Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Theo Richmond, Anglik o żydowskim rodowodzie, słowo Konin znał tylko ze słyszenia. Tam urodzili się jego rodzice. On postanowił dotrzeć do historii tego miasta i zarazem swojej rodziny...
Książka Theo Richmonda to wyprawa w przeszłość jednego z polskich miast – Konina. Autor wychowywał się w Anglii, dokąd wyemigrowali jego rodzice krótko przed I wojną światową. Pamięć o ich ukochanym mieście okazała się jednak tak silna, że Richmond postanowił wyruszyć na poszukiwanie prawdy o swojej przeszłości.
Rozpoczął poszukiwania dokumentów, map, zachowanych śladów historii. Wyprawa w przeszłość, próba rekonstrukcji najdrobniejszych elementów życia codziennego, swoistej topografii miasta z jego wszystkimi obiektami – rynkiem, synagogą, biblioteką, szkołą publiczną stała się tak frapująca, że z planowanych sześciu miesięcy poświęcił książce aż siedem lat.
W efekcie powstało dzieło zdumiewające, głęboko poruszające, pozwalające czytelnikom poznać obszary historii, o których istnieniu nie mieli pojęcia. Książka obok pochlebnych recenzji krytyków zdobyła wiele prestiżowych nagród, m.in. Heinemann Award Królewskiego Towarzystwa Literatury i Nagrodę za Najlepszą Książkę Faktograficzną kwartalnika „Jewish Quarterly”, a także włoską nagrodę Omegna. Ponadto została uznana przez „The New York Times” za jedną z najlepszych książek 1995 r.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 714
Pamięci moich Rodziców
oraz dla Jonathana,
Sary i Simona
Nie twoją jest rzeczą dokończyć dzieło,
ale i nie wolno ci w nim ustawać.
Sentencje praojców
Ta książka opowiada o mojej powrotnej podróży do miejsca, w którym nigdy nie byłem, o którym nie wiedziałem nic. Może tylko tyle, że było częścią mojej przeszłości, a także z dziwną mocą narzucało się teraźniejszości. Nazwa tego miejsca powracała do mnie przez dzieciństwo i lata dojrzałe, to z oddali, gdy ledwie słyszałem echo jej szeptu, to znowu natrętnie, o ponurej i rozpaczliwie wczesnej godzinie — zawsze bliska, zawsze obecna w zakamarkach podświadomości, nie dająca o sobie zapomnieć. To miejsce nazywa się Konin.
Moi rodzice wychowali się w owym sztetlu, czyli prowincjonalnym polskim miasteczku, przy którym przebiegała wówczas zachodnia granica carskiego imperium. Rodzice wyemigrowali tuż przed pierwszą wojną światową do Anglii, zabierając Konin ze sobą: nie tyle tamtejszy styl życia, ile pamięć o nim. Pod wieloma względami rodzice odstawali od ówczesnych wschodnioeuropejskich imigrantów, osiedlających się w Anglii. Byli indywidualistami, nie dawali się łatwo pomieścić w gotowych szufladkach. Jednak ich korzenie trzymały mocno, nie ukrywali swojej przeszłości ani nie starali się o niej zapomnieć. Wielu krewnych ojca nadal mieszkało w Koninie, stamtąd przybyła do Londynu duża i zwarta rodzina mojej matki. Wszyscy oni podtrzymywali kontakty ze znajomymi z Konina. Założyli Konińskie Towarzystwo Pomocy, by wspierać ubogich Żydów, którzy tam pozostali. Nawet podczas odwiedzin wujów i ciotek — kiedy bawiłem się zabawkami na podłodze, nie zwracając uwagi na rozmowy dorosłych — słyszałem, jak jedno słowo powtarza się nieustannie: Konin, Konin, Konin.
Większą część życia spędziłem w moim rodzinnym Londynie. Tu studiowałem, ożeniłem się, tu wychowałem dzieci. Tu mieszkam od ponad ćwierć wieku, w domu niedaleko Tamizy. A jednak tamto drugie miasto, również położone nad rzeką, zawsze współistniało obok Londynu — niczym nieoficjalne miasto bliźniacze. W jakimś sensie czułem się byłym obywatelem tamtego miasta, wygnańcem. Nie wiedziałem jednak, że pewnego dnia upomni się o mnie i że jego wołanie będzie zbyt silne, żebym mógł mu się oprzeć.
Swoją obecność potwierdziło z posępną mocą już po Szoa (wolę nazywać Holocaust jego hebrajską nazwą), gdy jako uczeń dowiedziałem się, jaki los spotkał moich konińskich krewnych. Nigdy nie poznałem tych osób, które w obozach i gettach spotkała niedająca się opowiedzieć słowami śmierć. Wiedziałem o nich niewiele albo zgoła nic. Prześladowała mnie jednak świadomość, że zostali starci z powierzchni ziemi. Żydowski Konin zniknął. Przyszedł czas, żeby się od niego uwolnić. Ale ja nie byłem w stanie.
Na początku lat sześćdziesiątych grupa konińskich Żydów w Izraelu — a między nimi ocalali z Szoa i pionierzy-weterani z czasów mandatu brytyjskiego — zorganizowała komitet redakcyjny Konińskiej Księgi Pamięci, mającej uczcić pamięć utraconych rodzin i współmieszkańców. Na prośbę ojca podpisałem subskrypcję i przestałem myśleć o całej sprawie.
Komitet redakcyjny, ubogi w fundusze i doświadczenie, zaczął zbierać informacje z różnych stron świata, lecz ciężka praca wydała owoc dopiero po latach. Zdążyłem już zapomnieć o tym przedsięwzięciu, gdy pewnego dnia w 1968 roku listonosz dostarczył mi ciężką paczkę: Konińską Księgę Pamięci. Otworzyłem opasły tom w niebieskiej oprawie. Przy okładce umieszczono składany plan miasta z polskimi nazwami ulic, na których można było połamać sobie język. Wijące się równolegle linie wyznaczały bieg Warty. W pobliżu rzeki zauważyłem prostokąt o nic mi nie mówiącej nazwie „plac Wolności”, w którym domyśliłem się głównego placu miasta. Numery widniejące na planie oznaczały miejsca związane z Żydami, ale nie potrafiłem odczytać legendy. Czarne linie układały się we wzór dla mnie niepojęty, nie rozróżniałem w nim punktów odniesienia ani kierunków. To był plan dla osób, które przy tych ulicach urodziły się i wychowały. Tylko tacy ludzie wśród kresek wypatrzyliby rodzinne domy i podwórka, na których się bawili, synagogę, w której się modlili, i rynki, na których kupowali i sprzedawali. Zrzucając z siebie dziesiątki lat, znowu zobaczyliby siebie, utracone rodziny i przyjaciół — takimi, jakimi byli, zanim zapadły ciemności.
Księga zawierała niemal osiemset stron informacji o historii i geografii miasta, wspomnień, szkiców biograficznych i innych faktów. Nie umiałem jej jednak przeczytać. Z wyjątkiem kilku stron w języku angielskim, była dla mnie równie niedostępna jak rękopisy znad Morza Martwego. Patrząc na strony numerowane od końca, zapisane od prawej do lewej, uznałem, że książkę w całości napisano po hebrajsku. Dopiero później dowiedziałem się, że w istocie większa jej część powstała w jidysz, w którym używa się alfabetu hebrajskiego. Tylko jeden rozdział nie wymagał wyjaśnień ani tłumaczenia: listy nazwisk, zajmujące stronę za stroną, każda z nich otoczona czarną, żałobną ramką.
Przez lata trzymałem tę książkę na półce obok biurka. Co pewien czas ulegałem sile jej przyciągania, sięgałem po nią i oglądałem fotografie: zewnętrzna ściana synagogi, brukowana ulica, kościół z cebulastą kopułą nad drewnianym mostem, wszystko z czasów caratu. Z kart wyglądali dawno zmarli rabini i chasydzi o długich brodach, młodzi żołnierze armii niepodległej Polski, żydowski strażak, amatorskie kółko teatralne, trio mandolinistów, wąsaci dostojnicy, syjonistyczni sportowcy, młodzież na majówce, ciężarówka do gazowania ludzi, Żydzi kopiący własne groby.
Pewnego dnia w styczniu 1987 roku, leniwie przerzucając kartki, natrafiłem znowu na spisy okolone czarną obwódką — dwadzieścia pięć stron zawierających ponad dwa tysiące nazwisk, z których biła mrożąca, chorobliwa moc. Choć z trudem, to jednak potrafiłem odcyfrować nazwiska ofiar. Było to możliwe dzięki paradoksowi w moim wychowaniu (paradoks i Żydzi zawsze jakoś idą w parze). Moi rodzice wolnomyśliciele — matka, która jako dziecku cytowała mi wolteriańską refutację istnienia Boga, ojciec, który uznawał (wówczas) judaizm za przeszkodę w osiągnięciu zbawienia — posyłali mnie każdego niedzielnego poranka do religijnej szkoły, czyli chederu, gdzie wpojono mi zupełnie elementarną umiejętność czytania po hebrajsku, choć połączoną z brakiem zrozumienia choćby jednego słowa w czytanym tekście.
Dlatego właśnie mogłem brnąć po omacku przez alfabetycznie ułożoną listę umarłych, aż dotarłem do hebrajskiej litery resz i odnalazłem nazwisko „Ryczke”, bo tak nazywał się mój ojciec przed zmianą nazwiska na bardziej angielsko brzmiące Richmond. Nazwisko powtarzało się raz za razem: RYCZKE, Dawid (mój dziadek), RYCZKE, Gitl (jego żona), RYCZKE, Abram (stryj), RYCZKE, Chana (szwagierka), RYCZKE, Icek Hirsz (stryj), RYCZKE, Szymszon (stryj), RYCZKE, Lejb (stryj)... — a z nimi liczni inni członkowie klanu Ryczków z Konina. Uważnie wpatrywałem się w hebrajską transliterację słowa RYCZKE: . Czy te starożytne, orientalne znaki odnosiły się w jakiś sposób do mnie? Co łączyło je z moim światem, z moim obecnym życiem?
Przewertowałem jeszcze kilka stron, wiedząc, że stoję przed już podjętą za mnie decyzją: będę musiał napisać własną książkę o Żydach i Żydówkach z Konina, w której przeszłość będzie się splatać z teraźniejszością, i zbiegną się dwie rzeki, Tamiza i Warta. Że będę się uczył jidysz, aby odszyfrować treść Księgi Pamięci. Że wyruszę na poszukiwanie społeczności, której już nie ma.
Przyjaciele orzekli, że „poszukuję swoich korzeni”. Odrzucałem tę sugestię, nie tylko dlatego, że „poszukiwanie korzeni” — praktykowane dzisiaj na skalę niemal przemysłową — zaczęło pobrzmiewać wyświechtanym, sentymentalnym tonem, przed którym chciałem się bronić. Również dlatego, że moje poszukiwania najwyraźniej nie wypływały z potrzeby odkrycia tożsamości rasowej. Nie byłem zasymilowany do takiego stopnia, by nie wiedzieć o swoim pochodzeniu, czy też czuć się z jego powodu nieswojo. Jeśli odczuwałem jakieś obawy — czy jest gdzieś Żyd, który nie ma żadnych obaw? — to nie dlatego, żeby niejasny był dla mnie styl życia sztetlu, który pozostawili za sobą moi rodzice. Znałem życie getta z opowiadanych historii i z literatury, ze sztuk, musicali i filmów, nieraz odpacykowanych ckliwą tandetą. Moją ciekawość rozpalała chęć poznania jednego małego zakątka tamtego świata. Nie kusiła mnie szeroka panorama pod tytułem „Żydzi w Polsce”, lecz raczej interesowali mnie Żydzi z jednej określonej gminy, codzienność, którą niegdyś żyła moja rodzina wraz z sąsiadami w tak bliskim mi miasteczku nad Wartą. Pragnąłem zbadać rzeczne brzegi, łąki, sady i lasy. Chciałem poznać samo miasto, każdą ulicę, każdy róg, każdy dom w Koninie, gdzie omal nie urodziłem się ja sam, w Koninie, na który mogłem przecież sam rzucić ostatnie spojrzenie przez szparę w deskach bydlęcego wagonu.
Chciałem skupić się na mieście takim, jakie było niegdyś, jego mieszkańcach, na zasadach i wartościach, które kształtowały ich życie, ich instytucjach, a przede wszystkim na smaku i kolorycie ich codziennego życia. Popychała mnie małomiasteczkowa ciekawość. Pragnąłem poznać tych ludzi tak, żebym umiał rozpoznać ich na ulicy. Jak świętowano ich śluby i opłakiwano ich śmierć? Jakie mieli dzieciństwo? Jak zarabiali na życie i jak spędzali wolny czas? I dziesiątki innych pytań. Chciałem wiedzieć, jaki koniec spotkał gminę i czy pozostało cokolwiek z pięćsetletniej obecności Żydów w miasteczku. Naturalnie czułem też rodzinną ciekawość, zastanawiałem się, czy uda mi się odsłonić nowe fakty dotyczące rodzin moich rodziców i ich życia w Koninie — rodziny Ryczków ze strony ojca i rodziny Sarnów ze strony matki.
Czy kierowałem się wyłącznie ciekawością? Niekoniecznie. Być może liczyłem, że zaspokajając ciekawość, zdołam zarazem, choćby nieporadnie, zachować pamięć o umarłych. Miał to być sposób na zachowanie ich wśród żywych. Chciałem też opowiedzieć własnym dzieciom o ich przodkach, ponieważ podzielam odczucie pisarza, który spisał dzieje swoich rosyjskich antenatów: „Nie da się przewidzieć, co moje dzieci pomyślą o pradziadach z czasów zapylonych gościńców i długich popołudni spędzanych na cienistej werandzie gdzieś na zapadłej rosyjskiej wsi. Chcę jednak, żeby została po mnie oznakowana i oświetlona droga, tak by jak ja mogły wyruszyć przed siebie w ciemność, ale spokojne o to, że znajdą drogę powrotną”[1].
Moja znajomość Pisma Świętego jest nikła, ale mam świadomość niezwykłej wagi nakazu pamiętania, wciąż powracającego zwrotu w hebrajskiej liturgii: le dor wa dor — z pokolenia na pokolenie. Dla Żydów przekazywanie tradycji zawsze równało się pamiętaniu o niej. Od pamięci zależało zachowanie tożsamości etnicznej i praktyk religijnych. Pamiętam, więc jestem. Baal Szem Tow, założyciel chasydyzmu[2], powiedział kiedyś: „Zapomnienie jest wygnaniem, pamięć — ścieżką do zbawienia”. Mając na uwadze historię dwudziestego wieku, sprostowałbym tę maksymę: zapomnienie nie jest wygnaniem, zapomnienie to Ostateczne Rozwiązanie.
Wyruszając w powrotną drogę do Konina, poszukiwałem sposobu na odratowanie przeszłości nie tylko przez szperanie w archiwach, ale i rozmowy z tymi, którzy ocaleli, jeśli tylko kogoś spośród nich udałoby się odnaleźć. Kiedy w końcu ich spotkałem, odkryłem, jak nierozerwalnie byłem związany z nimi i ich miasteczkiem, niekiedy w sposób nieoczekiwany i niezwykły. Wypytując ich o to, co było kiedyś, uświadamiałem sobie stopniowo, że w rozmowie o ich losach nie dojdziemy do punktu, w którym da się nagle tę opowieść uciąć. Zrozumiałem, że poniosą mnie z Konina do chwili obecnej, dowiem się, jak ocalili zdruzgotane życie, wypuścili nowe korzenie, znaleźli nową nadzieję w krajach odległych od miejsca, w którym przyszli na świat: na Brooklynie, w izraelskim kibucu, na Florydzie, londyńskim przedmieściu... Odkryłem, że przysłuchuję się historii o odnowie, nie tylko o unicestwieniu.
[1] Michael Ignatieff, The Russian Album, Londyn 1987, s. 2.
[2] Rabi Izrael Ben Eliezer (ok. 1700-1760), znany jako Baal Szem Tow (Pan Dobrego Imienia).
Moi rodzice pochodzili z Konina. Ja urodziłem się w Londynie. Ich wyprawa w czasach caratu z małego polskiego miasteczka do angielskiej stolicy połączyła i splotła dwa różne światy. Przyjechali bez grosza, nie znali słowa po angielsku. Jako nastoletni imigranci znaleźli się w niezdrowych slumsach wschodniego Londynu, skąd wyrwali się dzięki ciężkiej pracy i sprzyjającym okolicznościom. Zanim przyszedłem na świat, warunki poprawiły się, choć przyszłość nadal nie wyglądała pewnie. Dzieciństwo przeżyłem w przyzwoitej, zielonej dzielnicy na typowym angielskim przedmieściu. Sąsiedzi nie byli Żydami. Nawet jeśli do szkoły chodziły ze mną inne żydowskie dzieci, ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. W domu rozmawialiśmy po angielsku: ojciec stopniowo pozbył się obcej wymowy, aż zaczęto go brać za rodowitego Anglika; matka miała wyraźny akcent polsko-niemiecki ( w młodości spędziła kilka lat w Berlinie).
Jako młoda dziewczyna, matka uczyła się w prywatnej szkole w Koninie, gdzie zaczęła się jej trwająca przez całe życie miłość do języka polskiego. Ojciec chodził do szkoły religijnej mieszczącej się w jednej izbie, gdzie uczono w jidysz, więc polski znał znacznie gorzej. Matka nie umiała oprzeć się pokusie wykazywania językowej wyższości i przy byle okazji przechodziła na polski — kiedy do domu trafił mówiący po polsku gość (który nieodmiennie komplementował jej piękną polszczyznę), kiedy czytała na głos urywki z Mickiewicza czy Sienkiewicza, albo kiedy przypominała sobie młode lata, śpiewając polską piosenkę. W ten sposób się wychowałem — nie znając polskiego, ale potrafiąc go w jednej chwili rozpoznać. Zawsze odczuwałem specjalną więź z tymi niezrozumiałymi dźwiękami, bliskość, której nie znali moi szkolni przyjaciele.
Moje polskie słownictwo było, powiedzmy, cokolwiek ograniczone. Obejmowało dwa zwroty: „dzień dobry, wujku” oraz „która godzina”. Jak nauczyłem się tego pierwszego powitania, nie mam pojęcia. Nie pamiętam z dzieciństwa żadnego wuja, który mówiłby po polsku. „Która godzina?” to polski zwrot, którego matka nie potrafiła się w Anglii oduczyć. Miała prawie dziewięćdziesiąt lat, kiedy siedziałem, trzymając ją za rękę w domu opieki i nieuważnie słuchając jej monologu bez ładu i składu, a ona przeskakiwała na polski, żeby zapytać: „Która godzina?” Odpowiadałem, wracała do angielskiego, a kilka minut później znów: „Która godzina?” Żałuję, że nie nauczyła mnie polskiego w dzieciństwie. Oszczędziłoby mi to frustracji, której dziś doświadczam, kiedy odwiedzam Polskę i nie potrafię bezpośrednio porozumieć się z ludźmi, których chciałbym znać lepiej. Matka i ojciec zapewne chcieli, żebym wyrastał pewny swojej angielskości, nie obciążony emocjonalną więzią z opuszczonym przez nich światem, z przeszłością, którą wspominali z mieszanymi uczuciami.
Niemniej rodzinna więź z Polską istniała i nie dawała się wymazać. Jest więc rzeczą zrozumiałą, że jeszcze zanim skończyłem pisać tę książkę, gorąco pragnąłem zobaczyć ją w polskim wydaniu. Doczekała się przekładów na niemiecki, włoski, holenderski i hebrajski, ale to polskie wydanie ma dla mnie znaczenie szczególne. Chciałbym, żeby przeczytali je współcześni mieszkańcy Konina, już nie prowincjonalnego miasteczka, którzy wiedzą niewiele — może często nic — o roli odegranej przez żydowskich obywateli w historii miasta, o ich bogatej religijnej i świeckiej kulturze, którą podtrzymywali przez stulecia aż do 14 września 1939 roku, kiedy do Konina wmaszerowało niemieckie wojsko. Wiemy, jak skończyła się ta historia.
Oczywiście liczę, że zainteresowanie książką wśród Polaków nie ograniczy się do mieszkańców Konina, tak samo jak, ku mojej wielkiej radości, dotarło w kilku krajach do nie-Żydów, którzy nigdy nie słyszeli o tym mieście, nie mają związków z jego dawną gminą żydowską i niewiele wiedzą o Polsce. Nigdy nie chciałem, żeby moja książka znalazła się w literackim getcie.
Nie miejsce tutaj na zgłębianie politycznego, gospodarczego albo religijnego podłoża stosunków polsko-żydowskich czy antysemityzmu. O tych sprawach wciąż wiele pisze się i dyskutuje, niekiedy z goryczą i uprzedzeniem, a niekiedy — i to przynosi otuchę — czynią to prawi ludzie, którzy z obu stron wypracowują rosnące zrozumienie i pojednanie. Nie ryzykując wywołania sprzeciwu lub urazy, można powiedzieć, że przeszłość Żydów w Polsce to ważna część polskiej historii. Zamierzałem utrwalić przeszłość pojedynczej gminy żydowskiej, niekoniecznie znanej w Polsce czy poza nią, złożonej z paru tysięcy osób. To zapewne skromna kanwa, ale zgadzam się z izraelskim pisarzem Amosem Ozem, który stwierdził: „Dzieło sztuki, im bardziej jest lokalne, tym większą ma szansę stać się uniwersalne”. Nie chcę nazywać własnej książki dziełem sztuki, ale rzeczywiście liczyłem, że moja praca o Koninie stanie się modelem świata polskich Żydów sprzed nazistowskiej eksterminacji.
Wielu Polaków, którzy czytali tę książkę po angielsku, nie szczędziło mi słów zachęty, twierdząc, że chcieliby zobaczyć ją wydaną w ich własnym kraju. Swoją wdzięczność dla nich wyrażam w oddzielnych słowach podziękowania. Na koniec nie mogę nie wspomnieć o wyjątkowym długu wdzięczności wobec tłumacza, Piotra Szymczaka, którego znajomość angielszczyzny nie przestaje mnie zadziwiać, a którego wsparcia, oddania i przyjaźni nie zapomnę nigdy.
Londyn, kwiecień 2001 r.
Świadomość, że Konin istnieje, to jedno, ale jego znajomość, to drugie. Cała moja wiedza ograniczała się do garstki informacji wyniesionych z mimochodem zasłyszanych rozmów rodzinnych:
Konin (na użytek angielskiego czytelnika musiałem wyjaśnić, jak wymawiać tę nazwę): schludne, przyjemne miasteczko niedaleko niemieckiej granicy. Położone nad rzeką z drewnianym mostem. W pobliżu łąki, sady i lasy. Zimą mieszkańcy ślizgali się po zamarzniętej rzece na łyżwach. Latem spacerowali po miejskim parku, gdzie w niedzielne popołudnia grywała niekiedy orkiestra strażacka. W mieście skoszarowane było rosyjskie wojsko, szykowni rotmistrzowie kawalerii pomnażali obroty żydowskich sklepów. Gmina składała się z pobożnych, ale nie fanatycznych Żydów. Przestrzeganie nakazów religijnych łączyło się tu z żywym zainteresowaniem kulturą świecką. Ludność pobliskich miasteczek darzyła szacunkiem gminę konińską, podziwiając tutejszych uczonych Żydów i zazdroszcząc im znakomitej biblioteki. Istniała tu synagoga, bes medresz i kilka małych kongregacji. W żydowskiej dzielnicy znajdował się rynek, na którym skupiało się życie konińskich Żydów.
Nikt nigdy nie opowiedział mi historii, która z pewnością przemówiłaby do mnie w dzieciństwie — legendy o założeniu Konina[3]:
Na polowaniu książę Leszek odłączył się od swojej drużyny i zagubił drogę. Odpoczywał właśnie pod drzewem, kiedy banda leśnych rzezimieszków, zachęcona jego bogatym odzieniem, rzuciła się na księcia, nastając na jego życie. Wtedy dał się słyszeć tętent galopujących koni, na co zbójcy, sądząc, że to powracają książęcy woje, wzięli nogi za pas. Konie okazały się jednak dzikim stadem, zapewne spłoszonym przez jakiegoś drapieżnika. Wdzięczny za ocalenie mu życia, książę postanowił założyć w pobliżu miasto i nazwać je Koninem. Do dzisiaj herbem miasta jest biały koń, wspinający się na tylne nogi.
Atlasy i encyklopedie dostarczyły prozaicznych faktów: otoczony lasami i łąkami, Konin leży 200 kilometrów na zachód od Warszawy, w żyznej dolinie Warty. Płaskie łożysko doliny wraz z szerokim niebem i wijącą się strugą wody stworzyły widok nie ustępujący siedemnastowiecznym pejzażom flamandzkim. Od najdawniejszych czasów Konin leżał w węzłowym punkcie, na przecięciu gościńców biegnących ze wschodu na zachód, od Warszawy do Poznania, i z północy na południe, wzdłuż dawnego Szlaku Bursztynowego, łączącego cesarstwo rzymskie z Morzem Bałtyckim. Wśród pierwszych osadników znaleźli się zapewne przewoźnicy przeprawiający przez rzeczne brody kupców handlujących bursztynem. Klaudiusz Ptolemeusz z Ptolemais na jednej ze swoich map z drugiego wieku naszej ery zaznaczył miejsce zwane Setidavą, niedaleko punktu, w którym obecnie znajduje się Konin. Calissia, pobliskie miasto zaznaczone na tej samej mapie bardziej na południe, to prawie na pewno obecny Kalisz.
Ślady osadnictwa w okolicach Konina sięgają czasów prehistorycznych. We wczesnym średniowieczu kilka kilometrów na zachód od dzisiejszego Konina leżał gród Kaszuba. Zmiana biegu rzeki sprawiła jednak, że gród począł chylić się ku upadkowi. Aby zaradzić potrzebie stworzenia nowej przeprawy, założono ośrodek handlowy, który w przyszłych wiekach miał się stać Koninem. Dzisiejsze miasto — w którym jedna z pierwszych gmin żydowskich w Polsce zapuściła korzenie, rozkwitała, aż w minionym wieku zginęła — ma swoje początki pod koniec wieku trzynastego, kiedy to Konin otrzymał prawa miejskie.
Przeszłość Konina odzwierciedla burzliwą historię samej Polski. W czternastym wieku miasto zniszczyli Krzyżacy; pożar ponownie zmiótł większość domów w wieku piętnastym. W siedemnastym stuleciu ludność zdziesiątkowała epidemia cholery, a napaść szwedzkich najeźdźców na nowo obróciła szmat miasta w ruinę. Po osiemnastowiecznym rozbiorze Konin znalazł się pod panowaniem Prus. W następnym stuleciu po Prusakach rolę najeźdźców przejęli Rosjanie. Oddziały niemieckiego cesarza okupowały miasto w trakcie pierwszej wojny światowej, a Hitlera w czasie drugiej. Gdy w 1939 roku do Konina wkroczyli hitlerowscy żołnierze, miasto liczyło sobie około 12 100 mieszkańców, z czego mniej więcej 2700 stanowili Żydzi.
Konin nie może się poszczycić znakomitymi, wybitnymi synami. Żadnych Koperników, Mickiewiczów, Paderewskich, żadnych słynnych w świecie rabinów, przywódców chasydzkich dworów, żadnych noblistów ani przyszłych izraelskich mężów stanu. Przed drugą wojną światową słowo „Konin” obiło się o uszy niewielu osobom w Polsce, a i dziś, choć miasto wyrosło na spory ośrodek górniczo-przemysłowy, nazwa nie budzi żywszych reakcji ze strony Polaków, nie wspominając o Żydach mieszkających za granicą.
Ale być może jestem niesprawiedliwy względem miasta i ryzykuję ściągnięcie na siebie urażonej dumy jego obecnych mieszkańców, których liczy sobie ponad osiemdziesiąt tysięcy. Przeczesując historię w poszukiwaniu jakiegokolwiek, choćby i nikłego śladu świetności, natknąłem się na żydowskiego karczmarza z dziewiętnastego wieku, Michała Goldwassera, którego wnuk, Barry, kandydował niegdyś do prezydenckiego fotela w Stanach Zjednoczonych (od skromnego publikanina do czołowego republikanina w trzy pokolenia). Cokolwiek wcześniej, bo w wieku czternastym, Kazimierz Wielki, postać otaczana czcią w historii Polski (znany jako przyjaciel Żydów), prawie na pewno zatrzymał się w zamku w Koninie, kiedy odwiedził miasto w 1360 roku. Król Władysław Jagiełło odwiedzał Konin w latach 1403, 1425 i 1433. W dziewiętnastym wieku słynny angielski Żyd, sir Moses Montefiore, podobno nocował tutaj po drodze do Petersburga, dokąd udawał się na audiencję u cara. Artysta malarz o nazwisku Eligiusz Niewiadomski, autor polichromii w katolickim kościele w Koninie, błyskawicznie osiągnął sławę (dziś już przyblakłą), kiedy 16 grudnia 1922 roku dokonał udanego zamachu na pierwszego prezydenta Polski, Gabriela Narutowicza, oskarżanego przez wrogów o konszachty z Żydami[4]. Znacznie sławniejszy polski wojskowy i mąż stanu, marszałek Piłsudski, zaszczycił miasto wizytą w latach dwudziestych. W okresie międzywojennym przez jakiś czas poczytnością cieszyła się Zofia Urbanowska, konińska pisarka[5]. Konin jednak poszczycić się może — bezsprzecznie jedynym w swoim rodzaju — tytułem do sławy: jest nim najstarszy kamień milowy w Polsce, opatrzony łacińską inskrypcją: „Roku wcielenia Pana naszego 1151. Do Kalisza z Kruszwicy tu prawie punkt środkowy, który kazał uczynić komes palatyn Piotr i starannie też przepołowił drogę. Abyś był go pamiętny, racz każdy podróżny modlitwą prosić łaskawego Boga”[6].
Nie godząc się na porzucenie poszukiwań postaci, która dodałaby blasku wizerunkowi Konina, pomyślałem o Napoleonie. Czy mógł tutaj spać cesarz Francuzów? Siedząc jego marszruty, odkryłem, że w 1806 roku, dwa lata po włożeniu na skronie cesarskiej korony, Napoleon obrał trasę na wschód pomiędzy dwoma miastami, która musiała zaprowadzić go do Konina. Według moich wyliczeń, cesarski powóz zadudnił kołami po drewnianym moście po południu 16 grudnia[7]. Ponieważ tego dnia zwycięzca spod Austerlitz zbudził się grubo przed świtem, najpewniej ucinał sobie właśnie drzemkę.
Zbyt długo zwlekałem z wykorzystaniem wspomnień rodziców. Matka zmarła w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat, a ojciec dożył dziewięćdziesiątki, nie brakowało więc okazji do ocalenia choćby części ich konińskich lat. Zawiniłem nie tyle obojętnością, co opieszałością, wynikającą ze złudzenia, że rodzice nigdy nie umrą. Umarli jednak, a zaniedbane wspomnienia z ich młodości w Polsce stały się dla mnie źródłem smutku i wyrzutów sumienia, które pogłębiły się jeszcze w trakcie pisania książki. Miałem tak wiele pytań, na które tylko oni umieli odpowiedzieć.
Dziadek ze strony matki, Simcha Sarna, zmarł w londyńskiej dzielnicy East End w 1933 roku, kiedy byłem jeszcze zupełnym berbeciem. Tylko przez mgłę przypominani go sobie, jak stoi na progu swojego domu przy Sidney Street: niski mężczyzna z przystrzyżoną kozią bródką, spokojny i dystyngowany. Z Konina wyemigrował razem z żoną i gromadką dzieci, tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Choć urodził się w odległym o pięćdziesiąt kilometrów Lubrańcu, Konin pozostał mu bliski, i gdyby nie podupadające interesy w handlu artykułami żelaznymi i ceramiką, zapewne nigdy nie opuściłby miasta, w którym był znaną postacią, szanowaną za skromność i wielką wiedzę talmudyczną.
Wdowa po nim, Ester Rejzl, przeżyła go o wiele lat i zamieszkała z nami w St. Albans, miasteczku w hrabstwie Hertfordshire, dokąd uciekliśmy z pobliskiego Londynu przed niemieckimi bombardowaniami. Babcia była dziarską, dobrotliwą i upartą staruszką; nękał ją artretyzm, ale nie poddawała się cierpieniu. Dzisiaj ogromnie ceniłbym jej towarzystwo i przedstawiałbym ją wszystkim. Ale kiedy jako uczeń usiłowałem wtopić się w nieżydowski świat szkoły podstawowej w małym angielskim miasteczku, publiczne przyznanie się do pokrewieństwa z nią było ostatnią rzeczą, na której mi zależało. Wracając z kolegami ze szkoły, zbaczałem z drogi, widząc po drugiej stronie ulicy drobną, zgarbioną staruszkę o cudzoziemskim wyglądzie, ubraną na czarno i ściskającą torbę na zakupy, którą niemal szorowała po chodniku. Miałem swoje sposoby na unikanie jej, na przykład z udawanym zainteresowaniem wpatrywałem się w sklepową witrynę, dopóki nie minęło mnie babcine odbicie w szybie.
Aby wynagrodzić mi wojenne niedostatki, bube [babcia] wmuszała we mnie niesłychane ilości pożywnych zup. Stawiała przede mną talerz, sama stawała przy stole i uważnie przyglądając się każdej łyżce, znikającej w moich ustach, namawiała, żebym jadł, jadł i jadł. Jak miałem się sprzeciwić? Kiedy odmawiałem trzeciej dokładki jej krupniku czy rosołu, uciekała się w jidysz do ostatecznego szantażu emocjonalnego: ich zol azoj lebn, co znaczy w gruncie rzeczy „zjedz, żebym żyła”. Inaczej mówiąc, odmowa równałaby się życzeniu jej rychłej śmierci. Ani wtedy, ani później — kiedy już dorosłem, znalazłem żonę i doczekałem się dzieci — nigdy nie przyszło mi do głowy, aby zapytać ją o życie w Koninie, w którym od wielu pokoleń mieszkała jej rodzina Festenbergów. Od swych narodzin w 1870 roku bube dorastała, wyszła za mąż i rodziła dzieci w mieście, w którym warunki codziennego życia, a nieraz i nastawienie mieszkańców pozostały prawie niezmienione od średniowiecza.
Moja matka, Berta, urodziła się w Koninie w 1893 roku, a ojciec, Simcha, rok wcześniej w pobliskiej Golinie. Jego rodzina, Ryczkowie, przeprowadzili się o tych kilka kilometrów do Konina, kiedy był jeszcze dzieckiem, i to właśnie Konin uznawał za swoje rodzinne miasto. Rodzice nigdy nie rozmawiali ze mną wiele o tamtejszym życiu — ale chyba nie z obawy przed zarażeniem mnie przeszłością getta, które pozostawili za sobą. Raczej już odnosili wrażenie, że ja, urodzony w Wielkiej Brytanii, nie mówiący w jidysz i nie znający życia East Endu, nie wspominając nawet o żydowskim miasteczku w Polsce, należę do innego świata. Ze mając przed sobą całe swoje życie, ich wspomnienia o dawnej ojczyźnie odbiorę jako coś nieistotnego i nudnego. Mieli słuszność. Ale nie do końca. Przeszłość jest obcą krainą, w której zawsze czułem się jak u siebie w domu.
Jako chłopiec, godzinami penetrowałem sklepy ze starociami. W wieku dwunastu lat wydałem zaoszczędzone kieszonkowe na swoje pierwsze „antyki”: dzbanek z brązu i wiktoriański drzeworyt, przedstawiający Disraelego, żydowskiego premiera Wielkiej Brytanii. Drzeworyt do dzisiaj wisi w moim przedpokoju. Po szkole wędrowałem do miejscowego muzeum, które o tej porze niezmiennie świeciło pustkami. Moje kroki na wyfroterowanym parkiecie mąciły uroczystą ciszę, kiedy mijałem mahoniowe gabloty z osobliwościami, przyglądając się stosom monet, ceramice i artefaktom z wykopaliska pozostałego po rzymskim mieście Verulamium, nad którym zbudowano dzisiejsze St. Albans, oraz odręcznie wykonanym opisom na zawiniętych skrawkach papieru. Niemniej wątpię, by żydowski świat Konina mógł pochłonąć mnie wtedy z równą mocą jak starożytny Rzym. O tym, co działo się wówczas z tamtym światem, nie wiedzieliśmy zupełnie nic. Kiedy ja, angielski uczeń w krótkich spodenkach i w szkolnej czapce, wpatrywałem się oczarowany w szczątki nie istniejącej cywilizacji — konińskich krewnych, a wśród nich moich rówieśników, dosięgała zagłada. Żydowskie gminy, które przez tyle wieków kwitły w Europie Wschodniej, wkrótce miały stać się częścią nie istniejącego świata.
W 1987 roku, gdy rozpocząłem swoje „wykopaliska” na ruinach Konina, uderzyła mnie myśl: czy nie jest za późno? Krucha urna może przetrwać tysiąclecia, ale nie zapisane myśli jej twórcy przepadają na zawsze. Niewielu koninian mogło pozostać przy życiu, a ich skąpe szeregi przez cały czas rzedną. Kiedy pęknie ostatnie ogniwo, rzeczywiście będzie za późno.
Moi dziadkowie po kądzieli, rodzice i wszyscy wujowie z ciotkami, którzy mogliby jeszcze pamiętać młode lata w Polsce, spoczywali na różnych londyńskich cmentarzach. Najpełniejszych informacji potrafiłby udzielić nieżyjący już wuj Jakub, najstarszy z rodzeństwa Sarnów. Wspominał żydowskie życie w Koninie z gorącym uczuciem i rzetelną wiedzą, która przekraczała zwykłe sentymentalne przywiązanie do der liejm [to jest „domu”, czyli dawnej ojczyzny]. Koniński patriotyzm wuja dał o sobie znać przy układaniu napisu nagrobnego dla jego ojca. Niedawno odwiedziłem ten grób na londyńskim przedmieściu. Pod nazwiskiem dziadka wuj kazał wyryć w marmurze hebrajskimi literami dumny napis: „OBYWATEL MIASTA KONINA”.
Brat Jakuba, wuj Eliezer, miłośnik malarstwa, luksusu i dobrej kuchni, również mógłby niemało powiedzieć o życiu Konina, w sposób bardziej beznamiętny i z mniejszym nabożeństwem. Niestety, od kilku lat nie żył, więc znowu się spóźniłem. Tak przynajmniej sądziłem, aż pewnego dnia odebrałem telefon od osoby spokrewnionej z moją rodziną przez małżeństwo, od inteligentnego, przedsiębiorczego człowieka, który usłyszał o moim zamierzeniu. Chciał mi przekazać, że nagrał na taśmę wywiad z wujem Ełiezerem na krótko przed jego śmiercią. Według niego, wuj długo opowiadał o swoim urozmaiconym życiu. Dwie strony jednej z kaset zajęły wspomnienia z Konina — rodzinne szczegóły, impresje z życia sztetlu, sylwetki osób... jednym słowem, opis dorastania w małym miasteczku na początku naszego wieku. Pamiętając przenikliwą inteligencję wuja i jego oko do zabawnych szczegółów, zdałem sobie sprawę, że przypadkowo natrafiłem na skarb, niepowtarzalny rodzinny zapis, niedostępny z żadnego innego źródła. „Tylko nie wysyłaj mi tej kasety — błagałem kuzyna w obawie, że przesyłka zaginie w drodze — sam po nią przyjadę”. Kilka dni później zadzwonił znowu. Ów miły człowiek, pragnąc oszczędzić mi jazdy przez cały Londyn, zadał sobie trud skopiowania kasety, żeby przesłać duplikat. Ale coś nie poszło jak należy. Zamiast skopiować oryginalną taśmę, przez pomyłkę ją skasował — co do słowa. Było mu niewymownie przykro...
Grono mojego wujostwa z rodziny Sarnów było niegdyś bardzo liczne: matka miała ośmioro rodzeństwa. W 1987 roku pozostało tylko troje z nich: Annie, Abie i Asher. Ponieważ mówili po angielsku bez obcego akcentu, brałem ich zawsze za rdzennych londyńczyków. Asher sprostował jednak, że tylko on jeden, najmłodszy w rodzinie, może uważać się za rodowitego Brytyjczyka. Pozostała dwójka przyszła na świat w Koninie, który opuścili jako małe dzieci. Abie nie ma z Konina żadnych wspomnień, Annie tylko jedno: „Miałam może ze trzy lata. Był wieczór i mama niosła mnie na rękach, a ja trzymałam parę nowych butów i byłam strasznie zachwycona, bujałam sobie nimi w powietrzu. Przechodziłyśmy nad jakąś wodą po drewnianym moście”.
Na imię miała Chana Brocha, czyli „łaska i błogosławieństwo” — po angielsku Hannah. Następnie Hannah zamieniła się w Annie. Po tym jak choroba przykuła ją na długie lata do własnego domu, troskliwą opieką otoczył ją mąż. Kiedy w jasny, wiosenny dzień zjawiam się z wizytą, Annie leży skulona na sofie jak chore dziecko. Jednak czerpiąc z jakiegoś tajemniczego źródła energii, zaraz siada, ożywiona i z błyszczącym wzrokiem. Jej mąż Lejbisz jest ubrany w ciemny garnitur i czarną jarmułkę. Nigdy nie widziałem go w innym stroju. Krótką brodę, czarną za czasów mojego dzieciństwa, poznaczyły mu siwe pasma. Urodzony w 1910 roku, Lejbisz niedawno przestał pracować jako szojchet [rytualny rzezak], którym był przez całe życie. Jego dni powszednie wyglądają identycznie: pobudka o piątej, herbata dla siebie i Annie, studiowanie Talmudu, spacerem na poranną modlitwę do synagogi Edgeware w North London, powrót, śniadanie i znowu kilka godzin studiowania. Po obiedzie Lejbisz odwiedza chorych albo zagląda do samotnych i wraca do szulu [synagogi] na wieczorną modlitwę. Tolerancyjny i pokorny, jest najlepszą reklamą judaizmu, z jaką się zetknąłem.
Lejbisz to także rodzinny przekaziciel żałobnych wieści; zawsze pierwszy dowiaduje się o śmierci krewnego albo przyjaciela rodziny i pierwszy przekazuje wieść dalej. Jest strażnikiem rodzinnych mogił, zna numer cmentarnej alejki i kwatery grobu każdego z krewnych zmarłych w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat. W miesiącu elul — tradycyjnej porze odwiedzania grobów najbliższych — wyrusza na coroczną wędrówkę po cmentarzach. Nigdy nie zabraknie go na pogrzebie, nigdy nie zapomni o żadnym jorcajt, czyli rocznicy śmierci. A przy tym nie opuszcza go pogoda i optymizm, śmierć traktuje z fatalistyczną akceptacją. Każde nowe nieszczęście to wola niebios. A kimże on jest, by kwestionować boskie plany?
Z moimi dociekaniami zwracam się do Annie, nie wiedząc, dopóki sama taktownie o tym nie wspomni, że Konin to również rodzinne miasto Lejbisza. Po przyjeździe do Londynu jego rodzina nie miała gdzie się zatrzymać, Sarnowie wzięli ich pod swój dach i tak poznał swoją pierwszą i jedyną dziewczynę. Z Konina wyprowadził się jako trzylatek i nie pamięta już z niego nic. Zastanawia się, co każe mi iść tym tropem: „Kogo obchodzi Konin?”
Proszę go o przysługę: gdybym w trakcie konińskich poszukiwań natrafił na niezrozumiałe religijne prawa albo obyczaje, przez które w żaden sposób nie zdołam przebrnąć, czy mogę zwrócić się o pomoc do niego? Wymownym żydowskim gestem unosi obie dłonie, jakby odpychając tak niemądre pytanie. Przez kolejne lata z wdzięcznością wykorzystuję go jako konsultanta w kwestiach związanych z religią, a on jest mi wdzięczny, bo według żydowskiej tradycji dobroczynności daję mu okazję do spełnienia micwy [dobrego uczynku].
O jeszcze większą przysługę muszę prosić brata mojej matki, wuja Ashera — niedowiarka, religijnego prześmiewcę, kiedyś zapalonego socjalistę, którego omal nie wyrzucono z Free Jewish School, kiedy nie zgodził się oddać honorów narodowemu sztandarowi w trakcie obchodów dawnego Dnia Imperium [24 maja — urodziny królowej Wiktorii]. Człowieka, który odmówił odbycia służby wojskowej z powodów światopoglądowych, stałego bywalca miejscowego pubu, najbardziej oczytanego ze znanych mi ludzi, a do tego obdarzonego błyskotliwym umysłem, który nie przyniósł mu jednak nigdy pieniędzy ani powodzenia. Czy zatem tenże wuj Asher — przez całe lata uważany w rodzinie za czarną owcę — nie zechciałby z czystej dobroci serca podjąć się zadania, o które nie mogę poprosić nikogo innego: przetłumaczyć na angielski napisanych w jidysz fragmentów Konińskiej Księgi Pamięci, kilkuset stron gęsto zadrukowanych hebrajską czcionką? Asher od pięćdziesięciu lat nie widział ani słowa w jidysz, ale dobre serce zwycięża. Dotknięty chroniczną bezsennością, Asher spędzi kilka kolejnych miesięcy, dyktując wstępne tłumaczenie książki na taśmę magnetofonową do drugiej czy trzeciej nad ranem; klnąc przy tym siarczyście, gdy jakiś ustęp zadaje mu ćwieka, opuszczając nudne kawałki, robiąc niezbyt nabożne wtręty, zatrzymując chwilami taśmę, by przeczekać ataki gwałtownego kaszlu (z jednego płuca pozostał mu tylko strzęp), kończąc wreszcie, kiedy na taśmę nagrywają się pierwsze glosy ptaków, co oznacza, że za jego balkonem wstał już świt. Przez następne miesiące otrzymuję kasety w regularnych odstępach, po czym spędzam kolejne miesiące na spisywaniu ich treści. Heroiczne wysiłki Ashera sprawiają, że mogę zająć się badaniem treści Konińskiej Księgi Pamięci: obfitującej w rozbieżności, nieścisłe datowanie, powtórzenia, ale i tak stanowiącej osiągnięcie nakazujące uszanować wydawniczy trud konińskich dziejopisów.
Lektura o Koninie budzi w wuju wspomnienia z czasów, kiedy mieszkał przy Sidney Street. „W jakimś sensie to był dalszy ciąg życia w Koninie — opowiada. — Matka była przerażona, słysząc, że jestem zaangażowany w działalność lewicową; sądziła, że mnie jeszcze zobaczy wleczonego w kajdanach na Syberię, pamiętała podobną scenę z Polski. Ojciec wiecznie pisywał listy do Konina. Modlił się w maleńkiej bóżnicy za rogiem, którą prowadził koninianin. Nauczyciel, który uczył nas jako chłopców hebrajskiego, również pochodził z Konina. Nie było dnia, żeby nie odwiedzili nas jacyś landslajt [ziomkowie]”. Dom przy Sidney Street 70 stał się żydowską kwaterą główną w Londynie, gdzie dawni sąsiedzi mogli poznać najświeższe wieści z domu, zjeść coś, wypić herbatę z cytryną, czasem pożyczyć drobną sumę, i to nawet wtedy, gdy dziadek sam z trudem wiązał koniec z końcem. Z pomocą synów dziadek założył małe biuro tłumaczeń oraz „agencję wysyłkową”, jak ją szumnie określono na firmowym papierze listowym. Z jego usług korzystali niepiśmienni imigranci, kiedy przyszło spisać list po angielsku, hebrajsku albo w jidysz. Oficjalne pisma wystukiwało się na maszynie kupionej z drugiej ręki, w której pękniętą sprężynę zastąpiono młotkiem, zawieszonym na sznurku jak wahadło.
Dziadek doradzał klientom, co i jak należy pisać w listach, zachęcał ich do zgody, jeśli byli pogrążeni w rodzinnych sporach, pomagał ubrać w słowa oświadczyny, wyjaśnić sprawę posagu... „Agencja wysyłkowa” posyłała paczki z ciepłymi ubraniami do Polski i Rosji. Często dziadek nie potrafił przyjąć zapłaty od klientów, którzy byli bez grosza przy duszy. „Cierpiał na chorobę zwaną współczuciem” — mówi jego syn, Abie. Do pierwszego pomagały przeżyć cztery córki, krawcowe schylone nad maszynami do szycia w warsztacie na piętrze. „W porównaniu z wieloma innymi rodzinami byliśmy zamożni — mówi Asher. — Nigdy nie głodowaliśmy, ale pamiętam, jak raz musiałem pójść do szkoły w butach matki. Pewnej soboty ojciec zabrał mnie do synagogi i po drodze zobaczyłem na chodniku pięciofuntowy banknot. W tamtych czasach pięć funtów było warte więcej niż dzisiaj sto. Schyliłem się, żeby go podnieść, ale ojciec mnie powstrzymał: był święty dzień szabasu. W szabes nie wolno dotykać pieniędzy. Zostawiliśmy banknot na chodniku i poszliśmy do szulu”.
O ile Asher nie troszczył się zanadto o pielęgnowanie żydowskich tradycji czy rodzinnej przeszłości, o tyle jego starszy brat, Jakub, szczycił się rodowodem Sarnów. Jeśli wierzyć rodzinnej tradycji, do swoich przodków mogę zaliczać rabiego Efraima Salomona ben Aarona[8]. Ów wielki kaznodzieja, urodzony w połowie szesnastego wieku w Polsce, został rabinem Pragi i opracował jedne z najsłynniejszych komentarzy do Tory. Jeśli chodzi o innych rabinów, to w rodzinie było pięciu braci, z których trzech osiadło w Jerozolimie w 1844 roku i tam każdy z nich kolejno zostawał przewodniczącym sądu rabinackiego[9]. Jakub nigdy nie zapomniał rodzinnego drzewa genealogicznego, które widział w Koninie jako chłopiec. Wywodziło ono nasz ród od don Izaaka Abrabanela[10], męża stanu, komentatora, filozofa oraz skarbnika króla portugalskiego Alfonsa V, później w służbie królowej hiszpańskiej Izabeli. Z kolei don Izaak był ponoć w prostej linii potomkiem samego króla Dawida: niestety, drzewo zaginęło i moje pokrewieństwo z don Izaakiem, nie mówiąc o królu Dawidzie, pozostaje zwykłą legendą.
Kiedyś poprosiłem ojca o pomoc w odtworzeniu linii rodziny Ryczków. Potrafił sięgnąć tylko trzy pokolenia wstecz. Żadnych rabinów. Żadnych wielkich wezyrów. Ryczkowie handlowali jajami i masłem. Jednak mój dziadek słynął z talmudycznej wiedzy i Ryczkowie nie mieli powodu, by czuć się nieswojo wśród szeregu innych zacnych, gospodarnych konińskich rodzin.
Postscriptum
Annie Glassman zmarła w maju 1988 roku. Asher Sarna zmarł w sierpniu 1998 roku.
W wielkiej Brytanii znałem tylko jednego koninianina: Joe Foxa, starego znajomego rodziców. Po pierwszej wojnie światowej razem z moim ojcem założyli w Londynie Konińskie Towarzystwo Pomocy. Jako chłopiec bawiłem się z jego synem, Jeffreyem, ale kiedy dorośliśmy, nasze drogi rozeszły się i ojca widywałem równie rzadko jak syna. Joe Fox utrzymywał się z wyrobu czapek i krawiectwa. Kiedy spotkałem się z nim ostatnio, mieszkał w jednorodzinnym domku przy jednej z najlepszych ulic w dzielnicy Hendon, gdzie każdy dom ma mezuzę na framudze drzwi, a każdy ogródek wygląda jak świeżo zamieciony i wyszorowany. Pod niejednym względem Joe jest typowym Żydem z North London: hojnie wspiera cele syjonistyczne, każde święto Pesach spędza w Izraelu, a każde święto Rosz ha-Szana [żydowski Nowy Rok] w koszernym hotelu na południowym wybrzeżu Anglii. Do tego Joe był bardzo, ale to bardzo stary. Skąd więc wiedziałem, że jeszcze żyje? Po prostu wuj Lejbisz nigdy nie wspominał o jego śmierci. A skoro wuj Lejbisz nie wspominał o śmierci kogoś z rodziny lub któregoś z przyjaciół, oznaczało to dowodnie, że dana osoba żyje. Zadzwoniłem do starego znajomego z dzieciństwa, zapytałem o zdrowie ojca, i okazało się, że Joe ma się świetnie. Od dawna na emeryturze, mieszka samotnie w tym samym domu, co kiedyś, ale codziennie kontaktuje się z dziećmi.
Drzwi otwiera przysadzisty mężczyzna z wodnistymi, błękitnymi oczami, najwyraźniej w świetnej formie. Nadal może prowadzić samochód i zaraz poznaję w nim człowieka zapamiętanego z dzieciństwa. „Jak zdrowie, panie Fox?” — „Nie narzekam”. Kiedy przyszedłem do niego rozmawiać o Koninie, gdzie urodził się w 1897 roku, miał osiemdziesiąt dziewięć lat. Siedem lat później, kiedy wytropiłem już koninian z całego świata, wciąż dzierżył rekord długowieczności (zadzwoniłem do niego w dziewięćdziesiąte szóste urodziny, nadal mieszkał samodzielnie. „Jak zdrowie, panie Fox?” — zapytałem. — „Nie narzekam”). Nie rozmawiamy w jego przestronnym salonie — z dobranym dywanem w roślinny deseń, radiowym aparatem z lat trzydziestych połączonym z gramofonem. barkiem i meblami wyklejanymi orzechowym fornirem — ale w pokoju przy kuchni, w którym teraz mieszka, z bujanym fotelem na stałe umieszczonym o metr od telewizora.
Zaczyna niezbyt zachęcająco. O Koninie, jak twierdzi, nie umie powiedzieć wiele: wyjeżdżając z miasta, miał dwanaście i pół roku. Czy kiedykolwiek myśli o Koninie? „Nie umiem o nim zapomnieć. Widzę go tak, jakbym tam teraz stał. Kiedy pojechałem tam z matką w 1937 roku, pamiętałem każdy dom, każdy kąt. Nic się nie zmieniło”. Siadamy do rozmowy przy ławie, na której jada posiłki. Jest taki, jakim go zapamiętałem, na pytania odpowiada powolnym, niskim głosem, jak zawsze przekręcając niektóre angielskie wyrazy. Jego cudzoziemski akcent nie zmienił się, pamięć jest nadal przejrzysta jak kryształ. Pamięta wiatraki za miastem, pierwszy, przypominający bryczkę automobil w Koninie, pierwszą żarówkę elektryczną (magicznie włączoną przez żydowskiego fabrykanta, właściciela prywatnej prądnicy), pierwszy niemy film w mieście, wyświetlany w namiocie rozstawianym na kilka dni na rynku niby wędrowny cyrk. „Mogę podać datę, 1907, bo to w tamtym roku umarł mój ojciec. Poszliśmy do synagogi odmówić za niego kadisz [modlitwę za zmarłych], a wracając, mijaliśmy namiot, w którym pokazywali ruchome obrazki. Ludzie przestrzegali mnie: »Nie chodź tam, to czary«. Ale ja i tak bym nie poszedł, nie było mnie stać”.
Pamięcią sięga nawet do antycarskich demonstracji z 1905 roku. „To było jak święto. W synagodze wywiesili na ulicę zapalone lampy, a Bund [wówczas nielegalna żydowska socjalistyczna partia robotnicza] organizował strajki i marsze. Czyja wiedziałem, co to jest Bund? Pewnie, że nie, ale biegałem i rozdawałem ulotki. Wszystkie dzieciaki rozdawały. Było trochę zabawy”.
W czasach carskich szkoła nie była obowiązkowa i wykształcenie Joego, jak większości żydowskich mężczyzn w mieście, ograniczało się do chederu, gdzie dzieci uczono hebrajskiego i studiowania świętych tekstów. W chwili śmierci ojca, który był krawcem, Joe miał dziesięć lat. „Matka była drugą żoną ojca”. Joe miał czworo rodzeństwa. „Życie było ciężkie. Pamiętam, że matka zawsze musiała chodzić do pracy: a to komuś gotowała, a to stała na rynku i sprzedawała wstążki i szpilki, żeby zarobić kilka groszy”.
Zajmowali małe mieszkanie w suterenie w dzielnicy żydowskiej. Sutereny były ciemne i wilgotne, w czasie powodzi zalewała je woda z Warty. Mieszkanie poniżej poziomu chodnika było nieomylną oznaką ubóstwa. Dla mieszkańców sutereny najpełniejszym urzeczywistnieniem marzenia o awansie społecznym było pokonanie schodów wiodących do mieszkania na piętrze. Rodzina Foxów nigdy tego nie osiągnęła. Joe przypomina sobie widok swojej młodej dłoni z naparstkiem na palcu, jak przepycha igłę przez gruby skórzany daszek u czapki.
Joe wyjechał z Polski jako czternastolatek. Od koninian, którym udało się przed nim wyemigrować do Paryża, przychodziły listy o korzyściach płynących z życia w mieście. Joe dołączył do poprzedników i zarabiał szyciem czapek na akord. Zaciągnął pożyczkę na pierwszą maszynę do szycia, jadł raz dziennie i po spłaceniu długu przyjechał do Londynu. Pod pachą trzymał maszynę, w kieszeni miał piętnaście franków, z których sześć, bez korzystania z kantoru wymiany, pochłonął kurs konną dorożką z Victoria Station na East End, gdzie mieszkała wtedy jego matka z resztą rodzeństwa. Jako piętnastolatek Joe został jedynym żywicielem rodziny. Pracował dla różnych czapkarzy, aż wreszcie założył własny warsztat w jednej izbie. Pracował od rana do nocy, którą nierzadko przesypiał na krawieckim stole. Ledwie uniknął bankructwa, kiedy ważny klient nie zapłacił rachunku. Pod koniec lat trzydziestych produkowali już do spółki z bratem Michaelem ponad dziesięć tysięcy czapek tygodniowo. W latach pięćdziesiątych firma Fox Brothers, do której dołączyli jeszcze dwaj synowie Joego, posiadała trzy fabryki, poza czapkami produkowała także konfekcję i zatrudniała czterysta osób.
W trakcie wizyt u Joego zaczynam stawiać pierwsze, niepewne kroki po Koninie. Joe chodził do chederu z moim wujem Eliezerem. Pamięta wyjazd Jakuba do Palestyny, moją matkę jako małą dziewczynkę, i to, jak moja ciotka Nettie zachorowała podczas epidemii na ospę wietrzną: „Związali jej ręce, żeby nie drapała się po twarzy. Tak się wtedy robiło” (być może zrobili to za późno. Pamiętam z dzieciństwa odwiedziny u ciotki, do której poszedłem z matką. Wtedy nie wiedziałem, że umiera na gruźlicę. Nieruchoma jak trup, ciotka leżała bez słowa w łóżku, wyglądając przez okno. Zauważyłem wtedy, że cała jej blada twarz była pokryta drobnymi wgłębieniami). „Twój dziadek Simcha pierwszy sprowadził do Konina emaliowane naczynia kuchenne. Przywoził je z Niemiec: naczynia, miski, cebry, rondle... biała emalia z niebieskim paskiem na brzegu. To była zupełna nowość. Wcześniej mieliśmy gliniane garnki, drewniane cebry i różne rzeczy z żelaza, które trudno było doczyścić” (w naszej kuchni w Richmond-upon-Thames wisi na ścianie wyszczerbiony, emaliowany durszlak, niebieski i bez obwódki, pochodzący z dawnych zapasów dziadka).
Joe wyjaśnia, gdzie stał dom mojego ojca: na południowej rubieży miasta, „niedaleko niemieckiego kościoła ewangelickiego”. W Koninie mieściła się dość liczna mniejszość protestancka pochodzenia niemieckiego. Joe nie jest pewien, czy w czasach caratu ulice miały oficjalne nazwy. Jeśli tak, to on ich nie znał. Nic również nie znaczą dla niego nazwy ulic nadane po odzyskaniu niepodległości, zapisane na planie wsuniętym za okładkę Księgi Pamięci. Tak jak inni mieszkańcy żydowskiej dzielnicy, znał tylko potocznie nazywane: ulicę żydowską i nieżydowską, ulicę synagogi, szewską, krawiecką, ulicę kramów, drogę do Warty...
Jednym z młodych bundowców, którzy uciekli z miasta w 1905 roku, był Szyma Gluba, który przybył do Londynu, tam zmienił nazwisko na niezbyt podobne — Bloom — i zaczął prowadzić pub przy Whitechapel Road. Pub stoi do dzisiaj. Spotkania Konińskiego Towarzystwa Pomocy odbywały się w prywatnym pokoju na górze. Do założenia Towarzystwa doprowadził w głównej mierze triumwirat konińskich imigrantów: Joe Fox, mój ojciec i Jack Offenbach. Podzielili się rozmaitymi tytułami. Offenbach został prezesem, ojciec przewodniczącym. Joe również dzierżył jakieś stanowisko. Matka była sekretarzem; później, kiedy urodził się brat, obowiązki sekretarza wziął na siebie jej młodszy brat, Asher.
Konińskie Towarzystwo Pomocy — znane swoim członkom jako Konin Hilfsferajn — było jednym z wielu podobnych landsmanszaftn [ziomkostw], powstających w Londynie, Nowym Jorku i innych miastach, w których osiadali Żydzi z Europy Wschodniej. Cele Towarzystwa nie były wyłącznie towarzyskie, gdyż gromadziło ono również pieniądze dla potrzebujących sąsiadów, którzy zostali w domu. Konin pozostawał wciąż domem: der hejm. Dla zebrania funduszy urządzano imprezy towarzyskie — tańce, przyjęcia i wycieczki na sztuki teatralne, wystawiane w jidysz. Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień jest widok leżących na stole stosów kolorowych bloczków loterii fantowej Konińskiego Towarzystwa Pomocy.
Aż do wybuchu drugiej wojny światowej do Konina trafiało co roku dwieście czy trzysta funtów. „W tamtych czasach to była fura pieniędzy” — zaznacza Joe. W Koninie przeznaczano je na różne szczytne cele: szkoły, kursy zawodowe, a szczególnie dla żydowskiej kasy pożyczkowej, której głównym zadaniem było udzielanie nie oprocentowanych pożyczek osobom zalegającym z czynszem oraz rzemieślnikom i handlarzom, których nie było stać na narzędzia albo towar. W okresie międzywojennym większość koninian awansowała społecznie, opuściła brudny, imigrancki East End i wprowadziła się do schludnych domków z białymi firankami na porządniejszych przedmieściach Londynu. Ale nie zapomnieli o rodzinnym mieście nad Wartą.
Gdzie oni są dzisiaj? „Odeszli” — mówi Joe. Moja nadzieja, że Joe zdoła mnie skierować na ślad innych koninian, nowych wspomnień do wykorzystania, zaczyna rzednąć. Joe zastanawia się przez chwilę i znajduje dwa nazwiska. Jedno należy do syna konińskiego rzeźnika, który jeszcze niedawno mieszkał pod Londynem, drugie do staruszka, który być może mieszka w nadmorskim miasteczku Hove: „Jeśli jeszcze żyje”. Joe nie zna ich adresów ani numerów telefonu.
Był to nikły ślad, ale w końcu zdołałem wytropić syna rzeźnika, Henry'ego, który ocalał z obozu w Mauthausen. On z kolei doprowadził mnie do swojego konińskiego rówieśnika, Izzy'ego, który przeżył Auschwitz, oraz do konińskiego krawca, który, choć bliski osiemdziesiątki, wciąż szył garnitury na zamówienie. W Hove odszukałem staruszka, niegdyś konińskiego szewca, który był obecny przy obrzezaniu syna rzeźnika. Ten opowiedział mi o bibliotekarce, którą pamiętał jeszcze z Konina jako małą dziewczynkę, a ta doprowadziła mnie do syna dziedzica, urodzonego w rodzinnej posiadłości nad Wartą. Syn dziedzica doprowadził mnie nareszcie do starszej pani, pochodzącej z jednej z rodzin konińskiej inteligencji, a pani doprowadziła mnie do swojej siostrzenicy. Siostrzenica była córką konińskiego rzeźbiarza, a jej wuj-rewolucjonista uciekł z Konina w 1905 roku przed carską tajną policją, depczącą mu po piętach. Tak się zaczęło.
Postscriptum
Joe Fox zmarł w kwietniu 1995 roku.
W ogródku za domem w nadmorskim miasteczku Hove Hirsz Majer Natel uprawia hortensje. Uprawy roślin nauczył się jeszcze w Koninie, w czasie pierwszej wojny światowej. „Brakowało jedzenia i żeby nie umrzeć z głodu, ludzie, którzy zawsze kupowali żywność w sklepach, musieli wyjść na pola i zająć się uprawą”. Kiedy w 1914 roku Niemcy o parę kroków od jego domu toczyli z siłami rosyjskimi walki o Konin, Hirsz Majer schronił się z matką do piwnicy, przysłuchując się kanonadzie i łoskotowi szarży rosyjskiej kawalerii po brukowanej ulicy.
Zaraz po wybuchu wojny, w piątkowe popołudnie, zjawili się w Koninie uchodźcy z Kalisza z wieścią, że niemiecka kanonada obróciła w perzynę większość tamtejszej dzielnicy żydowskiej. Tak zaczęła się wyprawa ratunkowa, która miała przejść do legendy w annałach konińskich Żydów. Podekscytowani ludzie słuchali w synagodze, jak rabi Liebschütz wzywa ich do złamania jednego z Dziesięciu Przykazań, do pogwałcenia świętego szabatu. Oczywiście nie będzie to pogwałcenie, wyjaśnił rabin wzburzonej gminie: żydowskie prawo jasno mówi, że ocalenie ludzkiego życia ma pierwszeństwo nawet przed zachowaniem dnia świętego. Konińscy Żydzi, wśród nich ojciec Hirsza Majera, osiodłali konie, zaprzęgli wozy i skierowali się do odległego o jakieś pięćdziesiąt kilometrów Kalisza. „Wrócili na drugi dzień z tłumem ludzi, także z krewnymi naszych sąsiadów, i to było coś, czego nigdy nie zapomnę. To była taka poruszająca scena”.
Niemcy zdobyli Konin i opanowali miasto na czas wojny. Siły carskie wycofały się, a Rosjanie powrócili dopiero trzydzieści jeden lat później, rozpoczynając kolejny okres rosyjskiej dominacji, już jako Armia Czerwona. Hirsz Majer, dziś znany wszystkim oprócz dawnych konińskich ziomków jako Mark Natel, urodził się w Koninie w 1904 roku. Przy podwórzu jego rodzinnego domu Rosjanie urządzili stajnie. Do dziś jego nos potrafi przywołać zapach koni. Zdarzało się, że wyjeżdżający kłusem kawalerzyści rzucali chłopcu kawałek razowki, rosyjskiego czarnego chleba z rodzynkami.
„Uwielbiałem patrzeć, jak jeżdżą. Cwałowali pędem i chowali się pod końskimi brzuchami. To były szatany”.
Tak jak moja matka, Mark zapamiętał rosyjską orkiestrę wojskową, która niekiedy grywała w parku w niedzielne popołudnia. „Zawsze tam chodziłem, żeby słuchać muzyki i patrzeć na tańce”. Jednak już w dzieciństwie zdawał sobie sprawę z ciemnych stron życia pod petersburskim berłem: „Mój starszy brat czytał książki i chował je po całym mieszkaniu. Ojciec wciąż zamartwiał się, że go aresztują”. Wśród najwcześniejszych wspomnień Marka jest miejski obwoływacz, który zwoływał tłum drewnianą kołatką. Przed szabasem posłaniec synagogi, przezywany Dokończ Grepcer [Bekacz], zawsze okrążał żydowską dzielnicę i waląc drewnianym młotkiem w okiennice czy drzwi, wzywał mieszkańców do modlitwy. In sziiiil arajn! In sziiiil arajn! — Do synagogi! Do synagogi! Ojciec Marka, Menachem, szył spodnie.
Byliśmy bardzo biedni. Matka miała krewnych w Ameryce, więc w każde święto dostawaliśmy od nich parę dolarów i to bardzo nam pomagało. Ojciec został woźnicą, pracował dla Mendla Bułki i jeździł wielkim, krytym wozem, bardzo ciężkim, zaprzęganym w cztery konie. Wyruszał z Konina w sobotę po zachodzie słońca, kiedy skończył się szabas. Dwa i pół dnia zajmowała mu droga do Łodzi i załadowanie wozu, a potem ruszał z powrotem z materiałami i towarem na handel. Do Konina dojeżdżał zwykle w piątkowe popołudnie, w samą porę na szabas. Jeśli słońce zaszło, zanim dojechał do miasta, zostawiał wóz pod czyjąś opieką i szedł do Konina pieszo, żeby nie złamać szabasu. Pojechałem z nim raz do Łodzi. Byłem wtedy mały i musieliśmy jechać przez wielkie lasy. Z obawy przed bandytami zawsze jechały po dwa wozy, jeden za drugim.
Jeśli ojciec nie wrócił w piątek na czas, matka nie miała pieniędzy na szabasowe zakupy. Żeby nie mieć jedzenia na szabas! Uchowaj Boże, żeby ktoś się dowiedział, że nie masz w domu co trzeba na świętowanie szabasu! Kiedy miałem jakieś sześć lat, wróciłem pewnego dnia z chederu, i matka, Sara Gitl, powiedziała mi: „Idź do bube Mindl i szepnij jej na ucho, żeby pożyczyła nam trochę pieniędzy”. Poszedłem na rynek, gdzie babcia miała stragan z owocami. Powiedziałem: „Dzień dobry, babciu” i pocałowałem ją w rękę — całowanie w rękę było oznaką szacunku. Kiedy ojciec wyjeżdżał z domu, całowałem go w rękę. Kiedy odwiedzał nas wuj, całowałem go w rękę. Powiedziałem bube, po co przychodzę. Wcisnęła drobną, spracowaną dłoń do kieszeni białego fartucha i odliczyła piętnaście błyszczących kopiejek. Powiesiła mi na uchu „kolczyk” z czereśni i szczęśliwy powędrowałem do domu.
Kiedy wróciłem, matka powiedziała, że już pożyczyła od sąsiadki i że mam iść oddać tych piętnaście kopiejek. Zacząłem je liczyć i okazało się, że mam tylko czternaście. Oblał mnie pot, serce zaczęło mi walić. Nie odważyłem się przyznać matce. Poszedłem z powrotem do bube, rozglądając się wszędzie po drodze i modląc się o cud. I stał się cud. Niedaleko rynku znalazłem kopiejkę, pogiętą i brudną, ale kopiejkę. Dałem pieniądze bube, pocałowałem ją w rękę i pobiegłem do domu. W powrotnej drodze zobaczyłem, że coś błyszczy na ziemi i zdumiony podniosłem świecącą, złocistą kopiejkę.
Bube Mindl urodziła się w 1813 roku, kiedy Napoleon był jeszcze cesarzem Francuzów, a więc prawie sto lat przed tamtym zdarzeniem z kopiejką. „Była taka tradycja, że jeśli dziecko było bardzo chore albo umierające, zabierało się je do jakiejś szanowanej osoby, która dożyła pięknego wieku, i »sprzedawało« się je. Dziecku nadawano nawet przy tym dodatkowe imię. Ludzie liczyli, że dziecko odziedziczy po zastępczym rodzicu długowieczność i tak powstrzymają rękę Anioła Śmierci. W zamian za dziecko stara osoba dawała drobny pieniążek i uważano to za micwę. Moja bube dożyła wieku stu siedmiu lat i była sławna, bo odkupiła mnóstwo chorych dzieci”.
Miałem dwóch braci i cztery siostry. Mieszkaliśmy w dwóch pokojach, a jeden z nich to była też kuchnia. Ojca nie było stać na prywatne lekcje dla mnie, więc chodziłem po prostu do chederu. Kiedy przeprowadziliśmy się bliżej rynku, z tyłu na parterze mieszkał rymarz i patrzyłem, jak siedzi na drewnianym koniu i szyje siodło. Jednego razu powiedział: „Chcesz spróbować?” Więc zacząłem robić dratwę. Skręcałem ją z lnu, a potem woskowałem i smołowałem, żeby była mocna i odporna na wilgoć. Dał mi parę kopiejek i byłem szczęśliwy. Ojciec myślał, że jestem w chederze i porządnie oberwałem, kiedy mnie złapał. Aleja chciałem dalej pracować, więc poszedł z nami do rabina, żeby spisać umowę czeladniczą. Pierwszego roku miałem zarobić tyle a tyle rubli, a na Pesach miałem dostać garnitur, czapkę i parę butów. Kiedy poszedłem do pracy, nie miałem nawet ośmiu lat. Czasami pracowałem od siódmej rano do dwunastej w nocy.
Majster niestety nie dotrzymał słowa. Dwa dni przed Pesach poszedł ze mną do szewca i kupił mi parę butów. „Jutro — powiada — kupię ci czapkę i tyle”. Ja mówię: „A garnitur?” Odpowiedział: „Nigdy ci nie obiecywałem garnituru!” Poszedłem do domu z płaczem: „Nie dostałem garnituru!” Matka powiedziała: „Co takiego?! Po świętach nie wracasz do pracy”.
Mark znalazł pracę u innego rymarza. Ten pierwszy dowiedział się o tym i zażądał zwrotu czeladnika. Obie strony poszły do rabina, a ten wysłuchał argumentów i ogłosił wyrok, którego Mark już nie pamięta. Rabi Liebschütz był przyzwyczajony do rozstrzygania podobnych sporów. Było rzeczą niesłychaną, by jeden Żyd podał drugiego do sądu, gdzie panowała atmosfera obcości, prawnicy byli drodzy, a sprawiedliwość traktowano nieufnie. Od urzędów najlepiej trzymać się z daleka.
Kiedy następnego pracodawcę Marka zabrano do wojska, on sam został pomocnikiem szewca. W małomiasteczkowej hierarchii niewiele zawodów traktowano z mniejszym szacunkiem niż szewstwo. „Nie miałem wyboru. Chciałem być inżynierem. Poszedłem kiedyś do fabryki produkującej maszyny rolnicze, żeby naprawić skórzany pas klinowy. Rozejrzałem się i pytam: »Nie znajdzie się tu dla mnie jakaś praca?« Oni na to: »A jakie masz wykształcenie?” Nie miałem żadnego. Więc zostałem szewcem. Nie było innego wyjścia”.
Ojciec Marka padł ofiarą epidemii tyfusu, która przewinęła się przez Konin w czasie pierwszej wojny światowej. Zmarł trzy dni po tym, jak zabrano go do szpitala. „Przez dwa tygodnie wszyscy przechodziliśmy kwarantannę. Na pogrzebie ojca były tylko dwie osoby; jedną był mój młodszy brat, który uciekł przez okno, żeby pójść na cmentarz, a drugą grabarz. Nasze ubrania spalili. Niemcy dali nam coś, żeby włożyć na siebie, i buty nie do pary. Matka wróciła z dziećmi do pustego domu, gołego stołu, bez pieniędzy, bez jedzenia, bez jednego okruszka. Gdyby nawet został jakiś okruszek, i tak zjadłyby go myszy. Co mieliśmy począć?”
Matka Marka zajęła na rynku miejsce bube Mindl, gdzie z czasem również stała się regularnie obecną postacią nazywaną di szwajge: niema. „Bo wszystko przyjmowała bez narzekania” — wyjaśnia Mark[11].
Jako szewc nie mogłem znaleźć wiele pracy — wszyscy byli w szpitalu. Nie było zarobku, więc pomagałem matce na rynku. W Koninie mieszkał bogaty żydowski ziemianin, nazywał się Mojsze Kapłan. W Polsce był dziedzicem, miał dużą posiadłość w Glince, z polami i sadami, kupowaliśmy od niego. Każdego traktował bez różnicy, biednego czy bogatego, sprzedawał nam na kredyt. Szedłem z pięć kilometrów do Glinki i niosłem z powrotem kartofle i owoce. Na ramionach miałem pas, a na nim wisiały dwa kosze, jeden z tyłu, drugi z przodu. Jeszcze dwa pełne kosze niosłem w rękach. W tamtych czasach byłem silny jak koń.
(Dzisiaj Mark Natel jest niski, szczupły i porusza się z trudem). Po odsłużeniu dwóch lat w młodej armii niepodległej Polski Mark usamodzielnił się jako szewc i pozostał w Koninie do 1931 roku. Dołączył do szeregu samouków, którzy wraz z zamożniejszymi absolwentami żydowskiego gimnazjum utworzyli warstwę miejscowej inteligencji. W czasie wojny, w latach 1914-1918, niemieccy oficerowie żydowskiego pochodzenia uczyli swoich niewykształconych współwyznawców z Polski języka niemieckiego. Nie wiadomo, czy przyświecały im idealistyczne pobudki, czy po prostu dawali im odczuć swoją wyższość, traktując „Ostjuden” z góry. W późniejszych latach niektórzy nauczyciele z żydowskiego gimnazjum, z pewnością z kręgów lewicujących, organizowali darmowe lekcje wieczorowe dla tych Żydów, którzy jak Mark nie mogli pozwolić sobie na edukację. Leopold Infeld, kierownik gimnazjum, pomagał się kształcić biednym Żydom. Młody szewc tuzinami pożyczał książki z żydowskiej biblioteki, studiował doktrynę marksizmu-leninizmu i czuł, jak narasta w nim sprzeciw wobec społeczeństwa, które nie dawało przyszłości ani jemu, ani wielu podobnym.
Jego matka zmarła w 1930 roku. Jeden z braci był w Łodzi. Dwie siostry wyszły za mąż i również opuściły Konin. „Mój dom nie był już domem. Przeniosłem się do Gdańska”. Mark porusza tu delikatny temat. Jego kolega z dzieciństwa w swoim przyczynku do Konińskiej Księgi Pamięci wspomina, jak po komunistycznej demonstracji 1 maja 1931 roku dokonano kilku aresztowań i jego brat razem z H.M. Natelem „uciekli do Gdańska”[12]. Chociaż młoda Rzeczpospolita Polska zalegalizowała Bund, przynależność do partii komunistycznej była prawnie zakazana. Jej członkowie ryzykowali osadzeniem w Berezie Kartuskiej, więzieniu owianym najbardziej ponurą sławą w Polsce, bardziej przypominającym obóz koncentracyjny niż zakład karny.
Temat jest delikatny dlatego, że w trakcie naszej rozmowy Mark nigdy nie przyznał się do komunistycznej młodości. Jego brat Abram został osadzony w Berezie Kartuskiej. Siostrę Marka, Adelę, aresztowano w Koninie. Mark trafił do więzienia za udział w demonstracjach przeciw bezrobociu i rasistowskiemu nacjonalizmowi. Teraz jednak przyznaje się tylko do tego, że był „antyfaszystą”. Domyślam się, że w 1939 roku, kiedy Mark przybył nielegalnie do Wielkiej Brytanii i został zatrzymany, na przesłuchaniu wyparł się przynależności do ekstremistycznej partii. Od chwili przyjazdu do Anglii nie utrzymywał kontaktu z partią komunistyczną, i jestem poruszony, że emeryt, który w przykładny sposób przeżył w Anglii pół wieku, wciąż nie potrafi otrząsnąć się z lęku przed łomotaniem w drzwi o północy, zaszczepionego mu w czasach caratu, a później w niepodległej Polsce.
W 1938 roku, planując wyjazd z Polski, powrócił do Konina, żeby pożegnać się z krewnymi i przyjaciółmi, a także odebrać z Urzędu Miejskiego odpis aktu urodzenia. Dostał zaświadczenie i poradzono mu, by natychmiast opuścił miasto.
„Mówię im, że przyjechałem zobaczyć się z siostrami i odwiedzić grób matki. A urzędnik na to: » Nie radzę. Niech pan idzie prosto na stację«. Do wyboru miałem wyjazd z Konina albo aresztowanie. Spędziłem w mieście półtorej doby. Odwiedziłem siostry i powiedziałem im o tym. Nie odprowadziły mnie na stację i nie zobaczyłem ich nigdy więcej. Na pociąg musiałem czekać półtorej godziny i jestem przekonany, że przez ten czas ktoś miał na mnie oko. Takie to były faszystowskie metody”.
W 1938 roku Konin nie był już miastem, które Joe Fox i Mark Natel pamiętali z dzieciństwa. Pod niektórymi względami zmieniło się niewiele: wodę pitną wciąż trzeba było pompować ze studni, warunki sanitarne pozostały prymitywne, nie zmieniły się dni targowe, nadal kwitło żydowskie życie społeczne oddzielone od nieżydowskiego świata, kwitła schizmatycka różnorodność organizacji politycznych i religijnych... Teraz jednak miasto miało dwa kina, ruchome obrazki dla nikogo już nie zatrącały czarnoksięstwem. Poniektórych niewierzących żydowskich kawalerów widywano w towarzystwie tancerek w klubie nocnym Olimpia — w rzeczywistości nie tyle nocnym klubie, co otwartej do późnych godzin kawiarni z zespołem tanecznym. Bundowskie kółko dramatyczne wystawiało Ibsena. Kształcenie stało się obowiązkowe do czternastego roku życia. Ci, których było na to stać — a większości nie było — mieli w domach elektryczność. Niektórzy co bogatsi kupcy kontaktowali się z Łodzią telefonicznie. W 1923 roku budowa stacji kolei żelaznej umieściła Konin na głównej linii pomiędzy Berlinem i Warszawą, zmniejszając izolację miasta od świata zewnętrznego. Na drogach wciąż królowały zaprzęgi i nawet najbogatszy żydowski kupiec nie miał własnego automobilu, jednak pierwsze ciężarówki zaczęły już przewozić towary pomiędzy Koninem i Łodzią.
W Gdańsku Mark dołączył do żony: Bellę, wykształconą warszawiankę, poślubił w 1936 roku. W styczniu 1939 roku Bella otrzymała pozwolenie na przyjazd do Berlina jako pomoc domowa, później pracowała u pewnej rodziny w Szkocji i tam bez powodzenia usiłowała wyrobić mężowi pozwolenie na pracę w charakterze przełożonego służby domowej. W Gdańsku Mark osiadł na mieliźnie, kończyły mu się pieniądze. Ulice przemierzały gangi nazistów, i jak dla każdej osoby o żydowskich rysach, chodzenie po mieście stało się dla niego niebezpieczne. Pewnej nocy, w czerwcu 1939 roku, wraz z dwoma znajomymi podpłynął łodzią do statku towarowego zacumowanego w porcie pod litewską banderą, gdzie czekający na nich marynarz przeszmuglował całą trójkę na pokład. Mark ukrył się obok kotła, w schowku na węgiel. Pomieszczenie było tak małe, że nie mógł się wyprostować, przeniósł się więc do metalowej szafki, gdzie na włosy regularnie kapał mu olej silnikowy. Podróż do Wielkiej Brytanii zajęła siedem dni: przez cztery szalał sztorm. Na cały ten czas Mark przywiązał się liną do jakiejś rury. Warunki były tak fatalne, że już chciał się poddać i wyjść z ukrycia. Trzech podróżnych na gapę dotarło do portu o północy. Mark zapłacił marynarzowi pieniędzmi pożyczonymi od znajomych i trio udało się do Londynu. Kuzynka, która otworzyła mu drzwi, wzięła go za węglarza.
Wkrótce został ujęty przez policję i decyzja o deportacji wisiała na włosku. Kilka dni spędził w areszcie. Bella opowiada: „Po kontaktach z polską policją i nazistowskimi urzędnikami Mark uznał, że brytyjscy policjanci są cudowni. Częstowali go herbatą w filiżance. Po podróży miał temperaturę, więc dali mu aspirynę. Byli fantastyczni”.
Kiedy otrzymał pozwolenie na pobyt w Wielkiej Brytanii, z początku oboje pracowali dla innych. Zarabiali bardzo kiepsko i nie znali angielskiego, a przy tym usiłowali zbudować dom i wychować dwóch synów. Pewnego razu Bella wpadła na pomysł, żeby wyrabiać dziecięce czepki i sprzedawać je do sklepów. Powiodło się i w końcu założyli mały zakład, produkujący ubranka dla dzieci. Prowadzili go aż do przejścia na emeryturę w 1967 roku.
W domu byłego konińskiego szewca stałem się mile widzianym gościem. Na powitanie zawsze zjawiało się ciasto do herbaty. Kiedy przychodziła pora pożegnania, Mark zakładał swój czarny beret i odprowadzał mnie do samochodu, mówiąc: „Przyjedź jeszcze. Przywieź żonę. Zapnij płaszcz, jest chłodno. Następnym razem zadzwoń po szóstej, wtedy jest taniej”.
Odkrywam między nami więzi, których istnienia nawet nie podejrzewałem. W 1945 roku Mark pomagał memu ojcu i innym przesyłać paczki z ciepłymi ubraniami — dla nielicznych osób, które przeżyły wojnę i z trudem wróciły do Konina. Nie było wśród nich rodziny Marka. Ocalał tylko jego brat Abram, który uciekł do Związku Sowieckiego i wstąpił do Armii Czerwonej. Naziści powiesili ich młodszego brata i zamordowali dwie zamężne siostry z dziećmi w czasie masakry w lasach Kazimierza Biskupiego nie daleko Konina. Jedna siostra zmarła na tyfus w łódzkim getcie, najmłodsza siostra znikła. Ostatnia wiadomość od rodziny to pocztówka z datą 6 lutego 1940, która dotarła do niego przez Szwajcarię. Mark zaczyna: „Drogi Bracie, jesteśmy zdrowi...” — głos załamuje mu się i nie może czytać dalej.
Mark i Bella mają na framudze drzwi mezuzę. Należą do gminy i czują się „bardzo żydowscy”, ale jakiś czas po 1945 roku, kiedy odsłoniła się prawda o Szoa, Bóg opuścił ich życie, a może to oni opuścili Boga. Zadali pytanie, które zadało sobie tylu innych: gdzie On wtedy był?
Postscriptum
Zdrowie Marka Natela popsuło się i w 1993 roku okazało się, że cierpi na chorobę Parkinsona. Zadzwoniłem do niego pewnego dnia w lutym tamtego roku — poszedł wtedy o lasce na spacer nad morze i przycinał w ogródku swoje hortensje. Później nie mógł już chodzić samodzielnie. Od tamtej pory Bella, choć sama nie całkiem zdrowa, została jego całodobową pielęgniarką. Mark zmarł w lutym 1994 roku, na kilka tygodni przed dziewięćdziesiątymi urodzinami.
Rynek, na którym miała swój stragan bube Mindl, każdemu Żydowi w mieście znany był jako Teper Mark — co w jidysz oznacza Rynek Garncarski. Z konińskiego słownictwa, które poznałem w dzieciństwie, te dwa wyrazy odcisnęły mi się w pamięci prawie równie głęboko jak sama nazwa miasta. Zawsze, gdy krewni zapuszczali się na ścieżkę wspomnień, Konin i Teper Mark jawiły mi się jako słowa nierozłączne, spojone nierozerwalną więzią. Teper Mark leżał w centrum ich wspomnień, ponieważ był też centrum żydowskiej egzystencji, kwintesencją życia sztetlu. Wyidealizowany z biegiem lat, Teper Mark stał się dla nich symbolem wszystkiego, co najlepsze w dawnym stylu życia.
Teper Mark był o połowę mniejszy od głównego rynku miejskiego, zwanego Grojser Mark, czyli Duży Rynek[13]. Tutaj również były żydowskie domy i sklepy, jednak jego charakter był zdecydowanie nieżydowski. Teper Mark był za to ucieleśnieniem żydowskości. Jak wspomina pewien koninianin: „Dla nas Teper Mark był zawsze prawdziwym dos jidysze winkl [żydowskim zakątkiem], gdzie Żydzi mogli czuć się pewniej niż gdzie indziej”[14]. Wszystkie sklepy należały tam do Żydów. W sklepach spożywczych, niekiedy nie większych od zwykłej izby, większość powierzchni przeznaczano na ciemne, drewniane beczki pełne domowych ogórków kiszonych i kiszonej kapusty oraz słoje z marynowanymi śledziami, a wszystko to wydawało pikantny zapach jidyszkajt [tradycyjnej żydowskości]. Jeden z rogów placu zajmował bejt ha-midrasz (dom nauki i modlitwy, używany zarazem jako miejsce spotkań i bóżnica), częściej nazywany w jidysz bes medresz, a obok niego, przy ulicy prowadzącej do parku, stały synagoga i mykwa [rytualna łaźnia]. Rabin mieszkał zaraz za rogiem. Żydowski bank — jeśli nie jest to zbyt imponująca nazwa jak na instytucję mieszczącą się w jednym pokoiku — stał tuż przy rynku. Tu można też było pomodlić się w którymś z wielu pobliskich małych domów modlitwy.
Teper Mark leżał w środku siatki ulic, tworzących żydowską dzielnicę Konina. W czasach średniowiecznych stały tu drewniane domy, a nad nimi górował zamek. Współczesny Teper Mark stanowił w większości osobliwy zbiór dziewiętnastowiecznych budynków: ubogich domów przypominających wiejskie chaty, pięciopiętrowych gmachów z kamiennymi fasadami, neogotyckiego bes medreszu, nie mówiąc o kamienicy najbardziej rzucającej się w oczy zdobieniami i rozmiarami, należącej do Żyda Gluby, ojca przyszłego właściciela londyńskiego pubu przy Whitechapel Road.
Każda z tych budowli, zwykle okalająca przybudówkami podwórka na tyłach, była podzielona na labirynty pomieszczeń, pełniących podwójną funkcję: miejsc pracy i powierzchni mieszkalnych. Całe rodziny — gromadka dzieci, zięć, owdowiała babcia — musiały wcisnąć się do jednej czy dwóch izb i tam jeść, spać, rodzić dzieci, umierać, kroić ubrania, naprawiać buty, szyć ubrania, wyrabiać czapki, skórzane wierzchy butów... Co bardziej zasymilowani Żydzi (mam na myśli takich, którzy mówili raczej po polsku niż w jidysz, nie przestrzegali zbytnio nakazów religijnych i na ogól byli lepiej sytuowani) woleli mieszkać poza dzielnicą żydowską.
Tak jak światło czy pory roku zmieniają charakter pejzażu, na charakter Teper Marku wpływały dni tygodnia. Wtorki i piątki były dniami targowymi, kiedy to z okolicznych wiosek zjeżdżali chłopi ze zbożem, drewnem na opał, kurami, gęsiami, kaczkami, jajami, masłem czy serem. Swoje towary sprzedawali najczęściej na Dużym Rynku, ale do miasta przyjeżdżało się również na zakupy i właśnie na Teper Marku chłopi zaopatrywali się u Żydów w sukienki, fartuchy, kapelusze, płaszcze, marynarki, spodnie, koszule, pasmanterię czy inne towary.
Raz w miesiącu w Koninie odbywał się czwartkowy jarmark, również na Dużym Rynku. Na tę okazję handlarze zjeżdżali się aż z Łodzi. Na Teper Marku nie wetknąłbyś wtedy szpilki, kramy rozkładano nawet na przyległych ulicach, ciągnęły się aż za synagogę, prawie do końca ulicy sięgającej rzeki, gdzie handlowano końmi.
Za młodych lat Joe Foxa i Marka Natela Teper Mark wciąż jeszcze słynął z ręcznie wyrabianych garnków, owych tep, od których wzięła się nazwa rynku. Z biegiem lat wyparły je masowo produkowane naczynia emaliowane oraz metalowe garnki i rondle, choć gliniane garnki można było kupić aż do drugiej wojny światowej. W dni targowe ledwie można było się przecisnąć przez tłum. Kupujący chłopi — z nogawkami spodni wetkniętymi w wysokie, skórzane cholewy — mieszali się z brodatymi chasydami w chałatach i „nowoczesnymi” Żydami w krótkich marynarkach. Kobiety w wiejskich fartuchach i z chustkami na głowach przebierały w towarach obok żydowskich gospodyń w szejtlach [perukach noszonych przez pobożne żydowskie mężatki]. Zgiełk nie cichł ani na moment — rozlegał się turkot turlanych beczek i wozów jadących po bruku, toczących się obok dorożek, gdakanie drobiu niesionego do koszernej rzeźni, okrzyki targujących się o cenę zboża, kłótnie po polsku i w jidysz. „Nikt nie kupował bez targowania” — mówi Mark Natel.
Wśród tłumu krążyli nosiwodowie z wiadrami uwieszonymi do drewnianych nosideł, a kto nie mógł sobie pozwolić na nosiwodę, pompował wodę do cebrzyków przy jednej z dwóch studni — żelaznych kolumn wysokości stojącego mężczyzny — przy których dzieci urządzały sobie ślizgawki, a nieuważni łamali ręce i nogi. Kiedy nie dopisywała pogoda, dobry interes robił Biały Mordechaj, który w jednej z dwóch budek z gorącym jedzeniem handlował herbatą, zupą i przekąskami z kiełbasy. Klienci ściskali kubki w zmarzniętej garści, przytupywali i mierzyli tęsknym spojrzeniem kram z futrzanymi czapkami, zawieszonymi wysoko na drągach. Gdzieś pomiędzy dwoma wojnami światowymi Wolf Grün otworzył w Koninie kawiarnię, gdzie można było ogrzać się, słuchając Radia Warszawa z lampowego odbiornika (wtedy nazywanego telegrafem bez drutu), jednego z nielicznych w Koninie.
Najruchliwszym dniem był piątek, kiedy Żydzi i katolicy kupowali ryby. Trzej handlarze rybami zajmowali róg ulicy wiodącej do Warty. Przez cały tydzień żywe ryby trzymano w skrzynkach zrobionych z drewnianych deszczułek, które mocowano tuż pod powierzchnią wody. W piątki ryby wyciągano i zabierano na Teper Mark, gdzie rzucały się w drewnianych baliach. Jednego z rybnych handlarzy nazywano przydomkiem Bim Bom[15]. Kiedy klient wybrał sobie rybę — na szabas faworytem był karp — Bim Bom wyławiał ją z wody, pokazywał jeszcze raz kupującemu, po czym rozbijał jej głowę głośnym łupnięciem o krawędź balii.
W piątkowe popołudnie, kiedy zbliżał się zachód słońca, tłum zaczynał rzednąć i na miasto spływał szabasowy spokój. W sobotę rano pobożni Żydzi przemierzali rynek, udając się na nabożeństwo. Po krzątaninie poprzedniego dnia Teper Mark wyglądał na opuszczony i martwy: sklepy były pozamykane, nikt nie pracował. Nieruchomiały nawet ciężkie ramiona studziennych pomp. Ten obrazek zmieniał się po południu, kiedy rodzice kończyli szlof [poobiednią drzemkę] i wyruszali z rodziną na przechadzkę. To była ulubiona pora na zebrania różnych grup. Teper Mark stawał się forum dla toczonych debat: bundowcy spierali się z lewicowymi syjonistami, którzy spierali się z komunistami, którzy spierali się z prawicowymi rewizjonistami, którzy spierali się z syjonistami religijnymi. Jeśli spotkali się zwolennicy tej samej ideologii, spierali się między sobą. Jeszcze inni rozmawiali o książkach wypożyczonych z biblioteki albo o głównych wiadomościach z warszawskich gazet. Spacerowicze przystawali na pogawędkę.
Zgodnie z prawem, niedziela miała być dniem odpoczynku również na Teper Marku, choć z rana wolno było otwierać sklepy spożywcze. Jednak krawcy i rzemieślnicy — którzy nie mogli sobie pozwolić na dwa dni odpoczynku — pracowali za zamkniętymi drzwiami, podczas gdy kupcy uzupełniali wpisy do ksiąg rachunkowych, ignorując chrześcijański dzień odpoczynku. Świat w świecie.
W dzieciństwie Heniek Kawałek mieszkał o kilkanaście metrów od Teper Marku, w tym samym domu, co rodzina Natelów. Kiedy zgodnie z nakazem żydowskiego prawa Heniek w 1927 roku został obrzezany ósmego dnia po narodzinach, Hirsz Majer Natel był jednym ze świadków.
Odwiedzam Heńka w angielskim Luton, gdzie od lat mieszka jako Henry Kaye, obywatel brytyjski. Henry, syn rzeźnika, jest pierwszym poznanym przeze mnie koninianinem, który we wrześniu 1939 roku był świadkiem wkroczenia do miasta oddziałów nazistowskich. Jako młody chłopak, wówczas uczeń, przeszedł przez wszystkie katusze Szoa: deportacje, wyniszczający głód, obozy koncentracyjne. Przeżył. Jego rodzice zginęli w Treblince, stracił jedynego brata. Dlaczego on ocalał? „Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Tak chciał los”. Tę odpowiedź usłyszę jeszcze wiele razy od innych ocalałych.
Po wojnie Mark Natel odnalazł go w Polsce i pomógł mu przenieść się do Anglii, gdzie mieszkał jego wuj. Joe Fox zatrudnił go w swojej fabryce. Dzięki ciężkiej pracy Henry podźwignął się z nędzy do dostatku. Teraz, przed emeryturą, jest udziałowcem w niewielkiej sieci hotelarskiej. Razem z żoną Salą mieszkają w wygodnie umeblowanym bliźniaku z widokiem na wzgórza, mają też mieszkanie w nadmorskim miasteczku oraz — o czym marzy każdy żydowski rodzic — dwóch synów, lekarza i prawnika. Żaden gość, choćby najbardziej roztargniony, nie zdoła przeoczyć wiszących na ścianie fotografii z ich bar micwy czy ceremonii rozdania dyplomów. Oficjalną edukację trzynastoletniego Heńka przecięła niespodziewanie wojna. Jego uniwersytetami były Auschwitz i Mauthausen.
Przyjechałem rozmawiać o życiu w Koninie. Jednak ani on, ani Sala, która w Auschwitz czekała w kolejce do doktora Mengele, nie potrafią przemilczeć swoich przeżyć z Szoa. „To jest cień, który pada na nasze życie — mówi Sala. — Wszystko mi się przypomina”. Heniek: „Po naszej dzisiejszej rozmowie o tym wszystkim tygodniami będę miał koszmary. Zostało mi piętno na całe życie. Rozumie pan?”
Nasz wspólny mianownik, Konin, jest bardziej wspólny niż sądziłem. „Moja babka bardzo się przyjaźniła z pańską babką z rodziny Sarnów” — wyjaśnia Henry. Odnajdujemy inne osobiste więzi. Najwięcej jednak rozmawiamy o codziennym życiu w Koninie, takim jak je zapamiętał. Na potok moich pytań odpowiada cierpliwie, wolno gładząc swoją kozią bródkę, podczas gdy Sala faszeruje mnie kawą i domowymi ciastami.
Odjeżdżam z rozleglejszą wiedzą o Koninie z lat trzydziestych oraz numerem telefonu kolegi Heńka ze szkolnej ławy, Izydora Hahna, zwanego Izzy. „On ma fenomenalną pamięć” — mówi Henry. Tuż przed moim wyjściem przychodzi mu do głowy myśl, którą wolałbym, żeby zachował dla siebie: „Wie pan co? Ci ludzie, którzy rzeczywiście umieliby opowiedzieć, jak Konin wyglądał w dawnych czasach, już nie żyją”.
Henry nie pomylił się co do pamięci Izzy'ego Hahna: jest rzeczywiście fenomenalna. Już w dzieciństwie był wyjątkowo spostrzegawczy, rejestrując w pojemnej pamięci każdy szczegół otaczającego świata. Nie brakowało mu też okazji do rejestrowania wspomnień, bo rodzice najwyraźniej nie trzymali go zbyt krótko. Jako uprzykrzony łobuziak z piekła rodem — z jasnymi włosami, niebieskimi oczami i słowiańskimi rysami — wyglądał równie nie-żydowsko jak teraz, kiedy włosy pokryła mu srebrzysta siwizna.
Urodził się jako syn krawca w 1928 roku, w suterenie na rogu Teper Marku, naprzeciwko bes medreszu. „Kiedy w piątek wieczorem wyglądałem przez okno, widziałem nogi rabina, gdy szedł do szulu”. W wolnych chwilach chłopak kręcił się po ulicach, zapuszczając się w każdy zakamarek, zaglądając ciekawie do bram i okien, podsłuchując rozmowy i bawiąc się z dziećmi katolików, choć inni żydowscy chłopcy woleli trzymać się swoich. Każda antysemicka drwina skierowana w jego stronę spotkałaby się z natychmiastowym fizycznym odwetem: Izzy był niski, ale silny. „Jako dzieci zawsze biliśmy się z Polakami. Nigdy się ich nie bałem. Nikt nie mógł mnie tknąć palcem, nikt”.
Wychowywała go ulica, nauczył się wykręcać z każdej kabały, co potem okazało się praktyczną umiejętnością, kiedy rozpoczęły się aresztowania i przesłuchania dokonywane przez gestapo. Bystrość umysłu, spostrzegawczość i stalowe nerwy pozwalały mu wypatrzyć drogi ucieczki w obliczu śmierci. Razem z bratem, Karolem, uciekli kiedyś przez druty pod napięciem, zostali schwytani i uniknęli śmierci[16]