Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najlepszy cykl science-fiction ostatniej dekady osiąga niesamowite zwieńczenie w dziewiątym, ostatnim tomie będącej laureatką nagrody Hugo space opery Jamesa S.A. Coreya, która zainspirowała serię Amazon Prime Original.
Zdobywca nagrody Hugo dla najlepszego cyklu.
Imperium lakońskie upadło, uwalniając 1300 układów spod rządów Winstona Duarte. Jednak starożytny wróg, który zabił budowniczych bram, obudził się i na nowo podjął wojnę przeciwko naszemu wszechświatowi.
W martwym układzie Ardo Elvi Okoye kieruje desperacją misją naukową mającą na celu zrozumienie tego, kim byli budowniczowie wrót i co ich zniszczyło, nawet jeśli ceną jest złamanie własnych zasad i narażenie na wpół obcych dzieci, na których barki spadł ciężar badań. Pośród zasiedlonych przez ludzkość gwiezdnych układów pułkownik Aliana Tanaka poluje na zaginioną córkę Duarte... oraz samego imperatora. A na Rosynancie James Holden i jego załoga walczą o zapewnienie ludzkości przyszłości pośród strzępów i odłamków tego, co nastało wcześniej.
Gdy niemal niewyobrażalne siły przygotowują się do wymazania całego ludzkiego życia, Holden i grupa niespodziewanych sojuszników odkrywają ostatnią, desperacką szansę na zjednoczenie całej ludzkości, która w razie wygranej obiecuje stworzenie potężnej galaktycznej cywilizacji wolnej od wojen, kłamstw i tajemnic.
Jednak cena zwycięstwa może być większa od kosztu przegranej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 656
Najpierw był człowiek nazywający się Winston Duarte. A potem przestał być.
Ostatnie chwile były zwyczajne. Siedział na sofie w swoim gabinecie w sercu Budynku Rządowego. Ekran na biurku – z lakońskiego drzewa deszczowego, o ziarnie jak w skałach osadowych – wyświetlał tysiąc konkurujących o jego uwagę raportów. Zegar imperium powoli obracał trybami, z każdym obrotem koła czyniąc mechanizm odrobinę gładszym i precyzyjniejszym. Przeglądał dotyczące bezpieczeństwa raporty z Auberonu, gdzie w reakcji na przemoc separatystów gubernator zaczął rekrutować miejscowych do układowych sił ochrony. Jego córka Teresa wybrała się na jedną z nielegalnych przygód poza teren budynku. Samotna natura wycieczek, o których sądziła, że umykają czujnemu oku lakońskiej ochrony, była bardzo ważna dla jej rozwoju, a on traktował je nie tylko z łaskawością, ale i z dumą. Dopiero niedawno powiedział jej o związanych z nią swoich planach: miała do niego dołączyć jako druga pacjentka Paola Cortazara, by rozszerzyć i pogłębić jej świadomość podobnie jak jego, zapewniając życie może nie wieczne, ale przynajmniej bardzo długie. Za sto lat wciąż będą przewodzić imperium ludzkości. Za tysiąc. Dziesięć tysięcy.
Jeśli.
Tutaj kryła się potworna presja. Wszechpotężne „jeśli”. Jeśli zwalczy powszechne wśród ludzi samozadowolenie. Jeśli przekona olbrzymią, niespójną masę ludzkości, że muszą podjąć działania, by uniknąć losu poprzedników. Albo zrobią, co będzie konieczne do zrozumienia i pokonania ciemności po trzeciej stronie pierścieni wrót, albo zginą z jej ręki.
Eksperymenty w układzie Tecoma były takie same jak wszelkie krytyczne kroki w całych dziejach ludzkości, od kiedy tylko pierwszy ssak postanowił stanąć na tylnych nogach, by wysunąć głowę ponad trawę. Jeśli się uda, znowu wszystko zmieni. Wszystko zmieniało wszystko, co było wcześniej. I była to najmniej zaskakująca rzecz w życiu.
W swoich ostatnich chwilach sięgał po herbatę, ale dzięki jednemu z nowych zmysłów otrzymanych od doktora Cortazara dostrzegł, że dzbanek już wystygł. Świadomość wibracji molekularnych była analogiem fizycznego uczucia ciepła – rejestrowała tę samą materialną rzeczywistość – ale zwykły ludzki zmysł był jak dziecko grające na piszczałce w porównaniu z potężną, symfoniczną świadomością Duarte.
Nadszedł ostatni moment.
W jednej chwili, między decyzją o wezwaniu pokojowego ze świeżym dzbankiem herbaty i sięgnięciem do przycisku interkomu, umysł Winstona Duarte został zdmuchnięty jak stóg słomy w huraganie.
Był tam ból – mnóstwo bólu – i strach. Ale nie został nikt, kto mógłby je czuć, więc szybko wygasły. Nie było świadomości, żadnego wzoru, nikogo, kto mógłby myśleć myślami, które wzbierały i przygasały. Coś delikatniejszego – wdzięczniejszego, bardziej wyszukanego – zginęłoby. Strumień narracyjny uważający się za Winstona Duarte został rozerwany na strzępy, ale nie stało się tak z goszczącym go ciałem. Delikatne przepływy energii w ciele wpadły w burzę niewidocznych turbulencji, która rozerwała ich spójność. A potem, niezauważone przez nikogo, zaczęły powoli zwalniać i się uspokajać.
Trzydzieści bilionów komórek jego ciała wciąż pobierało tlen ze złożonego płynu nazywanego krwią. Struktury będące neuronami odtwarzały powiązania ze sobą, jak kumple od kielicha w podświadomej synchronizacji razem unoszący kufle. Było coś, czego nie było. Nie to co poprzednio, ale w pozostawionej pustej przestrzeni zaczęło osiadać coś nowego. Taniec, nie tancerz. Wir, nie woda. Nie osoba. Nie umysł. Ale coś.
Kiedy świadomość wróciła, najpierw pojawiła się w kolorach. Niebieski, choć bez słowa na niebieskość. Potem czerwień. Potem biel, która również coś znaczyła. Fragment pojęcia. Śnieg.
Pojawiła się radość i utrzymała się dłużej niż strach. Głębokie, pulsujące uczucie zachwytu niosło się bez niczego, co mogłoby je nieść. Wzory pojawiały się i gasły, zbierały się i rozpadały. Nieliczne, które rozpadały się wolniej, czasami wchodziły w relacje ze sobą i czasami dzięki temu utrzymywały się dłużej.
Jak dziecko powoli mapujące dotyk, wzrok i kinestezję w coś, czego nie nazywano jeszcze „stopą”, strzępki świadomości dotykające świata zaczęły się formować coś w rodzaju zrozumienia. Coś poczuło własną niemrawość, brutalną fizyczność wpychającą chemikalia w olbrzymie przestrzenie między komórkami. Czuło surowe, otwarte wibracje otaczające łączące światy pierścienie wrót i myślało o nich jak o otarciach i wrzodach. Coś czuło. Coś myślało. Przypomniało sobie, jak pamiętać, a potem zapomniało.
Był jakiś powód, jakiś cel. Coś uzasadniało potworności, by uniknąć jeszcze gorszych. Zdradził swój naród. Spiskował przeciwko miliardom. Skazał na śmierć lojalnych względem siebie ludzi. Był powód. Przypomniał go sobie. Zapomniał. Na nowo odkrył wspaniały blask żółci i poświęcił się czystemu doświadczaniu go.
Słyszał głosy i symfonie. Odbierał je jak kwakanie. Zaskoczyło go odkrycie istnienia i że to on. Było coś, co powinien zrobić. Uratować ludzkość. Coś niedorzecznie wielkiego w tym stylu.
Zapomniał.
„Wróć. Tatusiu, wróć do mnie”.
Jak kiedy była niemowlęciem i spała u jego boku, skupił się na niej z przyzwyczajenia. Jego córka zakwiliła, a on podniósł się, by nie musiała tego robić żona. Trzymała dłoń w jego dłoni. Coś powiedziała. Nie pamiętał słów, więc cofnął się w czasie do chwili, gdy je wypowiadała. „Doktor Cortazar? On mnie zabije”.
To nie wydawało się właściwe. Nie wiedział dlaczego. Burza w innym miejscu była głośna i cicha, i głośna. To było powiązane. Miał ich uratować przed czymś kryjącym się w tej burzy, przed czymś, co było burzą. Albo przed ich własną, zbyt ludzką naturą. Ale jego córka była tutaj i była interesująca. Widział cierpienie przepływające przez jej mózg, przez całe ciało. Ból w jej krwi roznosił się wonią w powietrzu wokół niej i chciał. Chciał ją uspokoić, pocieszyć. Chciał naprawić wszystko, co było z nią nie tak. Jednakże dużo ciekawsze było to, że pierwszy raz chciał.
Dziwne wrażenie czucia takich rzeczy pobudziło jego uwagę i się rozproszył. Trzymał jej dłoń i błądził. Kiedy wrócił, wciąż trzymał jej dłoń, ale była kimś innym. „Musimy pana tylko zeskanować, sir. To nie będzie bolało”.
Przypomniał sobie doktora Cortazara. „On mnie zabije”. Odesłał Cortazara, pchając puste miejsca między drobinkami tworzącymi jego fizyczny byt, a człowiek zawirował jak pył. Proszę. Problem rozwiązany. Wysiłek zmęczył go i sprawił, że ciało zabolało. Pozwolił sobie odpłynąć, choć zauważył, że odpłynął mniej. Jego układ nerwowy został strzaskany, ale uparcie się odtwarzał. Ciało upierało się, że nawet jeśli nie mógł istnieć, mógł istnieć. Podziwiał tę upartą odmowę poddania się śmierci, jakby to było coś niezależnego od niego. Czysta bezmyślność i fizyczny impuls parcia dalej, determinacja każdej komórki do dalszego funkcjonowania, zatwardziała potrzeba kontynuacji egzystencji, która nawet nie wymagała woli. To wszystko coś znaczyło. Było ważne. Musiał tylko przypomnieć sobie jak. Miało to coś wspólnego z jego córką. Miało jakiś związek z zapewnieniem jej bezpieczeństwa.
Przypomniał sobie. Przypomniał sobie bycie człowiekiem kochającym swoje dziecko, więc przypomniał sobie bycie człowiekiem. Co było liną silniejszą niż ambicja, która zbudowała imperium. Przypomniał sobie, że uczynił się czymś innym niż człowiek. Czymś więcej. I zrozumiał, jak jego obca siła również go osłabiła. Jak prymitywna i nieapetyczna glina ciała powstrzymała go przed anihilacją. Miecz, który ściął miliardy aniołów, tylko nieznacznie przeszkodził naczelnym w ich bańkach metalu i powietrza. A człowiek zwany Winston Duarte, w pół drogi między aniołem a małpą, został rozbity, ale nie zabity. Odłamki odnalazły drogę powrotną.
Był też ktoś inny. Człowiek z wyschniętymi strumieniami w umyśle. Jeszcze jeden zmieniony człowiek. James Holden, wróg dzielący z nim wroga, jeszcze zanim Winston Duarte został rozbity, a dzięki rozbiciu stał się.
Z nieskończonym wysiłkiem i staraniem ściągał niemożliwy bezmiar i złożoność swojej świadomości w coraz mniejszy obszar, skupiając się w to, czym był. Niebieski wyblakł w kolor znany mu, gdy był człowiekiem. Przygasło uczucie szalejącej tuż po drugiej stronie burzy, przemocy i zagrożenia. Poczuł ciepłe, pachnące żelazem mięso swojej dłoni, która niczego nie trzymała. Otworzył oczy, zwrócił się do sterowania interkomem i otworzył połączenie.
– Kelly – powiedział. – Czy możesz przynieść mi świeży dzbanek herbaty?
Cisza trwała krócej, niż można się było spodziewać, wziąwszy pod uwagę okoliczności.
– Tak jest, sir – odpowiedział Kelly.
– Dziękuję. – Duarte się rozłączył.
W jego gabinecie umieszczono łóżko medyczne z napowietrzanym materacem piankowym zapobiegającym odleżynom, ale siedział przy biurku, jakby nigdy go nie opuszczał. Skontrolował swoje ciało, zauważając jego słabość. Wychudzenie mięśni. Wstał, zacisnął ręce za plecami i ruszył w stronę okna by sprawdzić, czy zdoła do niego dotrzeć. Zdołał.
Na zewnątrz padał lekki, stukający w szyby deszcz. Na chodnikach powstawały kałuże, a trawa była jasna i czysta. Sięgnął do Teresy i ją znalazł. Nie było jej w pobliżu, ale nie czuła się zagrożona. Jakby znowu obserwował ją, jak włóczy się po okolicy, tylko tym razem bez sztucznych soczewek kamer. Odczuwał do niej wielką miłość i słabość. Oceaniczną. Ale to nie było pilne. Najczystszym wyrazem jego miłości była praca, więc zwrócił się do niej, jakby to był każdy zwykły dzień.
Jak zawsze na początku każdego dnia, Duarte wywołał podsumowanie najważniejszych informacji. Zwykle miało jedną stronę, tym razem był to wielki tom. Przesortował kategorie, wyciągając wątki dotyczące statusu ruchu przez przestrzeń wrót.
Ujmując to łagodnie, pod jego nieobecność nie działo się najlepiej. Naukowe raporty z utraty stacji Medyna i Cyklona. Analizy wojskowe oblężenia Lakonii i utraty platform konstrukcyjnych. Podsumowania wywiadowcze nasilającej się opozycji pośród szeroko rozproszonych układów zajętych przez ludzkość i wysiłków admirała Trejo mających na celu utrzymanie imperium bez niego.
Niedługo po śmierci jej mamy był taki moment, gdy Teresa postanowiła zrobić mu śniadanie. Była młoda i tak niezdarna, zatem zawiodła. Pamiętał skórkę chleba z wielką stertą dżemu i kawałkiem niestopionego masła na wierzchu. Połączenie ambicji, uczucia i tragizmu było na swój sposób piękne. Był to rodzaj wspomnienia, które przetrwało, bo miłość i zawstydzenie tak doskonale do siebie pasowały. Teraz było podobnie.
W tej chwili dysponował jasną świadomością przestrzeni wrót. Słyszał jej echa w materii rzeczywistości, jakby przykładał ucho do pokładu statku, by poznać stan silnika. Furia wroga była teraz dla niego tak oczywista, jakby mógł słyszeć jego głos. Wrzaski rozdzierające coś niebędącego powietrzem w czymś, co nie było czasem.
– Admirale Trejo – odezwał się, a Anton drgnął.
***
To był piąty tydzień połączonego tournée prasowego i ponownego podboju układu Sol. Siedział w swojej kabinie zmęczony po całym dniu ściskania dłoni i rozmów z lokalnymi przywódcami i urzędnikami. Był widoczną twarzą prawie obalonego imperium i pilnował, by nikt nie zorientował się, jak blisko znaleźli się utraty wszystkiego. Po długich tygodniach lotu z dużym ciągiem z Lakonii było to wyczerpujące. Pragnął jedynie mocnego drinka i ośmiu godzin w łóżku. Albo dwudziestu. Zamiast tego prowadził rozmowę wideo z sekretarzem generalnym Duchetem i jego marsjańskim odpowiednikiem: obaj byli na Lunie, dostatecznie blisko, by opóźnienie światła nie przeszkadzało w rozmowie. Politycy kłamali z szerokimi uśmiechami, Trejo z równie szerokim uśmiechem groził.
– Oczywiście rozumiemy konieczność jak najszybszego uruchomienia stoczni orbitalnych. Odbudowa naszej wspólnej obrony jest kluczowa – powiedział Duchet. – Jednakże, biorąc pod uwagę bezprawie, jakie zapanowało po ostatnim ataku na Lakonię, naszym głównym priorytetem jest zapewnienie bezpieczeństwa tym placówkom. Potrzebujemy jakiejś gwarancji, że pańskie okręty będą w stanie ochronić te cenne aktywa. Nie chcemy malować na sobie wielkich tarcz, do których będzie mogło strzelać podziemie.
Właśnie skopali wam tyłek, zniszczyli fabryki i straciliście dwa najpotężniejsze okręty bojowe, a teraz staracie się utrzymać imperium w całości. Czy macie dość jednostek, by zmusić nas do pracy dla was?
– To prawda, że odnieśliśmy pewne straty – Trejo przeciągał słowa, jak robił to czasem w gniewie. – Ale nie ma powodu do niepokoju. Mamy więcej, niż trzeba, niszczycieli klasy Pulsar, by zapewnić pełne bezpieczeństwo w układzie Sol.
Właśnie podbiłem was na nowo z dwiema dziesiątkami tych okrętów i mam od groma więcej takich, które mogę tu ściągnąć, jeśli będzie potrzeba, więc, do cholery, róbcie, co wam każę.
– Miło mi to słyszeć – odpowiedział marsjański premier. – Proszę przekazać wysokiemu konsulowi, że dołożymy wszelkich starań, by dotrzymać harmonogramu produkcji.
Proszę nie robić nalotów dywanowych na nasze miasta.
– Przekażę mu – zapewnił Trejo. – Wysoki konsul bardzo sobie ceni wasze wsparcie i lojalność.
Duarte to śliniący się idiota, ale jeśli dacie mi okręty do utrzymania imperium w całości, nie będę musiał niszczyć waszych cholernych planet i może wszyscy wygramy.
Trejo zamknął połączenie i odchylił się na krześle. Wzywała go czekająca w szafce butelka whisky, choć łóżko było dużo głośniejsze. Nie miał czasu na żadne z nich. Podziemie wciąż sprawiało kłopoty w tysiąc trzystu układach gwiezdnych. A to tylko ludzki problem. Do tego dochodziły wrota i coś w nich, co ciągle wyłączało ludzkie umysły w całych układach jednocześnie i szukało sposobów na zniszczenie ludzkości.
Nie ma spoczynku dla nikczemnych. Ani pokoju dla prawych.
– Połącz mnie z przedstawicielem Stowarzyszenia Światów w układzie Sol. Nie pamiętam jej nazwiska – powiedział. Usłyszał go tylko statek.
ŁĄCZĘ, błysnęło na ekranie.
Czas na kolejne kłamstwa z uśmiechem. Kolejne zawoalowane groźby. Więcej – użył tego słowa jak przekleństwa – dyplomacji.
– Admirale Trejo – rozległ się głos za jego plecami.
Był znajomy, ale tak niespodziewany, że jego umysł miał problem z przypisaniem go do osoby. Na moment opadło go irracjonalne przekonanie, że to jego adiutant siedział przez cały czas ukryty w tym pokoju i dopiero teraz postanowił się ujawnić.
– Anton. – Teraz głos był niższy i pobrzmiewał w nim przyjacielski ton.
Trejo odwrócił się na krześle twarzą do pokoju. Koło łóżka stał Winston Duarte, z rękami złożonymi za plecami. Miał na sobie luźną koszulę, czarne spodnie i był boso. Włosy miał zmierzwione, jakby dopiero przed chwilą się obudził. I wyglądał, jakby faktycznie tam był.
– Alarm bezpieczeństwa – rzucił Trejo. – Ten pokój. Pełna kontrola.
Duarte zrobił zbolałą minę.
– Anton – powtórzył.
Statek w ciągu milisekund prześwietlił każdy milimetr jego kabiny, szukając kogokolwiek lub czegokolwiek, czego nie powinno tam być. Ekran zgłosił, że w pomieszczeniu nie ma żadnych urządzeń podsłuchowych, niebezpiecznych chemikaliów ani nieautoryzowanej technologii. Był jedyną osobą w środku. Statek zapytał, czy chce wezwać uzbrojony personel.
– Czy mam udar? – zapytał zjawę.
– Nie – zapewnił Duarte. – Choć pewnie powinieneś trochę więcej sypiać. – Duch w jego pokoju niemal przepraszająco wzruszył ramionami. – Słuchaj, Anton. Zrobiłeś wszystko, o co mógłbym cię prosić, by utrzymać imperium w całości. Czytałem raporty. Wiem, jak trudna była ta praca.
– Ciebie tu nie ma – oświadczył Trejo, wspierając się na jedynej możliwej rzeczywistości wobec kłamstw zgłaszanych mu przez zmysły.
– Znaczenie słowa „tutaj” stało się dla mnie dziwnie elastyczne – zgodził się Duarte. – I choć bardzo doceniam twoją pracę, możesz teraz odpocząć.
– Nie, to jeszcze nie koniec. Ja wciąż walczę, by utrzymać imperium w całości.
– I naprawdę to doceniam. Bardzo. Ale wybraliśmy niewłaściwą drogę. Potrzebuję trochę spokoju, żeby to sobie przemyśleć, i teraz wszystko widzę wyraźniej. Wszystko będzie dobrze.
Potrzeba usłyszenia tych słów – uwierzenia w nie – zalała Trejo jak powódź. Uczucie było potężniejsze, niż gdy pierwszy raz pocałowała go kochanka.
Duarte pokręcił głową z rozbawionym i melancholijnym uśmiechem.
– Stworzyliśmy razem imperium obejmujące galaktykę. Kto by pomyślał, że mieliśmy zbyt ciasną wizję?
Obraz, złudzenie, projekcja… Cokolwiek to było, zniknęło nagle jak pominięta klatka w filmie.
– Ożeż kurwa! – rzucił w pustkę Trejo. Na ekranie jego biurka wciąż błyskał alarm bezpieczeństwa. Uderzył dłonią w przycisk łączności.
– Sir – zareagował oficer dyżurny. – Mamy aktywny alarm z pańskiej kajuty. Czy chce pan…?
– Macie pięć minut na przygotowanie maksymalnego ciągu do wrót.
– Sir?
– Włączyć alarm – rzucił Trejo. – I umieśćcie wszystkich na pryczach. Musimy wrócić na Lakonię. Natychmiast.
Jim
– Namierzył nas – powiedział Aleks. Zrobił to lekkim, niemal śpiewnym głosem, znaczącym, że jego zdaniem było już po nich.
Siedzący na mostku z mapą taktyczną układu Kronosa na ekranie i sercem bijącym w przyśpieszonym tempie Jim próbował się z nim nie zgodzić.
– To, że puka, nie znaczy, że wie, kto siedzi w domu. Zachowujmy się dalej tak, jak się zachowujemy.
Rosynant udawał mały frachtowiec, klasę statków, których w układzie Kronosa było całkiem sporo. Naomi przestroiła Epsteina do nieoptymalnego działania akurat na tyle, by zmienić charakterystykę ich silnika bez generowania zbyt dużej ilości resztkowego ciepła. Zestaw dodatkowych płyt przyspawanych do kadłuba w stoczni ruchu oporu w układzie Harrisa zmienił ich sylwetkę, a strużka ciekłego wodoru pompowanego powoli przez górną część statku zmieniała ich profil termiczny. Gdy Naomi omawiała z nim plan kamuflażu, wydawał się wszechstronny. Niestety przy groźbie przemocy Jim czuł się nagi.
Fregata przeciwnika nazywała się Czarna kania. Choć mniejsza od niszczycieli klasy Burza, i tak była dobrze uzbrojona i dysponowała samonaprawiającym się kadłubem, dzięki któremu lakońskie statki były trudne do zniszczenia. Stanowiła element grupy przeszukującej wszystkie zamieszkane układy za Teresą Duarte, zbiegłą córką wysokiego konsula Winstona Duarte, dziedziczką imperium i, chwilowo, praktykantką mechanika na Rosynancie.
Nie był to pierwszy raz, gdy fregata pojawiła się w okolicy.
– Robią coś więcej? – zapytał Jim.
– Tylko sygnał z lidaru – odpowiedział Aleks. – Myślisz, że powinienem rozgrzać pukawkę, tak na wszelki wypadek?
„Tak, zróbmy to”, chciał już powiedzieć Jim, gdy zamiast niego odpowiedziała Naomi.
– Nie. Są dowody na to, że ich czujniki najnowszej generacji mogą rozpoznawać kondensatory dział szynowych.
– To niesprawiedliwe – skomentował Jim. – To, co załoga robi z kondensatorem swojego działa szynowego w prywatności własnego statku, nie powinno nikogo obchodzić.
W głosie Naomi usłyszał uśmiech.
– Choć zgadzam się co do zasady, zostawmy broń wyłączoną do czasu, aż będzie potrzebna.
– Potwierdzam – rzucił Aleks.
– Wciąż żadnego dalszego kontaktu? – zapytał Jim, choć miał dostęp do tych samych dzienników co Aleks.
– Żadnej łączności.
Kronos nie był do końca martwym układem. Tutejsza gwiazda była duża i szybko się spalała. Kiedyś w jej ekostrefie znajdowała się życiodajna planeta – przynajmniej miała dość życia, by protomolekuła zdołała przejąć biomasę potrzebną do zbudowania pierścienia wrót. Jednakże w dziwnych tysiącleciach, jakie upłynęły od ich powstania do odkrycia przez ludzkość, ekostrefa się przemieściła. Oryginalna planeta z miejscowym życiem nie została jeszcze do końca pochłonięta przez gwiazdę, ale jej oceany wygotowały się w pustkę i odleciały razem z atmosferą. Jedyne miejscowe życie w układzie Kronosa tliło się na mokrym księżycu zewnętrznego gazowego olbrzyma, ale składało się w zasadzie wyłącznie z zajadle ze sobą konkurujących połaci pleśni wielkości kontynentów.
Ze strony ludzkości w układzie mieszkało około dziesięciu tysięcy górników rozproszonych między trzydzieści dwa aktywne ośrodki. Korporacje, sponsorowane przez rządy grupy interesów, niezależni skoczkowie skalni i bluźniercze prawne hybrydy ich wszystkich zbierały pallad z bogatych w niego asteroid i wysyłały go do każdego, kto wciąż budował wymienniki powietrza lub pracował przy projektach terraformacji.
Czyli do każdego.
W dawnych czasach Kronos znajdował się na zadupiu Związku Transportowego, potem na zadupiu Imperium Lakońskiego, a teraz nikt tak na prawdę nie wiedział, czym był. W całej sieci wrót były setki podobnych mu układów: miejsca jeszcze niezdolne do samodzielnego utrzymania się lub wcale tego nieplanujące, skupione raczej na wykopaniu sobie własnej ekonomicznej niszy niż tworzeniu jakiejś szerszej koalicji. W tego typu układach podziemie zwykle mogło ukrywać i naprawiać swoje statki, planując, co robić dalej. Na mapie taktycznej wokół gniewnej gwiazdy niczym pyłki na wiosnę wirowały asteroidy oznaczone orbitami, poziomem zbadania, składem i stanem prawnym. Statki dziesiątkami skupiały się w okolicach ośrodków wydobywczych i pomiarowych, a do tego całkiem sporo leciało samotnie między placówkami lub z misją zebrania wody na masę odrzutową i osłonę przeciw promieniowaniu.
Czarna kania przeleciała przez wrota trzy dni wcześniej, storpedowała przekaźnik radiowy ruchu oporu na powierzchni wrót, a potem utrzymywała łagodny ciąg, by pozostać w miejscu jak bramkarz przed pretensjonalnym nocnym klubem. Pierścienie wrót nie tyle orbitowały wokół gwiazd, ile utrzymywały się w stałej pozycji, jakby zawieszono je na hakach w próżni. Co nie było ich najdziwniejszą cechą. Jim pozwolił sobie na nadzieję, że zniszczenie podziemnego przekaźnika okaże się całym działaniem Kani. Że wróg zakończy swój akt drobnego wandalizmu i odpieprzy się, żeby odciąć metaforyczne druty telegrafu w jakimś innym układzie.
Został, skanując układ. Szukając ich. Szukając Teresy.
I Naomi, praktycznej przywódczyni podziemia. Oraz jego.
Na ekranie łączności pojawiła się zielona kontrolka nadchodzącej transmisji i Jima ścisnęło w żołądku. Przy obecnej odległości bitwa nie nadeszłaby jeszcze przez wiele godzin, ale uderzenie adrenaliny zadziałało, jakby ktoś wystrzelił z pistoletu. Strach był tak silny i przemożny, że nie dostrzegł niczego dziwnego.
– Transmisja szerokopasmowa – zauważył Aleks przez interkom z pokładu wyżej. – Dziwne, że to nie wiązka kierunkowa… Chyba nie mówi do nas.
Jim otworzył kanał.
W głosie kobiety pobrzmiewał pozbawiony emocji formalizm, będący odpowiednikiem akcentu lakońskich sił zbrojnych.
– …Działanie ofensywne i stosownie potraktowana. Wiadomość będzie powtarzana. Mówi Czarna kania do zarejestrowanego frachtowca Nietrwały zbiór. Z rozkazu lakońskich sił zbrojnych wyłączcie silnik i przygotujcie się do wejścia na pokład i inspekcji. Odmowa wykonania polecenia zostanie uznana za działanie ofensywne i stosownie potraktowana. Wiadomość będzie powtarzana…
Jim przefiltrował mapę taktyczną. Nietrwały zbiór znajdował się około trzydziestu stopni w stronę kierunku obrotu względem Rosa i leciał w kierunku rozległego, gniewnego słońca. Jeśli odebrali wiadomość, jeszcze nie wykonali polecenia.
– Czy to jeden z naszych? – zapytał Jim.
– Nie – odpowiedziała Naomi. – Jest opisany jako własność Davida Calrassiego z Bara Gaon. Nic o nim nie wiem.
Przy aktualnym opóźnieniu światła powinni byli odebrać rozkazy Czarnej kani dziesięć minut wcześniej niż Rosynant. Jim wyobraził sobie jakieś inne załogi panikujące z powodu odebrania niechcianej wiadomości. Cokolwiek się teraz stanie, Rosynant przynajmniej na razie zszedł z celownika. Chciałby móc poczuć trochę głębszą ulgę.
Jim odpiął się od pryczy przeciążeniowej i odwrócił. Łożyska zasyczały, przesuwając się pod jego masą.
– Idę na chwilę do kambuza – rzucił.
– Mi też przynieś kawę – poprosił Aleks.
– O nie, nie kawę. Może trochę rumianku albo ciepłego mleka. Potrzebuję czegoś łagodzącego i nieagresywnego.
– Brzmi nieźle – skomentował Aleks. – Ale kiedy zmienisz zdanie i weźmiesz kawę, to weź też jedną dla mnie.
W windzie Jim oparł się o ścianę i czekał, by jego serce przestało szaleć. Tak właśnie zaczynały się ataki serca, prawda? Puls przyśpieszający coraz bardziej i bardziej, aż pękało coś kluczowego. Pewnie nie miał racji, ale tak właśnie się czuł. I to cały czas.
Było już lepiej. Łatwiej. Automatyczny lekarz był w stanie nadzorować odrastanie brakujących zębów. Poza upokorzeniem wynikającym z konieczności memłania dziąsłami jak niemowlę to poszło całkiem dobrze. Koszmary były już jego starymi znajomymi. Zaczęły się jeszcze na Lakonii, gdy wciąż był więźniem wysokiego konsula Duarte. Spodziewał się, że po uwolnieniu zaczną wygasać, ale tak naprawdę się nasilały. Najnowszą wersją było bycie pogrzebanym żywcem, choć częściej koszmary polegały na ukochanej osobie mordowanej w sąsiednim pokoju, podczas gdy on nie potrafił wpisać kodu do zamka dość szybko, bo ją uratować. Albo miał pod skórą pasożyta i próbował znaleźć sposób na wycięcie go. Albo lakońscy strażnicy przychodzili go bić i znowu wybijali mu zęby. Jak w rzeczywistości.
Z drugiej strony przynajmniej z repertuaru wypadły stare sny o zapomnieniu ubrania się albo nieprzygotowaniu się do testu. Jego dziwnie mściwe życie senne nie było jedynym złem.
Wciąż zdarzały się dni, gdy nie potrafił się pozbyć poczucia zagrożenia. Czasami fragment jego umysłu utykał w nieuzasadnionej i irracjonalnej pewności, że grupa torturujących go Lakończyków za chwilę znowu go odnajdzie. Kiedy indziej bywał to mniej irracjonalny lęk przed rzeczami poza wrotami. Przed apokalipsą, która zniszczyła twórców protomolekuły i szukała sposobu na zniszczenie ludzkości.
Jeśli spojrzeć na to z tej perspektywy, może to nie on był zepsutym elementem równania. Może szersza sytuacja była na tyle zła, że objawem szaleństwa byłoby czucie się całym i przy zdrowych zmysłach, jak człowiek sprzed uwięzienia przez Lakończyków. Mimo wszystko wolałby móc odróżnić, czy fale drżenia były efektem rezonansu rozstrojonego silnika, czy wzbudzały się tylko w nim.
Winda się zatrzymała i wyszedł z niej, zwracając się w stronę kambuza. Ciche, rytmiczne uderzenia psiego ogona o pokład zdradziły mu, że była tam już Teresa i Piżmak. Zastał też Amosa – czarnookiego, szaroskórego i przywróconego z martwych – siedzącego przy stole ze swoim zwykłym, nic nieznaczącym uśmiechem. Jim nie widział, jak zastrzelono go na Lakonii, ale wiedział o dronach, które zabrały części ludzkiego ciała i połączyły je na nowo. Naomi wciąż nie potrafiła zdecydować, czy to coś, co nazywało się Amosem, wciąż było mechanikiem, z którym latali przez tak wiele lat, czy też stało się obcym mechanizmem, który tylko uważał się za Amosa, bo zrobiono go z jego ciała i mózgu. Jim uznał, że nawet jeśli wyglądał inaczej, nawet jeśli czasem wiedział rzeczy będące okruchami starożytnego świata obcych, Amos był Amosem. Nie miał dość energii na zbyciu, by zastanawiać się nad tym jakoś głębiej.
Zresztą pies go lubił. Co nie było doskonałym wyznacznikiem, ale może najmniej niedoskonałym.
Siedząca przy stopach Teresy Piżmak popatrzyła na Jima z nadzieją i znowu zaczęła uderzać ogonem o pokład.
– Nie mam kiełbaski – powiedział Jim, patrząc w brązowe oczy. – Będą ci musiały wystarczyć chrupki, jak pozostałym.
– Rozpuściłeś ją – skomentowała Teresa. – Nigdy nie pozwoli ci o tym zapomnieć.
– Jeśli pójdę do nieba, niech to będzie zasługą rozpuszczania psów i dzieci – odparł Jim i ruszył do automatu. Odruchowo wystukał bańkę kawy, a potem, uświadamiając sobie, co zrobił, dodał drugą dla Aleksa.
Teresa Duarte wzruszyła ramionami i zwróciła uwagę z powrotem na tubę grzybów, aromatów i błonnika trawiennego, które składały się na jej śniadanie. Włosy ściągnęła w ciemny kucyk, a na jej ustach rysował się trwale goszczący tam lekki grymas, który musiał być jakimś efektem budowy jej ciała albo charakteru. Jim obserwował, jak w Budynku Rządowym na Lakonii wyrasta z wielbionego dziecka na zbuntowaną nastolatkę. Miała teraz piętnaście lat i otrzeźwiająco działało na niego przypomnienie sobie, kim sam był w jej wieku: ciemnowłosym chłopcem z Montany bez żadnych szczególnych ambicji poza świadomością, że jeśli nie trafi się nic innego, będzie mógł wstąpić do floty. Teresa wydawała się starsza od Jima w jej wieku, zarówno mając większą wiedzę o świecie, jak i więcej gniewu na niego. Może te rzeczy były ze sobą powiązane.
Kiedy był więźniem jej ojca, bała się go. Teraz, gdy mieszkała na statku Jima, strach chyba wyparował. Wtedy był jej wrogiem, ale wcale nie miał pewności, że przeszedł do kategorii przyjaciół. Emocjonalna złożoność nastolatki dorastającej w izolacji była zapewne dużo większa, niż kiedykolwiek mógłby zrozumieć.
Automat skończył dozowanie baniek dla niego i Aleksa, więc Jim wziął je, doceniając ciepło w dłoniach. Drżenie już prawie przeszło, a gorycz kawy zadziałała bardziej uspokajająco, niż mogła to zrobić herbata.
– Niedługo będziemy potrzebowali uzupełnienia zapasów – odezwał się Amos.
– Naprawdę?
– Wody mamy dość, ale przydałoby się uzupełnić peletki paliwowe. A wymienniki nie działają już tak dobrze, jak kiedyś.
– Bardzo jest źle?
– Wystarczy nam na jeszcze kilka tygodni – odparł Amos.
Jim kiwnął głową. Jego pierwszym odruchem było odłożyć to jako problem na inny dzień, ale to nie było dobre podejście. „Pieprzyć, jeśli to nie problem na teraz” było rodzajem myślenia kryzysowego i jeśli nie zdoła się z niego otrząsnąć, doprowadzi to tylko do kryzysu nieco później.
– Porozmawiam z Naomi – stwierdził. – Coś wymyślimy.
Zakładając, że nie znajdą nas Lakończycy. Zakładając, że nie zabiją nas istoty we wrotach. Zakładając, że zanim będzie to miało znaczenie, nie zabije nas żadna z tysiąca innych katastrof, o których nawet nie pomyślałem.
Napił się jeszcze trochę kawy.
– Jak się trzymasz, kapitanie? – zapytał Amos. – Wydajesz się trochę nerwowy.
– W porządku – rzucił Jim. – Po prostu ukrywam pod lekkim humorem niemal nieustanną panikę, jak każdy.
Amosa dopadła chwila bezruchu – jedna z charakterystycznych cech jego nowej osoby – a potem uśmiechnął się trochę szerzej.
– To w porządku.
Przez interkom statku odezwał się Aleks.
– Mamy coś.
– Coś dobrego?
– Coś – powiedział Aleks. – Nietrwały zbiór właśnie wyrzucił jakiegoś rodzaju płyn i zaczął uciekać pełnym ciągiem w stronę dużej stacji handlowej w zewnętrznym Pasie.
– Potwierdzam – odpowiedziała Naomi, również przez interkom, z nowym, twardym spokojem, który Jim zaczął w duchu określać głosem komandor Nagaty. – Faktycznie.
– A Czarna kania? – zapytał Jim, patrząc na ścianę.
Przez chwilę panowała cisza, a potem odpowiedział Aleks.
– Wygląda na to, że lecą za nimi.
– Oddalają się od pierścienia wrót?
– Owszem – potwierdził Aleks z bardzo wyraźną satysfakcją w głosie.
Jim poczuł falę ulgi, ale nie trwała zbyt długo. Od razu zaczął się zastanawiać nad sposobami, na jakie mogła to być pułapka. Jeśli Ros za szybko ruszy w stronę pierścienia, ściągnie to na nich uwagę. Nawet jeśli zdołają umknąć Czarnej kani, kolejna lakońska jednostka może ryzykować, czając się w przestrzeni wrót, gotowa na przechwycenie jednostek uciekających z układu.
– Czemu uciekają? – zapytała Teresa. – Chyba nie spodziewają się, że uda im się wymknąć, prawda? Bo to byłoby głupie.
– Nie próbują uratować statku – wyjaśnił Amos. Mówił takim samym cierpliwym, niemal filozoficznym tonem, jakiego używał podczas wyjaśniania, jak wykonać dobry spaw w nieważkości albo sprawdzić uszczelkę rury. Był to głos nauczyciela przeprowadzającego ucznia przez lekcję dotyczącą sposobu działania świata. – Cokolwiek mieli na tym statku, co wkurzyłoby Lakonię, nie zdołaliby tego ukryć. Nie w układzie tak mało zaludnionym jak ten. Nie ma też mowy, żeby wymknęli się, zmieniając transponder, więc ich statek już przepadł. Stacja handlowa jest na tyle duża, że może im się udać wyprowadzić załogę i rozmieścić ją potajemnie na innych jednostkach, albo udawać, że cały czas byli na stacji.
– Uciekają tam, gdzie mogą się ukryć – powiedziała Teresa.
– A im większą będą mieli przewagę na starcie, tym większa szansa, że uda im się ukryć – potwierdził Amos.
To mogliśmy być my, pomyślał Jim. Gdyby Czarna kania uznała, że wyglądamy trochę bardziej podejrzanie od Nietrwałego zbioru, to my poświęcalibyśmy Rosa w nadziei, że uda się nam gdzieś schować.
Tylko że to nie było prawdą. W układzie Kronosa ani nigdzie indziej nie było takiego miejsca, którego Lakonia by nie przeszukała. Ich największą szansą było ukrywanie się na widoku, bo plan B oznaczał przemoc.
Nie sądził, żeby powiedział coś na głos albo żeby wydał jakiś dźwięk zdradzający jego wewnętrzny niepokój, ale może to zrobił, bo Teresa popatrzyła na niego z wyrazem twarzy gdzieś w pół drogi między irytacją a współczuciem.
– Wiesz, że nie pozwolę im was skrzywdzić.
– Wiem, że spróbujesz – odparł Jim.
– Wciąż jestem córką wysokiego konsula – przypomniała. – I w przeszłości wyciągałam was z kłopotów.
– Nie zamierzam polegać na tej sztuczce. – Jim odpowiedział ostrzej, niż zamierzał.
Piżmak poruszyła się i dźwignęła na nogi, po czym z niepokojem popatrzyła na Jima, Teresę i z powrotem. Spojrzenie Teresy stwardniało.
– Wydaje mi się, że kapitan chce powiedzieć, że użycie ciebie jako tarczy nie jest czymś, co mu wewnętrznie odpowiada – wtrącił się Amos. – Nie, że ty byś tego nie zrobiła, bo już tak było. Ale ludzie z palcem na spuście tej broni? Nie znamy ich, mogą nie być bardzo solidni, i im mniej będziemy musieli na nich polegać, tym lepiej.
Teresa nadal marszczyła czoło, ale słabiej.
– Tak – potwierdził Jim. – To było dużo bardziej elokwentne.
– Czasami mi to wychodzi – stwierdził Amos, i mógł to być żart, ale nie musiał. – Mamy przygotować statek do szybkiego startu? Masy odrzutowej wystarczy nam na przyzwoity ciąg.
– Myślałem, że potrzebujemy peletek paliwowych.
– Potrzebujemy, ale możemy je zużyć na wydostanie się z Kronosa, dodać wodę do listy zakupów i uznać, że jest w porządku. Tak naprawdę czynnikiem ograniczającym będą wymienniki.
Myśli ciągnęły mocniej od ciążenia. Włączyć silnik, skierować dziób w stronę pierścienia wrót i wynieść się stąd w cholerę, zanim wróg zdoła ich złapać. Jim świadomym wysiłkiem poluzował dłonie zaciśnięte na bańkach.
– Naomi. Co o tym myślisz?
Chwila ciszy.
– Przepraszam, nie słuchałam. Jak brzmiało pytanie?
– Czy powinniśmy przygotować Rosa do szalonej ucieczki stąd? Moglibyśmy zwiać, gdy tylko Czarna kania trochę bardziej się rozpędzi.
– Nie – odpowiedziała, czego się spodziewał. – Nie zidentyfikowali nas, ale jeśli ruszymy za szybko, nabiorą podejrzeń. Lepiej wyglądać na zwykłych gapiów. Aleks? Wykreśl lot na spotkanie z Białym dębem. To ten duży lodowcowiec przy drugim gazowym olbrzymie.
– Mam go – potwierdził Aleks.
Amos poruszył się na ławce.
– Kapitanie?
– Wszystko w porządku.
– Jeśli będziemy musieli uciekać, uciekniemy – odezwała się Naomi.
Zawsze musimy uciekać. Już nigdy nie odpocznę, pomyślał Jim. Ale uznał, że nie warto tego mówić na głos.
Tanaka
Aliana wcisnęła przycisk na waporyzatorze i zaciągnęła się głęboko.
Mgiełka smakowała wanilią i wypełniła jej płuca jak miękka ciepła chmura. Nikotyna i tetrahydrokannabinol zmieszane z odrobiną czegoś bardziej egzotycznego. Czegoś, co zmieniało senność THC na bardzo jaskrawą świadomość otoczenia. Zasłony w oknach były zaciągnięte, ale światło na ich brzegach zmieniało drobinki kurzu w tęczę iskier. Poruszyła jedną nogą, a jedwabne okrycie pogłaskało ją niczym tysiąc maleńkich kochanków.
Tristan spał obok niej, z muskularnymi pośladkami przyciśniętymi do jej biodra. Pochrapywał łagodnie, czasami drgając przy tym i wzdychając. Aliana zdawała sobie sprawę, że uznaje dźwięk za uroczy i słodki, bo była na haju i krótko po seksie. Gdy tylko chrapanie zacznie ją irytować, Tristan przestanie być tu mile widziany.
Według niej były tylko dwa sposoby na prosperowanie w sztywnym, autorytarnym reżimie. Pierwszy, po który sięgała większość ludzi, polegał na staniu się tym, czego oczekiwała od nich władza. Mars chciał lojalnych żołnierzy, więc produkowali ich, jakby drukowali części do maszyn. Wiedziała, bo była dość stara, by być jedną z nich. Widziała, jak jej kohorta próbowała wydusić lub wymęczyć ze zbiorowych dusz wszystko, co nie było dostatecznie marsjańskie, i czasami im się to udawało.
Drugi sposób przetrwania polegał na posiadaniu tajemnic. Cieszeniu się z władzy wyglądania na kogoś, podczas gdy naprawdę było się kimś innym. I staniu się w tym dobrą. Było to rodzajem perwersji seksualnej, nawet gdy nie wiązało się z pieprzeniem z młodszymi oficerami. Dreszczyk świadomości, że jedno niewłaściwe słowo lub nieoczekiwana pomyłka mogły doprowadzić do kuli w tył głowy, był dla niej ważniejszy od faktycznego seksu.
Liberalne, otwarte społeczeństwo, w którym mogłaby robić to samo bez obawy o konsekwencje, doprowadziłoby ją do szaleństwa. Od samego początku uwielbiała bycie częścią lakońskiego eksperymentu, ponieważ wizja Duarte – najpierw najcięższa zbrodnia przeciwko Marsowi, potem utrzymujące się nieustanne zagrożenie – podsycała jej perwersje. Nie czuła z tego powodu wstydu. Wiedziała, kim jest.
– Obudź się – powiedziała, naciskając palcami plecy młodego mężczyzny.
– Śpię – wymamrotał Tristan.
– Wiem. A teraz się obudź. – Znowu go dźgnęła. Spędzała dziesięć godzin tygodniowo na boksie i zapasach. Gdy usztywniła palce, robiły się jak stalowe pręty.
– Do diaska – rzucił Tristan, a potem przetoczył się na drugi bok. Posłał jej rozespany uśmiech. Jego zmierzwione blond włosy i gładko ogolona twarz z głębokimi dołeczkami nadawały mu wygląd cherubina z klasycznego obrazu. Jednego z putto Rafaela.
Aliana jeszcze raz zaciągnęła się dymem z waporyzatora i podsunęła go mężczyźnie. Pokręcił głową.
– Czemu mnie obudziłaś?
Przeciągnęła się z lubością pod miękką pościelą, z długim ciałem ledwie mieszczącym się na niemałym łóżku.
– Jestem naćpana. Chcę się pieprzyć.
Tristan padł na plecy z teatralnym westchnięciem.
– Prawie nie zostały mi żadne płyny, Allie.
– To idź po szklankę wody, weź tabletkę z solami i wracaj do łóżka.
– Tak jest, pułkowniku – odpowiedział ze śmiechem Tristan.
Śmiech zmienił się w ostry krzyk bólu, gdy przetoczyła się na niego i gwałtownie opadła mu na brzuch, kostkami i stopą zaczepiając się o brzegi łóżka, a dłońmi chwytając jego nadgarstki. Popatrzył na nią z dołu zaskoczony, a potem, sądząc, że to wstęp do seksu, zaczął się opierać. Jego ręce i klatka piersiowa były ładnie umięśnione, ale miękkie, bardziej jak u zdrowego nastolatka niż mężczyzny dobrze po dwudziestce. Jej ręce były szczupłe i żylaste, z mięśniami biegaczki długodystansowej, przez nieustanny wysiłek sprowadzone do samej esencji, mocne jak stalowe sprężyny. Gdy spróbował się poruszyć, z łatwością pchnęła go z powrotem, ściskając dłońmi, aż kości w jego nadgarstkach strzeliły, i krzyknął.
– Allie, ty… – zaczął, ale ścisnęła jeszcze raz i zamilkł. Była zła i wreszcie to zobaczył. Podobało jej się, że się złości. Podobało jej się, że to widzi.
– W tym pokoju jestem Aliana. A ty Tristan – powiedziała powoli, pilnując, by działanie narkotyku nie zniekształciło jej słów. – Za tymi drzwiami jesteś kapralem Reevsem, a ja pułkownik Tanaką. Tych dwóch kwestii nie powinno się mylić.
– Wiem – odpowiedział Tristan. – Tylko żartowałem.
– Żadnego żartowania. Żadnych dowcipów. Żadnych pomyłek. Jeśli popełnisz błąd, jeśli zapomnisz o sztywnej dyscyplinie, która pozwala na istnienie tego tutaj, w najlepszym razie zostanę zwolniona dyscyplinarnie.
– Nigdy bym nie…
– A tobie… – Aliana kontynuowała, jakby się nie odezwał – …nie spodoba się wersja mnie, która wtedy po ciebie przyjdzie.
Patrzyła na Tristana przez chwilę wyzywająco, czekając, aż jego nagły strach zmieni się w zrozumienie. Potem puściła nadgarstki mężczyzny i z powrotem położyła się po swojej stronie łóżka.
– Mnie też przynieś trochę wody, dobrze?
Tristan nie odpowiedział, tylko wstał i wyszedł z pokoju. Aliana przyglądała się mu, ciesząc się z widoku napiętych ud i pośladków oraz łagodnego trójkąta pleców i ramion. Był bardzo, bardzo ładny. Będzie go jej brakować, gdy ich relacja nieuchronnie dobiegnie końca. Zawsze dotąd tak było, to stanowiło element przyjemności.
Po krótkiej chwili Tristan wrócił, niosąc dwie szklanki z wodą. Zatrzymał się przy łóżku z niepewnym wyrazem twarzy. Aliana poklepała pościel obok siebie.
– Przepraszam, że cię skrzywdziłam – powiedziała.
– Nic nie szkodzi – odparł, a potem podał jej szklankę i usiadł. – Przepraszam za mój błąd. Wciąż chcesz się pieprzyć?
– Za chwilę.
Jakiś czas oboje powoli pili wodę.
– Zobaczę cię jeszcze? – zapytał w końcu.
Aliana poczuła satysfakcję z tonu nadziei w jego głosie.
– Tym razem powinnam być na Lakonii trochę dłużej – odpowiedziała. – I chcę się znowu z tobą spotkać. Po prostu musimy bardzo uważać.
– Rozumiem – zapewnił.
Wiedziała, że mówi szczerze. Lubiła, gdy jej zabawki były dużo młodsze i znacząco niższego stopnia. Dzięki temu wszystko stawało się dużo prostsze. Z drugiej strony nie traciła czasu na głupich mężczyzn.
Po ugaszeniu pragnienia ciepło z jej płuc w bardzo przyjemny sposób rozeszło się na brzuch. Położyła dłoń na udzie Tristana.
– Chyba powinniśmy…
Zadzwonił terminal leżący na szafce nocnej. Ustawiła go na nieprzeszkadzanie, co znaczyło, że zdaniem urządzenia połączenie przychodzące było dość ważne, by zignorować jej życzenie. Miała je od dość dawna i dobrze je przeszkoliła, więc pewnie się nie myliło. Podniosła terminal, by sprawdzić połączenie. Dzwoniono z Budynku Rządowego. Odebrała bez obrazu.
– Mówi pułkownik Tanaka.
Tristan zsunął się z łóżka i sięgnął po spodnie.
– Dzień dobry, pani pułkownik. Mówi porucznik Sanchez z działu planowania i logistyki. Za dwie godziny ma pani odprawę w Budynku Rządowym.
– Pierwsze słyszę – odparła, sięgając do szafki nocnej i leków trzeźwiących. – Może mi pan podać temat?
– Przykro mi, pułkowniku, ale nie mam do niego dostępu. Do listy uczestników została pani dodana przez admirała Milana.
Koniec zabawy.
***
Kiedy dotarła do Budynku Rządowego, padał lekki deszcz. Drobne kropelki sprawiały, że chodnik był ciemny i lśniący. Niska góra tuż za terenem kompleksu wyglądała jak coś z antycznych drzeworytów ukiyo-e. Yoshitoshi albo Hiroshige. Czekał na nią attaché z dyrektoriatu naukowego z parasolką i kubkiem kawy. Nie przyjęła ani jednego, ani drugiego.
Tanaka znała rozkład Budynku Rządowego. Większość zadań wykonywała w terenie, ale miała dość znajomych i powiązań zawodowych pośród najwyższych rang władzy, by często odwiedzać to miejsce podczas pobytów w stolicy. Nie była tu od czasu oblężenia Lakonii, zniszczenia platform konstrukcyjnych i może porwania, może autoemancypacji Teresy Duarte. Fizycznie wiele się tu nie zmieniło. Lany beton był równie mocny jak zawsze, cięte kwiaty w wazonach równie świeże. Strażnicy w odprasowanych na kant mundurach byli pewni i spokojni. A jednak wszystko wydawało się kruche.
Attaché zaprowadził ją do biura, w którym już bywała. Żółte ściany z lokalnego drewna z niebieskim herbem Lakonii, do tego dwie skromne sofy. Admirał Milan – pełniący obowiązki naczelnego dowódcy podczas odosobnienia wysokiego konsula i pod nieobecność admirała Trejo, przebywającego w układzie Sol – siedział przy wielkim biurku. Był masywnym mężczyzną, z szeroką twarzą i krótko ściętymi siwiejącymi włosami. A przy tym twardym starym marynarzem z Marsa, nieznoszącym bzdur i łatwo wybuchającym gniewem. Tanaka niezwykle go lubiła.
Przy jednej z sof stał porucznik z insygniami wywiadu na standardowym niebieskim mundurze lakońskiej floty, a obok niego siedział doktor Ochida z dyrektoriatu naukowego, ze splecionymi palcami dłoni spoczywających na kolanie. Przez chwilę panowała niezręczna cisza.
Pierwszy odezwał się admirał Milan.
– Trochę nam się tu przeciągnęło, pułkowniku. Proszę usiąść, zaraz skończymy.
– Tak, sir – odpowiedziała Tanaka i usiadła na drugiej sofie.
Admirał popatrzył na stojącego porucznika – Rossifa, sądząc po plakietce na mundurze – i machnął palcem w powietrzu. „Mów dalej”.
– Układ Gedara. Populacja trochę poniżej dwustu tysięcy. Duże ilości surowców rozszczepialnych w górnych warstwach skorupy, więc już od kilku lat próbowali rozkręcić głębokie wydobycie. Rolnictwo istnieje, ale są jeszcze o dziesięć lat od samowystarczalności.
– A ingerencja? – zapytał Milan.
– Dwadzieścia trzy minuty, jedenaście sekund – odpowiedział Rossif. – Całkowita utrata świadomości. Trochę przypadkowych ofiar śmiertelnych, nieco uszkodzeń infrastruktury. Głównie ludzie rozbijający pojazdy lub spadający z różnych rzeczy. A według rejestrów kilka sekund przed ingerencją przez wrota przeleciały dwa nieplanowane ciężkie frachtowce i oba zaginęły.
Dr Ochida odchrząknął.
– Tym razem wydarzyło się tam coś dziwnego.
– Coś dziwniejszego niż wyłączenie wszystkich mózgów na dwadzieścia minut? – zapytał Milan.
– Tak, admirale – potwierdził Ochida. – Przegląd danych z urządzeń podczas zdarzenia wykazał, że doszło również do innej utraty czasu.
– Proszę wyjaśnić.
– W skrócie: światło leciało szybciej – oświadczył Ochida.
Admirał Milan podrapał się po szyi.
– Czy słowo „wyjaśnić” zmieniło ostatnio znaczenie i nikt mi o tym nie powiedział?
Tanaka stłumiła śmiech.
– Mówiąc w uproszczeniu, prędkość światła jest funkcją podstawowych właściwości wszechświata. Można to nazwać… największą szybkością, z jaką przyczynowość może przemieszczać się w próżni – wyjaśnił Ochida. – Przez dwadzieścia parę minut w układzie Gedara natura czasoprzestrzeni zmieniła się w sposób, który zmienił prędkość światła. Sprawiła, że leciało szybciej. Opóźnienie światła ze statków przy pierścieniu Gedary do planety wynosiło wtedy niecałe czterdzieści minut. Zapisy ze zdarzenia wskazują, że podczas ingerencji ten czas zmniejszył się o prawie cztery tysiące nanosekund.
– Cztery tysiące nanosekund – powtórzył Milan.
– Natura czasoprzestrzeni zmieniła się w tym układzie na dwadzieścia minut – powtórzył Ochida. Wyraźnie czekał na reakcję, której nie otrzymał. Wyglądał na zawiedzionego.
– No cóż – rzucił Mialn. – Zdecydowanie będę musiał się nad tym zastanowić. Dziękuję za raport, poruczniku. Doktorze. Możecie odejść. Pani zostaje, pułkowniku.
– Tak jest, sir – odpowiedziała Tanaka.
Gdy gabinet opustoszał, Milan opadł na oparcie fotela.
– Coś do picia? Mam wodę, kawę, bourbon i jakieś gówniane herbatki ziołowe pite przez obu moich mężów, które smakują jak siano.
– Czy jestem w aktywnej służbie?
– Nie sądzę, żeby musiała się pani przejmować łamaniem zasad, jeśli o tym pani myśli.
– W takim razie bourbon brzmi nieźle, sir – odpowiedziała Tanaka.
Admirał Milan spędził minutę, grzebiąc w biurku, a potem wyciągnął z niego rżniętą kryształową szklaneczkę, wypełnioną na dwa palce dymnobrązowym płynem.
– Pańskie zdrowie – powiedziała Tanaka i wypiła odrobinę.
– No dobrze. – Milan usiadł z podświadomym sapnięciem starego człowieka z mnóstwem zużytych stawów. – Co pani zdaniem znaczy to gówno z prędkością światła?
– Nie mam pojęcia, sir. Jestem od strzelania, nie od nauki.
– I dlatego zawsze panią lubiłem – odpowiedział, a potem odchylił się na fotelu, splatając palce. Tym razem cisza była inna i Tanaka nie miała pewności, co oznacza. – To tak tylko między nami, jak stary marynarz do drugiego… Czy jest coś, co chciałaby mi pani powiedzieć?
Poczuła zastrzyk adrenaliny, ale nie okazała tego. Miała zbyt dużo doświadczenia w oszukiwaniu.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
Przekrzywił głowę i westchnął.
– Ja też nie. Cała ta sprawa jest dla mnie cholernie tajemnicza. A nie jestem już tak dobry w przełykaniu ciekawości, jak byłem za młodu.
– Wciąż szczerze nie mam pojęcia, o czym rozmawiamy. Czy ktoś miał mi powiedzieć, czemu mnie pan do siebie wezwał?
– To nie ja panią wezwałem. Zrobił to Trejo, każąc mi odwalić na pani rzecz trochę papierkowej roboty.
Wyciągnął z szuflady czerwoną tekturową teczkę ze srebrną wstążką i podał ją jej. Wydawała się tak nie na miejscu, że Tanaka poczuła się, jakby wręczono jej glinianą tabliczkę. Szybko wypiła resztę bourbona i wzięła teczkę. Była lżejsza, niż się spodziewała, a wstążka łatwo się rozwiązała. Wewnątrz zobaczyła arkusz pergaminu z trzema warstwami zabezpieczeń, z obwodami weryfikacyjnymi odcinającymi się jak koronka. Było tam jej zdjęcie, profil, imię i nazwisko, stopień oraz numery identyfikacyjne. Oraz krótki akapit z lakońskiego dyrektoriatu wywiadu, przydzielający jej status Omega na osobiste polecenie biura wysokiego konsula.
Nie byłaby bardziej zaskoczona, gdyby zobaczyła odciętą głowę.
– To… – zaczęła.
– To nie żart. Admirał Trejo polecił, by przekazać pani klucze do królestwa. Ma pani władzę odwołać lub zmienić wszystkie prowadzone działania. Ma pani dostęp do wszystkich informacji, niezależnie od ich klasyfikacji bezpieczeństwa. Wolność od potępienia i zarzutów na czas tego przydziału. Słodki zestaw. Naprawdę twierdzi pani, że nie wie, o co tu chodzi?
– Zakładam, że mam jakieś zadanie?
– Zapewne, ale nie mam upoważnienia, by je poznać. Proszę zostać na miejscu, sam trafię do wyjścia.
Gdy admirał Milan zamknął za sobą drzwi, system biurowy zaczął odtwarzać na ekranie ściennym nagraną wiadomość. Pojawił się tam admirał Trejo. Znała go chyba najdłużej ze wszystkich żyjących. Jego oczy wciąż miały niezwykłą zieloną barwę, choć teraz pod nimi pojawiły się sińce. Włosy mu rzedły, a skóra nabrała niezdrowego, woskowatego wyglądu. Sprawiał wrażenie udręczonego.
– Pułkownik Tanaka – zaczął. – Zwracam się do pani z misją o kluczowym zadaniu dla imperium. W tej chwili mam przerwę od dużego przyśpieszenia w locie z układu Sol i gdyby mogło to poczekać do mojego powrotu na Lakonię, przedstawiłbym pani sprawę osobiście. Niestety nie może, więc będzie musiało wystarczyć nagranie.
Popatrzyła na swoją szklaneczkę po bourbonie. Była pusta, a butelka stała ledwie metr dalej, ale nagle straciła wszelką ochotę na alkohol. Poczuła, jak wyostrza się jej uwaga.
– Jestem pewien, że podobnie jak wszyscy inni w imperium zastanawia się pani, co właściwie wysoki konsul robi w swoim odosobnieniu. Jak prowadzi walkę przeciwko siłom, które grożą nam z wnętrza wrót. Wiem, że pojawiły się spekulacje sugerujące, że został w jakiś sposób ranny lub obezwładniony. Zatem całkiem szczerze muszę pani wyznać, że gdy odlatywałem do układu Sol, wysoki konsul był śliniącym się kretynem z uszkodzonym mózgiem, który nie potrafił samodzielnie jeść ani podetrzeć sobie tyłka. Jest w takim stanie od czasu ataku, który zniszczył Cyklona i stację Medyna.
Tanaka głęboko wciągnęła powietrze i wypuściła je przez zęby.
– Doktor Cortazar znacząco zmienił biologię wysokiego konsula, stosując zmodyfikowane technologie protomolekuły. Dało to wysokiemu konsulowi pewne… zdolności, które nie zostały w pełni udokumentowane ani zbadane przed śmiercią doktora Cortazara. Którego zresztą zabił sam Duarte. Machnął ręką i rozmazał szalonego gnoja po połowie pokoju. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. W tej chwili jedyne osoby, które o tym wiedzą, to pani, ja, doktor Okoye z dyrektoriatu naukowego oraz Teresa Duarte, która uciekła z siłami szturmowymi podziemia po tym, jak zniszczyli nasze doki. Czyli zapewne wiedzą wszyscy pieprzeni wrogowie. Przy takich informacjach wprowadzających zrozumie pani, jak wielkie poczułem zmieszanie, gdy wysoki konsul pojawił się osiemdziesiąt… osiemdziesiąt pięć godzin temu w moim biurze w układzie Sol. Nie zarejestrowały go żadne czujniki, nie wszedł w interakcję z żadnym obiektem fizycznym ani nie zostawił żadnych dowodów swojej obecności, które mogłyby zostać zweryfikowane przez zewnętrznego obserwatora. Ale był tu. I zanim radośnie pogrąży się pani w teorii załamania nerwowego Antona Trejo, są na to pewne zewnętrzne dowody. Nie tylko tu, w układzie Sol. Krótko po tym, gdy doświadczyłem tego, co opisałem, Duarte zniknął z Budynku Rządowego. Ale nie mam na myśli rozpłynięcia się w powietrzu: włożył spodnie i czystą koszulę, wypił filiżankę herbaty i porozmawiał uprzejmie ze swoim pokojowym, a potem wyszedł z budynku. Od tamtej pory teren przeszukiwany jest przez wszystkie posiadane przez nas czujniki planetarne. Żaden go nie wykrył. Mamy ponad tysiąc skolonizowanych układów zastanawiających się, czy zostało coś z naszego rządu. Mamy pozawymiarowych wrogów szukających eksperymentalnie sposobu na hurtowe zabicie nas. A ja jestem przekonany, że odpowiedzią na oba te problemy jest Winston Duarte albo cokolwiek, w co się teraz zmienił. Znam panią od bardzo dawna i ufam pani. Pani zadanie to odszukanie go i sprowadzenie z powrotem. Słyszała pani o czystej karcie, ale daję słowo, że nigdy jeszcze nie widziała pani strony tak lśniąco białej. Nie obchodzi mnie, jaki będzie koszt – w pieniądzach, sprzęcie lub ludzkim życiu – o ile tylko sprowadzi pani Winstona Duarte z miejsca, w którym teraz przebywa. Jeśli nie zechce wrócić, proszę go ładnie poprosić, ale to może się zakończyć wyłącznie jego powrotem. Dobrych łowów, pułkowniku!
Wiadomość się zakończyła. Tanaka odchyliła się na sofie, wyciągając ręce na boki jak ptak rozkładający skrzydła. Jej umysł już pracował. Dziwność tego wszystkiego, szokująca prawda, potencjalne zagrożenie. Miała w sobie to wszystko. Czuła to. Jednak towarzyszył temu też spokój zadania do wykonania i przyjemność – głębsza, niż mogła się spodziewać – z otrzymanej właśnie władzy.
Cicho otworzyły się drzwi i do środka wrócił admirał Milan.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
Tanaka się roześmiała.
– Zdecydowanie nie.
Naomi
Odczekali dość długo, by Czarna kania znalazła się na tle daleko od pierścienia wrót, by lot na przechwycenie stał się bardzo trudny, jeśli nie niemożliwy. Potem poczekali jeszcze trochę, żeby nie wyglądać podejrzanie przez rozpoczęcie lotu do przejścia w pierwszej możliwej chwili. A potem Naomi nie mogła już znieść dalszego czekania.
Trzy godziny później lakońska fregata trafiła w nich wiązką kierunkową, bardzo urzędowym językiem i w ostrym tonie domagając się informacji na temat tego, kim są i gdzie się wybierają.
– Tu Vincent Soo, niezależna fregata na kontrakcie dla spółki Atmosphare z Ziemi. Przewozimy próbki rudy na potrzeby kontroli jakości. Załączamy publiczne kontrakty i pozwolenia. Wiadomość będzie powtarzana.
Głos został zsyntetyzowany z próbek dziesięciu mężczyzn i zmiksowany przez Rosa, więc nawet gdyby Lakończycy odkryli, że jest fałszywy, nie byliby w stanie prześledzić wzoru głosu do żadnego fizycznego człowieka. Vincent Soo był prawdziwym statkiem o sygnaturze napędu i sylwetce zbliżonej do obecnej, zmodyfikowanej wersji Rosa, choć dotąd nie pracował poza układem Sol. Dołączone kontrakty po sprawdzeniu okażą się prawdziwe, chyba żeby ktoś zaczął grzebać naprawdę głęboko. Była to maska tak wiarygodna, jaką tylko Naomi zdołała stworzyć.
– Nie odpowiadają – poinformował Aleks.
Oboje siedzieli na mostku. Oświetlenie było przygaszone, choć zauważyła, że Aleks zaczął ustawiać poziom przygaszenia mniejszy, niż kiedy oboje mieli młodsze oczy.
– To może być dobry albo zły znak – skomentowała Naomi.
– Jasne, ale wolałbym wiedzieć, który to tym razem.
– Jeśli zaczną nas gonić, strzelając, to zły.
– No tak – przytaknął Aleks. – To ma sens. Po prostu wolałbym, żeby powiedzieli „Hej, postanowiliśmy was nie gonić i nie zabijać”. Tak z uprzejmości.
– Przy obecnej odległości będziemy mieć mnóstwo czasu na obserwowanie, jak kierują na nas swoje lufy. Niczego nie przegapisz.
– Cóż, Bogu dzięki.
Z każdą minutą, podczas której Czarna kania nie odpowiadała i nie odwracała silnika w pościgu, Naomi czuła, jak przygasa strach przed schwytaniem i zniszczeniem, a rośnie ten przed przejściem. Trudno było uwierzyć, że był taki czas, gdy jej życie nie toczyło się od jednej traumy do drugiej, jak podczas spaceru po płytach chodnikowych w ozdobnym ogrodzie. Były całe dziesięciolecia, podczas których przejście przez pierścienie wrót nie wiązało się z niczym bardziej nieprzyjemnym niż lekkie zawroty głowy. Owszem, w przypadku dużego natężenia ruchu statek mógł przepaść, znikając cicho z istnienia na rzecz jakiegoś nieznanego miejsca lub jego braku. Była to jednak taka sama skala zagrożenia jak cokolwiek innego. Mogli trafić na mikrometeor, który zniszczy silnik. Butelka magnetyczna mogła wysiąść i rozlać reakcję fuzyjną na cały kadłub statku. Mogła dostać udaru.
Kiedyś istniały przepisy regulujące zasady działania wrót.
Opracowane przez ludzi reguły przepuszczania statków. Nieludzkie zasady określające, ile materii i energii mogło przenieść się przez nie w określonym przedziale czasu bez rozgniewania mrocznych, pożerających statki bogów.
Teraz wszystko przepadło.
– Jak myślisz, ile statków nas szuka? – zapytał Aleks.
– Pytasz o to, ile w ogóle mają statków, czy ile przydzielili do grup, których zadaniem jest znalezienie nas?
Aleks zamilkł, a po jakimś czasie klasnął cicho językiem o podniebienie.
– Pewnie nie spodoba mi się żadna z tych odpowiedzi, prawda?
– Ile jeszcze, zanim dolecimy do wrót?
– Jeśli nie wyhamuję przed przejściem, to około osiemnastu godzin.
Naomi odpięła się od pryczy przeciążeniowej i wstała. Naparł na nią pokład z ciążeniem ciągu nieco ponad pół g.
– Idę trochę odpocząć. Zawołaj mnie, jeśli ktoś postanowi nas zabić.
– Zrobi się – rzucił Aleks, gdy ruszała do windy. – Jak Jim? – zapytał po chwili.
Naomi się obejrzała. Ekran podświetlał twarz Aleksa na niebiesko. Rzadka biała szczecina włosów z boku i tyłu jego głowy przypomniała jej zdjęcia śniegu na żyznej glebie, a łagodność spojrzenia zdradziła, że tak naprawdę to wcale nie było pytanie.
– Tak, wiem – powiedziała. – Ale co mogę zrobić?
Zjechała na pokład załogowy, słuchając uspokajającego nucenia otaczającego ją statku. Po tak wielu latach bliskiego towarzystwa z Rosem potrafiła ocenić stan zdrowia jednostki po jej dźwiękach. Nawet gdyby nie wiedziała jeszcze, że napęd nie jest idealnie nastrojony, wykryłaby to na podstawie sposobu, w jaki wibrował i stukał pokład.
Kiedy Jim został złapany i uwięziony na Lakonii, opłakiwała go. Opłakiwała wersję siebie, która miała go przy boku. Gdy wbrew wszystkiemu wrócił, tak naprawdę nie była na to gotowa. To było coś, na co nie pozwoliła sobie mieć nadziei, i nie zastanawiała się zbytnio, jak może to wyglądać.
Pryczę przerobiono dla dwojga, by mogli w niej spać razem. Przy długich lotach z dużym przyśpieszeniem jedno z nich mogło przenieść się do którejś z wolnych kabin lub – znacznie częściej – na pryczę na mostku. Podwójną pryczę przygotowano nie tyle z myślą o optymalnym działaniu, ile o jakości życia. Przyjemności budzenia się przy czyimś boku. Intymności obserwowania, jak zasypia, czucia oddechu drugiej osoby. Sięgającej poziomu komórkowego świadomości, że nie jest się samemu.
Kiedy weszła do kabiny, Jim spał. Wciąż wyglądał na chudszego, niż zapamiętała go z czasów przed uwięzieniem. Przed swoją ucieczką na wygnanie. Może był to tylko efekt bardziej siwych włosów, ale skóra jego powiek wydawała się ciemniejsza niż wcześniej, jakby został pobity. Nawet we śnie jego ciało miało w sobie jakąś sztywność, jakby spinał się w oczekiwaniu na atak.
Przekonywała się, że dochodzi do siebie, i prawdopodobnie było to prawdą. Czuła, jak mijające dni i tygodnie zmieniają także ją. Powoli pozwalała sobie coraz bardziej wkraczać w przestrzeń, do której nie miała dostępu, kiedy byli z dala od siebie. Było inaczej niż kiedyś. Bobbie odeszła. Nie było już Clarissy. Amos został zmieniony w sposób, od którego mrowiła ją skóra, jeśli pozwoliła sobie za dużo o tym myśleć. I była tu Teresa z psem: na wpół stali pasażerowie, na wpół zagrożenie. Mimo wszystko było to bliższe życia, niż miała prawo oczekiwać. Jakaś wersja zebranej z powrotem rodziny. Czasami dawało jej to komfort, czasami było tylko powodem do nostalgii za tym, co nie wróciło.
Gdyby mogli się zatrzymać, dojść do siebie, rozprężyć… Kto wie, co zdołaliby uratować.
Położyła się przy nim, opierając głowę w zgięciu ramienia. Jim poruszył się, ziewnął i otworzył jedno oko. Jego uśmiech się nie zmienił: był chłopięcy, jasny i zachwycony jej widokiem. Ten czas to dar, pomyślała. I odpowiedziała uśmiechem.
– Cześć, seksowna – przywitał ją Jim. – Co mnie ominęło?
Lata, pomyślała. Ominęły cię całe lata. Uśmiechnęła się, zamiast powiedzieć prawdę.
– Nic kluczowego – odparła.
***
– Naprawdę chciałbym nas zwolnić – rzucił Aleks.
Znajdująca się w kambuzie Naomi wrzucała do recyklera resztki posiłku. Wyłączyli ciąg i szum pompy odsysającej luźne kawałki jedzenia do systemu był niemal równie głośny jak głos Aleksa dobiegający z interkomu. Na ekranie ściennym pierścień wrót Kronosa wisiał na tle bezkresnego pola gwiazd, z dziwną ciemną, splątaną masą na brzegu widoczną tylko dzięki wzmocnieniu przez przyrządy optyczne Rosa. Z każdą sekundą spadał poziom powiększenia. Pierścień miał tysiąc kilometrów średnicy, przejście odliczało w dół od dwunastu minut, ale wciąż byłby niewidoczny gołym okiem.
– Możesz wdepnąć na hamulec, jeśli chcesz – odpowiedziała. – Ale jeśli po drugiej stronie trafimy na jakieś nieprzyjemne towarzystwo, będzie nas łatwiej trafić.
– Chciałbym naładować działo szynowe – zareagował Aleks. – Ale mi nie pozwolisz, więc się uzewnętrzniam.
– Mógłbyś jeszcze raz sprawdzić torpedy i działka.
– Zajęli się tym już Amos i Teresa. Nie chcę sprawiać wrażenia, że im nie ufam.
– Możesz uzbroić ładunki na pancerzu i być gotowy do odstrzelenia płyt maskowania.
Aleks milczał przez czas potrzebny na jeden powolny oddech. Siedzący przy stole Jim posłał jej gest kciuka skierowanego w górę.
– Tak, zrobię to – powiedział w końcu Aleks. – Ale naprawdę chciałbym mieć działo szynowe.
– Po drugiej stronie możesz je ładować, ile tylko chcesz – zgodziła się Naomi.
– Obiecanki cacanki. – Kliknięcie oznajmiło rozłączenie się Aleksa.
Powiększenie obrazu pierścienia wrót wciąż spadało. Naomi wywołała małe dodatkowe okno z widokiem z tyłu. Szum od smugi odrzutu sprawiał, że obraz był rozmyty, ziarnisty i jedynie przybliżony, ale i tak widziała, że Czarna kania nie próbowała ich gonić.
– Nie widzę przekaźnika – zauważył Jim. – Wysadzili nasz, ale nie wygląda na to, żeby zostawili własny.
– Tak, zauważyłam. Nie martwią się koordynacją z kimś po drugiej stronie. Czyli jest szansa, że nie lecimy prosto w pułapkę.
– Hura!
Zostało jeszcze dziesięć minut.
– Gotowy? – zapytała Naomi. W odpowiedzi Jim złapał uchwyt na ścianie i pchnął się w stronę centralnej windy. Naomi otworzyła połączenie do Amosa. – Zajmujemy stanowiska na mostku. Nie żebyśmy się spodziewali jakichś kłopotów, ale jeśli się pojawią…
– Słyszę, szefowo. Pies siedzi już w transporterze. Na wypadek gdyby zaczęło trochę rzucać.
„Gdyby zaczęło trochę rzucać” oznaczało „unikanie wrogich pocisków”.
– A Teresa?
Zanim odpowiedział, nastąpiła jedna z dziwnych przerw, jakie często wprowadzał podczas rozmów.
– Przypinamy się w maszynowni. Powiedz, jeśli będziesz czegoś potrzebować.
Naomi zamknęła połączenie i poleciała za Jimem. Winda była na dole szybu, zablokowana do czasu wezwania, więc polecieli przez puste powietrze szybu, aż dotarli na mostek. Zajęli swoje zwykłe miejsca, zapięli pasy, przestawili ekrany na systemy, które mieli wykorzystać, gdyby przejście wrzuciło ich w jakąś niebezpieczną sytuację. Połączenie strachu i rutyny zmieniło wszystko w rodzaj rytuału, jak szorowanie zębów przed snem. Pierścień wisiał w miejscu, ale na obrazie teleskopowym otaczało go teraz mniej gwiazd.
– Gotowi na mostku – oznajmiła Naomi.
– Sterówka – rzucił Aleks.
– Tak – zgłosił się Amos. – U nas w porządku. Rób, co trzeba.
Zegar dotarł do zera. Jim gwałtownie wciągnął powietrze. Wrota mignęły na ziarnistym obrazie z rufy – ta sama struktura, ale teraz już się oddalała. W jednej chwili zgasły wszystkie gwiazdy.
– I przeszliśmy – rzucił Aleks. – Na ile widzę, żadnych zagrożeń, ale, cholerny świat, jest tu zdecydowanie za dużo ludzi. Odwracam nas i wciskam hamulec do czasu, aż wybierzemy jakiś kierunek.
Choć jeszcze mówił, rozległo się ostrzeżenie o ciążeniu ciągu, a po chwili przyprawiającego o zawrót głowy zwrotu powróciły góra i dół. Na plecy Naomi naparł żel pryczy. Zdążyła już wywołać mapę taktyczną.
Przestrzeń wrót – kula, o której wciąż myśleli jako o powolnej strefie, choć ograniczenie prędkości nie obowiązywało tam już, od kiedy Jim i protomolekularne echo detektywa Millera wyłączyli je dziesięciolecia temu – była trochę mniejsza od słońca w układzie Sol. W jej wnętrzu zmieściłoby się milion planet wielkości Ziemi, ale teraz znajdowały się tam tylko pierścienie wrót, w liczbie tysiąca trzystu siedemdziesięciu jeden sztuk, pojedyncza enigmatyczna stacja w samym środku i pięćdziesiąt dwa statki włącznie z Rosem, wszystkie w przelocie. Aleks miał rację, było ich za dużo. To było niebezpieczne.
– Jak myślisz, ile straciliśmy? – zapytał Jim.
Kiedy na niego spojrzała, miał przed sobą ten sam obraz.
– Tylko statki ruchu oporu?
– Nie, myślałem o tym większym „my”. Wszyscy. Lakończycy, ruch oporu. Cywile próbujący po prostu dowieźć zaopatrzenie tam, gdzie jest potrzebne. Jak myślisz, ile straciliśmy?
– Nigdy się nie dowiemy – stwierdziła. – Nikt już tego nie śledzi. Toczy się wojna.
Poleciła Rosowi zidentyfikować statki na podstawie transponderów, sygnatur silników, profili termicznych i sylwetek oraz oznaczenie wszelkich niezgodności i jednostek o znanych powiązaniach z podziemiem albo imperium lakońskim. System okrętu potrzebował trzech sekund na skompilowanie listy z etykietami i interfejsem nawigacyjnym. Naomi zaczęła ją przeglądać. Jednostkami najmocniej związanymi z Lakonią były frachtowiec Osiem zasad Buszido z bazą w Bara Gaon oraz jednostka badawcza dalekiego zasięgu Latający byk, z bazą w Sol, choć należąca do sieci korporacyjnej, która uznała władzę Duarte tuż po poddaniu się przez Ziemię i Marsa. Żadne z nich nie było okrętem bojowym i zdaniem Naomi stali się sojusznikami zwycięzców bardziej z wygody niż z powodu głębokiej wiary w sprawę Lakonii. W każdym razie nie należały do oficjalnych lakońskich struktur.
Jedynym statkiem o znanych powiązaniach z podziemiem był niezależny skoczek skalny z Sol, latający pod nazwą Wredna suka, choć w rejestrze figurował jako Różowe mrugnięcie. Pewnie kryła się w tym jakaś historia, choć Naomi nie była pewna, czy chciała ją poznać.
Znalazła się też jedna butelka z wiadomością.
– Jedna z twoich? – zapytał Jim.
– Mam nadzieję – przyznała Naomi. – Zobaczymy.
Kiedyś sieć łączności ludzkości była czymś stosunkowo sprawnym. W ramach układów gwiezdnych sygnały radiowe były wychwytywane przez wzmacniacze przy pierścieniach wrót, które były dość potężne, by przekrzyczeć interferencje wrót, lub fizycznie przez nie przenikały z przekaźnikami po obu stronach. Znajdująca się w sercu przestrzeni wrót stacja Medyna zajmowała się ich utrzymaniem i monitorowaniem łączności. Przez dekady wiadomość z Ziemi mogła dotrzeć do Bara Gaon i otrzymać odpowiedź w ciągu dnia, nawet jeśli kolejka wiadomości była dość zatłoczona. Jednakże wraz ze zniszczeniem Medyny i powstaniem ruchu oporu te czasy odeszły.
Obecnie tysiąc trzysta światów porozumiewało się za pomocą zmiennej, mieszanej sieci przekaźników statków przewożących wiadomości i zmodyfikowanych torped nazywanych przez nią butelkami. Ta konkretna była dość zaawansowanego typu, skonfigurowana na czekanie, zbieranie skierowanych do niej przychodzących wiadomości od podziemia i przechowywanie ich do czasu aktywacji. System nie był doskonały i była pewna, że po drodze straciła całkiem sporo butelek, ale łatwo było je zweryfikować, trudno podrobić i jeszcze trudniej wyśledzić, o ile w ogóle było to możliwe.
Wywołała sterowanie napędem Epsteina i zmieniła jego pracę w swoiście modulowany sposób. Dla każdego poza butelką zmiany byłyby bez znaczenia, zdecydowanie mieszcząc się w granicach zwykłych fluktuacji silnika, ale dla czujników na powierzchni butelki oznaczały dopasowanie do wzorca.
Faktycznie.
Butelka wyrzuciła z siebie gęstą emisję skompresowanych danych w postaci transmisji szerokopasmowej dostępnej dla wszystkich statków w powolnej strefie. Wiązka kierunkowa oznaczałaby wskazanie palcem, gdyby ktokolwiek wychwycił jej odbicie. Ten pakiet mógł być przeznaczony dla dowolnego z kilkudziesięciu statków, które go usłyszały. A co jakiś czas podziemie ustawiało fałszywe butelki, wprowadzając je do powolnej strefy lub pod wrota, by emitowały fałszywe dane i zaburzały wzorce.
System Rosa wessał transmisję radiową i cicho zajął się jej odszyfrowaniem, podczas gdy na skraju przestrzeni wrót butelka włączyła swój silnik i przemknęła przez jeden z pierścieni. Ruch oporu Naomi wiedział, że należy monitorować ich wybuchy i traktować je jako znak do umieszczenia nowej, gdy będzie to możliwe. Jeśli Lakończycy je widzieli – nawet jeśli wiedzieli, co oznaczają – to i tak nie mogli nic w tej sprawie zrobić.
Wszystko było zorganizowane jak komórki SPZ w większej skali, a zaprojektowała to Naomi. Wreszcie dobre użycie grzechów przeszłości.
– Cóż, mogło pójść dużo gorzej – skomentował Jim. – Pewnie podstawowe pytanie teraz to: „dokąd powinniśmy polecieć?”.
– To będzie zależało od tego, co jest w danych – zauważyła Naomi. – Wolałabym nie spędzać w przestrzeni wrót więcej czasu niż to niezbędne.
– Też wolałbym nie zostać pożarty przez siły spoza czasu i przestrzeni, zanim przyjdzie mój czas. – W jego słowach brzmiały od zawsze znane jej lekkość i humor, ale kryła się za nimi pustka.
Nie nihilizm, pomyślała. Wyczerpanie.
– Jeśli będzie trzeba… – zaczęła. – Zawsze można…
Przerwał jej głos Teresy na ogólnym kanale statku.
– Potrzebuję pomocy. W warsztacie. I to już.
Jim odpiął się, zanim dziewczyna skończyła mówić. Wyparowało z niego całe zmęczenie. Nie czekał na włączenie się windy, po prostu pomknął w dół, korzystając z uchwytów w szybie, jakby schodził po drabinie. Naomi była tuż za nim. Jakaś jej część niemal czuła ulgę, widząc, że znowu poruszał się bez wahania. Jakby złapała przebłysk Jima z dawnych czasów. Nawet jeśli sporo w nim się ukrywało, wciąż był tam w środku.
– Co się dzieje? – zapytał ze sterówki Aleks.
– Coś się dzieje z Amosem – wyjaśniła Teresa. Mówiła spokojnym, lecz napiętym głosem pracownika pogotowia.
– Już idziemy – zapewniła Naomi.
Jim w ogóle nie zareagował. Gdy dotarli do maszynowni, Naomi coś usłyszała.
Głos, głos Amosa, choć bez żadnych słów. To był niski, mokry dźwięk, na wpół warkot, na wpół charczenie. Coś w nim skojarzyło się jej z topieniem. Weszli do warsztatu równo z Jimem.
Teresa siedziała na pokładzie ze skrzyżowanymi nogami i trzymała na podołku dużą, łysą głowę Amosa, który szarpał się i dygotał. Z jego ust wypływała jasna piana, a całkowicie czarne oczy były szeroko otwarte i puste. Powietrze wypełniała przyprawiająca o mdłości woń, metaliczna, a zarazem organiczna.
– Ma atak padaczki – rzucił Jim.
– Czemu? – zapytała Teresa drżącym głosem. – Czemu to się dzieje?
Elvi
– Wyciągnijcie ją – poleciła Elvi. – Kończymy to.
– Nie – zaprotestowała Cara. W jej głosie było słychać wyraźne drżenie, ale mówiła wyraźnie. – Poradzę sobie.