Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Syberia opisana przez Thubrona okazuje się kwintesencją Rosji – na powierzchni resztki obozowych baraków sprzed 50 lat, a pod lodem mamuty zachowane tak, że można policzyć liście z ich ostatniego posiłku. I na przemian: jedno odmarza, a drugie zamarza. Thubron podróżuje po paradoksalnej krainie, która jednocześnie umiera i się odradza. Spod lodu wychodzi Kościół prawosławny, lokalne kultury, które miały stać się częścią jednego radzieckiego ludu, ale nie dały się do końca podporządkować, a zamarzają resztki sowieckiego imperium, stare obozy, instytuty badawcze i komunistyczne utopie budowane na wiecznej zmarzlinie. Gdzieś pod lodem i pod Rosją kryje się jednak coś potężnego, jednolitego, co kolejne ustroje chcą pokonać lub przeobrazić, ale w końcu zawsze stają się tylko jego częścią.
Thubron stara się to opisać, pokazując fascynujące miejsca, bardziej i mniej znane. Podróż rozpoczyna w Jekaterynburgu, wspominając egzekucję rodziny carskiej, potem odwiedza m. in. Workutę (gdzie uczestniczy w prawosławnym nabożeństwie upamiętniającym ofiary łagrów), Akademgorodok pod Irkuckiem (miasto uczonych, dziś pozbawionych państwowych funduszy), jezioro Bajkał, syberyjski klasztor buddyjski, wreszcie Kołymę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.
www.czarne.com.pl
SEKRETARIAT: ul. Kołłątaja 14, III p.
38-300 Gorlice, tel./fax +48 18 353 58 93
e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
REDAKCJA: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70
e-mail: [email protected]
SEKRETARZ REDAKCJI:[email protected]
DZIAŁ PROMOCJI: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
DZIAŁ MARKETINGU:[email protected]
DZIAŁ SPRZEDAŻY:[email protected]
tel. 504 564 092, 605 955 550
SKŁAD: D2D.PL
ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
e-mail: [email protected]
Wołowiec 2012
Wydanie I
Tytuł oryginału angielskiego IN SIBERIA
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA
Fotografia na okładce © by BERND SCHULER / SODAPIX / CORBIS / FOTOCHANNELS
Copyright © by COLIN THUBRON, 1999. All rights reserved.
Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2011
Copyright © for the Polish translation by DOROTA KOZIŃSKA, 2011
Redakcja MARIA KONOPKA-WICHROWSKA
Korekta MAŁGORZATA UZAROWICZ, MAŁGORZATA POŹDZIK / D2D.PL
Projekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL
Skład MAGDALENA KĘDZIERSKA / D2D.PL
ISBN 978-83-7536-398-2
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu
Dla Margrety
Demony przeszłości
Człowiek w kajdanach zawsze przemierzał te pola lodowe. Być może gdzieś dalej sunie stado reniferów albo myśliwy rzuca cień na śniegu. Ale nic więcej. Syberia: zajmuje jedną dwunastą powierzchni lądu na Ziemi, a mimo to nie zostawia żadnych pewniejszych śladów w umyśle. Ponure piękno i niezatarty lęk.
Pustka zaczyna doskwierać. Dopiero kilka lat temu otwarto pięć miast rozproszonych wzdłuż linii Kolei Transsyberyjskiej – i to dla cudzoziemców objętych nadzorem. Tymczasem Syberia schowała się w plotkę. Białe przestrzenie do dziś są źródłem fantazji i obaw. Jest miejsce, gdzie białe żurawie tańczą na wiecznej zmarzlinie, gdzie wielkie miasto dryfuje zagubione wśród morskiej kry, gdzie mamuty śpią pod lodowcami. Jest miejsce (aż strach pomyśleć), gdzie wciąż trwa w sekrecie koszmar Gułagu, gdzie odbudowuje się silosy rakietowe…
Koła pociągu wloką się żałośnie przez Ural – jak starcy, którym brakuje oddechu. Góry wyglądają na zbyt niskie, by wyznaczyć jakąkolwiek granicę, a tym bardziej dział między Azją a Europą: niewielkie spiętrzenie zaciemnionych sosnami zboczy.
Za moim oknem palisady drzew iglastych i brzóz ustępują sennym wioskom i miasteczkom nad porośniętymi zielskiem stawami. Skarpy po bokach torów lśnią od letnich kwiatów. Polanki w głębi przesuwają się jak przeźrocza w latarni magicznej: obramowane płotem drewniane chaty i grządki warzyw, śpiące na trawie bydło.
Zmierzch przychodzi nagle, jakby istniał też rozdział między światłem a mrokiem. Syberia jest zaledwie kilka kilometrów stąd. Czuję dreszczyk emocji. Wyślizguję się z europejskiej części Rosji prosto w coś, co zdaje się raczej obszarem istniejącym w ludzkich umysłach niż krainą na mapie. Nawet teraz, w ostatniej chwili, wszystko przede mną – wszelkie gwałtowności czasu i geografii – jest jakby rozrzedzone, zbyt zimne i zbyt rozległe, by mogło być do końca prawdziwe. Nadciąga z ciemności jak ostateczna, nieziemska Zagranica. Miejsce, skąd się nie wraca.
Wybrałem je wbrew sobie. Padłem pod nagłym naporem bezkresnej przestrzeni zakazanego świata. Ogrom Syberii przyćmił wszystkie moje podróże po Azji. Zwyczajowe początki – czyli zerkanie ukradkiem do atlasu – dokuczały coraz mocniej, aż to odludzie wydało się nie tyle puste, ile niezauważone albo zabazgrane niewidzialnym atramentem. Zaczęło we mnie wsączać swój zdradliwy jad.
Azerski handlarz, który jedzie ze mną w wagonie, ani razu nie wyjrzał przez okno. Mówi, że Syberia jest nudna i biedna. Handluje ubraniami między Moskwą a Omskiem i wciąż stuka palcami w kieszonkowy kalkulator.
– Ja bym tam długo nie wytrzymał – stwierdza. – Wszystko rozpada się w kawałki. Na pańskim miejscu wybrałbym się do Chin. Chiny są bardziej przyszłościowe.
Handlarz jest wielki i kudłaty, ma jakieś trzydzieści parę lat i zaczyna się już sypać. Obudziwszy się z drzemki, przegląda się w lusterku do golenia i ciężko wzdycha, jakby spodziewał się ujrzeć kogoś innego.
Nagle za oknem wyrasta widmowy obelisk, wzniesiony prawie dwieście lat temu przez cara Aleksandra I. Stoi na niskiej skarpie, rozbielony światłami naszego pociągu. Tu jest geograficzny początek Syberii. Z przodu cokołu widnieje napis „Europa”, po drugiej stronie – „Azja”. Pomnik znika chwiejnie w tyle, po czym znów zapada ciemność. I oczywiście nic się nie zmienia. Bo granica między Europą i Azją istnieje tylko w wyobraźni. Nie ma fizycznego podziału między dwoma kontynentami. Być może starożytni geografowie z Zachodu (który też jest sztucznym pojęciem) zdecydowali któregoś dnia, że tu będzie Europa, czyli to, co znane, a tam dalej będzie Azja, czyli to, co gdzie indziej.
Tak więc czekam na zmianę, choć wiem, że na próżno. W ciemności wykop kolejowy zdaje się tonąć głębiej, a ciąg drzew – wznosić nad nim bardziej zawrotnie. Gdzieniegdzie ziemia rozpada się w upstrzone bladymi światłami doliny; w pewnej chwili z wagonu restauracyjnego dostrzegam horyzont wyblakły od poświaty niewidzialnego miasta.
Nie śpię. Azer siedzi metr ode mnie i chrapie, aż dudni. Przeglądam więc mapy i zalewają mnie na przemian fale podniecenia i niepokoju; dla ukojenia wciąż wracam wzrokiem tam, gdzie jestem. Od tego miejsca – gór po zachodniej stronie Jekaterynburga – Syberia ciągnie się prawie dziesięć tysięcy kilometrów na wschód, a trasa mojej podróży sięga jeszcze dalej, pokonując siedem stref czasowych i jedną trzecią półkuli północnej. Wagon się trzęsie i mruczy. To już ostatni raz, kiedy przyszłość zdaje się kształtna i pełna, bo żyje w prostocie map. Wiem, że wystarczy drobiazg, żeby ją zmienić – awaria transportu, interwencja milicji, szykany mafii. Przez chwilę jednak oko napawa się obrazem gór, spinających południe łańcuchem długości pięciu tysięcy kilometrów, po czym wodzi wzdłuż trzech z największych rzek świata – Obu, Jeniseju i Leny – które spływają od granic Mongolii do Oceanu Arktycznego. Dorzecze każdej z nich jest większe niż Europa Zachodnia. Dalej mamy Bajkał, najgłębsze i najstarsze jezioro na świecie; graniczącą z Chinami rzekę Amur; śnieżne pola na Kołymie, gdzie temperatura spada do bezsensownego poziomu minus siedemdziesięciu stopni… Te cuda natury suną w uwodzicielskim i niebezpiecznym pochodzie aż do Oceanu Spokojnego – i nagle odległości stają się rozpaczliwe, a ja myślę, gdzie będę musiał się zatrzymać.
Bo to jest rosyjskie Gdzie Indziej. Zanim jeszcze komunizm umiejscowił przyszłość w miejskim raju, Syberia była wiejskim odludziem, dokąd zsyłano bakcyle trawiące ciało państwa: przestępców, sekciarzy, dysydentów. A jednak, paradoksalnie, z biegiem stuleci zaczęła uchodzić za ostoję pierwotnej niewinności i zbawienia, a chłopi szukali tam wejścia do Biełowodia, swojej ziemi obiecanej. Czasem więc krytyka syberyjskiego barbarzyństwa obracała się w pochwałę tutejszej wolności, a w mieszkańcach Syberii sławiono obdarzonych nadludzką siłą pionierów, nieskażonych zgnilizną zepsutej do cna Europy. Teraz, gdy Moskwa ulega zachodniej zarazie, Syberia zmienia się w biegun czystości i najprawdziwszej „rosyjskości”. Słyszałem plotki, że może się całkiem odłączyć od zachodniej Rosji albo rozpaść na kilka niezależnych prowincji. Byłem ciekaw, cóż takiego zastąpiło zachwianą wiarę komunistyczną.
W dolnej części mojej mapy Kolej Transsyberyjska zwisa jak hamak – tulący wewnątrz coś mdłego i nieistotnego. Być może źródłem mojego niepokoju jest ślimacze tempo pociągu, który porusza się z niezmienną prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Bo statystyki regionu gapią mi się teraz prosto w twarz, promieniują spod samych stóp. Wszystko się zdaje niedosiężnie odległe. Gdyby nawet Syberia odłączyła się od Rosji, i tak byłaby zdecydowanie największym państwem świata. Z powierzchnią blisko trzynastu milionów kilometrów kwadratowych jest większa niż Stany Zjednoczone z Alaską i Europa Zachodnia razem wzięte. Kiedy słońce wschodzi nad Uralem, zachodzi nad Morzem Beringa. Mam obawy, że moja podróż w niej zniknie.
Jekaterynburg jest piękny i spokojny, a przez to perwersyjnie szokujący. Powaga, aczkolwiek oszczędna, przenika miasto na wskroś. Tymczasem Jekaterynburg – założony w 1723 roku przez Piotra Wielkiego jako ośrodek górniczy i nazwany od imienia rozpustnej służącej, którą mianował carycą – kryje zbyt gwałtowne wspomnienia, by się czuć w nim beztrosko. W 1918 roku w jednej z tutejszych piwnic zamordowano ostatniego cara z rodziną. Podczas drugiej wojny światowej, w odruchu oporu przeciwko Niemcom, zmontowano w mieście setki fabryk rozebranych w zachodniej części Rosji. Zakłady zbrojeniowe i produkujące broń biologiczną kwitły (i przeciekały) aż do wyczerpania tuż przed upadkiem Związku Radzieckiego.
Spacerowałem po mieście z obawą. Minęło siedemnaście lat od mojej podróży w głąb Rosji (na Syberii jeszcze nie byłem), więc rozglądałem się wokół jak krótkowidz, czekając na powrót zapamiętanych obrazów. Było bardzo cicho. Aleje otwierały się w miękkim blasku pełni lata. Wzdłuż nich stały budowle publiczne, otynkowane na płowo i biało, jak w Petersburgu; węgierskie przegubowce wędrowały między jednym a drugim skrzyżowaniem.
Zakręciło mi się w głowie. Wciąż czekałem, aż coś się wydarzy. Nie mogłem się wyzbyć zadawnionego niepokoju, wręcz poczucia winy. Wiedziałem, że pochodzi z innej epoki, z czasów Breżniewa, gdy kgb deptało mi po piętach w zachodniej części Związku Radzieckiego. Miałem wrażenie, że moje kroki brzmią lekko i bezbronnie. Teraz jednak nic ich nie zakłócało, nikt nie podążał moim śladem. Ludzie wyszli z psami na spacer – była niedziela. Para żołnierzy o chłopięcym wyglądzie zamiatała liście sprzed koszar, dorożki ciągnione przez konie okryte kropierzami turlały się w obie strony jak w XIX wieku. Tłumy na Prospekcie Lenina – głównej ulicy miasta – sprawiały senne, anonimowe wrażenie: jasnoocy mężczyźni w dresach lub dżinsach, kobiety w luźnych sukienkach. Nikt na mnie nie patrzył. Poczułem się, jakbym znikł pod membraną miasta, ubrany równie podle i niedbale jak wszyscy – w czarne spodnie i szarą koszulę – z głową przystrzyżoną na proletariackiego jeża i plecakiem, który nie rzucał się w oczy wśród tylu toreb wojskowych. Po rosyjsku mówiłem kiepsko i miałem nadzieję, że wezmą mnie za Estończyka.
W centrum zmieniono połowę nazw ulic. Odeszli dawni ulubieńcy bolszewików – Łunaczarski, Kujbyszew, Róża Luksemburg; ich miejsce zajęli poeci, pisarze lub całkiem banalne pojęcia, jak Trakt Syberyjski. Ilekroć jednak spytałem o drogę, na usta przechodniów pchały się stare, komunistyczne nazwy. Na wysepce pośrodku Prospektu Lenina zachował się pomnik Jakowa Swierdłowa, który zorganizował mord cara i na którego cześć miasto przez siedemdziesiąt lat nazywało się Swierdłowsk. Szczupły i młody, stoi na sztucznej skale. Wygląda, jakby targnął nim gniew. Kiedyś posąg sławił potęgę namiętnej idei; teraz, kiedy jej moc przygasła, zdawał się przedstawiać rozgorączkowanego studenta. Ktoś chlusnął mu po nogach wiadrem szkarłatnej farby, która ściekła po skale.
Od czasu do czasu urzekał mnie nagły przypływ koloru lub przebłysk luksusu. Kolor wabił z kiosków ulicznych i targowisk, wszędzie panoszyły się heretyckie niegdyś nazwy: Lancôme, Levis, Procter & Gamble… Mijali mnie ludzie w furażerkach armii amerykańskiej i bejsbolówkach z napisem „Montana” albo „Chicago Bulls”. Grupki młodych, ubranych w minispódniczki kobiet o sennych, szeroko rozstawionych oczach stąpały na smukłych jak wierzbowe gałązki nogach, stukając w chodnik butami na platformie. Zastanawiałem się, gdzie byli ich rodzice w czasach Breżniewa. Nic takiego nie zapadło mi w pamięć. Transparenty sławiące partię ustąpiły miejsca reklamom towarzystw ubezpieczeniowych („partner, na którego możesz liczyć”). Po ulicach jeździły tramwaje przyozdobione hasłami „Pepsi” lub „Zawsze Coca-Cola”. Bo to miasto – zagnieżdżone w regionie pełnym bogactw naturalnych – próbowało dotrzymać kroku Nowej Rosji. Jego burmistrz był zapalonym reformatorem. Zwłoki szefów tutejszej mafii, którzy padli ofiarą morderstwa, wracały na swój pogrzeb dopiero po kosztownym zabiegu balsamowania w Moskwie.
Zastanawiałem się, czy puste zbiorowe spojrzenie sprzed dwudziestu lat, kiedy przechodnie nie przyznawali się do siebie na ulicy, jest tylko wytworem mojej wyobraźni. Wspomnienia są złudne i ulotne. Mimo to byłem pewien, że z otaczających mnie twarzy spadła jakaś zasłona. Ludzie byli spokojni, lecz nie sprawiali już wrażenia nieobecnych. Niektórzy się kłócili albo śpiewali. Po innych od razu było widać, że nic nie mają. Siedzieli z głową zwieszoną nad otwartymi dłońmi, nieruchomo, czasem z tabliczką na szyi z wyjaśnieniem przyczyn ich bezdomności, rozpoczynającym się od słów: „Szanowni Państwo…”. Przed oczyma wyrósł mi nagle mężczyzna, którego w starym Związku Radzieckim widywałem wszędzie – zaniedbany pijaczyna w średnim wieku. Kiedyś nazwałem go Iwanem. Miał rozmazane oczy i zmarszczki zlane w grymas zwątpienia. Wyglądał wścieklej i bardziej niepotrzebnie, niż go zapamiętałem. Teraz nie miał pracy i bywało, że zaczepiał mnie o pieniądze.
Mój dawny niepokój zaczął się jednak ulatniać. Pewnego razu, trochę z nawyku, zatrzymałem się między drzewami w parku, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie śledzi. Zwróciłem uwagę, że oddech mi przyśpieszył w tej dusznej ciszy. Pięć minut później minęła mnie piękna kobieta z tłustym terierem. A potem już nikt. Doszedłem do wniosku, że przestali się mną interesować. Zajęli się szpiegostwem przemysłowym lub wstąpili do mafii. Albo dołączyli do Iwana.
Wróciłem w labirynt ulic. Wiedziałem, że szukam drogowskazów. Nie umiałem wyobrazić sobie Rosji bez przeznaczenia. Tropiłem przejawy nowej wiary lub tożsamości, robiłem to jednak niecierpliwie, jak ludzie, którzy są gdzieś po raz pierwszy i wypatrują talizmanów, najprostszych znaczeń. Na ścianach i drzewach trzepotały setki prywatnych ogłoszeń i plakatów; wczytywałem się w nie jak w runy. Reklamowano wczasy odchudzające, kursy medytacji transcendentalnej, lekcje angielskiego. Psycholodzy obiecywali rozwiązanie problemów z komunikacją. Inni proponowali pracę. „Zwróć się do nas. Zrzuć trzydzieści kilogramów. Poznaj swoją przyszłość… Zostań wszechmistrzem…”.
Poszedłem na wystawę „Bohaterowie swoich czasów”: dwadzieścia ustawionych w krąg figur woskowych. Sokrates i Leonardo da Vinci, dalej Czyngis-chan w kostiumie chińskiego mandaryna, tuż przy nim patykowaty olbrzym Piotr Wielki. Nie było jednak ani Marksa, ani Lenina. Tylko zapatrzona w swą kostkę u nogi balerina Plisiecka, Freddie Mercury pod rękę z Elvisem Presleyem i Arnold Schwarzenegger, prężący mięśnie obok Draculi.
Teraz wszystko wydawało się możliwe. W moim pustym pensjonacie, który był niegdyś przystanią dla członków partii, spytałem o sławetną niezależność regionu od Moskwy: zupełnie jakbym dowiadywał się o któregoś z gości hotelowych.
Jekaterynburg ma przecież własną flagę – trójkolorową, żółto-zielono-błękitną – i zamierza (właśnie przeczytałem) wprowadzić swoją walutę pod nazwą franka uralskiego. Ale trzy twarze za kontuarem w recepcji zwróciły się ku mnie z identycznym wyrazem zaskoczenia.
– E tam! Każdy obwód ma swoją flagę, to nic nie znaczy! A widział kto tego franka uralskiego? – Twarze zmięły się w nerwowym chichocie. – Ot, gubernator bawi się w niepodległość!
I wybuchnęły głośnym śmiechem.
Ale jedno miejsce całkiem opustoszało. Stara dzielnica naprzeciw kremowo-turkusowej wieży cerkwi Wniebowstąpienia Pańskiego, której krzyż musiał być widoczny z okien carskiego więzienia. Tam, gdzie kiedyś był dom kupca Ipatiewa, jest tylko spłacheć popękanego asfaltu i zapuszczony zagajnik. Budynek został zniszczony przez buldożery w 1977 roku, za rządów Breżniewa – z polecenia I sekretarza partii w obwodzie, Borysa Jelcyna, który miał obawy, że dom stanie się celem pielgrzymek.
Teraz stoi tu szkielet kopuły przyszłej cerkwi pamiątkowej, a nad kupiecką piwnicą, gdzie zamordowano cara Mikołaja 11, carycę, ich dzieci i ostatnie osoby ze służby, wznosi się biały krzyż. Zaczęli się bać dwa tygodnie przed egzekucją, kiedy gburowatych strażników z bolszewickiej grupy szturmowej zastąpiono służbą bezpieczeństwa. Wojska białych zbliżały się do Jekaterynburga, a do rodziny carskiej przeszmuglowano list z obietnicą odsieczy wiernych dowódców. List był jednak fałszywy. Tuż po północy siedemnastego lipca aresztantów obudzono, kazano im się ubrać i zejść do piwnicy. Mikołaj niósł chorego na hemofilię syna, który objął go rękami za szyję. Anastazja trzymała w ramionach psa.
Dziś w obie strony ciągną pochody pielgrzymów. Ze dwie osoby – ogarnięte histerią bądź obsesją – zamarudziły pod sklepieniem. Stare małżeństwo otwarło książeczki do nabożeństwa i śpiewało ponad godzinę – ona jękliwym tonem, on tragicznym szeptem – czyniąc znak krzyża drżącymi palcami. Pogrążony w żałobie Ormianin przyjeżdża tu często, wspominając swojego ojca.
– Ojca zesłali na Kołymę, matkę też. Zabiły go lata spędzone w łagrze. Stalin go zabił.
Omiótł wzrokiem pofałdowaną ziemię – żwir i chwasty piętrzyły się ku zachodowi, w stronę okna piwnicy, otwartego tuż nad powierzchnią gruntu.
– To była zbrodnia! To straszne, co on wycierpiał! – krzyczał Ormianin.
Los ojca powiązał z losem cara. Wyznał, że tu przychodzi, bo ma żal w sercu.
– Ja się tu czuję po prostu chory.
Na szyi wykwitł mu szkarłatny rumieniec. Pomyślałem, że ten człowiek chce czuć się chory. Żeby poczuć się lepiej, musiał poczuć się chory.
– Moi rodzice byli arystokratami, jak Romanowowie. Dlatego ich zniszczyli. Teraz Rosja zrzuciła jarzmo komunizmu i znów będzie tym, czym kiedyś. Taka jest przyszłość. Widzi pan, wszystko wraca.
Rodzina czeka, jakby pozowała do zdjęcia. Caryca, chora na rwę kulszową, siedzi obok trzynastoletniego syna. Pozostali stoją – z przodu car, cztery carówny w pierwszym rzędzie, lekarz i troje służby z tyłu. Piwnica ma nieco ponad metr kwadratowy. Uzbrojony w ciężkie rewolwery pluton egzekucyjny upchnięto w trzech szeregach w drzwiach – tak blisko, że proch poparzył im nadgarstki. Car ginie natychmiast, caryca i jej najstarsza córka nie zdążą się przeżegnać. Kule odbijają się rykoszetem od diamentów zaszytych w gorsetach trzech młodszych carówien, które przez chwilę sprawiają wrażenie, jakby los je obdarzył jakąś upiorną nieśmiertelnością. Ogarnięci paniką strażnicy opróżniają całe magazynki, po czym dźgają nożami i tłuką na śmierć wszystkich, którzy dają jeszcze oznaki życia. Kiedy dym opadnie, odsłoni carewicza uczepionego ojcowskiej koszuli; jedna z carówien, wleczona z piwnicy na prześcieradle, nagle się ocknie i zacznie krzyczeć. Być może sądzi, że obudziła się z koszmaru. Dobiją ją bagnetami.
Cisza tej pustej przestrzeni jest ciszą wymuszonego zapomnienia. Zgodnie z propagandą komunistyczną car – z żądnego krwi tyrana – został zdegradowany do rangi pozbawionego wszelkich zasad prostaczka. A potem zniknął z historii. Teraz, w próżni po zburzonym domu Ipatiewa, los cara stracił kontekst polityczny i stał się osobistą tragedią tyleż łagodnego, co upartego mężczyzny, jego nieustępliwej żony i chowanych pod kloszem dzieci.
Przechadzałem się chwilę w tym smutku. Trzy rabatki aksamitek i marcinków zlały się w barwną plamę. Przyjechał autobus turystyczny, ale wysiadła z niego tylko młoda kobieta. Przebiegła na palcach po żwirze i podała mi swój aparat.
– Zrobi mi pan zdjęcie?
Myślałem, że się uśmiechnie, tymczasem odgarnęła długie włosy na ramiona i przyklękła na asfalcie pod białym krzyżem. Zwrócona do mnie profilem, modliła się i żegnała przez kilka minut. Zastanawiałem się, ile razy nacisnąć migawkę.
– Dziękuję, dziękuję – zabrała aparat i ujęła moją dłoń. – Olga.
Tak miała na imię najstarsza córka cara. Może to za nią się modliła?
– Jestem Colin.
– Colin, Mikołaj! – Rosjanie lubią zestawiać zdrobnienia z formą wyjściową. Posłała mi rozkojarzony uśmiech i rozejrzała się wokół. – Niech pan spojrzy, niech pan tylko spojrzy.
– Zburzyli.
– I to z polecenia naszego przywódcy – ze strachu albo wstrętu nie wymieniła nazwiska Jelcyna.
– Ale teraz się wszystko zmieniło – nie wiem czemu, próbowałem ją pocieszyć. – W tym miejscu stanie cerkiew, carska rodzina zostanie zaliczona w poczet świętych. – Byłem przekonany, że kanonizacja jest tylko kwestią czasu.
– Oni już są święci! – oznajmiła z gniewnym zapałem. – Przewodzą świętym Cerkwi Chrystusowej! – W jej śpiewnym głosie brzmiała żarliwa pewność. – Tylko tu, w Rosji, nie chcemy tego przyjąć do wiadomości. Kościół prawosławny za granicą kanonizował ich już dawno. Na obczyźnie Matka Boża wzięła ich już do nieba!
Skinąłem głową niepewnie. Skąd ona to wie?
– Nie tylko Mikołaja i jego carycę, ale całą jego rodzinę; zabrała do nieba Aleksego, Olgę, Tatianę… i tamtych też, doktora Botkina i służących, którzy zginęli, bo okazali im współczucie!
– Wasz patriarcha w Moskwie.
– Nic nie wiem o żadnym patriarsze. Ja go nie znam. Słyszałam, że ktoś nawet zidentyfikował kości, ale nie wiem na pewno.
Wzniosła oczy do nieba. Nie obchodziły jej szczątki doczesne. Rodzina mieszkała w niebie jej życzeń.
– W cerkwi, do której chodzę, Matka Boża powiedziała świętemu Janowi Chrzcicielowi, że to jej ukochane dzieci, że to damy jej dworu. Olga też: ona mnie chroni i modli się za mnie.
Myślałem z powątpiewaniem o nieśmiałej, kapryśnej Oldze, ale kobieta śpiesznie ciągnęła swoją przemowę, opisując niebo w najdrobniejszych szczegółach. Jan Chrzciciel, car, Olga. Dziewica Maria. Niebiańskie sale tronowe i przedpokoje wypełniały się jak wnętrza Pałacu Zimowego: tłumem faworytów i pochlebców. Śpiewny głos aż kipiał energią. Dwa razy nazwała mnie Mikołajem, co mile mnie połechtało.
– Teraz wszyscy mieszkają na dworze Matki Bożej i przekazują jej nasze modlitwy. B e z p o ś r e d n i o.
Na skraju zdewastowanego terenu wzniesiono maleńką kaplicę ku czci pobożnej Elżbiety, ukochanej siostry carycy, która zmarła męczeńską śmiercią, strącona żywcem do szybu kopalni. Przed laty Elżbieta zauroczyła ambasadora Francji pięknością i niewinną powagą. Kiedy jej mąż, wielki książę Sergiusz, zginął rozszarpany przez bombę podczas nieudanej rewolucji 1905 roku, założyła zgromadzenie, którego zakonnice zajmowały się opieką nad umierającymi i prowadzeniem przytułku dla sierot. Teraz była już świętą.
Weszliśmy do sanktuarium pod krytą gontem kopułą ze strzelistym krzyżem; wnętrze rozświetlały płomienie świeczek wotywnych. Olga pomodliła się przed ikoną świętej Elżbiety, unoszącej się w chwale nad kopalnianym szybem.
– Dziś próbujemy odzyskać tę część naszej historii – powiedziała. – Latami żyliśmy w mrocznej dolinie. Dwadzieścia milionów zginęło w ostatniej wojnie, kolejne czterdzieści milionów odebrał nam Stalin. I nic nie dał w zamian! Dopiero w 1991 roku Matka Boża odsłoniła przed nami prawdę, którą komuniści ukrywali przez osiemdziesiąt lat.
Patrzyła przeze mnie lśniącymi, niewidzącymi oczyma, jakby zastępowała radziecki mit swoim własnym. Chwilę później stanęliśmy zdumieni pod nowiutką ikoną rodziny carskiej, otoczoną aureolą migoczących lampek: już ich uznano za świętych. Olga drżącymi rękami ustawiła świeczkę i zawołała:
– Oto oni!
Jej pocałunki spłynęły miękko na malowane rąbki szat i stopy obute w pantofle. Zafascynowany wpatrywałem się w obraz. Postaci dostały wydłużone kształty i dworskie szaty bizantyjskich świętych; w smukłych dłoniach dzierżyły białe krzyże. Przedstawione z koronami i aureolami, zdawały się wyglądać z ikony w smutnym przeczuciu rychłego końca. Miały twarze o tych samych rysach, jak w kazirodczym klanie, i wszystkie były skąpane w tym samym bursztynowym świetle. Cała witalność zachowanych w pamięci fotografii – skazy i nastroje prawdziwego życia – znikła bądź zastygła. Kult świętych kłóci się ze sferą doczesną. Nawet zalążki indywidualności carówien – władcza uroda Tatiany, niezdarność chłopczycy Anastazji – utonęły w oparach świętości.
– Wkrótce nastąpi zmartwychwstanie Kościoła, Mikołaju – powiedziała Olga.
– Masz na myśli nowego cara? – Nie mogłem sobie tego wyobrazić. Dwa lata wcześniej, kiedy pretendent do tronu odwiedził wraz z matką Rosję, przyjęto go z konsternacją i zachowaniem wszelkich środków bezpieczeństwa.
– Nie, nie chodzi mi o cara – nawet Olga się oburzyła – tylko o jedność niebiańską. Kościół na ziemi zjednoczy się z Kościołem w niebie! Wkrótce, już niedługo! – Jej głos zyskał znów hipnotyczną melodię. – Światło dla przyszłej ludzkości!
– Kiedy? – spytałem tępo.
– Choćby za chwilę! Bo teraz Matka Boża pragnie wynieść Rosję ku górze. Nasz kraj zmierza szybkim krokiem do światła! Być może droga wiedzie przez rozpacz. A potem otworzy się serce Rosji! Nowej, świętej Rosji!
Dawna prawosławna koncepcja cierpienia, które rozkwitnie w czystość moralną. Z udręki dziejów – a choćby i z codziennej, czechowowskiej frustracji – musi się zrodzić całkiem nowy świat. Smutek i znużenie zyskiwały sens. Cierpienie stawało się niebezpiecznie łatwe do przyjęcia. Jakby dało się w ten sposób uzdrowić Czas.
W noc morderstwa zwłoki wywieziono do lasu ponad trzydzieści kilometrów od miasta. Tam obdarto je do naga – z gorsetów dziewcząt sypały się drogie kamienie – i wrzucono do zalanej kopalni. Następnego wieczoru wydobyto je znów – ciała dwóch osób skrupulatnie spalono, pozostałe ofiary zepchnięto w płytki grób i oblano kwasem. Tydzień później Biała Armia wkroczyła do Jekaterynburga.
Biali znaleźli osieroconego spaniela, który błąkał się półżywy z głodu po ogrodzie Ipatiewa. Pies należał do carewicza. Trafili też do kopalni, ale nie udało im się odszukać ciał; została tylko sztuczna szczęka lekarza, palec carycy i medaliony z wizerunkiem Rasputina, noszone na szyi przez carówny.
Pełną ekshumację zwłok z urządzonego naprędce grobu przeprowadzono dopiero w 1991 roku. Specjalista medycyny sądowej z rosyjskiego Ministerstwa Zdrowia skompletował szkielety, których tożsamość potwierdzono na podstawie badań dna pobranego od żyjących krewnych. Brakowało ciał Aleksego i trzeciej córki Marii.
Szczątki przeleżały długo na blaszanym stole kostnicy w Jekaterynburgu. Potem wyprawiono im skromny pochówek w grobowcu carów w Petersburgu. Ceremonia poróżniła państwo i Kościół, a nawet spadkobierców Romanowów. Podczas uroczystości nie wymieniono nazwisk zmarłych, bo hierarchowie – na znak ustępstwa wobec Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego za granicą – odmówili uznania autentyczności chowanych szczątków. Sprawa kanonizacji przeistoczyła się w kościelne i polityczne pole minowe. Teraz to żywi nie spoczną w pokoju.
Za nieistniejącym domem Ipatiewa rozpościera się gąszcz dawno zdziczałych drzew i krzewów. Tutaj – pod okiem strażników – Mikołaj wynosił carewicza na dwór, sadzał go na krześle i ruszał z córkami na półgodzinną przechadzkę po ogrodzie. W tych ostatnich tygodniach woń kwiatów z okolicznych sadów stała się wręcz obezwładniająca, pisał car.
Ścieżka wiodła między drzewami – wyglądała raczej na trop jakiegoś zwierzęcia niż na przejście wydeptane przez ludzi. Szedłem nią nieśpiesznie i dotarłem do połamanej drabiny, z której ktoś zrobił kładkę do sterty śmieci. Wpadłem nogą w druty i butelki. O ile mi było wiadomo, walały się tu pozostałości domu kupca, których większość skończyła na miejskim wysypisku. W tym miejscu dało się jednak wyczuć upiorną aurę czyjejś obecności. Ktoś obwiesił drzewa girlandami toreb na zakupy – było ich ze dwadzieścia albo i trzydzieści – podartych lub zetlałych. Zwisały z gałęzi jak zdechłe nietoperze. W leju wysypiska śmiecie odzyskały swoje dawne przeznaczenie: popsuta kuchenka z wyszczerbionymi garnkami, zwilgotniała kanapa w komplecie z połamanym krzesłem, para butwiejących butów. I nierówno płonące ognisko.
Najpierw pomyślałem, że to miejsce zabaw jakiegoś dziecka, ale po chwili ktoś ryknął z góry:
– Spierdalaj stąd!
Wyglądał niepozornie, staro i koślawo. Zachwiał się z osłabienia lub nadmiaru alkoholu, prawie runął mi pod nogi spomiędzy drzew, po czym odzyskał równowagę. Rysy twarzy ginęły w plątaninie siwych włosów. Wyprostował się i raptownie otworzył oczy.
– A, to ty! Myślałem, że to któryś z tych urzędasów. Ale to ty – głos mu jakby złagodniał i zrobił się po pijacku bełkotliwy. – Wróciłeś.
Moja uprzejma odpowiedź poniosła się echem po wysypisku:
– Myśmy się wcześniej nie spotkali.
Nie chciał mnie słuchać.
– Siadaj!… Nie tu, tu jest mokro… podłóż sobie jakąś szmatę.
Przycupnąłem na krześle, a on na kanapie. Wilgoć zaczęła już przesiąkać mi przez spodnie. Całą noc lało i grzmiało; obok leżały resztki zwalonego szałasu z brezentu i gałęzi.
– Woda wdarła się wszędzie. Zalała ogień, jak sobie poszedłeś, i nie mogłem spać. – Znów skupił na mnie spojrzenie swoich czarnych oczu i zdał sobie sprawę, że mnie nie zna. – Wiedziałem, że ten skurwiel nie wróci – wtulił głowę w ramiona. – We wrześniu też sobie pójdę. W zimie tu jest strasznie. Mróz nie odpuszcza. Jeśli mogę coś doradzić, jesienią trzeba iść na południe. – Wskazał mi drogę palcem. – Ja pójdę do Rostowa, nad Morze Czarne.
– Sam?
– Tak – skwitował. – Ty też jesteś sam?
– Tak wyszło.
– Moja żona i syn są w Archangielsku. My… to znaczy ona. – Zszedł na tematy prywatne. A potem zadał mi uroczyste pytanie: – Masz ochotę na obiad?
Siedzieliśmy więc – on na sprężynach sterczących z kanapy, ja na krześle z trzema nogami – a w zardzewiałej misce na ogniu bulgotały ziemniaki. Wokół nas rozpościerało się morze złomu i szmat, pogruchotanych mebli, wypatroszonych maszyn i garnków. Dowiadywaliśmy się różnych rzeczy o sobie. On znalazł słój zielonego groszku i pieczołowicie wydłubał zawartość widelcem. Ja dałem mu trochę angielskich cukierków. W pewnej chwili uklepał dla mnie wystrzępioną poduszkę, sięgnął do pudła z zamokniętymi czasopismami i wręczył mi numer „Prawosławnych Nowosti” sprzed dziesięciu lat. Dwa razy przepiliśmy do siebie, ale dość oficjalnie.
Spytałem go o rodzinę i pracę. Wyglądał okropnie staro, więc pomyślałem, że to wszystko dawno już za nim. Odpowiedział szyfrem z półprawd i wymownych sugestii. Pod warstwą szorstkiego milczenia przetrwały w nim resztki miejskiej ogłady. Od czasu do czasu wydawał z siebie długie, gardłowe errrr, które zdawało się go pocieszać i przywracać do równowagi.
– Pewnie dopuściłem się jakichś przestępstw podczas małżeństwa, myślę, że tak. A teraz Bóg z nią… mieszka sama. – Szturchnął ziemniaki, mrucząc cicho swoje errr, errr. – No i tak się sprawy mają. Oboje jesteśmy sami. – W jego głosie nie było słychać żalu ani satysfakcji: samotność była zwykłym faktem z życia, być może nawet jedną z rządzących nim reguł.
– Przyzwyczaiłeś się? – spytałem.
Rozejrzał się bezmyślnie.
– Ojciec poległ na wojnie, nie zdążyłem go poznać. Matka zginęła w wypadku w fabryce, jak miałem trzynaście lat. Spadł na nią kabel wysokiego napięcia. Wychowała mnie siostra. Od dawna nie żyje: siedziała ze mną tak, jak ja teraz z tobą, i umarła. To było w 1958 roku, wtedy skończyłem już dziewiętnaście. Errr.
Uświadomiłem sobie wstrząśnięty, że jest moim rówieśnikiem. Przez chwilę gapiłem się na jego twarz, potem na pokryte bliznami ręce – z brudnymi, zdartymi do mięsa paznokciami – potem znów na twarz, żeby przez mgnienie oka ujrzeć w tej splątanej mierzwie włosów swoją własną śmiertelność. Ogarnęło mnie zakłopotanie. Z burzy zarostu wyzierał czasem roztrzęsiony wrak człowieka. Głos jednak miał mocny, a zmarszczki rozchodzące się promieniście w dół policzków zdawały się nieraz zmieniać kierunek i nadawać oczom radosny, odrobinę nawet wzgardliwy wyraz.
– Ile lat już wędrujesz?
– Trzydzieści cztery – odparł bez wahania. – Zacząłem w ciężkich czasach, za rządów Chruszczowa.
– Ale i tak było lepiej niż przedtem.
– Nie, nie było. Za Stalina było lepiej! Widziałem jego daczę nad Morzem Czarnym, gdzie siadywał na tarasie w mundurze polowym i palił fajkę! – Wyciągnął się na kanapie i wygiął taniego papierosa w kształt fajki. – Ten człowiek nigdy nie obraził swego ludu! To kłamstwo, że zmienił życie Rosjan w piekło. Za Stalina więźniom lepiej się powodziło niż teraz ludziom na wolności. A dzisiejsze więzienia i tak są przepełnione. Można dostać wyrok za nic. – Dźgał kciukiem na przemian, to siebie, to mnie. – Ukradniesz mi torbę i pójdziesz do więzienia! Na pięć lat!… Errr. Ja ukradnę komuś torbę i do mamra!
– A ukradłeś? – usłyszałem swój własny głos.
– Tak – mówił dalej tym samym tonem. – Zwiałem z czyjąś torbą. Dostałem pięć lat. Najmniejszy wymiar kary, mogłem dostać dziesięć.
Spojrzałem mimowolnie na drzewa. Wiatr się wzmógł. Targał przegniłymi torbami na gałęziach, szeleścił we fruwających nad wysypiskiem papierach.
– Teraz masz tyle, ile byś chciał? – spytałem.
– O te ci chodzi? A tak. – Zamilkł jednak, jakby sam się zastanawiał, po co je tam rozwiesił. Po chwili rzekł: – W tym więzieniu były cele wieloosobowe. Siedziałem z gwałcicielami i mordercami. Ale byli i tacy, co nic nie zrobili. – Wytarł poszczerbiony talerz szmatą i wyłowił mi widelcem dwa ziemniaki. – Tam było jak w domu.
– Jak w domu?
– Było gdzie spać i co jeść. Tam było lepiej. – Nagle ogarnęło go przygnębienie. – Mogliśmy oglądać telewizję. A tu nie ma nic. Tu trzeba szukać jedzenia.
– Oglądałeś telewizję w więzieniu?
– Czasem nawet przez całą noc. W obozie. Przenieśli mnie do obozu; najpierw pracowałem przy tokarce, później przy prasie do metalu. Potem ruszyłem w drogę. Oglądałem telewizję ludziom przez okna. Czasem chwytałem się jakiejś roboty, żeby przeżyć. Ale być ciągle w ruchu, to jest dopiero coś! Azja Środkowa, Łotwa, Ukraina. Wszędzie byłem. Ale lata lecą i nogi zaczęły mi puchnąć.
Zdumiałem się jak pierwszy naiwny. Czyli już w czasach Breżniewa prowadziło się cygańskie życie, wędrowało poza zasięgiem urzędników, migrowało w rytm pór roku, własnymi ścieżkami i sposobami.
Nalał mi szklaneczkę wódki.
– Ktoś napisał, że wędrówka przez Rosję przypomina wizytę w krainie cudów. Zupełnie jak w czasach Turgieniewa! Dotarłem w miejsca, gdzie nawet traktorów nie było. To były czasy, sto lat temu. Ludzie żyli prosto, zbierali grzyby i jagody.
Wódka wskazywała mu drogę do raju, do sielskiego lata, którego nigdy nie było. Znów nalał mi szklaneczkę.
– Za Turgieniewa! – Stanął chwiejnie na nogi i przegramolił się przez stertę śmieci, żeby pomyszkować w ruinach szałasu z drągów i brezentu. W końcu wyciągnął pęk dalii i obdarował mnie kwiatami.
– Skąd żeś to wytrzasnął?
Starał się uniknąć mojego wzroku.
– No, ludzie uprawiają… a potem… przynoszą.
Wiedziałem, że je gwizdnął spod krzyża pamiątkowego.
Pielgrzymi często zostawiali tam kwiaty. Sam powiedział, że w weekendy nowożeńcy składają całe bukiety, czasem nawet dzielą się wódką. Ukradł kwiaty pod osłoną nocy, przyczajony jak anioł zagłady.
– Masz – powiedział – weź. Postaw je sobie w pokoju. – Rzucił mi kwiaty na pierś.
– One miały być dla rodziny cara – odparłem drętwo.
Mrugnął do mnie.
– Dla rodziny… przecież ich wszystkich powystrzelali, nie? – Popatrzył na dalie, jakby obróciły się w popiół. Był już bardzo pijany. – Nie powinni byli tego robić, skurwiele. Dzieci są kwiatem życia! – Z uporem wciskał mi bukiet. – Kiedy mnie pytają, czy car był dobrym człowiekiem, zawsze mówię, że tak, bo dawał ludziom jeść! Car był wspaniałym człowiekiem.
Wódka zamknęła mu oczy i poczuł się wdzięczny za wszystko. Car nie mógł się pewnie równać ze Stalinem, ale został dobroczyńcą ubogich i włóczęgów. Wciąż przynoszono mu dalie. Kiedy wstałem, żeby odejść, pustelnik padł plecami na kanapę – z brodą i papierosem wycelowanymi w niebo.
Zastanawiałem się, co mu zostawić. Przywiozłem z Anglii garść pamiątkowych breloków do kluczy i dwa kalkulatory na baterie słoneczne. Ale ten człowiek nie miał czego dodawać ani czego zamykać. Położyłem mu trochę pieniędzy przy głowie i wróciłem przez drzewa. Po chwili przetoczył się echem jego głos:
– Przyjdziesz jutro? Rozpalę porządne ognisko! Przyjdziesz?
Okrzyki rozbrzmiewały w ślad za mną po zaśmieconej ziemi.
– Niech Bóg da ci zdrowie! Dużo zdrowia!
Próbowałem znaleźć sens w jego obecności tutaj, uwierzyć, że to nie przez przypadek. Usłyszałem tylko bezduszny świergot wróbli między torbami na gałęziach i wyobraziłem sobie dobiegający z zarośli odgłos innych kroków – tych sprzed osiemdziesięciu lat.
Tłumy zwiedzających Wystawę Światową w Paryżu w 1900 roku mogły dojechać do Pawilonu Rosyjskiego wytworną repliką pociągu kursującego po trasie na wpół ukończonej Kolei Transsyberyjskiej. Każdy przedział slipingu miał łazienkę w marmurze z porcelanową wanną. Salony urządzone w stylu Ludwika XVI albo empire sąsiadowały z palarniami na modłę chińską lub mauretańską. Podczas gdy wielojęzyczni kelnerzy serwowali kawior i barszcz w wagonie restauracyjnym, za oknami przesuwała się wolno diorama Syberii namalowana przez scenografów z Opery Paryskiej, tworząc złudzenie zacisznych wiosek wśród prastarej puszczy.
Większość tych zbytków nie wyszła poza sferę planów. Salon fryzjerski w drewnie jaworowym i system chłodzenia powietrza przy użyciu lodowni zachowały się tylko w pamięci paryżan. Mnożyły się doniesienia od podróżnych, że jedzenie jest kiepskie i wydzielane jak z łaski przez nierozgarniętych kelnerów, a jedyna wanna stoi w wagonie bagażowym i służy do przechowywania mięsa. Luksusowe wagony kipiały jednak przepychem i przez czternaście lat od wybudowania pierwszej linii w 1891 roku turkotały po torach aż do Oceanu Spokojnego. Pokonując prawie dziewięć tysięcy kilometrów między Uralem a Władywostokiem, Kolej Transsyberyjska była zdecydowanie najdłuższa na świecie.
Między te słynne pociągi, wiozące bezcenny ładunek kupców, dyplomatów i awanturników, wpuszczano na tory inne – ważniejsze – które przejeżdżały niemal bez echa. Sznury wagonów bydlęcych, ciągnionych przez prymitywne, opalane drewnem lokomotywy, czołgały się przez Ural i dalej w głąb stepów. W nich zaś horda migrujących chłopów – upchniętych na trzech poziomach półek bądź stłoczonych w wagonach oznaczonych tabliczką „40 osób lub 8 koni”. Część z nich zmieniła się w ruchome gospodarstwa – kiedy w drogę ruszały całe trzypokoleniowe rodziny, wraz z bydłem, drobiem i rozwścieczonymi, unurzanymi po brzuch w ekskrementach psami. Nieliczni obcokrajowcy, którym udało się podpatrzyć tych ludzi, mówili potem o bladej, zawszonej tłuszczy, okutanej w cuchnące owcze skóry, o wagonach pełnych samotnych mężczyzn – bosych i półdzikich.
Ten nagły wysyp tułaczy u progu pierwszej wojny światowej był kulminacją rozpoczętego trzysta lat wcześniej marszu na wschód, któremu Syberia zawdzięcza ów rys indywidualności. W ślad za szesnastowiecznymi bandami Kozaków handlujących „miękkim złotem”, czyli futrami, przyszli rolnicy i myśliwi, włóczędzy i heretycy, którzy w europejskiej części Rosji czuli się zagrożeni bądź skrępowani. Ambitni i niestrudzeni chłopi – czasem zachęcani, czasem wstrzymywani – wsiąkali w tę bezgraniczną krainę, żeby się w niej osiedlić. Wielu uciekało przed pańszczyzną, inni szli na wygnanie, w sumie jednak większość wyruszyła z uciemiężonych, czasem nękanych głodem obwodów na zachodzie w poszukiwaniu ziem pod uprawę. W 1861 roku, po zniesieniu pańszczyzny, wąska strużka zmieniła się w wartki potok. Parli na wschód przez długie miesiące, idąc piechotą przy wozach wypełnionych po brzegi domowymi sprzętami i osobistymi pamiątkami. Wielu zmarło po drodze. Kolej ułatwiła im przeprawę dopiero pod koniec stulecia, niosąc tak potężną falę migracji biednego chłopstwa, że liczba ludności Syberii podwoiła się w ciągu niespełna dwudziestu lat i osiągnęła dziesięć milionów.
I tak region stał się rosyjskim Dzikim Wschodem. Zrodził się z optymizmu i niezgody. Potęga ziemiaństwa i Kościoła prawosławnego słabła na tej ogromnej przestrzeni, z której przybysz wykrawał sobie tyle państwa, ile mu było potrzeba – czasem przy wsparciu cara – i sam się w nim rządził. Pańszczyzna była tu zakazana. Jak czytamy w relacji pewnego podróżnika, jedyny posiadacz ziemski, który próbował wprowadzić ją siłą, został natychmiast zamordowany. „Bóg jest wysoko, a car daleko”, mawiali mieszkańcy Syberii, których rodzima arystokracja składała się nie ze sprzedajnych, przysłanych z Petersburga biurokratów, zwanych pogardliwie „gryzipiórkami”, tylko z tutejszych, prostych, zawdzięczających wszystko wyłącznie sobie, czasem niesłychanie bogatych kupców-awanturników.
Sybiracy zyskali swą wolność przez osamotnienie. Byli twardymi realistami, zwolennikami równości, ludźmi szczodrymi i samodzielnymi – podobnie jak amerykańscy pionierzy, którym towarzyszył zresztą podobny mit. Słynęli z niepohamowanego obżarstwa i potwornego opilstwa, a ci, którym udało się dorobić, umieli przepuścić wszystko w samobójczym ciągu alkoholowej rozpusty, kończąc jako nędzarze, mordercy bądź ich ofiary. Społeczeństwo było elastyczniejsze niż na zachodzie i naprawdę groźne. Syberia zawsze była śmietniskiem wyrzutków, przesyconym na wskroś żywotną kulturą wygnańców – od lwów salonowych o mrocznej przeszłości aż po szajki zbiegów, czyhające z drucianą pętlą na podróżnych.
Tak w początkach XX wieku wyglądała rozkwitająca Syberia, której moc miała wkrótce osłabnąć pod wpływem coraz gwałtowniejszych przesunięć społecznych i masowych deportacji. Ta zgrzebna demokracja – ostrzegał w 1910 roku premier Stołypin – mogła któregoś dnia ruszyć na zachód i zetrzeć w proch wszystkich.
Wlokę się na wschód do Tiumeni; tańsze wagony Kolei Transsyberyjskiej – otwarte kuszetki z rozkładanymi pryczami w korytarzu – kojarzą mi się z chaosem minionych wędrówek. Pociąg jedzie po torach o wyjątkowo szerokim rozstawie, wagony są wysokie i rozchybotane jak kabiny na statku. Zamiast się kołysać, podskakują w łagodnym, usypiającym rytmie, wprowadzając podróżnych w niechlujny letarg. Sybiracy potrafią osiedlić się wszędzie. Ich ubrania zwisają ze wszystkich haczyków i rozpórek. Ich jedzenie zaśmieca stoliki bezładną mieszaniną kompotów w słoikach, suszonych ryb i herbaty.
Leżę jak niegdysiejszy tułacz, na pryczy, w korytarzu tuż pod sufitem, wyglądając przez brudne okno. Ural osuwa się za nami w lesiste cienie, kładące się nisko za horyzont, bezcielesne. Deszcz pada jak mgła. Nizina Zachodniosyberyjska otacza nas powoli wodnistym bezkresem, który drzemie tu – między Arktyką i Azją Środkową – od czasu ostatniej epoki lodowej. Dawni mieszkańcy Syberii wierzyli, że Bóg zapomniał o tym zlepku ziemi i wody w połowie aktu stworzenia.
Ale pod spodem leżą najbogatsze pola naftowe na świecie.
Siedzę nad brzegiem Tury, płynącej w dorzeczu Obu, i myślę o Georgu Stellerze, który tutaj zmarł. Drewniane dwory i cerkwie Tiumeni – najstarszego miasta na Syberii, założonego w 1586 roku przez Kozaków – rozpychają się za mną w pochodzie swojskiej próżności. Pod mostem widać sylwetki kilku rybaków, w dole pochyły blok nieociosanego kamienia wspiera zakole rzeki, gdzie prąd nadgryzł ziemię i pożarł grób Stellera.
Ten niemiecki przyrodnik, niedoceniony za życia, był jednym z najzdolniejszych cudownych dzieci, jakie wychowała Syberia. Zanim umarł – samotny fanatyk, wycieńczony po latach arktycznych podróży w służbie marynarki rosyjskiej – odkrył i sklasyfikował mnóstwo gatunków roślin oraz niesłychaną rozmaitość ssaków, ptaków i ryb. Opisany przez niego kormoran okularowy – niezgrabny pulpet o bezużytecznych skrzydłach – jest już gatunkiem wymarłym, a tajemniczego kruka morskiego nikt poza Stellerem nie widział. Wciąż jednak żyje uchatka grzywiasta, birginiak, piękna modrosójka czarnogłowa i terpuga Stellera – mieniąca się barwami ryba z rzędu skorpenokształtnych. Nie wyginął też bielik olbrzymi o białych pokrywach skrzydeł, największy z gatunków bielików. Ale już małpa morska Stellera, która unosiła się pionowo nad powierzchnią wody, obserwując w blasku księżyca załogę statku płynącego przez Morze Beringa, mogła być młodym samcem uchatki albo jakimś innym wciąż nieznanym zwierzęciem.
W 1741 roku, podczas wielkiej wyprawy Beringa w kierunku Ameryki Północnej, Steller jako pierwszy biały człowiek postawił stopę na Alasce. Wkrótce potem, kiedy połowę załogi wygubił szkorbut, a samego Beringa pochowano w zmarzniętej ziemi, Steller zabrał się do budowy łodzi z kawałków drewna wyrzuconego na brzeg i notowania schludną łaciną obserwacji kolonii zwierząt, które dziś znamy pod nazwą krów morskich. Te wielkie ssaki miały wspólnego przodka ze słoniami i były bliskimi krewnymi diugoni oraz innych syren. Przetrwały jednak wyłącznie w skrupulatnych opisach Stellera – myśliwi wytępili je przed upływem trzydziestu lat. Zanurzone wśród wodorostów krowy morskie pasły się tuż nad dnem jak bydło, odpychając się sennie przednimi kończynami, wyposażonymi w szczątkowe kopytka. Łakomstwo stępiło ich czujność: Stellerowi udawało się czasem nawet je pogłaskać. Osiągały długość przeszło dziesięciu metrów i wagę ponad czterech ton, zdradzając przy tym wzruszające podobieństwo do człowieka. Podczas kopulacji – pisał Steller – obejmowały się jak ludzie, a gdy głodujący załoganci trafili którąś harpunem, pozostałe śpieszyły jej z pomocą, próbując przegryźć linę albo wyrwać hak z ciała ogonem.
Steller nie dożył sławy, choć ocalałe po nim analizy anatomiczne i tak unieśmiertelniły jego imię. Udręczony pozwami urzędników, których poobrażał, prześladowany przez rozwścieczoną żonę, którą zostawił w Petersburgu, uzależniony od alkoholu – zmarł w Tiumeni w wieku trzydziestu siedmiu lat i został pochowany na urwisku nad rzeką. Rabusie wywlekli go jednak z grobu i porzucili zwłoki na pastwę wilków. Kilka dni później miejscowi pogrzebali go z powrotem pod skałą. Z biegiem lat rzeka – obgryzająca brzeg pod moimi stopami – naruszyła mogiłę i zmiotła ją do Oceanu Arktycznego, gdzie krowy morskie zdążyły już wymrzeć.
Złapałem podwózkę do wsi Pokrowskoje, niespełna sto kilometrów na północny wschód. Kierowca ciężarówki pierwszy raz w życiu zobaczył Anglika, więc pokrzykiwał coś dobrodusznie o Big Benie i Sherlocku Holmesie. Mimo że Pokrowskoje było miejscem narodzin Rasputina, wieś sprawiała wrażenie opustoszałej. Główna ulica – czyli dukt z kolein – rozpościerała się jak blizna między chatami tonącymi w zaniedbanych ogrodach. Domyśliłem się, że podobny widok napotkam w połowie mijanych po drodze wsi: bezkształtne skupiska chałup, jakby wytrząśnięte z wszechogarniającej pustki i rozrzucone po stepie. Miałem poczucie, że kolejna wichura może je zmieść z powierzchni ziemi.
Kierowca był tu już kiedyś i zarzekał się, że we wsi mieszka jakiś krewny Rasputina. Wkoło nie było jednak żywej duszy, jeśli nie liczyć kilku staruszek usadowionych strategicznie na ławkach przy skrzyżowaniach. Na pytanie o mężczyznę podobnego do Rasputina machały w przeciwnych kierunkach – dopóki nie stanęliśmy przed zrujnowanym domem z zamkniętymi na głucho okiennicami. Ze środka dobiegł nas okrzyk:
– Wiktor!
Być może ktoś go uprzedził o naszym przyjściu, bo zdążył się trochę ubrać. Kiedy ruszył do nas susami przez warzywnik, nawet kierowca cofnął się z wrażenia. Byłem wstrząśnięty: w jego twarzy ożyły wszystkie znane mi fotografie Rasputina. Wyglądał jak upiorna esencja carskiego faworyta. Miał na sobie staroświecki, przewiązany w pasie chłopski kaftan i luźne buty z cholewami, a czarna broda spływała mu w nieładzie na pierś. Z rozmysłem urządził nam przedstawienie. Przetłuszczone kędziory sięgały mu do ramion, uczesane z przedziałkiem przez środek głowy. Pamiętna twarz, otoczona włosami jak czarną aureolą, z wydatnym nosem i bladymi oczyma, które spoglądały na nas z czymś w rodzaju naiwnej chytrości.
– Czyli pan jest jego wnukiem? – spytał kierowca.
– Oficjalnie nie ma już żadnych krewnych. Ale moja prababka była służącą u Rasputina. Pomagała w domu. – W jego melodyjnym głosie zabrzmiała nuta cynizmu. – Pewnie z nim zgrzeszyła. – Dotknął swoich włosów i brody. Grzech Rasputina stał się jego chlubą. – Dlatego tak wyglądam.
Wziął mnie pod ramię z tą samą krępującą poufałością, z jakiej słynął jego domniemany pradziad, i spytał, czym może służyć.
– Szukam noclegu – odparłem odruchowo.
Odzierałem w myślach tę twarz z charakterystycznych atrybutów – brody, misternie ułożonych pukli włosów – i wciąż widziałem jej niezwykłe podobieństwo do oblicza Rasputina. Mężczyzna emanował typową dla swego idola rozwiązłością i przebiegłością, które pewnie hołubił też w sobie, na równi z jego słynną nieuchwytną czułością. Nie było w nim jednak nic z autorytetu.
Odniosłem wrażenie, że sąsiedzi go unikają. Kierowca zostawił mnie samego. Wiktor mieszkał z siostrą i szwagrem, bo jego własny dom się zawalił. Kiedy poszedł spytać, czy mógłbym się u nich zatrzymać na jedną noc, ujrzałem między sztachetami jakiegoś chłopa o wściekłym wyrazie twarzy, klęczącego po pas w kapuście, i jego zgorzkniałą żonę. Prośby Wiktora zabrzmiały nagle jak skamlanie – szwagier przerwał je szorstko i kazał mu się odpieprzyć.
Wiktor wrócił uśmiechnięty i wystąpił z apelem do trzech staruszek rozsiadłych w łagodzącym blasku słońca. Stałem obok, jakby licytowali się o mnie na targu. Przysłowiowe ruskie baby: krępe, niewzruszone jak drzewo, w kwiecistych fartuchach i filcowych kapciach. Popatrywały na mnie nieufnie. Któraś z nich odwróciła do mnie gładką, dziecinną twarzyczkę i powiedziała:
– Ja się boję mężczyzn!
Pozostałe wybuchły śmiechem, więc zaprosiła mnie do siebie.
Ale Wiktor nie zamierzał jeszcze odpuścić. Oprowadził mnie po wsi, korzystając z prestiżu, jaki dawała mu znajomość z cudzoziemcem. Zapylona droga rozpościerała się pod naszymi stopami na szerokość dwudziestu metrów – pobrużdżona koleinami pustka, niewspółmiernie wielka do tej garstki rozproszonych chałup. Od głównego duktu odchodziły błotniste zaułki, po łąkach w dole wiła się rzeka Tura. W ciszy wieczoru kilku rolników wyszło na wieś – reszta krzątała się w swoich ogródkach warzywnych. Wyglądali rozpaczliwie ubogo: niedożywieni mężczyźni o siwiejących włosach i znużonych, odstręczająco brzydkich twarzach, ciężkie i nieugięte kobiety. Do znajomości z Wiktorem przyznawali się niechętnie albo wcale. Na poły przedrzeźniając, na poły kradnąc tożsamość Rasputina, Wiktor zdawał się brać na siebie odwieczną rolę wiejskiego jurodiwego, który igrał z Bogiem i udawał głupka. Sąsiedzi nie czuli się przy nim swobodnie. Za Rasputina w osadzie było gwarniej niż teraz: latem rzeka tętniła życiem, ludziom się dobrze wiodło.
– Kiedyś było tu mnóstwo Rasputinów – powiedział Wiktor. – Trzydzieści trzy rodziny. Ale znikli na początku kolektywizacji, w 1929 roku, pan rozumie, byli bogaci, kułacy, no i poszli pod konwojem na zesłanie. Albo umarli. Jacyś Rasputinowie wciąż mieszkają na północy… ale prawdziwych krewnych już nie ma. – Od czasu do czasu ściskał mnie za ramię i robił pauzę, chuchając mi w twarz ciepłym oddechem. Gładkim uśmiechem próbował dać mi do zrozumienia, że tylko on został. – Widzi pan ten kopiec? Stała tam kiedyś cerkiew, najwyższa budowla we wsi. Zburzyli ją po wojnie. Murarka była tak porządna, że zajęło im to ponad trzy miesiące. Tam właśnie chciał śpiewać Rasputin.
Jego głos przeszedł w miękki, uduchowiony bas:
Widzieliśmy światłość prawdziwą, Przyjęliśmy Ducha z niebios.