Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Azja Środkowa – serce mongolskiego imperium Tamerlana i cel stalinowskich zsyłek, kraina ogromnych przestrzeni, niezliczonych tajemnic i niezwykłych opowieści. Odległy i fascynujący region, w którym bieg zdarzeń zmienia się gwałtownie i zaskakująco jak krajobraz - stepy przechodzą w pustynie i wypiętrzają się w wysokie góry, burzliwa historia obala i wznosi imperia. W Utraconym sercu Azji Colin Thubron, autor bestsellerowych książek podróżniczych, zabiera czytelników w wyjątkową podróż przez ten mało znany, rzadko odwiedzany, ale piękny i ważny zakątek świata.
"Thubron ma czas. Nadkłada drogi, aby obejrzeć zrujnowaną twierdzę na pustyni, kilka dni szuka zapomnianego grobu wodza antybolszewickiej rewolty, zamiast samolotu wybiera zdezelowany autobus. Odwiedza szacowne zabytki i industrialne monstra, metropolie i zabite dechami wioski. Pociąga go przyroda i wszelkie miejsca kultu. Utracone serce Azji można czytać na kilka sposobów – jako dziennik niespiesznej włóczęgi, erudycyjny przewodnik po regionie albo rzetelny reportaż o państwach Azji Centralnej: Kazachstanie, Kirgistanie, Tadżykistanie, Turkmenistanie i Uzbekistanie (które uzyskały niepodległość zaledwie kilka miesięcy przed przyjazdem pisarza). To jedna z tych lektur, po których chce się spakować plecak i natychmiast wyruszyć w podróż". Wojciech Górecki
"Thubron ma wrażliwość pisarza i umysł historyka. Nie można sobie wyobrazić wspanialszego towarzysza podróży przez nieznane krainy". "Washington Post Book World"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 566
Tytuł oryginału angielskiego THE LOST HEART OF ASIA
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / pracownia papierówka
Fotografia na okładce SIERGIEJ MICHAJŁOWICZ PROKUDIN-GORSKI
Copyright © by COLIN THUBRON, 1994
Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2012
Copyright © for the Polish translation by DOROTA KOZIŃSKA, 2012
Redakcja KATARZYNA WOŁOWIEC i TOMASZ ZAJĄC
Korekta SANDRA TRELA / D2D.PL, MAŁGORZATA POŹDZIK / D2D.PL
Projekt typograficzny, redakcja techniczna i skład ROBERT OLEŚ / D2D.PL
Skład wersji elektronicznej MICHAŁ NAKONECZNY / VIRTUALO SP. Z O.O.
ISBN 978-83-7536-422-4
Mojej matce
Odbyłem tę podróż pierwszej wiosny i pierwszego lata po uniezależnieniu republik środkowoazjatyckich od Moskwy. Podczas krótkiej wizyty na tym obszarze rok wcześniej zyskałem cennych znajomych; z powodu niepewnej sytuacji politycznej postanowiłem ukryć tożsamość kilku wymienionych osób.
Przed laty podróżowałem po sąsiednich krajach muzułmańskich, następnie po europejskiej części Związku Radzieckiego (w tym celu nauczyłem się posługiwać łamaną ruszczyzną), wreszcie po Chinach. Azja Środkowa okazała się ostatnim, najmniej uchwytnym elementem tej osobistej układanki.
Morze zostało w tyle; lecieliśmy nad pustynią bezkresną jak we śnie. Jej piaski wtopiły się w niebo, wżerając się w widnokrąg bezbarwnym światłem. Nic nie wskazywało na to, że jesteśmy gdziekolwiek i że się w ogóle poruszamy. Ostatnim pewnym punktem odniesienia we wszechświecie były końcówki skrzydeł samolotu. Wpatrując się jednak w drzemiących i pogrążonych w rozmyślaniach ludzi wokół mnie, odniosłem wrażenie, że tylko ja nie pasuję do tej naznaczonej słońcem pustki. Ich twarze miały wydatne kości policzkowe, były lśniące i nieruchome. Ci ludzie spali.
Podążaliśmy mniej więcej wzdłuż czterdziestego równoleżnika, zawieszeni w połowie drogi między Gibraltarem a Pekinem, w samo serce świata. To w sumie naiwny pomysł, że świat ma serce, a mimo to okazał się dziwnie trwały. Już jako dziecko pozbyłem się złudzeń, że kiedyś ześlizgnę się z bieguna północnego albo musnę czubkami palców rozgrzany do czerwoności równik. Wciąż jednak nie opuszczało mnie przeczucie, że gdzieś u sedna największej połaci lądu na Ziemi, za bardziej znajomymi państwami, pulsuje inna, na wpół zapomniana kraina, a cała reszta to tylko peryferie.
Ale nawet na mapie nie oznaczono jej granic, a z biegiem historii doczekała się zaledwie kilku niesprecyzowanych nazw: „Turkiestan1”, „Azja Środkowa”, „Ziemia za rzeką”. Gdzieś na północ od Iranu i Afganistanu, na zachód od chińskich pustyń, na wschód od Morza Kaspijskiego (które zostało daleko w tyle) – ta olbrzymia, sekretna kraina zaszyła się w głąb samej siebie. Jej zasilane przez lodowce rzeki – starożytny Oksus i Jaksartes, Czu i Zarafszan – nie docierały nigdy do oceanu, tylko nikły w bezodpływowych jeziorach lub wsiąkały w pustynię. Himalaje odcięły jej góry od życiodajnego monsunu w miejscu, gdzie Pamir piętrzył się w nagim błysku płaskowyżów tak wysokich, pisał Marco Polo, że nie dolatywał tam żaden ptak, a ogień palił się bladym płomieniem, w który można było wsunąć dłoń.
Mimo to region rozpościerał się od kazaskich stepów aż po Hindukusz. Był większy niż Europa Zachodnia i skrajnie zróżnicowany pod względem geograficznym. Pamir krył się pod wieczną zmarzliną, tymczasem rozpostarta pod nami pustynia Karakum kipiała nieraz przez kilka tygodni w temperaturze ponad czterdziestu stopni Celsjusza, a jej równa połać twardniała jak wygładzony kamień.
– Tam, w dole, nie ma na co patrzeć – powiedział siedzący obok mnie Uzbek. – To kraj Turkmenów. – Głos mu pociemniał z pogardy. – Pastuchów. – A potem spytał, zaniepokojony moją kulawą ruszczyzną: – Pan z któregoś z krajów nadbałtyckich?
– Nie, z Anglii.
– Z Anglii. – Rozważał te słowa jakby w oczekiwaniu, że coś, cokolwiek, zaświta mu w głowie. – Rzut kamieniem od Ameryki…
Zapatrzyłem się w dół. Kadłub samolotu sunął nad bezdrożem, poznaczonym tylko niewyraźnymi szlakami. Tu i ówdzie, jak w atlasie anatomicznym, kanały i arterie krzyżowały się na bezbarwnej tkance piasku lub zlewały w ciemne pola. Grunt rozbielał się czasem w solniska, gdzie krzewy zwiędły albo ich nigdy nie było. Wobec ogromu pustyni wszystko to jednak zdawało się równie znikome jak kratery na księżycu. Kilometrami snuła się tylko jedna barwa: straszliwy, dyszący głodem odcień platyny, kolor nie tyle czystego piasku, ile sproszkowanej gliny imperiów, które sczezły w tym pyle: Persji, Seleuc ji, Partii, Macedonii… Przerażające, a zarazem przewidywalne, że serce świata nie jest pulsującym organem, tylko wędrującym z miejsca na miejsce znakiem zapytania.
Ludzie wypełnili je swymi wewnętrznymi demonami. W starożytności były to włości hord kimeryjskich, od zawsze spowitych mgłą tajemnicy, oraz siejących postrach Scytów z ich końmi i złotem. Stało się korytarzem, zalewanym przez plemiona koczownicze. Przez stulecia trwało w milczeniu, a wędrówki jego ludów pozostawały niewiadomą; do czasu gdy rozpuściło swą dziką kawalerię na zachód i wschód – Scytów, Hunów, Turków, Mongołów – żeby się dobrać do sąsiednich, osłabionych imperiów. Było zapleczem bożej pomsty.
Jego stłamszone rzeki karmiły też własne królestwa, ukryte przed słuchem Zachodu przez otaczający je bezmiar. Królestwa, które porzuciły same siebie w miastach i grobach, wzniesionych nad wdzierającą się zewsząd pustką albo w dolinach rzek. Dopiero pod koniec xv wieku, kiedy rozpadło się imperium mongolskie i zamarł Jedwabny Szlak, przerażające serce lądu wypadło z głównego nurtu dziejów, rozszczepiwszy się na mroczne chanaty i plemienne pastwiska. Czterysta lat później Imperium Rosyjskie bez trudu je wchłonęło, a ich odgłos ledwie dał się słyszeć – jakby stały się lalką brzuchomówczej Moskwy.
– Pojedzie pan do Samarkandy i Taszkentu – oznajmił siedzący obok mężczyzna. Zabrzmiało to raczej jak rozkaz niż pytanie. – Ale do Tadżykistanu pan nie pojedzie, bo tam jest wojna. Wszędzie się teraz biją. Nikt nie wie, co będzie dalej…
W moich myślach podróż ciągnęła się jednak przez dziesięć tysięcy kilometrów gór i pustyni. Radziecki system turystyczny przestał istnieć, więc zabezpieczyłem sobie wizę, rezerwując pokoje w kolejnych ponurych hotelach, czego zwykle nie robię. Dawny porządek – cała sowiecka Azja Środkowa – dogorywał, a pięć republik, utworzonych sztucznie przez Stalina, ogłosiło niepodległość kilka miesięcy wcześniej. Uzbekistan, Tadżykistan, Kazachstan, Turkmenistan, Kirgistan – radziecka fala przyboju odstąpiła nagle od tych tajemniczych państw muzułmańskich i zostawiła je nagie w obliczu niezawisłości. Czym się teraz staną? Czy rzucą się w tygiel islamski, czy na powrót zleją się w komunistyczną masę? Ich przyszłość mogłem sobie wyobrażać tylko przez pryzmat znanych mi potęg: świata islamu, Moskwy, Turcji i Zachodu.
Po południowej stronie już od przeszło godziny prowadziły nas na wschód okryte śniegiem wierzchołki Kopet-dag – Suchych Gór. Dryfujące po morzu mgły, wyznaczały dziedziczoną z pokolenia na pokolenie linię bojową między światem perskim i turki jskim. Przez ponad trzy tysiące kilometrów ścigały nas jak pierwsze fale oceanu, gotowe runąć z irańskich wyżyn zaledwie pięćdziesiąt kilometrów dalej na południe.
Potem zaczęliśmy się zniżać nad rozległą oazą. Pełznący pod nami wąż Kanału Karakumskiego niósł szlam i wodę do Morza Kaspijskiego. Kołchozy wyglądały schludnie jak rzymskie obozowiska, przepołowione wyblakłymi ulicami, po których nic nie jeździło. Przez głośnik zapowiedziano, że za dziesięć minut wylądujemy w Aszchabadzie.
Aszchabad, stolica Turkmenistanu, nie wzbudził we mnie żadnych odczuć. Turkmenia była jedną z najbiedniejszych i najdzikszych republik byłego ZSRR – pustynną krainą większą niż Niemcy, zaludnioną przez niespełna cztery miliony dusz. Przed ponad stuleciem jej mieszkańcy uprawiali ziemię w oazach lub zajmowali się koczowniczą hodowlą; dzięki ich wypadom targi Buchary i Chiwy wypełniały się tysiącami perskich niewolników. Dziś Turkmenistan odkrył ropę, gaz ziemny i złoża mineralne oraz – jak się zdaje – dyktatorskie nawyki. Po upadku Sowietów niewiele się zmieniło w jego ustroju, poza formalnym zniesieniem komunizmu.
Obserwując pasażerów podczas lądowania, uświadomiłem sobie, że mongolskie twarze należą do Kazachów i Uzbeków, którzy podróżowali na wschód. Oblicza Turkmenów były pełne zaciętości. Niektórzy mieli brązowe włosy, wydłużone szczęki i smukłe nosy. Kilku mogło uchodzić za Niemców albo Anglików. Dwa rzędy dalej kobieta o owalnej twarzy i niebieskich oczach karmiła piersią niebieskookie dziecko. Przed nią rozparł się mułła w turbanie, a rozwidlona broda spływała mu z zapadniętych policzków na pierś. Kiedy zanurkowali pod siedzenia jęczącego tupolewa w poszukiwaniu bagaży, udało mi się wypatrzyć tylko pojedyncze walizki; większość dźwigała paczki związane wystrzępionym sznurkiem, zrolowane koce i popękane torby. Wciąż sprawiali wrażenie nomadów: łupieżców i oportunistów, których historia dopadła w połowie migracji.
Kiedy dotarłem do ich stolicy, wydała mi się miastem zupełnie im obcym, raczej rosyjskim, niemal bez właściwości. Zdumiony, chodziłem po ulicach: wiodły między szpalerami jodeł i platanów, zieleni nieprzypisanej na stałe do żadnego miejsca. Sto lat temu było tu niewielkie skupisko chałup; rozebrano je pod bazę wojskową, po której zostały szerokie drogi dla wozów taborowych i artylerii. W 1948 roku trzęsienie ziemi obróciło Aszchabad w pył, zabijając sto dziesięć tysięcy osób. Teraz wszystko było skromne, pospolite, jakby tymczasowe. W mieście panował klimat biernej obcości. Wydawało się na wpół opustoszałe. Nijakie, wzniesione w klasycznym porządku budynki ministerstw, uczelni i urzędów wykończono pastelowymi tynkami. Na znak ustępstwa wobec kultury miejscowej wkomponowano gdzieniegdzie pseudoorientalne płytki fajansowe i sztukaterie, nad każdym wejściem i frontonem wciąż jednak widniały symbole sierpa i młota oraz czerwone gwiazdy. Nikt ich nie usunął, co więcej, chyba nikt nie zwracał na nie uwagi. Pozostały jako swoista przestroga. Na ulicach było pełno Rosjan: człapiących niezgrabnie wyrostków w dżinsach, kobiet o ciężkich biodrach, zniszczonych twarzach i włosach farbowanych henną. Gawędzący w parkach weterani wojenni wciąż podzwaniali medalami, a krzepkie ogrodniczki schylały się nad klombami róż. Marzyłem, żeby z kimś porozmawiać. Młodzież wałęsała się pod drzewami orzecha, młode matki spacerowały z dziećmi, kusząc mnie tajemnicą wciąż nieznanego ludu. Co robili, kiedy ich tu nie było?
O czym myśleli? Ni stąd, ni zowąd znaleźli się w otoczeniu, którego obcość mogła przyprawić o utratę zmysłów.
Dwie dziewczynki siedziały w dziecięcej kolejce i jeździły po torach między drzewami, udając, że prowadzą prawdziwy pociąg. Z obserwującą je z boku matką dworowaliśmy sobie z nich troszkę, bo podchodziły do zabawy ze śmiertelną powagą, ale nasz śmiech brzmiał krucho i pusto. Pewnie były jeszcze za małe, byśmy mogli w nich rozwiać złudne poczucie kontroli. Kobieta okazała się pół Rosjanką, pół Ormianką. W ubiegłym roku rozwiodła się z mężem Turkmenem. Dziewczynki o cerze jak pierwiosnek i niebieskich oczach są owocem tego związku. Ale ona chce teraz wrócić do Rosji.
– Wszyscy chcemy. Znajomi Rosjanie o niczym innym nie mówią. Część już wyjechała. Moi dziadkowie przybyli tu jako rolnicy jeszcze za cara, wtedy w Rosji panował głód ziemi, więc znam tylko te strony.
– Czuje się pani u siebie?
Zawahała się.
– Poniekąd.
Niewykluczone, że teraz wszędzie czuła się obco. Miała tę osobliwą słowiańską twarz, która rozpala się ckliwym, paradoksalnie wzruszającym smutkiem.
– Ciężko będzie wracać. Trudno to nawet nazwać „powrotem”. – Wzdrygnęła się odrobinę. – Ale rzucają nam kłody pod nogi. Jeśli starasz się o pracę, musisz złożyć podanie po turkmeńsku. I już na wstępie pytają, czy mówisz po turkmeńsku. A ja się nigdy nie uczyłam tego języka.
Powiedziała to z pełnym zdumienia żalem, jakby nagle zdała sobie sprawę, że tu też jest jakaś kultura, a nie tylko ginący, nieistotny kawałek świata. Przez całe życie miała do czynienia z lekceważonym ludem turki jskiego2 pochodzenia, który zmuszono do nauki rosyjskiego. Teraz, dosłownie z dnia na dzień, stała się cudzoziemką w rodzinnym kraju.
– No i dokąd pani pójdzie? – spytałem.
– Nie wiem. Mam krewnych w Moskwie, ale nie sposób tam znaleźć pracę. Dwupokojowe mieszkanie kosztuje półtora miliona rubli. Ciężko jest. Ciężej niż tutaj – dodała smutno.
Pociąg-zabawka zatrzymał się ze zgrzytem i dziewczynki wygramoliły się z wagoników. Kobieta parsknęła rozgoryczona:
– Ale ci ludzie jeszcze pożałują, kiedy stąd wyjedziemy! Rosjanie zajmują się wszystkim! Tylko dzięki nam cokolwiek tu działa. Jaka będzie ich przyszłość, kiedy nas zabraknie?
Oczywiście przyszłość już krążyła po mieście, ale wciąż była niejasna. Turkmeni zaludniali te ulice i mieszkania jak cudzoziemcy. Chodzili w wyświechtanych marynarkach i zakurzonych butach. Kobiety nosiły kwieciste sukienki i równie smętne żakiety; ale na ich głowach błyszczały jedwabne chusty, spod których spływały kaskadą lśniące warkocze. Czasem trafił się starzec w wyniosłej baranicy albo niebieskim turbanie – jakby przykuśtykał z całkiem innej epoki. Raz czy dwa mignęła mi panna młoda w aksamitnej sukni do kostek.
Poruszali się jednak po radzieckim mieście. Niespodziewanie odziedziczyli struktury i instytucje po innej cywilizacji. Moskwa przez kilkadziesiąt lat próbowała ich wtłoczyć w nieuznający pojęcia narodu stereotyp homo sovieticus i w nim pogrzebała ich kulturę. Nawet nazwy ulic i placów – prospekt Gagarina, skwer Lenina – zostały na razie niezmienione. Tylko plac Karola Marksa przemianowano na plac Turkmenistański, a cynicznie brzmiącą nazwę prospektu Wolności zastąpiono imieniem Machtumkulego, żyjącego w xviii wieku ojca literatury turkmeńskiej, który spoglądał teraz z portretów na ścianach instytucji i urzędów, jakby był prezydentem.
Obserwowany z dowolnej wysokości Aszchabad sprawiał wrażenie nietrwałej pastuszej osady: skupiska chałup, których blaszane bądź kryte azbestem dachy tonęły wśród drzew u podnóża zamglonych gór Kopet-dag. Snułem czasem fantazje, że to olbrzymi garnizon, wzniesiony na obrzeżach prawdziwego turkmeńskiego miasta, które znikło z powierzchni ziemi. Nie umiałem go sobie jednak wyobrazić.
Krążyłem po uprzątniętych placach i bulwarach, niezdolny ocenić głębię przemian, jakie dokonały się w tych ludziach. Wyglądali na wypalonych. Nawet Rosjanie nie zdawali się panami tej metropolii – przypominali raczej wywłaszczonych chłopów. Człapali po chodnikach jak wieśniacy. Jakby to miasto było niczyje. Z hippodamejską siatką ulic, dającymi cień drzewami i bezbarwnymi pomnikami – idealne laboratorium eksperymentu komunistycznego, który przez wymieszanie rozmaitych ludów miał uprościć świat.
°
Był początek kwietnia i z nieba lunął ciepły deszcz. Wygładził alejki w lśniący odcień zieleni, wzburzył stojącą taflę wody w studzienkach między nieponumerowanymi blokami, rozpostarł chmarę różowych parasoli nad głowami kobiet. Ilekroć zawiał wiatr, sączył się przez framugi okna w moim pokoju hotelowym.
Poza tym mało kto tam zaglądał. Hotel był parodią pokonanego własną bronią radzieckiego świata, któremu zawdzięczał istnienie. Zataczał się po niebie wysokim klifem balkonów i krużganków. Za to wewnątrz wszystko się rozpadało. Wyłożone kamiennymi taflami podłogi potęgowały nastrój grobowca w recepcji i pokojach stołowych, przytłoczonych obłażącymi z tynku sufitami. W sypialniach wprawdzie nic nie działało, wszystko jednak było na miejscu: lodówka, telewizor, telefon. Moją łazienkę zaprojektowano chyba dla jakiegoś kuternogi, a meble z płyt gipsowo-kartonowych, pomalowane złowieszczo czarną farbą, ledwie trzymały się kupy. Kable elektryczne wędrowały po ścianach jak koczownicy; maleńka, zardzewiała lodówka służyła jednocześnie za stolik przy łóżku, wzdychając niepocieszona przez całą noc. Wiedziałem, że kolejne miesiące znieczulą mnie na podobne drobiazgi; tymczasem jednak obserwowałem je z zainteresowaniem. Nawet w tym kraju, niemal pozbawionym deszczu, wilgoć wsiąkła w rozmiękczony tynk pod pękniętą tapetą i zostawiła na niej sepiowy ślad jak po niedawnym przypływie.
Na korytarzach było ciemno. Tamtej wiosny niepewna sytuacja w Azji Środkowej odstraszyła cudzoziemców. Tylko w jadalni zespół muzyków grających na tamburze, bębnie i akordeonie serwował popularne piosenki delegacji z Ankary.
Znalazłem działający telefon i wybrałem numer, który dostałem w Anglii. Należał do turkmeńskiego pisarza. Znajomy powiedział, że pisarz był kiedyś dysydentem i zaczął publikować dopiero po ogłoszeniu pierestrojki. Tylko tyle o nim wiedziałem.
Tak naprawdę cały ten lud zdawał mi się nieuchwytny. Pojawił się w dziejach dopiero w XIV wieku, złożony z przedstawicieli rasy kaukaskiej z domieszką krwi mongolskiej, a jego włości wraz z całą Azją Środkową jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu były w zasadzie niedostępne. Później, przez krótkie półwiecze przed nadejściem bolszewickiej zawieruchy, europejscy podróżnicy przywozili stąd sprzeczne relacje. Opowiadali, że Turkmeni są dzicy i niemoralni: dumni, nieokrzesani i niegościnni, odziani w dziwaczne szkarłatne opończe i monstrualne czapy z owczej skóry. Potrafili pokonać wierzchem prawie sto trzydzieści kilometrów dziennie, żywiąc się wyłącznie gniecioną pszenicą i kwaśnym mlekiem. Byli żarłoczni, a zarazem skromni, życzliwi, lecz skłonni do kradzieży i bezprawia, wyuzdani i otwarci. Pchnęliby nożem za marny grosz.
Kiedy jednak w hotelu zjawił się Oraz, wszelkie moje wyobrażenia rozwiały się jak dym. Zobaczyłem schludnego mężczyznę o przystojnej twarzy, regularnych rysach i wydatnych, pobrużdżonych policzkach. Wyglądał elegancko, wręcz wytwornie, a zarazem niezbyt swobodnie, jakby zyskał swój status niefortunnym zrządzeniem losu. Zbliżał się do pięćdziesiątki, ale miał w sobie coś chłopięcego. Dziwna mieszanka, odrobinę pesząca.
– Nie zna pan naszego miasta? No to pójdziemy na spacer! -zagadnął mnie od razu.
Stopniowo zza wyuczonej ogłady zaczął się wyłaniać surowy Turkmen. Nie było w nim śladu domniemanego grubiaństwa i agresji, potrafił jednak maszerować godzinami z niespożytą lekkością i mówił płynną, miękką ruszczyzną, przepełniony niewinną dumą z pożyczonego od obcych miasta. Przez dwanaście lat pracował jako urzędnik w biurze premiera. Na poparcie tych słów wskazał palcem na zupełnie nijaki budynek.
– Napisałem tam swoją pierwszą powieść.
– Naprawdę? W biurze premiera?
– Tak, zacząłem ją jeszcze za życia Breżniewa. Kosztowała mnie sześć lat pracy. Jej tematem była korupcja w rządzie, więc nikt nie miał wątpliwości, skąd czerpię pomysły. Przeprowadziłem swoiste studium.
Ryzykowne, by nie rzec szaleńcze przedsięwzięcie. Być może stąd brała się jego zwierzęca czujność.
– No i czego się pan spodziewał? – spytałem.
– Nie brałem pod uwagę, że książka się kiedykolwiek ukaże. – Uśmiechnął się. Tamte lata zdawały się teraz odległą przeszłością. – Myślałem, że rękopis będzie krążył wśród moich znajomych. Nie, nie miałem jakichś specjalnych obaw, nie martwiłem się o siebie. Tylko o swoje dzieci.
A jednak wytrwał przez kilka lat w swym potajemnym zajęciu, pozornie bez żadnych perspektyw. Nie wiem, czy zrobił to z niechęci do otaczającego go świata – w odruchu samooczyszczenia – czy z pisarskiej fascynacji zebranym materiałem.
– Ale nawet u szczytu władzy Breżniewa, w samym rozkwicie hipokryzji nie wierzyłem, że ludzie mogą żyć w ciągłym kłamstwie. Nie da się. To się musiało kiedyś skończyć – stwierdził.
Człowiek urodzony w epoce Stalina mógł ledwie żywić taką nadzieję. Ale w wypadku Oraza była to instynktowna i jakimś tajemniczym sposobem niepohamowana wiara, wyrosła z pewności, że indoktrynacja musi wreszcie osłabnąć, bo każde pokolenie rodzi się niewinne.
– Na razie wszędzie jest chaos i wszyscy są rozgoryczeni. Życie stało się zbyt kosztowne, nawet po pierestrojce. Ale to było nieuniknione. Będzie lepiej, choć teraz jeszcze jest ciężko. – opowiadał dalej.
W końcu pierestrojka odmieniła jego życie. Musiał w nią wierzyć, w swobodniejszą przyszłość. Pod pewnymi względami był jej symbolem i zwiastunem.
Przechadzał się nerwowym, zamaszystym krokiem. Sprawiał wrażenie zarazem pogodnego, jak i bezbronnego. Jego powieść sprzedała się w olbrzymim jak na Turkmenistan nakładzie sześćdziesięciu tysięcy egzemplarzy.
– Pierwszy raz dopuszczono coś takiego do druku – powiedział. – Prawdziwy skandal.
Spytałem, w jaki sposób jego naród ma zamiar wyjść z cienia Sowietów. Ze wszystkich republik byłego Związku Radzieckiego Turkmenia była najmniej gotowa na niepodległość. Komunistyczne wzorce i propaganda, instytucje i kołchozy przez siedemdziesiąt lat panowały w całej Azji Środkowej. A potem z dnia na dzień – jak w dziecięcym marzeniu – nauczyciele odeszli, zostawiwszy wiadomość, że uczyli nie tego, co trzeba.
– Ale my nigdy nie żyliśmy w zgodzie z Rosjanami – zaoponował. – Turkmeni mają całkiem inne usposobienie. Słyszał pan o czilik? To jakby nasza istota. Oznacza niezależność, wręcz bezczynność, ale też gościnność i odwagę. Swoisty rodzaj dumy. Rosjanie postanowili ją ośmieszyć. Na przykład, jeśli kobieta dotknie mężczyznę w miejscu publicznym, zachowa się wbrew czilik. Skromność w kontaktach między płciami jest głęboko zakorzeniona w naszej kulturze. Nawet po ślubie nie całujemy się na oczach dzieci. Wszystko to sprawa prywatna.
Słowo czilik miało chyba wyrażać trzeźwą turkmeńską godność. Wystrzeganie się namiętności i gwałtownych przejawów egoizmu.
– Oczywiście, po nadejściu Rosjan wszystko się rozmyło. Nawet pojęcie dyktatury jest nam obce. Zawsze byliśmy wolni… -dodał.
Chwilę później minęliśmy nowo otwartą ambasadę Iranu – niepozorną kamienicę, upstrzoną gniazdami gołębi. Oraz spojrzał na nią z niesmakiem.
– Od Irańczyków też się różnimy temperamentem. Fundamentalizm się u nas nie przyjmie. Jesteśmy zdrowi na umyśle.
Opowiadał o dawnym dziale wodnym biegnącym z północy na południe: o granicy między kipiącą życiem Persją a bardziej ociężałą kulturą turki jską. Mówił takim tonem, jakby dostrzegał coś niemęskiego w ekstremizmie. Poza tym Irańczycy są szyitami, a sunniccy Turkmeni jeszcze sto lat temu traktowali ich gorzej niż niewiernych.
– Naszych ludzi nie obchodzą dogmaty. Nie prześladujemy nikogo za przekonania. Część Rosjan pewnie wyjedzie, zwłaszcza ci, którzy urodzili się gdzie indziej, ale większość zostanie. Nie mamy nic przeciwko temu. Byle nami nie rządzili. To nasz kraj i kiedyś będzie tu lepiej. – Roześmiał się pewnie i beztrosko.
Jego patriotyzm był prostoduszny, wręcz naiwny. Oraz wierzył w niezbywalną prawość swego ludu – podobnie jak kiedyś Rosjanie. Powiedział, że Turkmeni są z natury pokojowo nastawieni. Ich narodowe konflikty to mit rozpowszechniany przez radzieckich historyków. Zostawiliśmy w tyle pomnik Kalinina, niegdysiejszego pachołka Josifa Wissarionowicza. Monument miał wkrótce ustąpić miejsca statui jednego z przywódców Turkmeńskiej ssr, zastrzelonego w 1941 roku za zbyt gorliwy patriotyzm.
– Nie wiadomo, gdzie go pochowano, ale będzie miał tutaj pomnik – skomentował Oraz.
Kiedy dotarliśmy do symbolicznego grobowca ofiar ii wojny światowej, stwierdził:
– Przynajmniej jedno łączy nas z Rosjanami. Zwycięstwo nad faszyzmem!
Był to jeden z tych pretensjonalnych, a mimo to wstrząsających pomników, jakich kiedyś było mnóstwo w Związku Radzieckim: alegoria macierzyństwa górująca nad wiecznym ogniem w kręgu krwistoczerwonych marmurowych kolumn. Zmarłych wciąż upamiętniano stertami mieczyków i chryzantem. Wieczny ogień jednak zgasł. Popsuty wylot gazu syczał cicho. Nie miałem serca powiedzieć Orazowi, że tysiące środkowoazjatyckich żołnierzy, wściekłych na Stalina, zdezerterowały na stronę Niemców.
On jednak zdawał się chwilowo odporny na rozczarowanie. Aż promieniał na myśl o spodziewanej przyszłości. Martwiłem się o niego. Zastanawiałem się, czy ktokolwiek z jego pokolenia w ogóle wierzył w komunizm.
– Może z jeden procent. – Zaśmiał się cierpko.
– Najubożsi?
– Nie! Nie oni. Urzędnicy.
Dotarliśmy do parku, w którym przetrwał posąg Lenina. Wznosił się nad nami gniewną, przytłaczającą bryłą.
– A teraz nie wiedzą, w co wierzyć.
Lenin stał na szczycie lśniącego, wyłożonego turkmeńskim fajansem zikkuratu, w wymownym geście wyciągając dłoń w stronę Iranu. Umieszczona pod spodem inskrypcja obiecywała wyzwolenie ludom Wschodu.
– W mieście jest pięćdziesiąt sześć pomników Lenina – powiedział Oraz. – Ten zostanie, resztę się usunie.
Przechadzał się wśród nieczynnych fontann otaczających monument, przesadnie schludny w tym swoim garniturze z krawatem. Górujący nad nim Lenin w workowatych spodniach miął w garści czapkę z daszkiem.
– Może z czasem i ten się usunie. Ale jeszcze nie teraz.
Poczułem perwersyjną radość, że akurat ten ocaleje: na znak umiaru i nieśmiałego uznania przeszłości. Grupka zwiedzających miasto wieśniaków pozowała do zdjęcia pod pomnikiem. Fotograf – gburowaty młodzian w koszulce z napisem: „usa Nice Club” – ustawił splecionych ramionami mężczyzn o posępnych twarzach w półkole. Pomyślałem, że ludzie wciąż tu przychodzą robić sobie zdjęcia – z przyzwyczajenia lub w niezbyt przekonującym geście lojalności.
Kiedy jednak chłopak wyregulował statyw, zerknąłem w obiektyw i spostrzegłem, że zamknął swoich klientów w kadrze na tle wykończonego orientalnymi płytkami cokołu, który wznosił się aż po górną krawędź zdjęcia, zostawiając Lenina gdzieś na odciętej płaszczyźnie nieba.
– Nie robimy fotografii z Leninem – wyjaśnił mi. – To już niemodne.
Tylko co go teraz zastąpi? Tamtego wieczoru, kiedy snuliśmy się z Orazem po państwowej wystawie sztuki, odniosłem wrażenie, że kultura turkmeńska nieodwracalnie usuwa się w niebyt. Pyszniące się na ścianach współczesne malowidła oddawały jej hołd w zafałszowanych obrazach rzeczywistości – wizerunkach koczowników brzdąkających na lutni lub pędzących konno przez zamglone góry, z łopotem staroświeckich opończy. Artyści wędrowali po własnej przeszłości jak turyści. Na końcu sali wyeksponowano dywan o długości blisko dwudziestu metrów, ponoć największy na świecie, zalany szkarłatną kaskadą symbolicznych wzorów.
– Szkoda, że nie umiem ich zinterpretować – powiedział Oraz, wskazując na stylizowane ptasie oczy i sylwetki wierzchowców. – Można by z nich wyczytać pół naszej historii. – Potrząsnął głową. – Ale ja nie potrafię.
Nawet sztuka poezji klasycznej jest już na wymarciu.
– Ludzie przestali pisać wiersze?
– Ależ skąd. Wszyscy p i s z ą. Tylko nikt już nie czyta.
Tamtej nocy, wędrując samotnie po opustoszałych ulicach, dotarłem do podestu z marmuru, skąd Przewodniczący Rady Najwyższej i rząd Turkmeńskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej witali niegdyś pochody pierwszomajowe. Jeszcze kilka miesięcy temu było tu polityczne serce miasta. Teraz opuszczona trybuna pobłyskiwała zza szpaleru ulicznych latarni. Kiedy wspinałem się na mównicę, marmur i okładzina z piaskowca dosłownie kruszyły mi się w rękach. Wieńcząca konstrukcję statua Lenina znikła – niczym olbrzymi ptak, który odfrunął z grzędy – ale zniszczony piedestał obudowano drewnem i pomalowano farbą naśladującą kamień, żeby zasłonić ślady tych potwornych stóp, wzbudzające zbyt bolesne wspomnienia.
Spojrzałem w dół na aleję – siedem pasów dla tłumów defilujących przed trybuną. Wiatr szurał zeschłymi liśćmi po schodach. Przypomniałem sobie, co Oraz mówił o braku wiary w komunizm. Tamtej nocy przywidziało mi się jednak, że komunizm wciąż włada śpiącym miastem: hasłami, których nikomu nie chciało się zdrapać z murów, frazesami na ustach mieszkańców, nawet majaczącą w pobliskim parku statuą Lenina – znak, że przed tym upiorem trzeba się mieć na baczności.
°
Korwus był już starym człowiekiem. Pod burzą siwych włosów jaśniała obwisła, pomarszczona twarz, zza okularów wyglądały załzawione oczy. Trzydzieści lat temu był ministrem kultury
Turkmeńskiej ssr i cenionym poetą; był też tutejszym bohaterem wojennym. Kiedy się ze mną przywitał, w jego otyłej sylwetce dostrzegłem cień dawnego autorytetu. Miał na sobie kosztowny fiński garnitur i złoty pierścień z karneolem. Pod maską powagi kryła się jednak turkmeńska prostolinijność i błyskotliwe iskierki humoru.
Prowadził schizofreniczny tryb życia. Był ministrem w radzieckim rządzie, ale mieszkał w samym sercu turkmeńskich przedmieść, zesztukowanych z ocienionych winoroślą rodzinnych zagród, gdzie ciepła woda płynęła w poprzek zaułków grubymi, podwieszonymi na wspornikach rurami, a mieszkańcy muzułmańskim obyczajem ściągali buty przed wejściem do domu.
Zaprosił mnie do środka. Wydawał się miły i przejęty moją wizytą. Mieszkał z rodziną najstarszego syna. Korytarz był zawalony butami i zabawkami. Przestąpiłem próg salonu i aż zamarłem ze zdumienia. Wkroczyłem w rozbuchaną dżunglę wyrobów miejscowego rękodzieła. Jakbym spadł przez dziurę w podłodze – z nijakiego świata Sowietów wprost w starożytne podglebie świadomości Turkmenów. Amulety z kutego srebra, wysadzane kamieniami półszlachetnymi, baty, kołczany i wielbłądzie dzwonki, wykończone frędzlami obramowanie wejścia do jurty, wciąż olśniewające głębokim odcieniem barwników roślinnych – barbarzyńska gmatwanina przedmiotów dosłownie zakrywała ściany.
– Mój syn i synowa to zbierają – wyjaśnił starzec.
Nie wyglądał na specjalnie zachwyconego.
– Wspaniała kolekcja – odpowiedziałem.
Usiadł koło mnie na kanapie. Nie miałem pojęcia, o czym myśli. Przez całe życie szedł ku radzieckiej przyszłości, w której miały zniknąć wszelkie różnice między narodami. Tymczasem syn – od lat, kawałek po kawałku – zbierał pamiątki przeszłości jego ludu i rozpościerał je na ścianach niczym ofiarę w jakiejś wystawnej, niemej ceremonii. Wisiała przed starcem jak oskarżenie – historia, którą niegdyś porzucił.
Po chwili oznajmił ponuro:
– Dobrze się stało, że odzyskaliśmy wolność. Dobrze, że Związek Radziecki się rozpadł. – Mówił, jakby musiał stoczyć walkę z każdym zdaniem, które pchało mu się na usta. Starał się nie patrzyć w moją stronę. – Choć wojna nas chyba zjednoczyła.
Wojna. Wrócił z niej z piersią pełną medali. „Jak Breżniew” -śmiał się. Przeżył zaciekłą bitwę pancerną pod Kurskiem, walczył tej straszliwej zimy na przełomie 1942 i 1943, kiedy odmieniły się losy niemieckiej ofensywy, a świat wymknął się Hitlerowi z rąk. Twarz mu płonęła, kiedy o tym wspominał. Prostota wojny wyraźnie go odprężała. Wtedy było łatwiej. Gdzieś na polach południowej Ukrainy przypuścił samotny atak na czołg niemiecki i został ranny odłamkami pocisku.
– Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem w śniegu, zalany krwią. – Poklepał się żartobliwie po piersi i plecach, owijając krótkie ręce wokół tułowia. – Nie byłem pewny, czy żyję. Gdzie moje nogi? Wciąż były na miejscu. Głowa? Też w porządku. Ale plecy i bok miałem poszarpane, a z ręki wystawała plątanina ścięgien. Więc obłożyłem rany śniegiem i odczołgałem się spod ognia Niemców. Potem zlitował się nade mną jeden oficer, taki chuligan na motocyklu. Napoił wódką i wywiózł z pola bitwy. Znieczulili mnie gazem w szpitalu polowym, zoperowali i obudziłem się taki.
Uniósł dłoń. Zobaczyłem, że brakuje mu dwóch palców, a kikuty zrosły się w poskręcaną masę. Uśmiechnął się.
W posępnych latach powojennego triumfu wyjechał na studia do Moskwy. Pewnie uwierzył w radziecką jedność. Ożenił się z rosyjską sierotą i wrócił do Aszchabadu w glorii bohatera.
Zachichotał i dotknął okaleczoną dłonią piersi, jakby klepał się po medalach. Później pisał wiersze o wojnie i poezję miłosną. Został przewodniczącym Związku Pisarzy Turkmeńskich, a w latach sześćdziesiątych ministrem kultury.
Byłem ciekaw, ile kosztowały go te zaszczyty. Wierzył w marksizm – leninizm czy w literaturę, a może jakimś cudem w jedno i drugie? Trudno mi było o to spytać. Wyglądał bardzo staro, na człowieka wyczerpanego, ale zarazem pogodzonego z losem. Zdjął marynarkę i przebrał się w porozciągany sweter. Położył uszkodzoną rękę na kolanach. Jego żona mieszka w Moskwie. Aszchabad ma gdzieś. Ale nie są w pełnej separacji, czasem się odwiedzają. Życie Korwusa zdawało się rozdarte między kilkoma powinnościami. Być może w tym tkwiło sedno jego losu.
Byłem zdumiony zgodną koegzystencją tej rodziny: podupadłego bohatera wojennego, jego syna Ba jrama – reżysera filmowego, który pracował nad dokumentem o okrucieństwach Armii Czerwonej – i wygadanego dziesięcioletniego wnuka. Odniosłem jednak wrażenie, że dzieli ich przepaść doświadczeń.
Bajram zjawił się później – blady i porywczy, pozbawiony rezerwy i niepewności, z którymi tak często miałem do czynienia na ulicach miasta. Był bardzo podekscytowany, że interesuję się turkmeńskim rękodziełem. Przedstawił swoją kolekcję eksponat po eksponacie, ścieląc mi pod nogami stuletnie kilimy i unosząc się nieco przesadną dumą. To nie są bezduszne, zmatowiałe od anilinowych barwników produkty z taśmy, wytwarzane przez dwieście źle opłacanych dziewcząt z miejscowej fabryki, wzniesionej jeszcze przez Sowietów. To owoce miłości i cierpliwości, sztuka przekazywana z matki na córkę. Przyniósł też biżuterię: naszyjniki spływające na pierś potokiem lazurytów i srebrnych dzwoneczków; zdobione emalią i filigranem opaski do włosów, mocowane za uszami, skąd spadały kaskadą brzęczących łańcuszków. Przelewały mi się przez palce jak woda.
Tymczasem starzec włączył telewizor, wstawiony w sam środek koczowniczych insygniów, i rozcieńczył sobie brandy pepsi-colą.
– Kiedyś za dużo piłem – rzucił gdzieś w przestrzeń – teraz prawie w ogóle.
Włączył program z orkiestrą symfoniczną z Aszchabadu, grającą Musorgskiego pod muszką i we frakach.
Bajram miał mnóstwo pomysłów. Pracował nad filmem, który jeszcze dwa lata temu byłby nie do pomyślenia. Nad dokumentem o ucieczce przed Armią Czerwoną w latach trzydziestych, w czasie przymusowej kolektywizacji, kiedy milion Turkmenów i innych mieszkańców regionu zbiegło do Iranu i Afganistanu.
Mówił jak ojciec, wśród nagłych porywów emocji, wciąż każąc mi podziwiać podtykaną pod nos biżuterię.
– Pokazaliśmy nawet sekwencję z czerwonoarmistami strzelającymi z karabinów maszynowych do uchodźców na przełęczach. To prawda, tak było. – Uniósł przepaskę wysadzaną ametystami, jakby należała do którejś z ofiar. – Film został kupiony przez telewizję moskiewską! Kazali nam wyciąć te ujęcia z Armią Czerwoną, ale się nie zgodziliśmy. I wyemitowali całość!
Roześmiał się beztrosko. Zdumiewające odwrócenie sił.
Ojciec dalej słuchał Musorgskiego, ale po chwili wyszedł na podwórko. Pomyślałem sobie, że łatwiej było przeżyć wojnę i epokę Stalina niż szokujące doświadczenie niepodległości. Ale Bajram rozwiał moje przypuszczenia.
– Nie, to nie ojciec. On był zawsze niepodległy. Nigdy nie wierzył w partię. Wystąpił z niej dwadzieścia cztery lata temu.
– Jak to? – spytałem zdziwiony. Odejście z partii było równoznaczne z samobójstwem.
– Doszło do jakiegoś skandalu… kiedy był ministrem kultury. Uznali, że za często podróżuje. Do Indii i Turcji. Nasłali na niego kgb.
Czyli zdaniem Moskwy jego idee uległy skażeniu.
– I czym się potem zajął?
– Nie miał nic do roboty. Po odejściu z partii człowiek był skończony. Bez szans na jakąkolwiek pracę. Więc ojciec siedział w domu i pisał wiersze. – Bajram uśmiechnął się lekko. – Tak go zapamiętałem z dzieciństwa.
Cokolwiek zatem się wydarzyło, i tak bym tego nie zrozumiał; bijące od starca poczucie krzywdy i pogodzenia z losem wynikało z czegoś dawniejszego niż obecne zmiany polityczne.
Chwilę później Korwus wrócił z podwórka. Spytałem go o Oraza, który napisał wywrotową powieść w samym sercu dawnego rządu. Odparł tylko:
– Wiem, kogo pan ma na myśli.
W jego słowach zabrzmiał wyraźny ton przygany. Być może zdrada Oraza obudziła w nim resztki lojalności wobec systemu. Sam się po prostu wycofał i został poetą.
°
W niedziele, kiedy otwierano główny targ, miasto zalewali wieśniacy. Od rana z obojętnością wyczekiwali klientów, schowani za kopczykami mandarynek, granatów, buraków, papryk i suszonych moreli. Byli to ludzie, których fizjonomie odzwierciedlały skalę turkmeńskiej transformacji. Mongoloidalne twarze, nietknięte zmarszczkami aż do późnego wieku, pociągłe kaukaskie rysy, zaskakująco blade oczy, beduińskie oblicza o wydatnych nosach i zrośniętych brwiach. Kilka starych kobiet cały dzień siedziało w kucki przy garści cebuli lub marchwi z własnego poletka, z wpojoną w młodych latach skromnością zakrywając chustą niepiękne już twarze.
Między handlarzami snuli się niepocieszeni klienci. Nagła inflacja wywołała szok w krajach dawnego Związku Radzieckiego. Skarżyli się wszyscy. Każdy lamentował nad obecnymi cenami: „Kilo mięsa kosztuje teraz sto rubli… A w zeszłym roku tylko dziesięć! Za Breżniewa było lepiej…”. Krążący po targu Rosjanie także wyglądali ubogo.
Tam właśnie spotkałem artystę Momaka. Szedł w tłumie podobnie jak ja: drobny mężczyzna w średnim wieku, w workowatych dżinsach i tenisówkach. W tym przaśnym otoczeniu sprawiał nieco teatralne wrażenie. Miał w sobie nadwrażliwość i melancholię władcy z perskiej miniatury. Jedwabista broda kłębiła się czarną gęstwiną aż po wysokie kości policzkowe i przejrzyste oczy. Powiedział, że czuje pokrewieństwo z tymi wieśniakami. Sprawiali wrażenie, jakby tkwili u samych korzeni narodu. Nie sądziłem jednak, by wieśniacy mogli czuć pokrewieństwo z Momakiem.
Zawiózł mnie do pracowni dwudziestoletnim żiguli. Przed laty marzył, że sprzeda wszystkie obrazy i kupi sobie mercedesa.
– Uwielbiam mercedesy – klepnął dłonią w spękaną przednią szybę wozu – ale mam tylko to.
Żiguli wyglądało jak zespawane z kawałków złomu. Posuwało się naprzód spazmatycznymi zrywami i kołysało na boki niczym ruchoma rzeźba.
Jechaliśmy z łoskotem ulicami Gogola i Puszkina.
– Mam nadzieję, że zostawią te nazwy – powiedział. – To byli ludzie z krwi i kości, pisarze, a nie jacyś tam politycy.
Nienawidził polityki. Nawet islamu nie uważał za religię, tylko swoisty nawyk. Turkmeńscy pasterze nie podchodzili poważnie do spraw wiary. Doliczył się w mieście trzech nowych meczetów, decyzję o ich budowie uznał jednak raczej za oznakę stopniowego odrodzenia kultury niż rewolucji doktrynalnej.
– Turkmeni nigdy nie byli ludźmi głęboko wierzącymi. Nie mieliśmy zbyt wielu meczetów. Wystarczyło zebrać się w pięć, sześć osób na domowych modlitwach. Tak to zapamiętałem z dzieciństwa.
Miał pracownię na przedmieściach, wciąż usianych ruinami domów ofiar trzęsienia ziemi z 1948 roku. Budynek stał opuszczony przez wiele lat, dopóki nie odnowił go z pomocą kilku znajomych. Teraz gnieździli się w nędznych atelier, w których z pozoru nic się nie działo. Na podwórzu walały się odłamki rzeźb – dwa socrealistyczne, pozbawione głów posągi z pomalowanego na srebrno styropianu i wyrzucone na śmietnik popiersie jakiegoś dostojnika.
Weszliśmy w dudniący echem korytarz; sylwetki olbrzymich pieców wyłaniały się z mroku jak kolumny. W pracowni stała prymitywna prasa, na której Momak odbijał swoje grafiki. Artysta przysiadł zakłopotany na krześle. Wokół piętrzył się dorobek jego życia, na który nie znalazł kupców. Przechowywał obrazy na półkach lub oparte o ściany. W czasach studenckich Momak fascynował się malarstwem Picassa i Chagalla. Z biegiem lat zaczął niebezpiecznie odchodzić od sztuki przedstawiającej. Tylko znajomi kupowali jego płótna. Po pierestrojce zyskał niejakie uznanie w Moskwie, ba, nawet w Europie Wschodniej. Ale życie zrobiło się ciężkie, a on czuł się coraz bardziej wyobcowany. Miał na utrzymaniu dwie córki z pierwszego małżeństwa i synka z drugiego, który wczoraj został obrzezany i całą noc płakał.
Niechętnie pokazał mi kilka prac. Wczesne obrazy olejne przedstawiały romantyczne sceny z wiejskiego życia Turkmenów. Momak próbował też nieudolnie naśladować Picassa. W jego grafikach i akwarelach było jednak coś dziwnego i niepokojącego. Obsesyjnie przewijały się w nich motywy zaślubin i fatamorgany. Przede wszystkim fatamorgany. Jakby przeszłość jego ludu majaczyła gdzieś w dali, natrętna i nieuchwytna. Ludzie przypominali duchy. Szli lub jechali konno po abstrakcyjnych pustyniach i górskich dolinach, pogrążeni w melancholii. Uciekinierzy w świetle księżyca. Ich cienie na skałach i piasku były równie istotne, jak oni sami, i często żyły własnym życiem.
– To tylko wprawki – powiedział. – Nie da się w pełni zrealizować swoich zamierzeń, prawda?
Obecny w Momaku smutek, potrzeba zakorzenienia w przeszłości zgwałconego ludu wzięły się być może z cierpienia sieroty. Jego ojciec i dwie siostrzyczki zginęli podczas trzęsienia ziemi w 1948 roku. Matka była wtedy w ciąży. Zmarła, kiedy miał zaledwie trzynaście lat.
– Pewnie dlatego zacząłem już siwieć… – dotknął palcami wijący się na skroni pukiel szpakowatych włosów.
Skończył dopiero czterdzieści trzy lata. Nic dziwnego, że wszystkie jego obrazy zdawały się opłakiwać utraconą ojczyznę. Postanowił zamieszkać na obrzeżach miasta, wśród ofiar kataklizmu. Miał tu znajomych ze wszystkich mniejszości stolic Azji Środkowej: byli to Ormianie, Tatarzy, Żydzi, Koreańczycy, Polacy.
Byłem ciekaw, czy traktuje malarstwo jako sposób wskrzeszania przeszłości.
– Nie, teraz już nie – jego słowa zabrzmiały obojętnie. – To tylko linie i plamy barw. Nic więcej. Linie i barwy. Nie, nie odkrywam na nowo naszej kultury. Po prostu rozwinąłem technikę.
W niektórych pracach zniżył się do osobliwej dosłowności. Na jednym z obrazów tekst iluminowanego tureckiego rękopisu zwieszał się jak kurtyna za plecami brodatego artysty. Kompozycja rozpadła się jednak na cztery części, słowa zblakły, z mężczyzny został tylko cień.
– Chciałem pokazać, że człowiek, który nie zna własnej przeszłości, jest nikim – wyjaśnił skrupulatnie Momak. – Sam siebie nie rozumie. Znika.
Teraz wodził palcem po akwareli zatytułowanej Małżeństwo. Studium Starego i Nowego: wiejska suknia ślubna – w jaskrawym, szkarłatnym odcieniu płodności – leży w gablocie muzealnej, olśniewająca, lecz niedostępna. Obok typowo zachodni manekin, odziany w dziewiczą biel. Pod welonem lalka jest naga.
°
Chciałem odnaleźć geograficzne serce tego rozproszonego narodu, ale na próżno. Turkmeni nie mieli własnego Watykanu ani Akropolu. Być może ściągnęli na pustynię Karakum w x wieku, ale i to nie jest pewne. Pod koniec xi wieku Rusini odkryli ich u podnóża Kopet-dag – w ufortyfikowanych wioskach i obozach koczowników. Spośród wszystkich ludów środkowoazjatyckich Turkmeni odznaczali się najsilniejszym poczuciem tożsamości i największą wolą walki. A mimo to wykształcili zaledwie mgliste wyobrażenie własnego państwa. Myśleli o sobie przede wszystkim w kategoriach plemienia – Teke, Jomut, Salor – a ich granice były wciąż płynne.
Pomyślałem sobie, że tylko niewielką miejscowość Geok-Tepe, mniej więcej trzydzieści kilometrów na północ od podnóża irańskich wzgórz, dało się potajemnie czcić jako miejsce pamięci narodowej. W 1879 roku Turkmeni odparli carską armię spod murów tamtejszej twierdzy. Był to jeden z nielicznych odwrotów wojsk imperium w Azji Środkowej, ale już dwa lata później Rosjanie wrócili pod wodzą okrutnego generała Skobielewa – Starych Krwawych Oczu, jak go zwali Turkmeni – żeby znów przypuścić szturm na wioskę.
Wewnątrz długich na pięć kilometrów obwałowań członkowie najdzikszego i najpotężniejszego plemienia Teke zgromadzili dziesięć tysięcy jeźdźców, którzy mieli zmierzyć się z Rosjanami w ostatecznym starciu. Artyleria nie zdołała przebić się do reduty, więc Rosjanie wysłali saperów, żeby zaminowali odsłonięty teren pod wałem. Po dwudziestu dniach oblężenia eksplozja dwutonowego ładunku i rzęsisty ogień artyleryjski uczyniły wyłom szerokości blisko pięćdziesięciu metrów, zabijając setki turkmeńskich obrońców. Następnie piechota rosyjska ruszyła do ataku przy wtórze werbli i wdarła się przez dziurę do twierdzy. Walką wręcz pokonali opór zaskoczonych Turkmenów, którzy zaczęli uciekać z fortecy. Rosjanie mordowali wszystkich – także kobiety, dzieci. Ludzkie kości przez wiele lat zaściełały równinę. Na sam dźwięk rosyjskiej orkiestry wojskowej kobiety zaczynały histerycznie płakać, a ich mężczyźni padali na twarz ze strachu.
Mimo to Geok-Tepe obrosło legendą bohaterskiej klęski. Kiedy wspomniałem o twierdzy Bajramowi, synowi Korwusa, pełen entuzjazmu uparł się, że mnie tam zawiezie. Stwierdził, że to zaledwie piętnaście kilometrów drogi i zna pewnego historyka, który mógłby do nas dołączyć. Odwiedzilibyśmy mogiłę turkmeńskiego dowódcy Kurbana Murata.
– Zabierzemy całą ekipę!
Zanim nazajutrz wyruszyliśmy, towarzystwo rozrosło się do nieprzewidzianych rozmiarów. Wyturlaliśmy się z miasta w wołdze pełnej znajomych Ba jrama z telewizji państwowej. Byli wśród nich reżyser żartowniś, który wypił sobie jeszcze przed wyjazdem, myszowaty scenarzysta oraz historyk – pogodny olbrzym o ospowatej twarzy. Zwietrzywszy atmosferę festynu, gremialnie porzucili swoje miejsca pracy i wpadli w świąteczną euforię.
Nie zdążyliśmy nawet wyjechać z przedmieść, kiedy urządzili postój u znajomego rzeźnika. Przedarliśmy się przez dżunglę oblepionych muchami półtusz wołowych i baranich do magazynu z glinianym klepiskiem, przycupnęliśmy w tej obskurnej kryjówce i urządziliśmy sobie zaimprowizowany piknik. Pojawiły się okrągłe placki chleba i talerzyki z ogórkami. Maleńkie pomieszczenie rozbrzmiało wkrótce chlupotem i gulgotem wódki. Zrobiło się wesoło. Wznosiliśmy toasty za nasze kraje, za rodziny i karierę, za przyszłość i przeszłość. Rosyjskie i turkmeńskie słowa układały się w swoistą mozaikę. Rzeźnik wpadał od czasu do czasu po nóż albo zakrwawiony fartuch. Wkrótce i tak przestało nas cokolwiek obchodzić. Zwarliśmy ramiona w uścisku pijackiej przyjaźni. Reżyser nieubłaganie dopełniał szklanki przy wtórze kolejnych sprośnych dowcipów.
Był człowiekiem dość osobliwym, co udało mi się dostrzec mimo szumiącej w głowie wódki. Samozwańczy błazen, dusza towarzystwa o twarzy steranego życiem klauna. Przy każdym ruchu nad wyłupiastymi oczami podskakiwał mu pukiel siwiejących włosów. Nie rozumiałem większości jego żartów – w pozostałych drwił z samego siebie. Kompania śmiała się przypochlebnie. Rola żartownisia stała się dla niego czymś w rodzaju przepustki, wyróżnieniem z tłumu. Odniosłem wrażenie, że facet za chwilę się załamie.
– Angielska kultura! Turkmeńska kultura! – Uniósł drżącą ręką szklankę. – To jest prawdziwa kultura! Nie to, co Ruscy.
Stuknęliśmy się szkłem.
– Kocham Anglię… A najbardziej kocham księżniczkę Annę! Co za piękna kobieta! – Wytrzeszczył oczy prosto na mnie. Dolał mi wódki. – Wódka jest dobra na wszystko!
Tylko historyk nie pił.
– To bardzo poważny człowiek – wybełkotał klaun. – Chce z tobą rozmawiać o historii. Mówi, że od wódki pieprzy mu się we łbie.
Na twarzy historyka zawitał uśmiech i został jeszcze długo potem, jakby właściciel o nim zapomniał. Wszystkie jego nastroje ujawniały się stopniowo i zastygały w nim, choć emocje dawno już przeminęły.
Ciągnąca od klepiska wilgoć zaczęła przesiąkać nam przez spodnie i skarpetki. W pijanym widzie dojedliśmy resztki posiłku. Ze zdumieniem uświadomiłem sobie, że mężczyźni siedzący w kucki u rzeźnika są elitą Aszchabadu. Ich wizytowe koszule i krawaty wyglądały teraz jak rekwizyty z pantomimy. Nasze spotkanie wyzwoliło w nich jakąś głęboką, przyziemną żądzę, starszą niż islam.
Godzinę później kluczyliśmy dziurawą szosą w stronę Geok-Tepe. Aszchabad ciągnął się kilometrami rozproszonych po stepie wiosek z płowej cegły i zaniedbanych ogrodów. Obszar zdawał się pusty i niekompletny, jakby przeznaczony na przedmieścia, zastygły w oczekiwaniu. Linie telefoniczne i wysokiego napięcia krzyżowały się na równinie niczym brudna pajęczyna. Na poboczach piętrzyły się sterty rur i gruzu. Wszystkie budynki sprawiały wrażenie niedokończonych albo popadających w ruinę, jeszcze niegotowych, a już w rozkładzie.
Minęliśmy cementownie, fabryki azbestu i wytwórnie win. Później pokazały się winnice, pola bawełny i kołchozy o nazwach Słońce albo Chwała, przystrojone wyblakłymi hasłami ku czci pracy i wytrwałości. W pewnej chwili przejechaliśmy Kanał Karakumski, odprowadzający wody na zachód, przeszło tysiąc sto kilometrów od Amu-darii – starożytnej rzeki Oksus – żeby zasilić wszystkie oazy u podnóża Kopet-dag. Toczył skłębioną, brunatną masę między zarastającymi trzciną brzegami z betonu.
Wkrótce potem, jadąc przez pastwiska, dotarliśmy do olbrzymiego cmentarza. Pochowano tu większość ofiar masakry pod Geok-Tepe, a wśród nich turkmeńskiego przywódcę Kurbana Murata. Był nie tylko wojownikiem, ale też członkiem sufickiego bractwa Nakszbandij ji, świętym mężem, a jego grób stał się miejscem pielgrzymek i symbolem oporu. Czczono go w tajemnicy już w czasach Sowietów.
– Został z niego kopczyk pyłu – powiedział historyk – ale ludzie i tak pamiętają.
Wgramoliliśmy się przez wyrwę w betonowym murze. Grób świętego przeszedł nieudolną rekonstrukcję. Sześcian z cegieł przesklepiony glinianą kopułą. Zdążyliśmy odrobinę wytrzeźwieć i zataczaliśmy się w milczeniu przez trawy w kierunku grobowca. Wokół nas falował ocean bezimiennych mogił, okrytych mgłą białych maków.
– Dwóch moich pradziadów zginęło w tej bitwie – odezwał się historyk. – Też są tu pochowani.
Wiedział gdzie, ale ich nie odwiedzał. Uchylił drzwi do grobowca Kurbana Murata. Tylko reżyser został na zewnątrz – nagle się zawstydził albo stracił zainteresowanie. Wodził dłońmi po twarzy w muzułmańskim geście samobłogosławienia.
Zerknęliśmy do środka. Przez otwory w kopule sączyło się nikłe światło. Byliśmy sami. We wnętrzu znajdował się spęczniały, ograniczony ścianami kopiec nagrobny. Ktoś go przykrył zielonym jedwabiem. W głowach mogiły pielgrzymi układali wielobarwne kamienie. Nikt nie tknął zostawionych przez kogoś kilkuset rubli. Okrążyliśmy grób zgodnie z obyczajem muzułmańskim – trzykrotnie, przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, przeciskając się pod ścianami. Wszyscy milczeli. A potem, ni stąd, ni zowąd, moi towarzysze padli na twarz i uderzyli głowami o kopiec. Gapiłem się na nich w niemym zaskoczeniu. Miejsce rozbrzmiało odwiecznym, plemiennym echem szacunku dla zmarłych i całej niewysłowionej przeszłości. Kiedy wstali, mieli czoła pokryte pyłem.
Chwilę potem byliśmy już na zewnątrz, znów pośród mogił. W trawie szczebiotały jaskółki.
– W rocznicę bitwy ściągają tu tłumy. – Historyk pokazał na migi wijącą się kolejkę pielgrzymów. – Przede wszystkim potomkowie ofiar.
Większość zmarłych pozostała jednak bezimienna. Obecność grobów zdradzały tu i ówdzie zmatowiałe i pordzewiałe turkmeńskie samowary. Gdzie indziej nagrobki z inskrypcjami. Przeważnie jednak były tu tylko spłachcie gołej ziemi, wyłaniające się z plątaniny zielska i maków.
– Członkowie Nakszbandij ji też przychodzą? – zapytałem. Czytałem, że wciąż mają duże wpływy w Azji Środkowej.
– Nie – odpowiedział. – Oni się nie liczą. Nasza wiara jest starsza niż ich religia, starsza niż islam. Mamy własną wiarę. Dlatego nam nie po drodze z fundamentalizmem, z Iranem, z tym wszystkim. – Zwrócił ku mnie twarz jak pusty księżyc. Chciał, żebym zrozumiał. – Ludzie, którzy odwiedzają nasze święte miejsca, tak naprawdę nie są muzułmanami. Wbrew temu, co się o nich mówi, no wie pan. Ich wiara jest wcześniejsza… inna.
Uwierzyłem mu – snując się wokół swoistego mauzoleum klanu, ostatniego legowiska świętego wojownika. Z kopca aż kurzyło się wiarą przodków. Praktyka modlitw w meczecie, wszelkie struktury i teologia wielkomiejskiego islamu zdawały się teraz bardzo odległe. Tu było sekretne miejsce plemiennych wspomnień i gniewu.
– Rosjanie wybili tamtego dnia piętnaście tysięcy naszych, w większości kobiet i dzieci. Sami stracili trzy tysiące ludzi. – Historyk wpatrywał się w surowe morze ziemi. – To byli barbarzyńcy.
A jednak zmyślił liczbę strat wroga. Wobec przerażającej skali ofiar po stronie Turkmenów Rosjanie doliczyli się niespełna trzystu własnych poległych, choć prawdopodobnie zaniżyli szacunki. Wersja historyka była piękna i prosta. Odbudowywał przeszłość swego ludu, niebezpiecznie mijając się z prawdą, podobnie jak kiedyś Rosjanie. Krążąc między grobami, obstawał, że Turkmeni są panami tych ziem od siedmiu tysięcy lat, jakby chodziło o bezpośrednich spadkobierców człowieka neolitu. Nie mówił o bałwochwalczych handlarzach niewolników, którzy chowali się pod płaszczykiem bardziej wyrafinowanej wiary, tylko o starożytnym, jednorodnym ludzie, o kulturze głęboko zakorzenionej w pierwotnej mądrości.
Reżyser dogonił nas chwiejnym krokiem.
– To nie jest nasza tragedia! – Krawat przekrzywił mu się pod rozchełstanym kołnierzykiem. – To i c h tragedia, tragedia Rosjan! To Rosjanie musieli się stąd wynieść, nie my. Tak samo jak Brytyjczycy z Indii albo Francuzi z Algierii! – Jego błazeński wzrok błądził po mojej twarzy. – Każdy kolonializm jest tragedią kolonizatorów!
Bąknąłem coś niepewnie pod nosem. Kolonializm nie daje się wtłoczyć w łatwe schematy. Ten facet zapijał się na śmierć – zupełnie jak Rosjanin.
– To i c h klęska, i c h błąd! – Wskazał drżącą ręką na groby. – Oni się nie mylili.
Godzinę później, kiedy jechaliśmy w stronę Geok-Tepe, znów zawładnęła nim gorączkowa beztroska. Zarządził kolejny postój. Nikt nie śmiał się mu sprzeciwić, więc wkrótce rozłożyliśmy się w trawie z dwiema butelkami wódki i torbą na wpół roztopionego sera. Obok lśniła sadzawka, w której zbierała się woda odprowadzana betonową śluzą z Kanału Karakumskiego. Chlupotała żałośnie. Głowa odpłynęła mi od ciała, stopy wyglądały jakoś nieznajomo. Ledwie je rozpoznawałem na końcach własnych nóg. Samozwańczy klaun przemienił nas w dzieci. Rechotaliśmy w napadach kretyńskiej wesołości, ilekroć otworzył usta. Kilka zapylonych krzaków odgradzało nas od szosy.
– Jakie piękne turkmeńskie miejsce! – wrzasnął reżyser.
Wszyscy wybuchli śmiechem.
Dotarło do mnie w ostatnim przebłysku świadomości, że historyk w skrytości ducha nam pobłaża. Od czasu do czasu trącał mnie ramieniem, a w jego oczach kryły się przeprosiny. Bajram co rusz wpychał mi chleb z serem i szeptał:
– Jedz, jedz, nie można tylko pić. Będziesz potem żałował.
Usiłowałem po kry jomu opróżnić szklankę, reżyser obserwował mnie jednak rozgorączkowanym wzrokiem, ilekroć rozlewał następną kolejkę, i domagał się wciąż nowych toastów. Potem – półżartem, ale i dla rozgrzeszenia – przesunął dłońmi po twarzy na znak muzułmańskiego błogosławieństwa. Jego wymięte policzki zastygły w wyrazie cynicznej rozpaczy.
– Jestem siwy – wymamrotał pod nosem. – Tylko dobrzy ludzie siwieją… Spójrz na nich. – Wstał i zatoczył się w trawie. – Piękne miejsce. Przekażesz ode mnie wyrazy uwielbienia dla księżniczki Anny? Tu jest prawdziwa kultura.
Nie dotarliśmy do Geok-Tepe, ale jakimś cudem udało nam się wrócić w oparach alkoholu do Aszchabadu. Przy biurku w portierni hotelu, gdzie zwykle siedziała znudzona dozorczyni piętra, nie było nikogo, więc zacząłem gmerać w szufladzie w poszukiwaniu klucza. Po chwili zamarłem. Mój wzrok padł na kartkę papieru. Zszokowany odczytałem raport z moich poczynań. Za każdym razem skrupulatnie odnotowywano, o której wyszedłem, o której wróciłem do pokoju i kto mnie odwiedził. Trochę mnie zemdliło. Poczułem znajome napięcie sprzed dwunastu lat, kiedy kgb deptało mi po piętach w zachodniej Ukrainie. Kartka przypomniała mi o czymś, o czym i tak wiedziałem, ale wśród uciech minionego dnia wyparłem z pamięci, że to nie jest wolny kraj.
Byłem jednak ciekaw, komu składa raporty tutejsze kgb? Czy strukturę oczyszczono z Rosjan i pozostawiono w niej samych Turkmenów, czy utrzymano jakieś powiązania z Moskwą? Przede wszystkim zaś – o co im chodzi? W końcu doszedłem do wniosku, że służby będą przekształcać się równie powoli, jak te jurajskie zauropody, które miały dwa mózgi: jeden w czaszce, drugi u nasady ogona. Organizm kierujący się ociężałym instynktem roślinożercy. Przez pewien czas będą po prostu wykonywać czynności, do których zostały zaprogramowane – bezmyślnie, tylko dlatego, że wykonywały je zawsze.
Po chwili zjawiła się poruszona etażowa – tłusta rosyjska babuszka z włosami ufarbowanymi henną i brwiami podkreślonymi ołówkiem. Ona też wyglądała jak przedstawicielka ginącego gatunku. Powitała mnie filuternym skinieniem dłoni, wymacała mój klucz w kieszeni i uśmiechnęła się promiennie.
– Ale ze mnie gapa.
°
Nazajutrz zmieniłem plany, postanowiłem jednak dostać się do Geok-Tepe. Kierowca imieniem Safar zaproponował, że zabierze mnie w trasę długości ponad stu dziesięciu kilometrów za jedyne dwa dolary (po dewaluacji rubla dolar był na wagę złota). Ruszyliśmy przez te same fabryki, pola bawełny i spalone pastwiska. Im dalej, tym kraj stawał się uboższy. We wsiach mnożyły się szopy kryte blachą falistą: zagrody dla zwierząt, domostwa, łaźnie. Ogorzali od wiatru mężczyźni wystawali w drzwiach z przypominającymi Beduinki kobietami w czarnych sukniach i jaskrawych chustach na głowie. Po pastwiskach snuły się stada karakułów z jagniętami, z których pozyskuje się skóry astrachańskie, i małe, jednogarbne wielbłądy. Na obrzeżach pól rozpościerały się zasolone bagna, lśniące jak brudny śnieg.
Na południowym horyzoncie roiły się góry Kopet – dag, zrzucając pogórza na szosę. Szalejąca po drugiej stronie burza odarła niebo z barw. Ni stąd, ni zowąd wyrosło przed nami lotnisko wojskowe. Przy zakamuflowanych bunkrach stały myśliwce – wszystkie bez wyjątku skierowane w stronę granicy z Iranem, która biegła pięćdziesiąt kilometrów dalej, za łańcuchem górskim. Nie byłem pewny, czy obcokrajowcy mają prawo tędy przejeżdżać, choć stare porządki upadły. Wokół lotniska ogrodzenie z porwanego drutu kolczastego i opuszczone wieże strażnicze. Chwilę później już nas tu nie było.
Byłem ciekaw, co ludzie myślą o utrzymywaniu w tym miejscu arsenału Wspólnoty Niepodległych Państw, ale Safar tylko wzruszył ramionami. Odbył służbę w jednostce wojsk chemicznych pod Bucharą i nie miał nic przeciwko Rosjanom.
– Można się z nimi dogadać. Są w porządku. Rosjanie stąd nie uciekną.
A przecież wiedziałem, że już uciekają.
Safar mnie intrygował. Miał rzadkie, siwe włosy zaczesane na tył głowy i pociągłą, mocno pobrużdżoną twarz. Zmarszczki dodawały mu jednak uroku, a nos górował nad wydatnymi, skłonnymi do uśmiechu ustami.
Jego życie było naznaczone tragedią – czego skądinąd można się było spodziewać. W dzieciństwie stracił trzyletnią siostrzyczkę, pogrzebaną pod gruzami w czasie trzęsienia ziemi. Ojciec przepadł jeszcze wcześniej, w najczarniejszych latach stalinowskich.
– Nigdy go nie poznałem. Handlował solą przez granicę z Iranem. – Wskazał ręką na góry. – Właśnie tam ożenił się z matką. Ziemie Turkmenów rozpościerały się po obydwu stronach. W 1936 roku aresztowali go za kułactwo i zesłali na Syberię. Matka jest już po dziewięćdziesiątce, ale wciąż to pamięta. Wrócił do niej na miesiąc, ale znów go aresztowali. Wiele lat później dostała list od zaprzyjaźnionego zesłańca, że ojciec zmarł gdzieś pod Nowosybirskiem. Tak się dowiedzieliśmy.
Przez okamgnienie zza ściany gór wyłoniła się bledsza linia fortyfikacji, po czym osiadła posępnie na jednym z południowych wzniesień. Partyjskie miasto pałacowe sprzed ponad dwóch tysięcy lat. I na tym właśnie polega magia tej krainy. Kilometrami ciągną się wyłącznie nowe osiedla i państwowe gospodarstwa, aż tu nagle – jakby minione stulecia zapadły się niczym miech akordeonu – wychodzi na jaw, że w suchym powietrzu lub w ruchomych piaskach, gdzieś w sennym odosobnieniu, przetrwała starożytność – tak jak w mieście Nisa.
Zaledwie osiemdziesiąt lat od przemarszu Aleksandra Wielkiego do Indii półkoczowniczy Partowie zbuntowali się przeciw swoim następcom i założyli własne imperium. Nisa była najbardziej wysuniętym na północ przyczółkiem ich ekspansji i wciąż wyglądała imponująco. W okolicy panował zupełny bezruch. Przy bramie usłyszeliśmy jednak czyjeś nieśmiałe powitanie i w widmowym świetle ujrzeliśmy rudowłosego chłopca o jasnych oczach. Po chwili zniknął w ruinach. Mógł pochodzić skądkolwiek: z Persji, Macedonii, albo nawet (puściłem wodze wyobraźni) od pokonanych legionistów rzymskich, których Partowie pogonili na wschód po bitwie pod Carrhae.
Miasto przed nami wyglądało równie widmowo jak on. Wzniesione z wypalonej cegły mułowej, pasowało kolorem do otaczającego je pyłu. Wiatr, deszcz i nieubłagane słońce usunęły zeń wszelkie detale, zostawiając tylko spłowiały labirynt murów i wież. Wędrowałem po korytarzach z coraz mniejszą nadzieją, że spełnią się moje oczekiwania. Pozornie mury zdawały się tak wypełnione treścią, że w każdej chwili mogłem trafić na coś istotnego bądź osobliwego. Na próżno: obwałowania grubości prawie dwudziestu metrów i sterczące z nich bastiony wygładziły się w urwiska, a przejścia biegły dołem jak naturalne wąwozy. Nawet okrągła sala tronowa, gdzie stały niegdyś posągi na wpół ubóstwionych władców partyjskich, była już tylko pustą skorupą. Miasto stopniowo wsiąkało w ziemię. Znikało z pola widzenia.
Próbowałem umeblować je w myślach eksponatami, które widziałem w muzeum w Aszchabadzie. Zdradzały oznaki skażenia miasta skundlonym hellenizmem. Zapamiętałem figurki z przeźroczystego marmuru i olbrzymie puchary w kształcie rogów z kości słoniowej. Już same te rogi dały mi mętne wyobrażenie o Nisie. U podstawy rozkwitały rzeźbione smoki o wybujałych kłach i ognistych skrzydłach, ale w górze, w nawarstwionych rzędami reliefach, krążyły na wpół greckie postaci – ścierające się w bitwie lub składające ofiary w pozach pełnych omdlałej gracji, uderzające w talerze przy jakimś zapomnianym obrzędzie.
Ale miasto umarło. Moje stopy zapadły się bezcieleśnie w jego pył. Tu i ówdzie na murach wciąż dało się wypatrzyć ciągi masywnych, wypalanych cegieł, które po chwili i tak nikły w ziemi. Krążyłem po jednobarwnym labiryncie. Wiatr ze wschodu uderzył mnie w uszy, choć poza tym nie poruszył nawet źdźbła. Tylko raz, gdzieś w oddali na krenelażu, spostrzegłem tajemniczego rudego chłopca. Przyglądał mi się bacznie.
Dotarliśmy do Geok-Tepe o zmierzchu. Safar ani się nie zżymał na bohaterów turkmeńskiej konnicy, ani nie okazywał im specjalnej czci. Z niespożytą energią paplał na inne tematy. Góry na południu spiętrzyły się w trawiasty płaskowyż, po którym toczyły się chmury burzowe. Przejechaliśmy w poprzek torów.
– Właśnie dlatego wyruszyliśmy na wojnę przeciwko Rosjanom – powiedział Safar. – Chcieli nam sprowadzić tu kolej, a Turkmeni jej nienawidzą.
Podejrzewałem, że bezwiednie rozpowszechnia sowiecką interpretację przyczyn konfliktu: wersję carskich imperialistów, którzy widzieli w Turkmenach wsteczników. Motywy Rosjan były bardziej złożone: głód towarów i surowców, pragnienie bezpiecznych granic, sprzeciw wobec handlu słowiańskimi niewolnikami – wszystko to stopniowo przywiodło imperium cara pod mury Geok-Tepe. W końcu pustka i słabość tej krainy – najzwyklejsza próżnia władzy – wessała też samych Rosjan.
Najpierw udało nam się wypatrzyć tylko rozproszoną w oddali osadę i nieczynną linię kolejową. Później jechaliśmy wzdłuż betonowego ogrodzenia jakiegoś kołchozu, które kryło wewnątrz inne, znacznie starsze mury. Być może kołchoz wzniesiono tutaj umyślnie, by ukołysać przeszłość do snu. Nazywał się Pokój. Po chwili jednak winnice znikły, a po pastwisku rozpełzły się niską serpentyną obwałowania ziemne, przypominające kręgosłup zagrzebanego w krzakach węża.
Wgramoliliśmy się na wał. Zwieńczone krenelażem zewnętrzne umocnienie twierdzy rozsypało się aż do podstawy, porośniętej szczeciną bylic. Na wierzchu kłębił się drut kolczasty. Dotarłem do budowli i zamarłem z podziwu. Pode mną, jak sięgnąć wzrokiem, w dogasającym blasku dnia rozpościerał się potężny czworokąt fortyfikacji, liczący blisko pięć kilometrów w obwodzie. Migotał na równinie i był całkiem opuszczony. W tłocznym miasteczku namiotów zebrało się kiedyś trzydzieści pięć tysięcy członków plemienia Teke, w tym dziesięć tysięcy konnych wojowników. Część murów obronnych wznosiła się na wysokość niespełna czterech metrów – po oblężeniu zburzono blanki, żeby pogrzebać pod nimi ofiary – reszta ciągnęła się jednak kilometrami, upiornie nietknięta. Prześwity i wąskie strzelnice wzdłuż zniszczonego, okolonego podwójnym parapetem korytarza przeistoczyły się w rozpadliny i głębokie wyłomy. Po bitwie znajdywano w tych ambrazurach mężczyzn – siedzących w miejscu, gdzie dosięgły ich kule, nieraz martwych od wielu dni, z głowami wciśniętymi między kolana.
Doszliśmy do świeżo zbudowanego grobowca. W fundamenty wmurowano kamienny słup z imieniem zmarłego przywódcy i datą jego śmierci w 1881 roku. Safar opadł na ziemię, szepcząc modlitwy. Potem okrążyliśmy mogiłę razem. Spytałem, czy data jest prawdziwa.
– Tak – odparł. – Miejscowi pamiętają takie rzeczy. I zapłacili za grobowiec.
Przewędrowaliśmy kawałek wzdłuż tych nawiedzonych obwałowań, potykając się w gęstniejącym półmroku. Prowadziły nas pagórkami ubitej ziemi, wychłostanymi przez artylerię i powodzie. Za kopcem, gdzie Turkmeni utworzyli baterię ogniową i punkt obserwacyjny, południowe ściany wtopiły się w ciemność, a śmiercionośny wyłom złączył się w jedno z kołchozem. Gdzieś niedaleko załoga rosyjskiej reduty przebiła się na odległość siedemdziesięciu metrów do zaminowanych fortyfikacji. Żołnierze mogli stąd słyszeć rozmowy turkmeńskich strażników i zachodzili w głowę, dlaczego niewierni wydmuchują nosy prosto na ziemię, jak świnie. Kiedy miny wybuchły i Rosjanie przeprowadzili szturm na wyłom, w obozie turkmeńskim wybuchła panika. Większość wojowników dosiadła koni i ruszyła galopem przez wyrwy w murach. Przerażeni cywile poszli w ich ślady. Rosjanie ścigali uciekinierów przez kilkanaście kilometrów, wyrzynając ich tysiącami: starców, kobiety i dzieci.
Kiedy snuliśmy się wewnątrz rdzenia twierdzy, zdałem sobie sprawę, że ziemia wokół nas wybrzusza się we wzgórki. Lizały nam stopy jak fale żałosnego oceanu. Nie dało się ich ominąć. Było ich mnóstwo. Wszystkie bezimienne i najeżone cierniami bożodajni. Nazajutrz po bitwie doliczono się sześciu i pół tysiąca trupów wewnątrz fortu i ośmiu tysięcy zwłok Turkmenów pomordowanych w ucieczce.
– Nikt nie wie, kto tu leży – rzekł Safar. – Rosjanie ich pochowali.
Patrzyłem tępo na groby. Przysypano ich po prostu ziemią tam, gdzie upadli.
Dotarliśmy z Safarem do samochodu po ciemku i w milczeniu. Światła latarek czołowych kołysały się smętnie nad szosą. Czytałem, że naprzeciw głównego wyłomu Rosjanie wznieśli pomnik ku czci swoich poległych.
– Widziałem go trzy miesiące temu – powiedział Safar. – Nic wielkiego.
Z lekkim poczuciem winy przyznałem, że chcę go obejrzeć. Na samą myśl o tolerancji tych ludzi, którzy postanowili oszczędzić pomnik, ogarnęło mnie deprymujące wzruszenie.
S afar krążył wzdłuż torów kolejowych i robił wrażenie coraz bardziej zdezorientowanego.
– Myślałem, że to tu – mruknął. – Byłem pewien, że to gdzieś tutaj.
Przejechaliśmy tą samą drogą trzy albo cztery razy, ale wciąż nie mogliśmy trafić. Otaczające nas miasto zmieniło się w rojowisko ledwie ćmiących żarówek w pustych oknach.
Skonsternowany Safar uniósł nagle ręce nad kierownicę.
– Jest! Tam!
– Gdzie? – wychyliłem się naprzód.
– Tam!
W bladym świetle reflektorów ukazał się kopczyk gruzu i pyłu – niczym obwiedziony cienką aureolą obiekt wątpliwej świętości. Safar wycofał samochód.
– No to załatwione na cacy!
Zaczepiliśmy jakiegoś przechodnia i spytaliśmy, co się stało.
– Nie wiem – odparł mężczyzna. – Po prostu zniknął.
– Jak to?
Złożył usta do śmiechu, po czym spoważniał i oznajmił rzeczowo:
– Mówią, że Bóg to zrobił w nocy.
Pociąg wlókł się na wschód od Aszchabadu przez krainę oaz, gdzie rzeki porzucały Iran, żeby umrzeć na turkmeńskiej pustyni. W jednym z okien góry Kopet-dag wychylały się posępnie z mgły, a ich zarys powtarzał się w coraz bardziej rozmytych odcieniach nieba. Za drugim oknem toczył się szarozielony step, poprzecinany czerwienią maków. Niebo nad tym bezmiarem wysklepiło się jak pokryty freskami sufit, gdzie flotylle białych i szarych obłoków sunęły każda ze swoim wiatrem.
Kilka razy udało mi się wypatrzyć jakiś kurhan u podnóża gór – rozwarte jak krater wulkanu miejsce pochówku wodza plemiennego, swoisty kamień milowy zapomnianej wędrówki nomadów. Sto lat temu Turkmeni z plemienia Teke wypasali w tej strefie brzegowej swoje wielbłądy i dzielne konie achałtekińskie, uprawiali też ziemię wokół czterdziestu trzech twierdz z cegły mułowej. Dziś Kanał Karakumski rozprowadzał wodę z Oksusu po wioskach o starych, rozpaczliwych nazwach „Droga bez wyjścia” albo „Miejsce przeklęte przez Boga”, zasilając kołchozowe plantacje bawełny i pszenicy.
Pociąg przypominał miasto na kółkach. W przedziałach z kuszetkami tłoczyli się rosyjscy robotnicy fabryczni i grupki rozgadanych Turkmenów. Świat zewnętrzny zasnuwał się mgłą z brudnych okien, z toalet bił smród moczu. Panował tu jednak nastrój rozbuchanej wolności. Wszyscy byli w ruchu, jakby chcieli oderwać się od korzeni. Pochłaniali ze smakiem sałatki, dzielili na porcje żylaste kurczaki, zawzięcie grali w karty i niańczyli sobie nawzajem dzieci, dopóki nie nadszedł czas na popołudniową drzemkę. Kiedy rozwinęli poplamione materace, korytarz zmienił się w plątaninę rąk i wystających za prycze stóp w dziurawych skarpetkach. Z pościelowej tundry wybijały się brody turkmeńskich wieśniaków i ogorzałe od wiatru głowy wspartych na czapkach żołnierzy. Ciała sędziwych matron, jadących do krewnych w sąsiedniej oazie, piętrzyły się pod kocami i pikowanymi płaszczami, młode kobiety zwinęły się w kłębek z dziećmi w ramionach, ściągając chusty na twarz.