Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego poniedziałkowego poranka zostaje znalezione ciało młodej kobiety w ciąży. Tego samego dnia matka z synem odwiedzają detektyw Lottie Parker, prosząc o pomoc w odnalezieniu zaginionej przyjaciółki. Kiedy pojawia się druga ofiara, Lottie musi szybko działać, aby odkryć, w jaki sposób obie sprawy są ze sobą powiązane. Zwłaszcza że znikają dwie kolejne dziewczyny…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
Kosowo 1999
Chłopiec uwielbiał spokój panujący nad potokiem oddzielającym ich gospodarstwo od domu babci. Ciszę zakłócał tu tylko szum wody spływającej ze zbocza góry. Nie było słychać huku broni ani ostrzału artyleryjskiego. Jednak na wszelki wypadek, zanim zaczerpnął wody do wiadra, rozejrzał się czujnie wokół, upewniając się, że nic mu nie grozi. Nagle do jego uszu dobiegł warkot silnika samochodowego, więc szybko spojrzał w tamtą stronę. Nad krętą drogą wznosił się tuman kurzu. Ktoś do nich jechał. Chłopiec dźwignął wiadro i ruszył, rozchlapując wodę, a kiedy usłyszał pisk hamulców i podniesione głosy, puścił się biegiem.
W pobliżu domu rzucił wiadro i przypadł do ziemi. Leżał na brzuchu, a drobne kamienie wbijały się w jego gołą pierś. Przedtem, gdy pomagał tacie, powiesił koszulę na zardzewiałym gwoździu wbitym w betonowy bloczek. Próbowali załatać dziury w domu babci, uszkodzonym podczas ostatniego ostrzału. Wiedział, że to daremny wysiłek, lecz tato się uparł, a on w wieku trzynastu lat rozumiał już, że kłótnia nie ma sensu. Poza tym cieszył się, mogąc spędzić ten dzień z ojcem, z dala od wiecznie rozgadanych matki i siostry.
Przeczołgał się przez polną drogę i ukrył w wysokiej suchej trawie na poboczu. Dzieliło go zaledwie kilka metrów od domu, choć równie dobrze mógłby to być kilometr.
Nasłuchiwał. Rozległ się śmiech, a potem krzyki mamy i Rhei. O, nie! Modlił się do słońca na bezchmurnym niebie, ale jedyną odpowiedzią był żar palący jego ciało.
Znów usłyszał okrutny śmiech. Czy to byli żołnierze?
Podpełzł odrobinę bliżej. Mężczyźni pokrzykiwali, a on nie wiedział, co robić. Bał się, że tato jest za daleko, by przybiec na pomoc, i że nie ma przy sobie strzelby.
Doczołgał się do płotu. Rozsunął wysoką zbrązowiałą trawę i ukrył się za sztachetami.
Ujrzał zielonego jeepa z czerwonym krzyżem na otwartych drzwiach i czterech mężczyzn w żołnierskich mundurach. Karabiny mieli przewieszone przez plecy, a spodnie spuszczone do kostek. Nagie pośladki dwóch z nich podrygiwały w powietrzu. Wiedział, co robią. Jakiś czas temu zgwałcili koleżankę jego siostry, która mieszkała u podnóża góry. A potem ją zabili.
Przyglądał się bezradnie, walcząc z bezużytecznymi łzami. Mama i Rhea krzyczały. Żołnierze wstali, poprawili ubrania, a dwaj kolejni zajęli ich miejsce. Znów rozległy się śmiechy.
Przygryzł sobie dłoń, tłumiąc szloch. Shep, jego owczarek, jak oszalały biegał wokół żołnierzy, głośno szczekając. Chłopiec na moment zamarł, a potem podskoczył gwałtownie, wbijając zęby w rękę, gdy echo strzału odbiło się od zbocza góry i wróciło. Z nielicznych drzew w pobliżu domu zerwały się ptaki. Najpierw zbiły się w gromadę, a potem rozleciały w różne strony. Shep legł bez ruchu na podwórku pod prowizoryczną huśtawką z opony, którą tato zawiesił dla nich na gałęzi. Od kiedy zaczęła się wojna, w ogóle się już na niej nie bawili, choć przecież nadal byli dziećmi.
Żołnierze zaczęli się o coś kłócić. Nastolatek próbował zrozumieć, co mówią, ale nie mógł oderwać wzroku od sponiewieranych nagich ciał. Matka i siostra nadal żyły, lecz ich krzyki przeszły w ciche pojękiwanie. Gdzie był tato?
Jak zahipnotyzowany obserwował mężczyzn, którzy zbliżyli się do ofiar i włożyli gumowe rękawiczki. Najwyższy z nich wyjął długie stalowe ostrze z przypiętej do pasa staromodnej pochwy. Potem jego towarzysz zrobił to samo. Młodzieniec zamarł z przerażenia. Żołnierz ukląkł za matką i przyciągnął ją do swojej piersi. Ten drugi chwycił jedenastoletnią Rheę. Krew ciekła po nogach dziewczynki i chłopiec walczył z potrzebą, by natychmiast pobiec po ubrania i okryć jej nagość. Płakał bezgłośnie. Czuł się zupełnie bezsilny i nieprzydatny.
Jeden z mężczyzn uniósł nóż. Ostrze zalśniło w słońcu, nim je opuścił, rozpłatując Rheę od gardła po brzuch. Drugi zrobił to samo z mamą. Ciała ofiar ogarnęły drgawki, a krew trysnęła na twarze oprawców. Rękami w rękawiczkach wydarli z ran narządy wewnętrzne. Pozostali dwaj pospiesznie przynieśli stalowe pojemniki.
Chłopiec oczami wytrzeszczonymi z przerażenia przyglądał się, jak żołnierze, śmiejąc się, wkładają organy jego ukochanych matki i siostry do pojemników. Jeden sięgnął do kieszeni po flamaster i napisał coś na pokrywkach, a drugi odwrócił się i kopnął zwłoki Rhei. Potem spojrzał wprost na jego kryjówkę.
Wbijając wzrok w żołnierza, nastolatek wstrzymał oddech, ale nie czuł już strachu. Był gotów na śmierć. Zaczął się podnosić, lecz wtedy oprawca ruszył w stronę swoich kamratów. Zapakowali pojemniki do jeepa, wskoczyli do środka i ruszyli z powrotem górską drogą, wzbijając spod kół chmurę kamieni i pyłu.
Nie miał pojęcia, jak długo tak leżał. W końcu poczuł, że ojciec kładzie mu dłoń na ramieniu i przytula go do piersi. Oczy miał przepełnione bólem. Chłopiec nie słyszał, jak tato biegł i krzyczał w rozpaczy. Obraz wypatroszonych mamy i siostry wypalił się w jego umyśle niczym fotografia na kliszy, która miała nigdy nie zblaknąć.
Powlekli się w stronę ofiar. Spojrzał w oczy matki, błagające o śmierć. Ojciec wyjął pistolet, odwrócił żonę twarzą do nagrzanej od słońca ziemi i strzelił jej w tył głowy. Drgnęła gwałtownie, a potem znieruchomiała.
Tato, płacząc wielkimi, cichymi łzami, zbliżył się do Rhei i do niej też strzelił, choć dziewczynka już nie żyła i wcale nie potrzebowała kuli. Chłopiec chciał go powstrzymać, lecz jego słowa zagłuszył huk strzału.
– Musiałem to zrobić! – zawołał ojciec. – Żeby zbawić ich dusze.
Wciągnął ciała do domu, a potem przyniósł zwłoki Shepa. Nie wahając się ani chwili, poszedł po kanister benzyny, opróżnił go za drzwiami i wrzucił do środka podpalony wiecheć suchej trawy. Potem uniósł broń i wycelował w syna.
Chłopak nie powiedział słowa ani się nie ruszył. Nawet nie drgnął, dopóki nie zobaczył, jak brudny od ziemi palec ojca drży na spuście. Wtedy instynkt kazał mu rzucić się do ucieczki.
– Ratuj się, synu! – krzyknął mężczyzna. – Biegnij. Nie zatrzymuj się!
Nastolatek obejrzał się przez ramię i zobaczył, że tato przykłada pistolet do poznaczonego zmarszczkami czoła i pociąga za spust, a potem wpada w płomienie. Trawiony ogniem drewniany dom zaczął się zapadać.
Przyglądał się zza płotu, jak całe znane mu życie płonie jasno niczym słońce na niebie. Nikt nie pospieszył z pomocą. Teraz, w czasie wojny, każdy troszczył się tylko o siebie. Sąsiedzi mieszkający w domach wzdłuż drogi zapewne skryli się w obawie o własne życie. Nie miał do nich pretensji. I tak nic już nie mogli zrobić.
Po pewnym czasie słońce schowało się za horyzontem, a na niebie zamigotały gwiazdy, jakby nic się nie wydarzyło. Chłopiec, nawet bez koszuli na grzbiecie, rozpoczął długą samotną wędrówkę w dół zbocza.
Nie miał dokąd pójść, lecz w ogóle go to nie obchodziło.
Szedł powoli, noga za nogą, ścierając na kamieniach miękkie gumowe podeszwy sandałów. Szedł, aż stopy zaczęły mu krwawić, a buty rozpadły się na strzępy tak jak jego serce. Nie przystawał, dopóki nie dotarł do miejsca, w którym miał już nigdy nie poczuć bólu.
Ragmullin
Najbardziej przerażała ją ciemność. To, że niczego nie widzi. A także dźwięki. Delikatne skrobanie, potem cisza.
Przewróciła się na bok i spróbowała dźwignąć do pozycji siedzącej, ale nie dała rady. Znów usłyszała szelest i pisk. Krzyknęła, a jej głos odbił się echem od ścian. Szlochając, objęła się ciasno ramionami. Cienką bawełnianą koszulkę i dżinsy miała wilgotne od zimnego potu.
Ciemność…
Spędziła wiele takich nocy w swoim pokoju, słuchając, jak matka się bawi z gośćmi w kuchni na parterze. Teraz te noce wydawały jej się luksusem. Bo to nie była prawdziwa ciemność. Lampy uliczne i księżyc rzucały cienie przez cienkie jak papier zasłony, budząc do życia wzór na tapecie. Stare meble stały niczym pomniki na pogrążonym w mroku cmentarzu. Czasami wydawało jej się, że sterta ubrań na krześle w rogu się porusza, gdy światła przejeżdżających samochodów przebijały się przez zasłony. Czy naprawdę sądziła wówczas, że to była prawdziwa ciemność? Nie. W miejscu, w którym się teraz znajdowała, otaczała ją nieprzenikniona czerń.
Żałowała, że nie ma przy sobie telefonu i związanego z nim życia – wirtualnych przyjaciół z Facebooka i Twittera. Mogliby jej pomóc. Gdyby tylko go miała…
Otworzyły się drzwi. Światło z korytarza oślepiło ją tak, że musiała zacisnąć powieki. W oddali rozbrzmiały kościelne dzwony. Czyżby znajdowała się niedaleko od domu? Dzwony umilkły i rozległ się ostry śmiech. Ktoś włączył światło w pokoju. Goła żarówka zachybotała się w przeciągu, a ona ujrzała sylwetkę mężczyzny.
Cofnęła się pod wilgotną ścianę, zapierając bosymi piętami o podłogę. Mężczyzna szarpnął ją za włosy i poczuła ból, jakby je wyrywał. Nie obchodziło jej to. Mógł ją nawet oskalpować, byleby tylko wróciła żywa do domu.
– P-proszę…
Jej głos zabrzmiał obco. Był wysoki i drżący, zupełnie niepasujący do zwykłego zuchwałego tonu nastolatki.
Nieznajomy chwycił ją mocniej i podniósł. Dziewczyna zerknęła na niego z ukosa, próbując zapamiętać jego wygląd. Był wyższy od niej i nosił robioną na drutach szarą kominiarkę z dwoma otworami, w których widać było przepełnione nienawiścią oczy. Musi je zapamiętać na później, gdy już odzyska wolność. Znalazła w sobie odrobinę odwagi, wyprostowała się i stanęła twarzą w twarz z mężczyzną.
– No co? – warknął.
Zebrało jej się na mdłości, gdy poczuła wstrętny odór jego oddechu. Ubrania porywacza cuchnęły jak rzeźnia na zapleczu sklepu mięsnego Kennedy’ego przy Patrick Street, w której na wiosnę ubijano jagnięta. To był zapach śmierci. Jej szkolny mundurek nasiąkał obrzydliwą wonią na cały dzień.
Cofnęła się, gdy nieznajomy przysunął twarz bliżej. Teraz miała więcej powodów do strachu niż ciemna nicość. Po raz pierwszy w życiu naprawdę żałowała, że nie ma przy niej matki.
– Wypuść mnie – poprosiła. – Chcę do domu… Błagam.
– Nie rozśmieszaj mnie, mała.
Nachylił się do niej tak, że wełniana tkanina jego kominiarki dotknęła jej nosa. Otoczyła ją chmura odrażającego smrodu.
Próbowała się odsunąć, ale nie miała dokąd. Wstrzymała oddech, rozpaczliwie starając się nie zwymiotować, lecz on chwycił ją za ramię i pchnął w stronę drzwi.
– Zaczyna się drugi etap twojej przygody – oznajmił, rechocząc pod nosem.
Miała wrażenie, że krew w jej żyłach zastygła, gdy kuśtykała pustym korytarzem z wysokim sufitem i ścianami pokrytymi łuszczącą się farbą. Ogromne żeliwne grzejniki rzucały złowieszcze cienie. Gdy dotarli do wysokich drewnianych drzwi, mężczyzna objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. Zamarła, ale on tylko pochylił się, nacisnął klamkę i wepchnął ją do środka. Dziewczyna poślizgnęła się na mokrej podłodze i upadła na kolana.
– Nie, nie… – Histerycznie kręciła się w kółko. Co tu się dzieje? Co to za miejsce? Biała pleksi w oknach wpuszczała niewiele światła dziennego. Podłogę pokrywała gruba, wilgotna plastikowa folia. Na ścianach widniały rozbryzgi wyglądające jak zaschnięta krew. Wszystko krzyczało do niej, by uciekała, ale była w stanie tylko cofać się na czworakach. Widziała przed sobą jego buciory, pokryte krwią lub błotem, albo jednym i drugim. Mężczyzna dźwignął ją na nogi i popchnął, by szła dalej, lecz ona stanęła i odwróciła się do niego.
Zdjął kominiarkę. Teraz prócz oczu ujrzała wąskie różowe usta. Nie mogła wykrztusić słowa. Jego twarz była jak puste płótno, na którym dopiero miał powstać koszmarny obraz.
– Potwórz, jak masz na imię – poprosił.
– D-dlaczego?
– Chcę usłyszeć, jak je wymawiasz – wycedził.
Dostrzegła nóż w jego ręku, szarpnęła się gwałtownie, poślizgnęła na zakrwawionej folii i upadła, uderzając głową w posadzkę. Tym razem przyjęła zapadającą ciemność z ulgą. Gdy ostatnie maleńkie gwiazdy pod jej powiekami rozpływały się w mroku, wyszeptała:
– Maeve…
Poniedziałek, 11 maja 2015 roku
Ptaki znów śpiewały, głośno i wesoło. Alt i tenor próbujące się zagłuszyć, szpak i gołąb grzywacz. Przed otwartym oknem przeleciała ptasia kupa, o włos mijając szybę.
– No i kupa – westchnęła Lottie Parker. O ironio, było to jedno z jej ulubionych przekleństw. Gdy zamknęła okno, w pokoju natychmiast zapanował jeszcze większy zaduch, ale nadal słychać było ptasie trele. Opadła na wilgotną kołdrę. Miała za sobą kolejną przepoconą noc. Za miesiąc skończy czterdzieści cztery lata i liczyła na to, że minie jeszcze co najmniej sześć, nim będzie mogła to zrzucić na karb menopauzy. Przyczyną musiał zatem być monstrualny upał.
Przymknęła suche z niewyspania oczy, a wtedy zadzwonił budzik.
Czas wstać i iść do pracy.
Ciekawe, jak sobie dzisiaj poradzi.
* * *
– Gdzie są moje kluczyki? – krzyknęła w górę schodów pół godziny później.
Nikt jej nie odpowiedział.
Dzwon w katedrze w centrum Ragmullin, pół kilometra od jej domu, wybił ósmą. Późno. Wysypała zawartość torby na kuchenny stół. Okulary przeciwsłoneczne – potrzebne, portfel – pusty, paragony – zbyt liczne, karta bankowa – bez pokrycia, telefon – zadzwoni lada moment, Xanax… Ratunku, ani śladu kluczyków.
Wyłuskała tabletkę z blistra i połknęła, choć obiecała sobie nie wracać do dawnych nawyków. Do diabła z tym, prawie w ogóle nie spała tej nocy i potrzebowała czegoś, co postawi ją na nogi. Od miesięcy nie sięgała po alkohol, więc pigułka była dobrym rozwiązaniem. Może nawet lepszym. Nalała wodę do szklanki.
Zaskrzypiały schody i sekundę później Chloe, jej młodsza córka, wparowała do kuchni.
– Musimy porozmawiać, matko.
Zwracała się do niej per „matko”, bo wiedziała, że ją to irytuje.
– Owszem, ale nie teraz – odparła Lottie. – Jadę do pracy. Jeśli znajdę kluczyki…
Dalej grzebała w bałaganie na stole. Dowód osobisty, szczotka do włosów, krem z filtrem, drobne. Ale kluczyków nie było.
– Tylko tyle masz do powiedzenia?
– Jezu, Chloe, odpuść mi, proszę.
– Nie, matko, nie odpuszczę. Sean wygląda jak zombie, Katie… nie jest sobą, ja się nie mogę pozbierać, a ty od wszystkiego się odcinasz, bo wracasz do pracy.
Lottie bezradnie wpatrywała się w córkę. Milczała, bojąc się, że powie coś niewłaściwego. Ostatnio każde jej słowo powodowało, że szesnastolatka albo się obrażała, albo wpadała w szał. A Chloe najwyraźniej jeszcze nie skończyła.
– Musisz coś zrobić. Nasza rodzina się rozpada, a co na to wszechmocna pani inspektor? Idzie do pracy.
Dziewczyna zebrała niesforne jasne włosy na czubku głowy i związała je gumką. Kilka kosmyków się wymknęło i opadło luźno wokół jej twarzy. Lottie wyciągnęła rękę, by je poprawić, ale córka się odsunęła.
– Staram się – powiedziała inspektor, siadając na krześle. Przez parę ostatnich miesięcy próbowała odbudować rodzinę po tragedii, która się wydarzyła podczas poprzedniego śledztwa. Wydawało jej się, że jest już dużo lepiej. Czyżby aż tak się pomyliła? – Siedziałam z wami w domu przez kilka miesięcy. Babcia wpadnie później przygotować obiad, żebyście z Seanem mieli co jeść po powrocie ze szkoły. Zaopiekuje się też Katie. Co jeszcze mogę zrobić? Wiesz, że muszę pracować. Potrzebujemy pieniędzy.
– Potrzebujemy ciebie.
I cóż mogła na to odrzec? Adam by wiedział, co powiedzieć, pomyślała. Jej mąż zawsze umiał dobrać odpowiednie słowa. Lecz on już nigdy nie wróci. W lipcu miną cztery lata od jego śmierci, a ona nadal nie radziła sobie bez niego.
Chloe zarzuciła szkolny plecak na ramię.
– Nienawidzę tej dziury zabitej dechami. Chciałabym stąd uciec.
Wyszła z domu, trzaskając drzwiami.
– Podwieźć cię? – krzyknęła Lottie za jej cieniem.
Nie ma kluczyków. No i kupa! Będzie musiała iść do pracy piechotą. Zmiotła ręką zawartość torebki na podłogę.
Rozległ się dzwonek, więc zerwała się z miejsca i pobiegła do przedpokoju.
– Czego zapomniałaś? – spytała, otwierając drzwi.
Lecz to nie była jej córka.
Mimo że poranek był ciepły, dziewczyna miała na sobie granatowy sweter.
Idąc dobre piętnaście kroków za nią, podziwiał jej długie nogi. Nie muskularne, lecz cudownie smukłe. Niedbały kok z jasnych włosów podrygujący na czubku głowy sprawiał, że wydawała się jeszcze wyższa i szczuplejsza. Pod luźnym szkolnym mundurkiem rysowały się piersi, dość spore jak na nastolatkę. Wiedział o tym, bo w weekend widział ją w obcisłej koszulce z długimi rękawami w barze U Danny’ego. Wmieszał się w tłum spoconych gości w ogródku piwnym i podszedł na tyle blisko, by musnąć palcami jej plecy tuż nad pośladkami. Szybko cofnął rękę, choć marzył, by ją tam przytrzymać, przesunąć po jej kręgosłupie pod cienką bawełną i powędrować niżej. Tego wieczoru rozpuściła długie lśniące włosy, a kilka kosmyków opadło na jej krągłe piersi. Odnotował i zapamiętał każdy detal, by móc do niego wracać, kiedy tylko zechce.
Teraz zwolniła, a on starał się trzymać kilka metrów za nią. Skręciła z Gaol Street w Main Street. Szkoła znajdowała się dziesięć minut drogi stąd.
Powinien się skoncentrować na swoim ostatecznym celu, więc postanowił na razie ją oszczędzić. Ponieważ wiedział, dlaczego nosi długie rękawy. Lecz już niedługo dziewczyna spojrzy mu głęboko w oczy, błagając, by uwolnił ją od bólu.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, obserwując, jak przerzuca plecak na drugie ramię. Musi jej być bardzo ciepło. Zbyt ciepło. Pogrążony w rozmyślaniach, niemal nie zauważył, że nastolatka nagle się zatrzymała i zawróciła.
Pochylił nisko głowę i ją minął.
Szedł dalej normalnym tempem, zastanawiając się, czy go zauważyła. Zerknął przez ramię, by sprawdzić, dlaczego stanęła. Może wyczuła jego obecność. Rozpozna w nim groźnego diabła czy anioła stróża? Wkrótce się tego dowie.
Przeszedł przez ulicę przy starym porcie, mijając grupkę rozgadanych nastolatek pod bramą do szkoły. Powędrował wzdłuż wału nad kanałem, przyglądając się chmarze much wiszącej nad zastałą wodą. W głębinie mignął smukły brązowawy kształt – drapieżca poszukujący ofiary? Doskonale wiedział, że w tych wodach pływają bezwzględne szczupaki, które łapią i rozrywają zębami niczego niepodejrzewające pstrągi i leszcze.
Musiał zapanować nad swoim podnieceniem. Na razie.
Zdobycz mu się wymknęła. Na razie.
Lecz on nadal będzie czyhał w ukryciu, czekając na sposobność. Potrafił być cierpliwy jak szczupak.
Lottie cofnęła się do przedpokoju.
Ujrzała na progu nieznajomą młodą kobietę. Jej wymizerowaną twarz okalał biały jedwabny szal, hidżab. Obok stał mały chłopczyk, kurczowo trzymający się jej dłoni. Spojrzał na policjantkę przestraszonymi brązowymi oczami. Choć dziewczyna miała na sobie zniszczoną kremową kurtkę z ortalionu, bawełnianą bluzę i dżinsy, i tak widać było, że jest niezwykle wychudzona. Inspektor zauważyła, że mimo upału nosi ciężkie brązowe buty.
– W czym mogę pomóc? – spytała niechętnie.
– Zonje.
– Sonja?
Nieznajoma pokręciła głową.
– Zonje… pani… – Lekko wzruszyła ramionami.
– Aha, zonje znaczy pani. Rozumiem. – Policjantka wyszła przed dom, zamykając za sobą drzwi. – Niestety nie mam czasu. Spieszę się. Muszę iść do pracy.
Kobieta się nie poruszyła. Lottie westchnęła: tylko tego jej było trzeba. Lada moment zadzwoni komisarz Corrigan i będzie się darł, że ma ruszyć tyłek do roboty. Czy to żebraczka? Przypomniały jej się drobne, które wysypała z torebki. Może tak się uda szybko załatwić sprawę.
– Ju lutem… proszę. – Dziewczyna spojrzała na nią błagalnie. Jej łamana angielszczyzna naznaczona silnym akcentem brzmiała bardzo miękko.
– Nie mam pieniędzy – odrzekła inspektor niezbyt prawdomównie. – Może później. – To już zdecydowanie było kłamstwo.
Kobieta wzięła chłopca na ręce, potrząsając głową.
– Proszę – powtórzyła. – Pomocy.
Lottie westchnęła.
– Niech pani tu poczeka – powiedziała.
Wróciła do kuchni i pozbierała monety z podłogi. Kiedy się odwróciła, nieznajoma stała tuż za nią. W jej domu.
– Jezu! Co pani wyprawia? – Podała jej dwa euro. – Proszę to wziąć i iść. – Wskazała ręka drzwi.
Kobieta nie przyjęła pieniędzy, za to wyjęła z kieszeni spodni pomiętą kopertę i wyciągnęła ją w stronę policjantki. Lottie pokręciła odmownie głową.
– Co to jest? – zapytała. Pewnie list z prośbą o pieniądze. Ten ranek z każdą chwilą stawał się coraz trudniejszy.
Nieznajoma wzruszyła ramionami, a chłopczyk zapłakał.
Lottie, kierowana dziwnym przeczuciem, wysunęła krzesło i gestem poprosiła, by dziewczyna usiadła. Maluch wdrapał się na kolana swojej opiekunki i wtulił twarz w jedwabny szal.
– Czego pani chce? – zapytała policjantka, zbierając rzeczy z podłogi i wrzucając je do torby. Szybko napisała wiadomość do sierżanta Boyda, informując, że się spóźni, i prosząc, by ją krył. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Wcześniej nie miała czasu dla córki, a teraz poświęcała go jakiejś obcej. Jednak coś jej podpowiadało, że powinna jej wysłuchać.
Kobieta zaczęła mówić szybko w języku, którego inspektor nie znała.
– Hej, powoli – poprosiła. – Jak się pani nazywa?
Dziewczyna znów pokręciła głową i wzruszyła ramionami. Przypominała Chloe. Ile mogła mieć lat? Lottie przyjrzała jej się uważniej i stwierdziła, że pewnie od szesnastu do dwudziestu. To jeszcze niemal dziecko.
– Jestem Lottie. A ty?
Głębokie brązowe oczy przez chwilę spoglądały pytająco, a potem rozbłysło w nich zrozumienie.
– Mimoza. – Dziewczyna uśmiechnęła się, a białe zęby zalśniły w promieniach porannego słońca wpadających przez okno.
W końcu do czegoś dochodzimy, pomyślała Lottie.
– Milot – dodała nieznajoma, wskazując chłopca.
– A zatem Mimoza i Milot – powtórzyła policjantka. – Czego chcecie?
Może powinna zaproponować im herbatę. Nie, mowy nie ma. Musi się ich jak najszybciej pozbyć. Telefon zapiszczał. Przyszła wiadomość od Boyda: „Masz niedopuszczalne spóźnienie. Corrigan wkroczył na wojenną ścieżkę”. Czyli nic nowego.
Do kuchni wszedł Sean, jej czternastoletni syn.
– Czyje to? – zapytał, pokazując wystrzępionego pluszowego królika z długim uszami.
Milot wyciągnął rączkę i chwycił zabawkę.
Sean zmierzwił mu włosy.
– Co tam, kolego? – Przykucnął przed chłopcem. – Dlaczego płaczesz?
Maluch przytulił się do Mimozy, dolną wargą przygryzając górną, a paluszkami gmerając przy metce pluszaka.
– Możesz się z nim chwilę pobawić, zanim wyjdziesz do szkoły? – poprosiła Lottie. – Chloe już nie ma.
Sean kiwnął głową i podrzucił piłkę do hurlingu.
– Chcesz pograć?
Milot spojrzał pytająco na matkę, która skinęła głową. Zsunął się z jej kolan i wyszedł za Seanem przez tylne drzwi do ogrodu. Inspektor odprowadziła ich wzrokiem. Jej syn od miesiąca nie powiedział tak wielu słów. Uśmiechnęła się do dziewczyny po drugiej stronie stołu. Może wpuszczenie jej do domu przyniesie jednak jakiś pożytek.
– Syn? – spytała Mimoza.
– Tak – potwierdziła śledcza.
– Milot mój syn – dodała dziewczyna.
Wygląda zbyt młodo na to, by być matką, pomyślała Lottie.
– Mam zły angielski. Trudno mówić. Łatwo pisać w mój język. – Znów wyciągnęła kopertę.
Inspektor wzięła ją i dokładnie obejrzała. Była zaklejona i opisana w obcym języku.
– Skąd mam wiedzieć, co to znaczy?
– Znajdź Kaltrina – odrzekła dziewczyna. – Pomóż uciec ja i Milot. Proszę, ty pomóc?
– Kaltrina? Kim ona jest? Skąd uciec?
– Nie umiem mówić. Napisać tak. Ty czyta?
– Oczywiście. Ktoś ci grozi? Gdzie mieszkasz? Co się stało z tą Kaltriną?
– Tu wszystko. – Dziewczyna wskazała kopertę. – Przepraszam, nie mówię. Boję.
– Skąd wiesz, kim jestem? Dlaczego nie zadzwoniłaś na policję?
Mimoza wzruszyła ramionami.
– To niebezpieczne. Ty pomóc?
Lottie westchnęła.
– Zobaczę, czy uda mi się znaleźć kogoś, kto mi to przetłumaczy. Tylko tyle mogę obiecać w tej chwili. – Zerknęła na zegar. Koszmarnie się spóźni pierwszego dnia po niemal czteromiesięcznym urlopie.
Dziewczyna zauważyła jej spojrzenie, wstała szybko i zawołała chłopca. Sean przyprowadził zarumienionego malucha do kuchni. Mimoza uśmiechnęła się do syna Lottie, wzięła Milota za rączkę i wyszła. Frontowe drzwi zamknęły się za nią z cichym stuknięciem.
– Dowiedziałeś się czegoś od niego? – zapytała inspektor.
– Lubi grać w piłkę – odrzekł obojętnie chłopak i powlókł się po schodach do swojego pokoju.
– Pospiesz się! Spóźnisz się do szkoły. I nie obudź Katie.
Wzdychając ciężko, podniosła torbę i włożyła do niej kopertę od nieznajomej, a wtedy zauważyła kluczyki wiszące na haczyku przy drzwiach. Zdjęła je i wyszła w poranne słońce.
Wyjeżdżając z podjazdu, dostrzegła na końcu ulicy młodą kobietę i jej synka. Zanim skręcili za róg, dołączyła do nich dziewczynka, która ujęła Mimozę pod rękę.
Gdy Lottie dotarła do skrzyżowania z główną drogą, odwróciła się i zauważyła czarny samochód, który gwałtownie ruszył spod krawężnika. Przejechał przez ciągłą linię, wcisnął się w wolne miejsce i zniknął. Czyżby ktoś obserwował jej tajemniczych gości?
W końcu pojawiła się luka w sznurze pojazdów i Parker włączyła się do ruchu, cały czas rozmyślając o Mimozie i jej synku. Kim była ta druga dziewczynka? Może znajdzie wyjaśnienie w liście.
Było zdecydowanie za gorąco na sweter, ale zdenerwowana Chloe nie potrafiła znaleźć swojej koszuli z długim rękawem od mundurka. Pogodziła się więc z tym, że będzie musiała cały dzień pocić się w grubym wełnianym ubraniu.
Zatrzymała się naprzeciwko parkingu przed marketem Dunne’s i otarła pot z czoła, zastanawiając się, czyby nie pójść na wagary. Jakiś mężczyzna minął ją i zerknął z ukosa, ale nie poświęciła mu uwagi. Niepokój, który w niej narastał, groził prawdziwą eksplozją. Dziewczyna kilka razy głęboko odetchnęła i ruszyła pod górę, mijając po drodze koleżanki, z którymi przywitała się z uśmiechem mocno przyklejonym do twarzy.
Przechodząc przez most przy starym porcie, niemal odruchowo spojrzała w dół na ciemnozieloną wodę w kanale i pomyślała, że nie da rady znieść szkoły. Za miesiąc czekały ją egzaminy i wiedziała, że nie powinna opuszczać lekcji, ale nie umiała się zmobilizować. Nie dzisiaj.
Napięcie w jej piersi powoli opadało, gdy szła szybkim krokiem po ścieżce holowniczej, coraz dalej od gromadki beztrosko paplającej przy szkolnej bramie. Maszerowała, nie widząc niczego wokół siebie, aż dotarła do małego mostku w miejscu, w którym do kanału wpadał ciek zasilający. Ojciec powiedział jej kiedyś, że tak się mówi na rzekę, ponieważ dostarcza do kanału świeżą wodę z Lough Cullion. Boże, ależ ona tęskniła za tatą.
Skręciwszy w lewo, przez kilka minut szła brzegiem rzeczki, a potem usiadła na trawie, ukrywając się wśród gęstych strzelistych trzcin. Otworzyła plecak i wyjęła z piórnika żyletkę zawiniętą w chusteczkę higieniczną.
Życie potrafiło być naprawdę okrutne. Najpierw stracili ojca, a kilka miesięcy temu Sean też niemal umarł. Zapewne już nigdy nie będzie taki jak kiedyś. Niszczyły go wspomnienia o tym, co się przydarzyło w tej przeklętej kaplicy jemu i Jasonowi, chłopakowi Katie. Siostra też była pokiereszowana, choć próbowała zachowywać się normalnie. Jednak jej rany były bardzo głębokie.
Czy Katie obwiniała matkę? Chloe miała nadzieję, że nie, choć ją samą dręczyło uczucie, że mama w jakiś sposób ponosi za to odpowiedzialność. Nie działała wystarczająco szybko, by uratować chłopców, i Jason zginął.
Chloe lubiła aktywnie rozwiązywać problemy. Jednak teraz czuła się bezradna, bo nie umiała pomóc swojej rodzinie. Nie umiała pomóc sobie ani nikomu innemu. Niepewnie obracała żyletkę w palcach.
Nim podwinęła rękaw, uniosła twarz do słońca, by ogrzało jej twarz. Wybrała fragment nieuszkodzonej skóry i przycisnęła do niego ostrze. Jedno powolne cięcie, niezbyt głębokie, ale też nie za płytkie.
Widok jasnoczerwonej krwi spływającej po białej skórze przyniósł jej ukojenie. Nacisnęła odrobinę mocniej, poczuła ból i powstrzymując łzy, opadła na suchą trawę.
Nagle w zaroślach rozległ się szelest. Chloe gwałtownie usiadła, rozglądając się wokół, ale znów zapanowała cisza. Miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje, choć nikogo nie widziała. Obciągnęła rękaw, zebrała swoje rzeczy i schowała je do plecaka. Czyżby coś sobie uroiła? A może to buszujące w trzcinach szczury wodne narobiły hałasu? Zadrżała mimo gorąca i ruszyła żwirową ścieżką, rozmyślając, gdzie by się ukryć na cały dzień.
Wyjęła telefon i wrzuciła na Twittera wpis z hashtagiem #cutforlife. Wrażenie, że ktoś ją obserwuje, nie chciało zniknąć. Dziewczyna przerzuciła plecak przez ramię i puściła się biegiem.
Jednokierunkowa ulica była wąska, co nie ułatwiało pracy. Przynajmniej dwupiętrowe budynki mieszkalne po prawej stronie rzucały nieco cienia, który chronił przed promieniami porannego słońca.
Spóźnił się trochę, więc musiał przed przybyciem szefa nadgonić to, co miał do zrobienia. W piątek położyli nowe rury wodociągowe, w miarę postępu robót część wykopów pokrywając tymczasową nawierzchnią, a inne zasypując gliniastą ziemią i zabezpieczając blachą falistą. Szybko i łatwo, jak powiedział szef. Nikomu to nie zrobi różnicy. Teraz trzeba było wybrać prowizoryczny materiał, zalać rury betonem i położyć asfalt.
Wbił młot udarowy w ziemię, pracując najszybciej, jak mógł, mimo że od maszyny biło gorąco. Gdy pył opadł, jego wzrok przykuło coś niebieskiego w głębi wykopu. Przerwał pracę, by wytrzeć kroplę potu z wewnętrznej strony gogli, a potem wyłączył młot. Położył go na ziemi, zdjął okulary ochronne i przyjrzał się dokładniej dziurze w ziemi. Czyżby to było jakieś zwierzę? Nie miał czasu na dodatkowe atrakcje.
I wtedy dostrzegł błysk skóry oraz kosmyk ciemnych włosów. Przyklęknął na jedno kolano i zaczął odgarniać grudki gliny, spod których wyłonił się fragment głowy. Nawet nie przemknęło mu przez myśl, że policja, kryminalistycy czy ktokolwiek inny woleliby, żeby niczego nie dotykał. Gorączkowo rozkopywał ziemię.
Andri Petrovci nie był strachliwym człowiekiem. W ojczyźnie niejednokrotnie widział zwłoki: ludzi zmarłych z głodu, zastrzelonych czy spalonych. Ten widok nie powinien był nim wstrząsnąć, lecz coś w alabastrowej skórze, która nabrała już zielonkawego odcienia, i w kruczoczarnych włosach sprawiło, że przebiegł go dreszcz. I powróciły wspomnienia, o których nie chciał myśleć.
Oczyścił wykopaną głowę z resztek gliny i usiadł na pryzmie ziemi, niebaczny na dźwięki klaksonów i wrzaski sfrustrowanych kierowców stojących przed znakiem stopu trzydzieści metrów od niego.
Ofiara miała zamknięte oczy i ściągnięte usta. Smukłą szyję otulał brudny niebieski materiał, który początkowo przykuł jego uwagę.
Do jego świadomości przedarł się wściekły wrzask:
– Durny Polak! – krzyczał jakiś mężczyzna, wychylając się z okna samochodu. – Wracaj tam, skąd przyjechałeś!
Durny Irlandczyk. Andri wcale nie był Polakiem. Zacisnął potężną dłoń w pięść i uderzył się w czoło.
Trzasnęły drzwi samochodu i ktoś ruszył po miękkim asfalcie. Było zbyt gorąco jak na maj. W prognozach nazywano to falą upałów. Andri przywykł do gorąca. Przywykł do przemocy i widoku zwłok. Ale ta kobieta pochowana w niepoświęconej ziemi, porzucona pod ruchliwą ulicą, przypomniała mu o dziewczynce, zmarłej dawno temu. Kobieta, której zwłoki wykopał, nie zmarła dawno temu. Mimo początków rozkładu przywodziła na myśl płatki kwiatów wiśni opadające w nagrzany asfalt chodnika. Myślał, że zostawił to wszystko daleko za sobą, ale śmierć nie uznaje granic. Podąża za człowiekiem jak cień.
Znów spojrzał na nieruchomą twarz dziewczyny, zastanawiając się, czy miała niebieskie oczy.
Na komisariacie było jeszcze cieplej niż na zewnątrz. Inspektor Lottie Parker, wysoka i smukła, wyprostowała się i przygładziła białą bawełnianą bluzkę. Wyglądało na to, że remont jej gabinetu trwał nadal. Będzie musiała jeszcze chwilę się pomęczyć we wspólnym pokoju.
Otworzyła drzwi i weszła do znajomego pomieszczenia. Rzuciła torbę na podłogę koło swojego biurka, zerkając na zegar. Właśnie minęła dziewiąta. Spóźniła się godzinę. Nie tak sobie wyobrażała powrót do pracy… Za to z ulgą stwierdziła, że nigdzie nie było widać komisarza Corrigana.
– Dałabym sobie głowę uciąć, że zostawiłam tu bałagan – powiedziała, patrząc z obrzydzeniem na posprzątane biurko. Długopisy tkwiły w nowym ceramicznym kubku ręcznie malowanym w maki.
Spojrzała na sierżanta Marka Boyda i wygięła usta w niemym pytaniu.
– Mogłabyś mi przynajmniej podziękować – odrzekł, odwracając krzesło. Jego brązowe oczy lśniły przyjaźnie. Biała koszula ciasno opinała szczupłe ciało, niezroszone nawet kroplą potu. Boyd zawsze wyglądał nieskazitelnie.
Lottie odłożyła telefon na biurko i odwróciła klawiaturę, pod którą zazwyczaj była przyklejona karteczka.
– I skąd mam teraz wziąć hasło do komputera?
– Będziesz musiała je zapamiętać.
– Cudownie – prychnęła. – Dziękuję, Boyd, za ogromną pomoc.
Ciemne włosy sierżanta, lekko przyprószone siwizną, był teraz przycięte krócej. Twarz nadal miał chudą, jakby nie dojadał, przez co uszy wyglądały na odrobinę odstające. Policjantka otworzyła szufladę. Teczki z aktami leżały równo, ułożone według kolorów. Nie było jej raptem kilka miesięcy, a jego pedanteria już wyrwała się spod kontroli.
– Witamy z powrotem, pani inspektor. – Zasalutował żartobliwie. – Też za tobą tęskniłem.
Lottie ostentacyjnie zatrzasnęła szufladę i włączyła komputer, usiłując sobie przypomnieć hasło. Nigdy nie udało jej się go pamiętać przez cztery minuty, co dopiero przez cztery miesiące. Próbując podtrzymać rozmowę, zapytała:
– Jak się czujesz po…
– Rana szybko się zagoiła – przerwał jej Boyd. – A psychicznie? Jestem równie pokręcony co zawsze.
– Myślałam, że to ja jestem psychiczna. Hasło?
– Pod kubkiem.
Wpisała je do komputera.
– Dzięki.
– Jak tam w domu?
– Sean chodzi do szkoły, to znaczy stara się, w miarę regularnie. Trwa nieustająca walka. Zaczął terapię – dodała, przeczesując palcami świeżo podstrzyżone włosy.
– Ty też powinnaś – odrzekł Boyd.
Lottie wzruszyła ramionami.
– Ty mi wystarczysz, doktorze Phil.
– To moje drugie imię. – Mark zaśmiał się, lecz po chwili przybrał poważną minę. – A tak serio, Sean to dobry dzieciak, ale sporo przeszedł.
– To prawda. Jednak myślę, że nastolatki są bardziej odporne niż dorośli. – Miała nadzieję, że nie zapyta o Chloe i Katie. Nie chciała roztrząsać problemów swoich dzieci. Marzyła o tym, żeby rzucić się w wir pracy. Dość już próżnowała.
Liczyła na to, że Sean i dziewczynki poradzą sobie bez niej. Nie mogła już dłużej siedzieć w domu. Ostatnie miesiące powoli nadwyrężały jej wytrzymałość. Taka dawka rozmów, sprzątania i gotowania absolutnie jej wystarczyła, choć przynajmniej dzieciaki zrezygnowały ze zwyczaju jedzenia śmieciowego żarcia na wynos. Dziś Lottie chciała łagodnie wejść w tryb pracy. Okrzepnąć i ruszyć własnym tempem.
– Zwłoki na Bridge Street! – Sierżant Larry Kirby zajrzał przez drzwi, a po chwili przecisnął przez nie swoje wielkie cielsko. Rękawy koszuli w kratę miał podwinięte do łokci, a na jego szerokim czole perlił się pot. Odgarnął strzechę niesfornych włosów i stanął jak wryty na widok Lottie.
– Jezu, szefowo… – wysapał. – Witaj z powrotem.
– Sandały? – zdziwiła się inspektor, patrząc na jego stopy w białych skarpetkach.
– Też za tobą tęskniłem, szefowo.
– Gdzie jest Lynch? – zapytała Lottie. Detektyw Maria Lynch była kolejnym ważnym członkiem jej zespołu.
– Na miejscu zdarzenia. Robotnicy kładący nowy wodociąg znaleźli ciało kobiety.
– Pierwszy dzień w pracy i już zwłoki na powitanie – rzucił ironicznie Boyd, wychodząc w ślad za Kirbym.
Lottie westchnęła. Wyjęła kilka teczek z szuflady i rozrzuciła je na blacie biurka, a następnie wysypała na nie długopisy z kubka. Od razu poczuła się lepiej.
Schowała telefon do torby, przy okazji zauważając kopertę, którą dostała od porannych gości. List będzie musiał poczekać.
Wymaszerowała w ślad za detektywami. Czekała na nią praca.
* * *
Nad jezdnią unosił się zapach smoły. Żar palił nagie ramiona i znaczył piegami blade twarze. Tego roku przeżyli najmroźniejszą zimę w historii, a teraz zapowiadało się na to, że czeka ich najgorętsze lato. Lottie wysiadła z klimatyzowanego samochodu i natychmiast oblała się potem. Włożyła ciemne okulary, zadowolona, że użyła kremu z filtrem, który chronił jej jasną skórę.
– Posmarowałeś się filtrem? – zapytała Boyda.
– No pewnie – odpowiedział, zamykając samochód i stając obok niej.
Zerknęła na niego spod oka. Kpił sobie z niej? Nie widziała wyrazu jego oczu za okularami przeciwsłonecznymi. Pewne wspólne przeżycia z przeszłości powodowały, że czasami bywali wobec siebie uszczypliwi. A może chodziło o to, że wróciła do pracy, więc Mark przestał pełnić obowiązki inspektora i stał się znów zwykłym sierżantem.
Zbliżyli się do wygrodzonego fragmentu drogi. Mundurowi kierowali ruchem, zawracając samochody na jednokierunkowej ulicy, przez co zdołali zakorkować całe miasto. Napięcie rosło podobnie jak żar lejący się z nieba. Bluzka Lottie była już kompletnie mokra. Inspektor ponownie zerknęła na Boyda w eleganckiej bawełnianej koszuli i granatowych spodniach. Nawet nie poluzował krawata. Jakim cudem wyglądał tak świeżo? Pokręciła głową. To było niepojęte.
Kawałek dalej ulica się zwężała. Samochody tkwiące w korku przed robotami drogowymi próbowały się wycofać, powodując jeszcze większy zator. Fakt, że znaleziono zwłoki, bynajmniej nie studził nastrojów.
Detektywi zanurkowali pod taśmą policyjną w Bridge Street, wąską boczną uliczkę biegnącą obok stadionu, potem przez rzekę i za centrum handlowym, gdzie łączyła się z główną arterią. Na końcu migała sygnalizacja drogowa. Po lewej znajdował się pub U Barretta z oknami zabitymi deskami i wyblakłą farbą na elewacji, a dalej ślepy zaułek. Po prawej widać było blok mieszkalny, produkt lat prosperity, w którym część okien również zabito deskami. Lottie pomyślała, że przespała dobre czasy. Jakoś nie udało jej się dorobić. Spojrzała na brudny dwupiętrowy budynek i pomyślała, że może to dobrze. Ale blok oznaczał kolejne utrudnienie: będzie mnóstwo świadków do przesłuchania i chodzenia od drzwi do drzwi.
Rozejrzała się wokół w poszukiwaniu monitoringu. Nad tylnym wejściem do pubu wisiała na kablach zepsuta kamera.
Detektyw Maria Lynch, z długimi jasnymi włosami zebranymi w wysoki koński ogon, krzątała się za taśmą, gdzie częściowo odkopany rurociąg biegł wzdłuż ślepego zaułka. Na rogu trzech mężczyzn w kamizelkach odblaskowych i przekrzywionych kaskach budowlanych paliło papierosy. Funkcjonariusze podeszli, by spisać ich zeznania. Lottie oderwała od nich wzrok, uświadamiając sobie, że Lynch coś do niej mówi.
– …młoda kobieta.
– Słucham? – Inspektor próbowała się skupić.
Lynch dalej czytała ze swoich notatek.
– Zespół kryminalistyków musi przeprowadzić oględziny, zanim wydobędziemy ciało. Patolog okręgowa została powiadomiona. – Zamknęła zeszyt. – Choć przy tym korku Bóg wie, jak długo będzie tu jechać.
Inspektor ruszyła do tymczasowego namiotu rozpiętego nad wykopem. Już na zewnątrz poczuła zapach zgnilizny i rozkładu.
– Jest za gorąco, by zostawiać tu zmarłą na dłużej – stwierdziła, stąpając ostrożnie między porzuconymi narzędziami.
– Dla żywych też jest za gorąco – odrzekł Boyd, zaglądając do wykopu z ulicy. – Cholera jasna!
– Co jest? – spytały chórem policjantki.
– Moje buty… – jęknął, wyciągając stopę z lepkiej smoły. Stanął na dużym kamieniu wystającym z ziemi.
Lottie z niecierpliwością czekała na techników. Chciała się przekonać, z czym mają do czynienia. Ponownie zerknęła na grupkę na rogu. Jeden z mężczyzn odszedł na bok i zapalił kolejnego papierosa. Wskazując go, zapytała:
– Kto to jest?
Lynch zajrzała do notatek.
– Andri Petrovci. To on znalazł ofiarę. Niemal ją ponownie zabił młotem pneumatycznym. Minął głowę o kilka centymetrów i na szczęście zauważył plamę koloru w ziemi.
Lottie odwróciła wzrok, gdy Petrovci przyłapał ją na tym, że mu się przygląda. Zauważyła, że jego twarz przecina stara blizna ciągnąca się od płatka lewego ucha do dolnej wargi.
Spojrzała ponownie na namiot i oznajmiła:
– Idę się przyjrzeć.
Wyjęła z torby rękawiczki ochronne. Obejrzała się jeszcze przez ramię na Petrovciego i odruchowo się wzdrygnęła. Pomyślała, że to niemożliwe, by w oczach było widać aż tyle bólu.
Lynch dała jej kombinezon ochronny, który inspektor włożyła wraz z rękawiczkami, maską na usta i nos oraz ochraniaczami na buty. Kiedy odsunęła klapę namiotu, do środka wpadł promień światła. Rozłożono stalowe podkładki, które miały chronić miejsce zbrodni, niestety już i tak zanieczyszczone.
Starając się niczego nie dotykać, inspektor ostrożnie przykucnęła w ciasnej przestrzeni. Najpierw spojrzała na twarz ofiary: ciemne brwi, kosmyk czarnych włosów na gładkim czole. Żadnych widocznych urazów. Zamknięte oczy z delikatną skórą powiek już noszącą ślady rozkładu. Srebrny kolczyk w jednym uchu. Czyżby zgubiła drugi? To, bardziej niż cokolwiek innego, poruszyło Lottie. Niezależnie od tego, ile ofiar zbrodni czy ciał zmarłych widywała, takie ludzkie drobiazgi zawsze sprawiały, że nie potrafiła pozostać obojętna.
– Uduszona? – zapytał Boyd, pochylając się obok niej. On też włożył strój ochronny. – Lepiej poczekajmy na patolog – zasugerował.
– Pierdolić to – oznajmiła Parker i odsunęła pukiel włosów z czoła dziewczyny. – Mój Boże, przecież to prawie dziecko…
– Ma od osiemnastu do dwudziestu paru lat – ocenił trzeźwo sierżant.
Oboje drgnęli, słysząc nagły krzyk:
– Wynocha z mojego miejsca zbrodni!
W wejściu do namiotu, piorunując ich wzrokiem, stał Jim McGlynn, szef grupy kryminalistyków.
– Dzień dobry – odrzekła inspektor, uświadamiając sobie, że nigdy nie widziała McGlynna bez stroju ochronnego.
– Wynocha stąd, oboje!
– Niczego nie dotykałam! – zapewniła obronnym tonem Lottie.
– Powinna pani być rozsądniejsza, pani inspektor. – Przecisnął się obok niej i zaczął rozstawiać sprzęt.
Boyd zrejterował, a Parker cofnęła się pod ścianę namiotu, pozwalając, by mistrz techników zajął się swoją pracą. McGlynn zupełnie ją ignorował, a ona na wszelki wypadek się nie odzywała. Gdy skończył robić zdjęcia, zaczął ostrożnie czyścić ofiarę z ziemi. Odsłonił niebieski kołnierzyk.
Stukot wysokich obcasów na chodniku obwieścił, że przybyła Jane Dore. Patolog okręgowa szybko przebrała się w kombinezon ochronny i zdjęła buty na dziesięciocentymetrowych szpilkach. Wsunęła stopy w mokasyny, a na nie naciągnęła ochraniacze. Lottie, znacznie wyższa od lekarki, odsunęła się na bok. Przywitały się, po czym patolog dołączyła do McGlynna.
– Młoda kobieta. Nie ma śladów urazów ani zadzierzgnięcia – oznajmiła Dore, przesuwając palcami po szyi ofiary.
McGlynn metodycznie usuwał ziemię z reszty ciała, które stopniowo ukazywało się ich oczom. Śledcza zauważyła, że ubranie ofiary zostało uszyte z taniej bawełny. Guziki były rozpięte, a dziewczyna nie miała biustonosza. Jej piersi pokrywała sieć błękitnych żyłek przypominająca mapę drogową.
Brzuch poniżej żeber był wyraźnie zaokrąglony.
– Ona była w ciąży – stwierdziła wstrząśnięta Parker.
W dusznym namiocie nagle zrobiło się zimno. Ciało Lottie pokryło się gęsią skórką.
– To może być też proces gnilny – przestrzegła Jane.
– Nie wydaje mi się – odparła inspektor, przekonana, że koleżanka podziela jej zdanie. – Od jak dawna nie żyje?
– Trudno określić. Rozkład następuje wolniej, jeśli ciało nie jest wystawione na czynniki zewnętrzne, ale za to było niezwykle gorąco. Może od dwóch dni. Stężenie pośmiertne już minęło, więc można uznać, że ponad czterdzieści osiem godzin. Dowiem się więcej, gdy przewiozą ją do Domu Zmarłych.
Dom Zmarłych, gdzie przeprowadzała autopsje, był kostnicą mieszczącą się przy szpitalu w Tullamore, czterdzieści kilometrów od Ragmullin.
– Zginęła tutaj?
– Najpierw muszę określić przyczynę śmierci, pani inspektor – oznajmiła oficjalnym tonem lekarka. – Ale biorąc pod uwagę lokalizację, wątpię, by zabito ją tutaj.
– Informuj mnie na bieżąco.
– Oczywiście.
Lottie wyszła z namiotu w palące słońce, pospiesznie zdjęła strój ochronny, wcisnęła go do torby na dowody i zawołała Marię Lynch.
– Niech mundurowi pochodzą po mieszkaniach i popytają. Ktoś musiał widzieć, jak ukrywano ciało. – Zerknęła na ocienione okna. – Mają się do tego przyłożyć. I najszybciej, jak się da, wezwij robotników drogowych na komisariat, żeby złożyli zeznania.
– Tak jest, pani inspektor – odrzekła Lynch, natychmiast wydając polecenia zebranym funkcjonariuszom.
– Niech ktoś sprawdzi, czy działa kamera monitoringu w pubie U Barretta – rzuciła sucho Parker, spoglądając na zwisające na kablach urządzenie. – Kirby, każ przeszukać te kubły na śmieci. – Wskazała duże pojemniki stojące wzdłuż alejki. Zapach gnijących odpadków mieszał się z odorem dolatującym z namiotu.
Sierżant kiwnął głową.
– Dwie pierwsze doby są decydujące – dodała Lottie – a obawiam się, że już je straciliśmy.
Po powrocie na komisariat Lottie dołączyła do Boyda w pokoju przesłuchań numer jeden. Wydał jej się tak samo klaustrofobiczny jak przedtem. Pozbawiony okien i klimatyzacji. Tyle jeśli chodzi o geniusz architektów… A remont nadal trwał w najlepsze.
W tej sprawie trzeba będzie przesłuchać mnóstwo osób, co pewnie potrwa wiele dni, więc inspektor chciała zacząć od mężczyzn pracujących przy robotach drogowych.
Teraz przy przymocowanym do podłogi stole siedział Andri Petrovci. Potężne dłonie zacisnął w pięści i spuścił wzrok. Zmęczenie czy strach?
– Zatem, panie Petrovci, skąd pan pochodzi? – zapytała Lottie, od razu przechodząc do rzeczy.
– Z Kosowa. – Mężczyzna miał głęboki i mocny głos.
– Od jak dawna przebywa pan w Irlandii?
– Jadę do pracy – odpowiedział. – Rok, może dwa.
– Cały ten czas mieszkał pan w Ragmullin?
– Tak. Nie.
– Nie jest pan pewny? – zdziwiła się inspektor.
– Jadę. Pracuję w Dublinie. Pracuję w Ragmullin.
Inspektor uśmiechnęła się, słuchając, jak się męczy nad wymówieniem nazwy jej miasta. Ona męczyła się ze swoim miastem niezależnie od jego nazwy.
– Dlaczego akurat tutaj?
– Praca. Główny wodociąg.
– Gdzie pan teraz mieszka? – Zapowiadało się na to, że przesłuchanie trochę potrwa.
– Hill Point. Mały pokój.
Lottie znała to osiedle. Składało się z kilku bloków zbudowanych przy ulicy w kształcie łuku, biegnącej wzdłuż kanału i torów kolejowych. Było tam kilka sklepów, żłobek i gabinet lekarski. Niskobudżetowy kompleks mieszkalny nieudolnie aspirujący do miana eleganckiego osiedla. Przyjrzała się przesłuchiwanemu.
– Czy wie pan coś o dziewczynie, której ciało pan znalazł?
– Nie.
– Proszę mi opowiedzieć o tym wykopie. Kiedy zaczęliście prace?
– Trzy dni temu, kładziemy rury. Zasypuję… jak to się mówi… tymczasowo. Dziś naprawiamy.
– Naprawiacie?
– Kładziemy znów drogę. Rozumie pani?
– Chyba tak – odrzekła.
– Czyli nikt tam nie pracował od piątku? – upewnił się Boyd.
– Robimy inną ulicę, potem wracamy. Zarządzanie… ruchem?
– Może pan nam powiedzieć coś więcej?
– Nic nie wiem – odrzekł Petrovci, spuszczając głowę.
Kolejne pytania nie wniosły niczego do śledztwa. W Lottie zaczęła narastać znajoma frustracja.
– Czy zgodzi się pan na pobranie próbki DNA? Tylko po to, żeby pana wykluczyć z dalszego dochodzenia. – Zapewne to i tak nie ma sensu, bo przecież dotykał ciała.
Mężczyzna się nastroszył.
– Po co? Nie robię nic złego.
– Taka jest procedura. Nie ma powodów do niepokoju.
– Nie wiem. Później. Okej?
– Wolałabym mieć to już z głowy, panie Petrovci.
– Nie rozumiem, po co to. Ale zgoda.
Inspektor poleciła Boydowi, żeby pobrał od świadka wymaz z jamy ustnej do analizy DNA. Sierżant skinął głową, po czym odczytał mężczyźnie jego zeznania.
– Jest pan wolny. Na razie – uprzedziła policjantka. – Mamy kontakt do pana i być może będziemy musieli znów porozmawiać.
Boyd wyłączył sprzęt nagrywający i zapieczętował DVD, a Parker bacznie obserwowała Petrovciego, który ruszył do wyjścia: szerokie ramiona, mocne mięśnie pod kamizelką odblaskową.
Mężczyzna nagle odwrócił głowę.
– Ta dziewczyna… w ziemi. Za młoda na śmierć.
Otworzył drzwi i wyszedł, cicho zamykając je za sobą.
Śledcza spojrzała na Boyda, który wzruszył ramionami.
– Przyprowadzę następną osobę – powiedział, wychodząc w ślad za robotnikiem.
* * *
Kiedy skończyli przesłuchiwać wszystkich drogowców, komisarz Corrigan wetknął głowę w drzwi i polecił:
– Do centrum operacyjnego! Natychmiast.
Lottie poszła za nim, obserwując, jak światło odbija się od jego łysej czaszki. Zastanawiała się, jak często musi golić głowę, żeby uzyskać taki połysk. Gdy weszła do sali, po jej plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz wywołany wspomnieniem ostatniej sprawy. Ten sam pokój, inne morderstwo. Na stojącej na środku tablicy wisiało już pośmiertne zdjęcie ofiary. Do drugiej przypięto szkic miejsca, w którym znaleziono zwłoki, oraz plan miasta. Policjanci prowadzili rozmowy przez telefon lub spisywali raporty z nadal trwających przesłuchań mieszkańców okolicy.
Komisarz Corrigan przesunął ręką po głowie, zdjął okulary z grubego nosa i powiedział:
– Inspektor Parker, jesteś główną śledczą w tym dochodzeniu. – Wpatrywał się w nią jednym okiem. Drugie było zaczerwienione i półprzymknięte. Czyżby infekcja? Oby nie zaraźliwa. Na wszelki wypadek Lottie cofnęła się o krok.
– Dziękuję, sir. – Doświadczenie nauczyło ją, by w obecności Corrigana mówić jak najmniej. Zbyt wiele razy wpadła w tarapaty, bo powiedziała za dużo.
– Ale wszystkie kontakty z mediami idą przeze mnie – przestrzegł. – Nie chcemy takiej kaszany jak ostatnio, prawda?
– Biorę się natychmiast do pracy. Maria Lynch zajmuje się sprawami papierkowymi, Boyd przejrzy raporty z przesłuchań, które do tej pory przeprowadziliśmy.
– A Kirby? Co on robi?
– Dam panu znać niedługo. – Gdy tylko go znajdę, dodała w duchu.
– Znasz moje stanowisko w takich sprawach. Poradzimy sobie lokalnymi siłami. Nie ma potrzeby, żeby stolica się mieszała. Choć po tym rabanie, jaki narobiłaś przy ostatnim śledztwie, nie wiem, czy uda się ich długo trzymać na dystans. Zatem uwijaj się. Bez żadnych wtop, rozumiemy się?
– Oczywiście, sir. – Cały czas się zastanawiała, co mu się stało w oko. Czyżby pani Corriganowa straciła panowanie i mu przyłożyła?
– I przestań się na mnie tak lampić.
Lottie westchnęła. Tyle jeśli chodzi o spokojny pierwszy dzień w pracy.
* * *
Kirby siedział za biurkiem, wertując raporty z przesłuchań mieszkańców bloku. Jedną nogę trzymał na stercie teczek. Sandał leżał obok.
– Szukałam cię – oznajmiła Lottie, marszcząc nos.
– No i jestem. – Szybko nasunął sandał na stopę. – Miałem to właśnie zanieść do centrum operacyjnego.
– Czy monitoring w pubie na rogu ulicy, przy której znaleziono ciało, działa?
– Zgadnij, szefowo.
– Nie?
– Zgadza się. – Kirby podrapał się po nastroszonej czuprynie. – Po co sobie zawracać głowę instalacją takiego sprzętu, jak potem się o niego nie dba? Nie ogarniam tego.
– W bloku też nic?
– Nic.
– A miejski monitoring w tej okolicy? – spytała z nadzieją. – Przyda się na coś?
– Nie wiem, ale połowa kamer nie działa, być może z powodu cięć budżetowych. Zresztą są zainstalowane tylko na głównych ulicach.
– Super… – Inspektor starała się nie okazywać rozczarowania, ale brak nagrań mocno komplikował sprawę.
Całe popołudnie poświęciła na czytanie raportów, które podrzucili jej detektywi. Boyd zajmował się tym samym, co jakiś czas układając długopisy w równym rządku na blacie biurka. Jednak nie znaleźli żadnych wskazówek, kim była dziewczyna ani też kto ją zamordował i zakopał pod ulicą miasta.
Piętnaście po czwartej zadzwoniła patolog Jane Dore. Lottie wysłuchała jej uważnie, po czym się rozłączyła.
– Jane ma już raport wstępny.
– Sprytna z niej bestia – skomentował Boyd.
– Czasami twój dobór słów mnie zdumiewa. – Detektyw pokręciła głową i wzięła torbę. – Jadę do Tullamore.
– Chcesz, żebym…
– Nie, nie chcę, żebyś ze mną jechał. Umiem prowadzić. Przeglądaj dalej zgromadzone materiały. Musimy ustalić tożsamość ofiary.
– Nie wyczaruję jej z powietrza.
– Dowiedz się, kim była.
– Tak jest, szefowo. Dlaczego musisz tam jechać? Jane nie może przesłać raportu mailem?
– Skup się na swojej robocie, a ja zajmę się swoją.
Lottie przerzuciła torbę przez ramię i pospiesznie wyszła z biura, nim zdążyła się na niego bardziej zezłościć. Zbliżała się do samochodu w nadziei, że cholerna klimatyzacja będzie działać, choć wiedziała, że raczej nie powinna na to liczyć.
– Co ty mówisz? – zdziwiła się Lottie.
– Postrzał z broni palnej – powtórzyła patolog.
– Niemożliwe… – Skonsternowana inspektor pokręciła głową.
– To tylko wyniki wstępne – zastrzegła Jane, jak zwykle konkretna i profesjonalna.
– Na razie wystarczą – zapewniła ją policjantka.
Przynajmniej w Domu Zmarłych panował chłód, bo przez całe czterdzieści kilometrów do Tullamore nieustannie oblewała się potem. Sceneria też była taka, jakby wylądowała milion kilometrów od okolic, przez które przejeżdżała: soczyście zielone drzewa, jaskry kwitnące na łąkach i jedno z wielu śródlądowych jezior połyskujące w promieniach rozpalonego słońca. A potem wjechała na autostradę pełną samochodów pędzących w obłokach spalin. Choć teraz wolałaby wąchać te opary, niż wdychać wonie unoszące się w kostnicy.
Kobiety siedziały na metalowych stołkach przy biurku, a na stole za nimi leżało przykryte prześcieradłem ciało.
– Rana wlotowa znajduje się na plecach. Brak rany wylotowej. Prześwietlenie wykazało, że kula utkwiła w jednym z żeber. Wyślę ją do analizy w laboratorium balistycznym.
– Zastrzelona… Cholera! – jęknęła Lottie. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio mieliśmy jakiś postrzał w Ragmullin.
– Na jej karku znalazłam też coś, co wygląda na ślad po ugryzieniu. Pobrałam wymaz, może będą resztki śliny, i zrobiłam odlewy. Wyślę ci zdjęcia.
– Będziesz mogła wyodrębnić DNA z wymazu?
– Nie jestem pewna. Rana była bardzo czysta. Zobaczymy.
– Ofiara została wykorzystana seksualnie?
– Ma liczne otarcia w pochwie, zatem jest to możliwe. Ale nie pewne.
– Znalazłaś coś na jej ubraniach?
– Nic. Sądzę, że przed postrzałem ją rozebrano. Możliwe, że ciało zostało potem umyte.
– A rana po kuli? Ją też umył?
– Jest czysta, najwyraźniej ktoś ją wypłukał. Pobrałam próbki spod paznokci. Może coś się tam znajdzie, ale raczej na to nie licz.
– Dlaczego ją rozebrał, zastrzelił, umył ranę, a potem ponownie ubrał? – Inspektor potrząsnęła głową. O co tu chodzi?
– Może to jakiś fan CSI?
– Kim ona była, Jane?
– To już wasza robota, Lottie. Mogę tylko stwierdzić, że miała od osiemnastu do dwudziestu lat, a w chwili śmierci była w ciąży. Biorąc pod uwagę ostatnie upały i tempo rozkładu, szacuję, że została zamordowana dwa dni temu, maksymalnie trzy.
Detektyw przypomniała sobie zeznania Petrovciego. Trzy dni temu zrobili wykop. Czy dziewczyna została pogrzebana tego samego dnia i od tamtej pory leżała pod powierzchnią ulicy?
– Zatem nie zginęła tam, gdzie ją znaleźliśmy?
– Plamy opadowe wskazują, że przeniesiono ją po śmierci. Zresztą w tym miejscu mordercy trudno by było ją rozebrać, zastrzelić i tak dalej. Z całą pewnością zginęła gdzieś indziej. Jest jeszcze coś. – Jane zerwała się ze stołka, gestem zapraszając Lottie, by podeszła do stołu sekcyjnego, i zdjęła prześcieradło z ciała. – Widzisz tę bliznę? – Pokazała szramę ciągnącą się od brzucha ofiary przez lewe biodro aż na plecy.
– Widzę – odrzekła Parker, odwracając wzrok od wielkiego pustego otworu, przez który patolog wydobyła płód.
– Szew został wykonany bardzo starannie – zauważyła Jane.
– Co się stało?
– Usunięto jej nerkę.
– Dlaczego?
– Może członek rodziny potrzebował przeszczepu? Trudno powiedzieć.
– Czy operacja odbyła się niedawno?
– Będę lepiej wiedziała po przeprowadzeniu dokładnych badań. W tej chwili szacuję, że nie więcej niż rok temu. Tylko tyle mogę na razie powiedzieć.
– A ciąża? – zapytała Lottie. – Jak zaawansowana była w chwili śmierci ofiary? Czy możemy pobrać DNA płodu? – Zastanawiała się, czy mają do czynienia z wściekłym ojcem, który nie chciał dziecka, czy może ze zbrodnią ze źle pojętej namiętności. Jednak intuicja podpowiadała jej, że chodzi o coś całkiem innego. A ona ufała swoim przeczuciom. Przeważnie.
Jane przeszła do drugiego stołu. Inspektor podążyła za nią, wzięła głęboki wdech i przygotowała się na trudne przeżycie. Nie była zbyt wrażliwa i oglądanie zwłok nie robiło na niej wrażenia. Jednak ciało nienarodzonego dziecka to zupełnie inna kategoria.
– W chwili śmierci płód miał około osiemnastu tygodni. Dziewczynka.
Jane powoli odsunęła prześcieradło. Lottie zatchnęło na widok najmniejszego dziecka, jakie kiedykolwiek widziała, zwiniętego na boku na zimnym stalowym blacie. Przełknęła łzy, próbując nad sobą zapanować. Zerknęła w bok i zauważyła, że Jane ukradkiem wyciera oczy. Przez cały czas ich niezbyt długiej znajomości chyba nigdy nie widziała, by patolog okazywała emocje.
– Przeprowadziłam w życiu wiele sekcji, ale to… to jest jakiś koszmar… – Głos lekarki rozpłynął się w zimnym powietrzu Domu Zmarłych.
– Czasami myślę, że już nic mnie nie zaskoczy – wyznała Lottie – a jednak ciągle odkrywam coraz to nowe potworności. – Odwróciła się i schowała raporty do torby.
– Dowiedz się, kto to zrobił – poprosiła Jane cichym, bezbarwnym głosem.
Parker nie odpowiedziała, lecz gdy wyszła z Domu Zmarłych i ruszyła z powrotem do Ragmullin, poczuła przypływ determinacji. Cały czas miała przed oczami maleńkie dzieciątko, które trzymało w ustach miniaturowy kciuk. Obawiała się, że nigdy już nie pozbędzie się tego obrazu z pamięci.
* * *
Lottie rzuciła wstępne raporty patolog na biurko Boyda. Pomyślała, że sierżant wygląda tak mizernie, jak ona się czuje.
– Przepytaliśmy mnóstwo osób, w pubie, w bloku, wszędzie. Nikt nic nie widział – oznajmił Mark.
– Typowe dla Ragmullin.
Usiadła przy biurku, wspominając poprzednie śledztwo, które zaczęło się w grudniu zeszłego roku i przeciągnęło na styczeń. W tym mieście nikt nic nie widział, niewielu chciało cokolwiek powiedzieć, a ci, którzy mówili, nigdy nie zdradzali całej prawdy.
– I co stwierdziła Jane? – Boyd podniósł raporty.
– Ofiara została zastrzelona.
– Co?! Zastrzelona? Fatalnie…
– Wiem. – W Ragmullin przestępstwa z użyciem broni palnej praktycznie się nie zdarzały. Nie tak jak w dużych miastach, pomyślała, gdzie pistolet stanowi podstawowy środek perswazji w wojnach gangów. – I w chwili śmierci była w ciąży.
– Nie mów!
– I, uważaj, w przeszłości usunięto jej nerkę.
– Boże, mam nadzieję, że za jej zgodą?
– Trudno orzec w tej chwili. Jane musi skończyć autopsję.
– Ciężarna, pozbawiona nerki, zastrzelona. Ta dziewczyna sporo przeszła – stwierdził sierżant, drapiąc się po głowie. Wyglądał na zagubionego. Lottie doskonale znała to uczucie.
– Ofiarę rozebrano przed zastrzeleniem, następnie umyto, a potem ponownie ubrano.
– Dlaczego ktoś miałby robić coś takiego? To jakieś szaleństwo.
– Prawdziwy obłęd. Czy na listach osób zaginionych jest ktoś, kto odpowiada jej opisem? – zapytała Lottie, tłumiąc ziewnięcie. Pierwszy dzień w pracy był znacznie bardziej intensywny, niż się spodziewała.
– Nie ma nikogo, kto by pasował do naszej dziewczyny. Ale jeśli była pełnoletnia, to zgłoszenie mogło jeszcze nie wpłynąć.
– Nie żyje od dwóch dni, może trzech. Była w osiemnastym tygodniu ciąży. Ktoś gdzieś musiał zauważyć jej zniknięcie, na przykład ojciec dziecka.
– A może nikomu nie powiedziała o ciąży. Może to była wpadka po jednorazowym numerku.
– Albo mogła być związana z żonatym mężczyzną, coś poszło nie tak, a on ją zastrzelił.
– Opublikujemy zdjęcie pośmiertne?
– Widziałeś jej twarz. Nie możemy publicznie pokazywać rozkładających się zwłok. – Zabrała Boydowi raport i go przekartkowała. – Przynajmniej na razie.
– Tylko podsunąłem pomysł – bronił się sierżant.
– Głupi.
Wiedziała, że Mark chętnie by jej odpyskował, ale powaga sytuacji na to nie pozwalała.
– Jane tu napisała, że budowa kostna dziewczyny wskazuje na pochodzenie z Europy Wschodniej, może z Bałkanów – zauważyła.
– Skąd to wie?
– Studiowała antropologię.
– Czyli ofiara mogła tu przebywać nielegalnie – stwierdził Boyd. – To by nam znacznie utrudniło identyfikację.
– Mogła być uchodźczynią albo wnioskować o azyl – podpowiedziała Lottie. – Wtedy powinna znajdować się w rejestrze.
Przypomniał jej się rwetes, który się podniósł w Ragmullin kilka lat temu, kiedy Departament Sprawiedliwości wydzierżawił dawne koszary na tymczasowy ośrodek dla osób ubiegających się o azyl. Burza w szklance wody, jak stwierdziła jej mama. Wszystko już dawno przycichło.
– Warto sprawdzić – uznał sierżant.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki