprawa powszechnie znana, nierozwiązana, ale jeszcze nie zamknięta. Zamiast tego proszę tylko o informację. Dostęp do czegoś, czegokolwiek, co mogłabym potencjalnie wykorzystać.

Czytam listę nazwisk.

Aaron Pierce, Abigail Fisher, Abraham Clark, Adam Shrader.

Zawsze tak samo: szukam ich na Facebooku, przeglądam profile i próbuję określić, gdzie mieszkają. Szukam chyba bezdzietnych kobiet. Samotników mających zbyt wiele kotów i za dużo wolnego czasu albo mężczyzn, którzy uruchomią sygnały alarmowe wbudowane w nasze mózgi. Tych o lodowatych spojrzeniach, zatwardziałych, zimnych, od których włoski na karku stają dęba, choć nie potrafimy określić dlaczego.

Alexander Woodward, Alicia Bryan, Allan Byers, Bailey Deane.

Potem przechodzę do rejestru przestępców seksualnych i tam szukam ich nazwisk. Zakreślam daną osobę, jeśli znajdę cokolwiek alarmującego, i biorę się za kolejną, powtarzając ten proces raz po raz.

To nużąca, otępiająca robota, ale ponieważ nie ma poszlak ani podejrzanych, tylko tyle mogę zrobić. Tyle mi zostało.

Niektóre nazwiska wydają się znajome i wiem, że po prostu już wcześniej je sprawdzałam. Po jakimś czasie natykasz się na tych samych ludzi. Są regularnymi uczestnikami podobnych spotkań, jakimś cudem zawsze mnie znajdują, przedstawiają się po raz kolejny albo zakładają, że powinnam ich pamiętać. Oczekują, że odbędę z nimi towarzyską rozmowę i odpowiem na pytania, jakbym była autorką powieści omawianej w klubie książkowym.

Jakbym to ja powinna pytać, co myślą o mojej historii, o nierozwiązanym zakończeniu. O ich opinię na temat tego wszystkiego.

To właśnie drobiazgi najbardziej mi przeszkadzają: palce delikatnie kładzione na mojej ręce, jakby bali się, że się rozsypię. Głowy przechylające się na bok jak u ciekawskiego szczeniaka, szepty zawsze ściszone o kilka oktaw, aż muszę się nachylać, by coś usłyszeć. Słodkie perfumy, którymi smarują się za uszami, i ciepły, nieświeży oddech, od którego wierci mnie w brzuchu.

„Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak bardzo pani cierpi”, mówią w końcu.

I mają rację. Nie potrafią sobie wyobrazić. Nie wyobrazisz sobie tego, dopóki nie znajdziesz się w samym środku, nie przeżyjesz tego samego, choć wtedy jest już za późno.

Przemoc dopadła i ciebie.

Słyszę chrapiącego u moich stóp Roscoe, jego rytmiczny, spokojny oddech. Nagle zawieszki przy obroży zaczynają dzwonić, kiedy pies podnosi głowę i wbija wzrok w drzwi. Kłuje mnie w środku, gdy wstaje, biegnie do wejścia i cierpliwie siada przy oknie, a za nim pojawia się sylwetka. Zaciskam powieki, biorę głęboki oddech i przykładam rękę do piersi, palcami gładząc naszyjnik schowany pod bluzką. Potem ruszam do drzwi.

Wiem, kto to, zanim rozlega się pukanie.

– Dzień dobry – mówię, otwierając drzwi, patrząc na męża i zbyt późno zdając sobie sprawę, że jest już popołudnie. – Co za niespodzianka.

– Cześć – odpowiada Ben, patrząc wszędzie, tylko nie na mnie. – Mogę wejść?

Otwieram drzwi szerzej i gestem zapraszam go do środka. Wchodzi sztywno i uprzejmie, jakbyśmy byli sobie obcy. Jakby nie mieszkał w tym domu, jakby jego usta nie muskały każdego centymetra mojej skóry, a jego palce nie dotykały każdego znamienia, skazy i blizny. Schyla się i głaszcze Roscoe, kilka razy powtarzając „dobry piesek”. Patrzę na ich naturalne, swobodne relacje i żałuję, że Roscoe nie odsłania zębów i nie zaczyna warczeć. Groźnie, tak by mój mąż go zostawił, zostawił nas.

Ale pies tylko liże dłoń Bena.

– Co mogę dla ciebie zrobić? – pytam, ciasno zakładając ręce na piersi.

– Chciałem tylko zajrzeć. Dzisiaj, no wiesz.

– Tak. Wiem.

Dzisiaj. Trzysta sześćdziesiąty piąty dzień. Cały rok od naszego ostatniego wieczoru z Masonem. Rok, od kiedy przeczytałam mu bajkę i go utuliłam, od kiedy położyłam się obok Bena, zamknęłam oczy i odpłynęłam w długi, spokojny sen, nieświadoma piekła, które czekało na nas po drugiej stronie świtu.

– Dalej nie sypiasz, co?

Nie dam się zdenerwować temu komentarzowi – wiem, że Ben nie chce być złośliwy, ale i tak nie znoszę, kiedy widzi mnie w takim stanie.

– Jak się domyśliłeś?

Próbuję też lekko się uśmiechnąć, pokazać, że żartuję, ale nie jestem pewna, jak to wychodzi. Chyba trochę niepokojąco, bo Ben nie odpowiada uśmiechem.

Bezsenność pojawiła się, kiedy rozpaczliwie pragnęłam nie spać na wypadek, gdyby Mason wrócił. Ktoś przecież zabrał moje dziecko. Ktoś mi je odebrał, a ja wszystko przespałam. Która matka tak robi? Która matka by się nie obudziła? Przecież powinnam wiedzieć – powinnam poczuć pierwotny instynkt, gdy zdarzy się coś złego – ale nie poczułam. Nic nie poczułam. Dlatego przez kilka pierwszych dni powtarzałam sobie, że nie mogę zasypiać, na wszelki wypadek. Bo może w środku nocy zajrzę do jego pokoju, a on tam będzie: wyprostowany w łóżeczku, jakby nigdy nie odchodził. I na mój widok pokaże ten swój bezzębny mały uśmiech. Potem wyciągnie rączki ściskające ulubionego pluszaka i w końcu poczuje się bezpiecznie.

Chciałam nie spać, żeby tego doczekać – nie, musiałam tego doczekać.

Potem noce zmieniły się w tygodnie, tygodnie w miesiące, a Masona dalej nie było. Wtedy jednak chodziłam już podminowana w inny sposób. Zmieniłam się. Coś w moim mózgu pękło, gumka, która już nie mogła znieść napięcia. Na początku Ben tylko błagał, próbując odciągnąć mnie od okna, przy którym stałam jak wmurowana i wpatrywałam się w ciemność.

„To nikomu nie pomoże”, mówił. „Izzy, musisz odpocząć”.

Wiedziałam, że ma rację – i wiedziałam, że nikomu nie pomagam – ale i tak nie mogłam nic poradzić. Nie mogłam spać.

– Jak w pracy? – Ben próbuje nawiązać konwersację.

– Jakoś – odpowiadam, zakładając za ucho zbłąkany kosmyk. Nie suszyłam głowy, co poskutkowało aureolą loków, które łaskoczą mnie teraz w czoło. – Ostatnio nie mam nawału propozycji.

– Myślałem, że interesy będą się kręcić lepiej niż zwykle – odpowiada, podchodzi do kanapy i siada. Denerwuje mnie, że nie pyta o pozwolenie, ale przecież sam zapłacił za ten mebel. – No wiesz, dzięki reklamie.

– Nie chcę robić nic, co przypominałoby wyzysk.

– A to, co robisz, nim nie jest?

Gapię się na Bena, on gapi się na mnie. Dlatego właśnie przyszedł – dlatego naprawdę przyszedł. Musiał skądś usłyszeć o moim wystąpieniu. Wiedziałam, że kiedyś się dowie, ale nie podejrzewałam, że tak szybko.

– Może po prostu to z siebie wydusisz – mówię. – No dalej, Ben. Powiedz to.

– Dobra, powiem. Co ty, kurwa, wyrabiasz?

– Próbuję dopilnować, żeby jego sprawa pozostała otwarta.

– Ależ ona jest otwarta – odpowiada rozdrażniony. Wiele razy odbywaliśmy już tę rozmowę. – Isabelle, policja nad nią pracuje.

„Isabelle”. Już nie nazywa mnie „Izzy”.

– Musisz przestać to robić. To wszystko – dodaje, wskazując gestem pokój. Widziałam, że już wcześniej tam spoglądał – instynktowne drgnięcie, kiedy skręcał za róg, jakby szykował się na cios – zerkał na zdjęcia zasłaniające miejsce, w którym kiedyś wisiał olejny obraz z naszego ślubu. – To niezdrowe. Zresztą to też...

– No jakie? – przerywam, czując gniew wzbierający w piersi. – Proszę, dokończ.

– To jest niewłaściwe – dopowiada, wyłamując palce. – Stajesz na scenie i gadasz do tych chorych ludzi dzień przed rocznicą. To nienormalne.

– A co wyglądałoby lepiej, Ben? Co wyglądałoby normalnie? Nicnierobienie?

Gapię się na niego, wbijając sobie paznokcie w dłonie.

– Oni nic nie mają – ciągnę. – Nikogo nie mają, Ben. Ktokolwiek to zrobił, pozostaje na wolności. Ktokolwiek go zabrał... – urywam, zagryzając wargę, żeby się nie rozpłakać. Oddycham i zaczynam ponownie. – Nie rozumiem, dlaczego ci nie zależy. Dlaczego nie chcesz go znaleźć.

Ben zrywa się z kanapy z zaczerwienioną twarzą i wiem już, że przesadziłam.

– Nie waż się tak mówić! – krzyczy, wygrażając mi palcem. Na jego wardze widzę drżącą kroplę śliny. – Nigdy nie waż się oskarżać mnie o zaniedbanie. Nie masz pojęcia, jak się czuję. On był także moim synem.

– Jest – poprawiam szeptem. – On jest także twoim synem.

Oboje milkniemy, gapimy się na siebie z dwóch stron salonu.

– Może żyć – mówię, czując znów napływające łzy. – Możemy go jeszcze odnaleźć.

– Isabelle, on nie żyje. Nie żyje.

– Może...

– Nie.

Patrzę, jak Ben wzdycha, przeczesuje palcami włosy i za nie pociąga. Potem podchodzi i mnie obejmuje. Nie mogę się zmusić, by odwzajemnić uścisk, więc tylko tak stoję, bezwładna.

– Isabelle – szepcze, przeczesując palcami moje włosy. – Bardzo nie chcę być tym, który ci to powie, naprawdę. Pęka mi serce. Ale im szybciej zaakceptujesz to, co się stało, tym szybciej nauczysz się żyć dalej. Musisz ruszyć z miejsca.

– Minął rok – odpowiadam. – Jak miałam ruszyć z miejsca tak szybko?

– Ja nie ruszyłem – mówi. – Ale próbuję.

Milknę, czując jego dłonie z tyłu mojej głowy, ciepły i wilgotny oddech przy uchu, ciche uderzenia jego serca na mojej piersi. Otwieram usta, gotowa przeprosić, ale Ben nagle się odsuwa.

– A skoro o tym mowa, jest coś jeszcze – mówi, opuszczając ręce. – Chciałem z tobą porozmawiać.

Przechylam głowę, niepewna, jak zareagować.

– Moja terapeutka często powtarza, że aby żyć dalej, trzeba być otwartym na nowe możliwości – ciągnie Ben. – No wiesz, znów cieszyć się przyszłością. Cokolwiek albo kogokolwiek to oznacza.

– Okej – rzucam tylko, zakładając ręce i próbując zignorować ukłucie nadziei. Nie mogę zaprzeczyć, myślałam o tym, że Ben przyczołga się z powrotem. Przeprosi, że zostawił mnie, gdy najbardziej go potrzebowałam.

Nie mogę jednak powiedzieć, że go obwiniam. Utrata dziecka sprawia, że wiele tracisz. Zdolność racjonalnego myślenia, rozum.

– Chciałem ci powiedzieć, że się z kimś spotykam.

Jego słowa uderzają mnie jak cios w żołądek, szybki i mocny. Próbuję ukryć zaskoczenie, ale jestem pewna, że widać je na mojej twarzy, bo Ben nawet nie czeka, aż odpowiem.

– To na razie nic poważnego. Nowa znajomość, tylko kilka randek, ale wiesz, Savannah to małe miasto. Ludzie gadają. Wolałem, żebyś dowiedziała się ode mnie.

– Och – udaje mi się wydusić. Aż do bólu wbijam paznokcie w boki. Wyobrażam sobie, że zostawiają na brzuchu małe dziurki w kształcie półksiężyca przypominające małe ugryzienia.

– Zastanawiałem się, czy mówić ci akurat dzisiaj, ale postanowiłem... Sam nie wiem – urywa, wciskając ręce do kieszeni. – Nie chciałem, żebyś dowiedziała się od kogoś innego.

– W porządku – mówię, dalej bez powodzenia szukając właściwych słów. – Jest... w porządku. To znaczy dla ciebie, chyba. Cieszę się, że mi powiedziałeś.

– Dobrze – powtarza. Widzę, że lekko opuszcza uspokojone ramiona, długo wydycha powietrze, jakby napięcie, które miał w sobie, nagle stopniało jak wosk. – Nawet jeśli nic z tego nie będzie, dobrze mi to robi. Daje mi nadzieję, Izzy. Tego samego chciałbym dla ciebie.

Uszy pieką mnie na dźwięk znajomego słowa, „Izzy”, ale moje dawne imię w jego ustach nagle brzmi kwaśno, niewłaściwie. Kiedyś czułe, pełne tęsknoty i miłości, teraz wydaje się karą: czymś rzuconym z litości, jak nieszczery uśmiech z drugiej strony sali dla kogoś, kogo dawniej kochałeś, choć bawisz się bez niego.

– Do zobaczenia wieczorem? – pyta Ben, wyjmuje z kieszeni rękę i kładzie ją na moim ramieniu.

Kiwam głową, uśmiecham się i patrzę, jak Ben głaszcze Roscoe i rusza w kierunku drzwi; przez cały czas próbuję zignorować swędzenie w miejscu, w którym mnie dotknął. Kiedy zamyka za sobą drzwi, czuję w środku powolne rozciąganie: pustka rośnie jak ziejąca czarna dziura.

Potem wkładam rękę pod bluzkę, znajduję naszyjnik i ściskam pierścionek – sygnet Bena – który zwisa z łańcuszka ciasno zapiętego wokół mojej szyi.

[...]